W ucieczce przed wojną
Uciekaliśmy przed wojną. Oczami wyobraźni widzieliśmy rosyjskie czołgi na Rynku i żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapkach patrolujących ulice Krakowa z zawieszonymi na ramieniu karabinami kałasznikow. Wiedzieliśmy o inwazji na Węgry w 1956 roku, na Czechosłowację w 1968, baliśmy się, że historia się powtórzy, że Rosjanie nie zaakceptują wolnego i demokratycznego kraju ościennego, że wejdą do Polski i położą kres „Solidarności” i jej dziesięciomilionowemu ruchowi wolności. Spodziewaliśmy się, że Polacy stawią opór, poleje się krew i nastąpi prawdziwa tragedia narodowa. Nie pomyliliśmy się wiele. 13 grudnia 1981 roku generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny, tłumacząc swój ruch jako obronę Polski przed inwazją Rosjan. Twierdził, że wojska rosyjskie stały na granicy, gotowe do wkroczenia do Polski, jeśli stan wojenny by się nie udał. Zatem mieliśmy wojnę z narodem, ale przeżywaliśmy ją już z Australii. Rodzina i przyjaciele zostali w Polsce, martwiliśmy się o nich i gdzieś tam głęboko męczyły nas wyrzuty sumienia, że ich opuściliśmy. Ojciec napisał nam w liście: cieszymy się, że udało wam się wyjechać.
Niedługo po przyjeździe do Melbourne zostałam zaproszona, aby wygłosić prelekcję na temat życia kulturalnego w Polsce z okresu gierkowskiego, a zatem w latach 1970—1980. Jako były redaktor w dziale przekładów w Wydawnictwie Literackim w Krakowie miałam w tę dziedzinę pewien wgląd. Przytoczyłam wtedy interesującą anegdotę o tym, jak teatr w Rzeszowie postanowił zorganizować wieczór poezji Czesława Miłosza, aby uczcić przyznanie mu Literackiej Nagrody Nobla w 1980 roku. Miała to być akcja społeczna — chcieli jeździć po całym województwie, nie pobierając honorariów, aby umożliwić ludziom poznanie poezji polskiego noblisty. Nie mieli jednak tekstów. Miłosz był personą non grata w Polsce i cenzura wydała tzw. „zapis” na jego dzieła — tzn. całkowity zakaz publikacji. Wydania zagraniczne były wysyłane do Biblioteki Narodowej w Warszawie, opatrzone jednak pieczątką RES (Restricted) na każdej karcie katalogowej, nie były przeznaczone do czytania. Zdobycie pozwolenia na ich udostępnienie wymagało nie tylko bardzo szczególnych powodów, ale i czasu. Publikacje podziemne zamieszczały czasem wiersze Miłosza, nie były one jednak powszechnie dostępne, a aktorom zależało, naturalnie, by dysponować możliwie najobszerniejszą kolekcją utworów do wyboru. O planie wieczoru poetyckiego było głośno w całym teatrze, kiedy niespodzianie z pomocą przyszedł im palacz miejscowej kotłowni centralnego ogrzewania. Okazało się, że przez całe lata słuchał on wiernie rozgłośni Wolna Europa, która nadawała poezję Miłosza, i skrupulatnie zapisywał jego wiersze w zeszycie. Teatr zdobył w ten sposób tekst, przedstawienie odbyło się i cieszyło ogromnym powodzeniem.
Wydarzenie to stanowi jakby obraz sytuacji kulturalnej Polski okresu gierkowskiego. Jej główną cechą była wielopoziomowość. Na powierzchni mieliśmy to, co zostało po Sierpniu 80 zdefiniowane jako propaganda sukcesu. Polegała ona na tuszowaniu niedostatków, jakie panowały w gospodarce kraju i lansowaniu modelu człowieka sukcesu w oparciu o pracę na rzecz kraju: patriotyzm był słowem wypaczonym, odmienianym przez wszystkie przypadki i dobrym na każdą okazję. Głównym nosicielem propagandy sukcesu była nade wszystko telewizja, a także program pierwszy ogólnopolski radia, gazety codzienne, większość periodyków i niemal wszystkie publikacje osławionej Krajowej Agencji Wydawniczej. Nie można też zapomnieć o bardzo popularnej Polskiej Kronice Filmowej wyświetlanej przed wszystkimi seansami filmowymi w kinach, tak jak dzisiaj pokazywane są reklamy.
Wieczorny dziennik telewizyjny zwany był godziną dobrobytu ze względu na propagandę, jaką stosował. Jako przykład niech posłuży powszechny brak lekarstw i środków opatrunkowych: w szpitalach niedostatek środków kardiologicznych, a w aptekach z powodu braku leków wywieszano na drzwiach tabliczkę z napisem „Remont”. Sytuacja ekonomiczna kraju nie pozwalała na import lekarstw gotowych ani surowców do ich produkcji, groził wielki krach farmakologiczny. Właśnie wtedy w telewizji zorganizowano rozmowę kilku znanych lekarzy, którzy rozważali plagę lekomanii i jej społeczną szkodliwość. Nieuczciwość tego zabiegu, tzw. „zdrada słów”, nazywana była potocznie „watą”: kłamstwem byłoby twierdzić, że szpitale i apteki są dostatecznie zaopatrzone w lekarstwa. Otóż gazety i TV nie kłamały, mówiły tylko, że ludzie w Polsce zażywają nadmierną ilość leków, a w podtekście, że to lekomania, a nie zła gospodarka krajowa, jest przyczyną braku lekarstw. Naginana prawda pełniła funkcję kłamstwa.
Ze względu na wszechobecne trudności z papierem, w księgarniach nie było klasyki polskiej, brakowało książek dla dzieci, były za to propagandowe książki KAW-u, gdyż istniały materiały na produkcję książek popierających propagandę. Zaproponowano reformę szkolną ze szczególnym wyborem klasyki: miało nie być „Pana Tadeusza” i „Dziadów”, zostałyby „Ballady i romanse”. Skutecznie zniekształcano historię uczoną w szkołach. Przemilczane były takie fakty historyczne jak wojna polsko-rosyjska z 1920 roku, układ Stalina z Hitlerem z 1939 (pakt Ribbentrop-Mołotow, nazywany czasem IV rozbiorem Polski), Katyń, szczegóły konferencji Jałtańskiej z 1945. Cenzura wykreślała z publikacji wszystko, co mogłyby przypominać o niechlubnych stosunkach między Polską i Rosją.
Drugą, wyższą i w miarę prawdziwą warstwę kultury stanowili twórcy, którym udało się przechytrzyć cenzurę przemycając jak najwięcej zawoalowanych informacji o peerelowskiej rzeczywistości, a także naświetlających prawdziwą historię Polski. Do nich należą tacy twórcy filmowi jak Andrzej Wajda, dla przykładu jego „Człowiek z marmuru”, Krzysztof Zanussi z „Bez znieczulenia” czy „Barwy ochronne” a także Feliks Falk z filmem „Wodzirej”. Podobnymi osiągnięciami może poszczycić się antologia „Ze struny na strunę. Wiersze poetów Polski Odrodzonej 1918—1978” w opracowaniu Andrzeja Lama, która pokazała uwikłanie poetów, również tych mniej popularnych u władz PRL-u, w swój skomplikowany czas historyczny, także ten przedwojenny. Wystawa „Polaków portret własny”, zorganizowana przez Marka Rostworowskiego, ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego w Krakowie, zgromadziła prawie 1000 eksponatów obrazujących zbiorowy autoportret Polaków, które obejrzało ponad 80 tysięcy widzów. Wystawa zadała kłam propagandowej wersji, że Polska jakoby narodziła się w roku 1945, a co wcześniej, to w pewnym sensie jej nie dotyczy.
I wreszcie warstwa trzecia kultury: dysydenci, czyli działacze opozycji, tworzący kulturę niezależną od cenzury, tzw. drugiego obiegu. Od powstania Komitetu Obrony Robotników (KOR) we wrześniu 1976 r., po strajkach w Ursusie i Radomiu, rozpoczął działalność ruch obrony społecznej robotników, organizowano również głodówki w kościołach na znak protestu przeciwko więzieniu działaczy, a także głodówkę solidarnościową z więźniami sumienia w Pradze, obchodzono rocznicę niepodległości Polski z 1918 roku. Powstały niezależne wydawnictwa i pisma, takie jak „Zapis” i „Nova”, organizowano kursy naukowe, tzw. Latający Uniwersytet, istniały niezależne drukarnie i kolportaż. Ruch nie był tajny, działając na gruncie praw konstytucyjnych podkreślał swą jawność. Oczywiście związane to było ze stałymi aresztowaniami i rozprawami sądowymi, które najczęściej kończyły się wyrokiem więzienia. W 1978 roku na Papieża wybrano Polaka, i to również dodało skrzydeł ruchowi wolnościowemu w Polsce. W końcu w roku 1980 powstał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”, w który zaangażowało się dziesięć milionów ludzi domagających się wolności we własnym kraju.
Czterdzieści dwa lata później mamy znowu wojnę w Europie: 24 lutego 2022 roku Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę. Horror tej wojny, przerażające obrazy zrujnowanych miast, torturowanej i zabijanej ludności cywilnej, bombardowanie szpitala położniczego, śmierć dzieci, gwałty dziewcząt i kobiet, obozy „filtracyjne”, wywóz ludzi w głąb Rosji, ucieczka przed bombami kobiet z dziećmi i starców, miliony uchodźców ukraińskich w Polsce i Europie — wszyscy pytają rozpaczliwie, o co temu Putinowi chodzi? Przede wszystkim o unicestwienie Ukrainy, której odebrał prawo bytu. Krąży wiele teorii o tym, co dalej, ich słuszności dowiedzie lub zaprzeczy historia. Mnie retoryka Putina przypomina propagandę hitlerowską sprzed drugiej wojny światowej. Alians Rosji z Chinami i ich wspólna deklaracja o wprowadzeniu nowego porządku na świecie opartego na „prawdziwej demokracji”, w opozycji do tego, co dzieje się w zachodnim świecie zdominowanym wpływami USA, wizja „wolnej” Eurazji od Lizbony do Władywostoku, wyzwolonej przez Federację Rosyjską — są zapowiedzią nastrojów imperialistycznych, które dotyczą nie tylko samej Ukrainy, i które nie cofną się przed niczym. To mój ogromny niepokój i strach, że stoimy w obliczu katastrofy, że Putin wypowiedział wojnę wolności, wartościom liberalnym i demokratycznym.
Obawy te wzmocniła jeszcze deklaracja NATO po spotkaniu na szczycie w Madrycie w czerwcu 2022. Uznano, że wróciła zimna wojna, że Rosja jest prawdziwym i największym zagrożeniem dla pokoju w Europie, oraz że konflikt może wymknąć się spod kontroli w każdej chwili. Dodano, że „jeśli dojdzie do pełnowymiarowej wojny między Rosją a NATO, wtedy ujrzymy cierpienie, szkody, śmierć, zniszczenia w skali, która będzie dużo, dużo gorsza niż to, co widzimy dziś w Ukrainie”.
***
Wracam do wspomnień, do tych pierwszych chwil na emigracji, kiedy — zaledwie w wieku 25 lat — poszukiwałam miejsca dla siebie w nowym świecie. Ten nowy świat to także Polonia australijska, która przyjęła mnie serdecznie, zaproponowała prelekcje i udział w dyskusjach, druk artykułów w lokalnym „Tygodniku Polskim” w Melbourne, później także w „Wiadomościach Polskich” w Sydney, również regularne audycje radiowe w polskim radiu 3EA, gdzie recenzowałam nowości wydawnicze. Aktywnie uczestniczyłam w życiu polonijnym, byłam nawet reprezentantem Australijskiego Instytutu Spraw Polskich na Zjeździe Polonii w Krakowie w 1992 roku. Przegląd tego, co wspólnie robiliśmy, prezentują zamieszczone teksty, wszystkie z nich ukazały się wcześniej w prasie lub pojawiły na antenie radia.
Tak jak kiedyś czuliśmy się bezpiecznie na antypodach, z dala od niepokojącej polityki europejskiej, tak i dzisiaj Australia jawi się jako oaza spokoju, wolna od zagrożenia bronią chemiczną, biologiczną czy jądrową. Wróćmy do tamtych czasów, aby spojrzeć na nie z perspektywy niecodziennej, bo z oddalenia od Europy o szesnaście tysięcy kilometrów. Przenieśmy się do Melbourne roku 1982, poznajmy, czym żyła społeczność polska w Australii, jak rozwijała się australijska polityka wielokulturowości i jakie miejsce na antypodach znaleźli sobie Polacy. Podróż nasza zakończy się kilkanaście lat później, kiedy to opuszczę Melbourne na rzecz Sztokholmu, wyjeżdżając na placówkę dyplomatyczną jako Pierwszy Sekretarz Ambasady Australijskiej.
Sztokholm, sierpień 2022
STAN WOJENNY
Niezgoda na przemoc
Tygodnik Polski, Melbourne
4 grudnia 1982
Mam przed sobą zbiór opowiadań Marka Nowakowskiego „Raport o stanie wojennym”, wydany w tym roku przez „Kulturę” w Paryżu. Jest to pierwszy literacki zapis dnia powszedniego w Polsce pogrudniowej, jaki udało mi się przeczytać. Była więc ta lektura zdarzeniem wyjątkowym i to zapewne jedna z przyczyn, dla których zrobiła na mnie duże wrażenie.
Niewielka ta książeczka kryje w sobie ogromną siłę. Nowakowski jest mistrzem krótkiej formy narracyjnej i z jednakową prostotą mówi o różnych typach bohaterów wywodzących się z poszczególnych grup społecznych. Opowiadania te tworzą w istocie raport, pełen detalu, świetnie naszkicowanych realiów i postaw. Jest to także dzieło literackie, oddziałujące sporym ładunkiem emocjonalnym i stanowiące płaszczyznę porozumienia między autorem i czytelnikiem, kiedy autor proponuje swoją interpretację rzeczywistości, a czytelnik albo jej ulega, albo krytycznie się do niej ustosunkowuje.
W przypadku „Raportu” płaszczyzna ta zdaje się przybierać charakter bardziej emocjonalny niż intelektualny. Nowakowski tworzy atmosferę, nastrój, reguluje napięcia i natężenie emocji z dużą wprawą. Jego książka jest zdecydowanym i jednoznacznym protestem przeciwko stanowi wojennemu, przeciwko zniewoleniu narodu, zadawaniu cierpień, bezprawiu, przeciwko klimatowi terroru, strachu i nieufności.
Bohaterowie tych krótkich opowiadań są tzw. zwyczajnymi ludźmi, mającymi różne życie wewnętrzne, odmienne problemy i postawy. Wszyscy jednak stają przed koniecznością wyboru, opowiedzenia się lub czynnego samookreślenia poprzez podejmowanie decyzji, których wymaga codzienne życie kraju w stanie wojny. Przebijają się przez tę codzienność własnymi drogami i sposobami, wyznaczając wspólnie charakter życia społecznego i siłę manifestacji niezgody na przemoc.
Ludzie opowiadają się za lub przeciw aparatowi przemocy w swych codziennych wyborach. Decyzje te dotyczą wszystkich, nie wyłączając żołnierzy armii rządzącej i nie uwzględniają ani półśrodków, ani dróg pośrednich. Konfliktom ulegają rodziny, przyjaźnie, środowiska. W kraju, w którym nie można nic kupić, w którym wszystko zdobywa się na kartki w wielogodzinnych kolejkach, nietrudno o postawy konformistyczne i wygodnictwo. Ale takich ludzi u Nowakowskiego jest niewielu. Społeczeństwo „Raportu” walczy.
Nie jest ta książka jedynie zbiorem obrazków. Sekwencja opowiadań zapisuje raport. Tom otwiera „Stan wojenny” — opowiadanie napisane 1 stycznia 1982 roku, w którym stara kobieta przystaje przy młodym żołnierzu, i jak matka i sędzia, wyraża swój żal i protest. W głosie starej kobiety jest także przestroga, której młody człowiek nie pojmuje, a na pewno nie chce przyjąć.
O przestrodze nie zapomina jednak czytelnik. Towarzyszy ona każdemu kolejnemu opowiadaniu, choć w żadnym z nich nie jest fizycznie obecna. Nowakowski dodaje jeszcze jeden wymiar swojemu raportowi: przywodzi wspomnienia okupacji hitlerowskiej. Konwencja ta zostaje utrzymana do końca, narzucając poniekąd interpretację poszczególnych zdarzeń i postaw. Wróg zdefiniowany jest jednoznacznie, a jedyną właściwą postawą jest przeciwstawienie mu się z całą mocą i przekonaniem. Kiedy zatem dochodzimy do ostatniego opowiadania „Kolporter”, akceptujemy jego rzeczywistość z całą aprobatą. Rzecz jest o czteroletnim chłopcu, który rozwozi z ojcem nielegalne gazetki. Jego uświadomienie i rozeznanie polityczne są świadectwem charakteru czasów, w jakich wzrastają dzisiejsze polskie dzieci. Smutny jest obrazek przedwcześnie dojrzałego, rezolutnego politycznie malca. Ale jest też w nim ogromna siła. Ta prawdziwie polska wiara, że ducha nie można zdławić, że przetrwa pomimo wszystkich burz i załamań. Rośnie kolejne pokolenie, które nie ustanie w walce.
Jeśli autor decyduje się na porozumienie z czytelnikiem przede wszystkim na płaszczyźnie emocjonalnej, ryzykuje osłabienie oddziaływania swej twórczości w trakcie refleksji intelektualnej, która pojawia się w związku z lekturą, ale z niej nie wypływa. Tak było w moim przypadku. Wchłaniałam w siebie atmosferę „Raportu”, ulegając jej bez reszty. Cenię tę książkę za jej ładunek emocjonalny, za plastyczność realiów, za naszkicowanie tylu znamiennych zdarzeń. Ale są w niej jednocześnie pewne uproszczenia, których nie mogę zaakceptować.
Przypomniały mi się utwory poświęcone drugiej wojnie światowej. Realia nie są zbyt różne i co więcej — konwencja pisarska jakby ta sama. Ludzie reprezentujący społeczeństwo są dobrzy, ludzie reprezentujący władzę są źli. Jeśli ci z pierwszej grupy błądzą, to dlatego że zmuszają ich do tego ci z drugiej. Czasem bardzo wyrafinowanymi metodami, czasem wprost, a czasem przez ogólne pranie mózgu. Jest jeszcze trzecia grupa, ale niewielka, perfidnych kolaborantów. Wszyscy wojskowi, którzy pojawili się z urzędu w każdym zakładzie pracy i instytucji, są po prostu tępi, a inteligentne i szlachetne społeczeństwo bez trudu nabija ich w butelkę. Nie ma zatem prawdziwych problemów z wyborem właściwej drogi, nie ma rzeczywistych rozterek duchowych. Jeśli nawet bohaterowie opowiadań wydają się być zagubieni, autor nie dzieli ich dylematów. Wyjście jest jedno i oczywiste: nienawidzić za bezprawie i cierpienia, i walczyć.
Może właśnie takiej lektury ku pokrzepieniu serc trzeba nam teraz najbardziej. Podniesie na duchu Polonię, odetchniemy z ulgą: nasi się nie dają, jeszcze Polska nie zginęła. Prawdopodobnie pomoże także rodakowi w Kraju — jeśli jakimś sposobem zdobędzie egzemplarz — zagubionemu i poszukującemu recepty na życie. „Raport” Nowakowskiego nie rozwiązuje problemów, lecz je eliminuje, podając jednoznaczną drogę wyjścia.
A jednak… Mam pewne wątpliwości. Drugą wojnę światową poznawałam z historii, indywidualnych relacji, filmów, telewizji i — literatury. Uczono nas nienawiści do Niemców. Kiedy pytaliśmy dorosłych, dlaczego karmi się nas wojną w tak niesamowitych ilościach, odpowiadali z nabożną powagą: waszym obowiązkiem jest ustrzec przed zapomnieniem zbrodnie hitlerowskie i cierpienia narodu polskiego. Dopiero kiedy dorosłam, zrozumiałam, że podsycając nienawiść do Niemców jako do odwiecznego wroga, nie tylko rugowano ewentualną nienawiść do przyjaciół ze Wschodu, ale i wskazywano na konieczność istniejących sojuszów. Przy okazji niezliczonych dzieł o wojnie wznoszono coraz wyższy ołtarzyk żołnierzowi polskiemu — bohaterowi. Ulubioną rozrywką małych chłopców była zabawa w wojnę. Najczęściej Polacy strzelali do Niemców — z karabinów zrobionych z patyków lub z „prawdziwych”, błyszczących, które rodzice kupili pociechom za grube pieniądze. Pamiętam, jak trzyletni malec pokazywał mi z dumą narysowany przez siebie czołg. Rysunek rzeczywiście był wyjątkowo realistyczny. Rośli chłopcy polscy na dzielnych żołnierzy. Po to, by w 68 troku bronić socjalizmu w Czechosłowacji, a dzisiaj okupować swą własną ojczyznę. Mamy rządy generałów i zdewaluowany wizerunek polskiego żołnierza. Nauczyłam się zatem podchodzić z rezerwą do jednowymiarowej rzeczywistości, w której nie ma prawdziwych pytań, a są jednoznaczne odpowiedzi.
Na kogo wyrośnie dzisiejszy czteroletni kolporter, który „nie znosi milicjantów, reaguje natychmiast i patrzy na nich wrogo”? Przypuszczalnie, jak przestrzega Nowakowski w innym swoim utworze — będzie wieszał nadzorców.
Polacy wobec stanu wojennego
Tygodnik Polski, Melbourne
18 grudnia 1982
Moje zainteresowanie tym, co dzieje się w Polsce, nie osłabło ani na chwilę od czasu wyjazdu. Stanowiło to początkowo zaskoczenie dla mnie samej, spodziewałam się bowiem, że będę szukać nade wszystko spokoju i przejawów normalnej egzystencji, a nie próbować uczestniczyć — choćby tylko świadomością — w bardzo skomplikowanym i burzliwym życiu polskim. Wiele jest zapewne przyczyn, część z nich umiem sobie już dziś uświadomić, które powodują, że opuszczając kraj dzieciństwa najczęściej nie uciekamy od niego duchowo. Zagadnieniem tym zajmują się psycholodzy i socjolodzy, przypuszczam także, że każdy kto przez to przeszedł, mógłby podać własne wytłumaczenie tego często paradoksalnego zjawiska. Chciałabym jednak zatrzymać się nie tyle przy przyczynach, ile przejawach tego zainteresowania.
Czego właściwie szukam?
Odpowiedź nasunęła mi się wraz z refleksją wywołaną wiadomością o wprowadzeniu stanu wojennego. Uświadomiłam sobie wtedy, że już na zawsze dzielić nas będą z rodziną, bliskimi, znajomymi, ze wszystkimi tymi, którzy zostali w kraju, doświadczenia kolejnej wojny, których nie zaznamy. I zrozumiałam wtedy, że mój głód informacji to nic innego jak próba zgłębienia tych odmiennych doświadczeń, zrozumienia i przeżycia, dążność do zbliżenia z ludźmi, którzy tworzą ten kraj i wyznaczają jego przyszłość. W ostatecznym rachunku bowiem to ludzie, społeczeństwo, zbiorowość zadecydują o tym, z czym będziemy łączyć słowo Polska.
W mojej upartej wędrówce ku uzyskaniu jak najpełniejszego obrazu życia w kraju z dużą pomocą przyszedł mi kwietniowy raport konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” (DiP) pt. „Polska wobec stanu wojennego”, który przeczytałam w lipcowym numerze paryskiej „Kultury”. Upłynęło już kilka miesięcy od czasu opublikowania tego raportu i ze względu na bieg wydarzeń w Polsce niektóre jego tezy zdezaktualizowały się lub straciły zasadność założeń, na których były budowane. Nie straciła jednak aktualności przeprowadzona w nim analiza społecznych konsekwencji stanu wojennego i tę analizę chciałabym tutaj po krótce zreferować.
Raport wypowiada się za osiągnięciem porozumienia między władzą i społeczeństwem, jako punkt wyjścia do jakichkolwiek rozmów przyjmując naturalnie reaktywację „Solidarności” wraz z należnymi jej statutowymi prawami, a jako podstawę do niemal złudnego optymizmu uznając fakt, że „Solidarność” została jedynie zawieszona, a nie zdelegalizowana. Wiemy już dzisiaj, że rząd wojskowy Jaruzelskiego poprzez zdelegalizowanie „Solidarności” przekreślił tę minimalną, ale rzeczywistą szansę na osiągnięcie porozumienia.
13 grudnia 1981 roku był dla całego społeczeństwa, w którym obudziły się tak silne nadzieje na demokrację w kraju, brutalnym szokiem. Dla wielu ludzi musiał także stanowić dowód na to, że nadzieje te były płonne, że nie ma perspektyw na szerokie porozumienie społeczne. Jednocześnie w ciągu 16 miesięcy między Sierpniem i Grudniem społeczeństwo dojrzało i zintegrowało się, a siła tego spontanicznego ruchu nie może po prostu rozpłynąć się w przestrzeni. U jednych dowód na niereformowalność systemu może wywołać postawy zniechęcenia i rezygnacji, u innych chęć walki z systemem. U tych, którzy nie rozpatrują sytuacji w kategoriach politycznych, lecz ludzkich i obywatelskich, stan wojenny wywołał protest i wolę sprzeciwu, oporu lub gniewu i agresji. Są też grupy popierające dyktaturę militarną generała Jaruzelskiego, ale najprawdopodobniej nie są to grupy cieszące się autorytetem i zaufaniem szerokiego społeczeństwa.
Dużo się mówi ostatnio o politycznej rzeczywistości Polski, o demonstracjach, biciach, armatkach wodnych, strzelaninie, zabitych. Wydarzenie te są dramatyczne i znamienne dla przyszłości kraju, trzeba o nich mówić i pisać, czcić pamięć zabitych i chronić przed zapomnieniem. Ale jest też drugi wymiar Polski, mniej spektakularny, lecz równie dramatyczny i być może również decydujący o przyszłości kraju, a na pewno o postawach przynajmniej części społeczeństwa. Wprowadzono drastyczne podwyżki, które poszerzyły strefę ubóstwa. W 1980 roku ok. 7 milionów osób (20% populacji) żyło na poziomie lub poniżej poziomu minimum socjalnego. Na skutek podwyżek ich dochody realne spadły o 25—30%, a więc brakuje im teraz pieniędzy na zakupy najbardziej elementarne. Rośnie ponadto liczba bezrobotnych, zwłaszcza pracowników umysłowych, co stwarza nową strefę nędzy. W rozważaniach o projektowanym zasiłku dla bezrobotnych mówiono najczęściej o kwocie 3 tys. zł., co stanowi w obecnej sytuacji ok. 50% minimum biologicznego dla gospodarstwa 1-osobowego.
Ponieważ obieg informacji we wszystkich dziedzinach życia społecznego został poważnie zakłócony, niełatwo rozpoznać świadomość społeczną. Społeczeństwo jest rozgoryczone i sfrustrowane, żyje w ciężkich warunkach materialnych, niepewne jutra i perspektyw, poddawane jest ponadto stałemu działaniu propagandy zmilitaryzowanych środków masowego przekazu. Z obserwacji autorów raportu wynika, że poważna większość Polaków nie pogodziła się z tym, co władza nazywa „drogą do normalizacji”. Nastąpiła także radykalizacja wielu grup, przede wszystkim młodzieży, która odrzuca wpajane jej dotychczas koncepcje światopoglądowe i pragnie oporu za wszelką cenę.
Nawiasem mówiąc, proces radykalizacji można było zaobserwować wśród samych przywódców „Solidarności”. Podczas gdy bezpośrednio po wprowadzeniu stanu wojennego nawoływali oni do zachowania spokoju, dzisiaj kwestionują słuszność ówczesnych decyzji i poprzez struktury podziemne wypracowują zorganizowany ruch oporu.
Zorganizowana konspiracja nie jest jednakże jedyną formą oporu społecznego, który rodzi się w rożnych sytuacjach w sposób spontaniczny. Sprzeciw przeciwko stanowi wojennemu stał się zjawiskiem powszechnym, kwestię problematyczną stanowią natomiast formy protestu. Wielu ludzi zadaje sobie rozpaczliwe pytanie „jak żyć?” i rzeczywiście potrzebuje norm etycznych, kodeksu postępowania w nowej sytuacji. „Kolaboracja” pojawiła się jako słowo w języku codziennym i jako problem dnia powszedniego. „Dla wielu ludzi — czytamy w raporcie — powstał problem: co jest, a co nie jest kolaboracją? Znamienna jest tu opinia młodego robotnika, że zrozumiałe jest, iż mistrzowie, którzy są zobowiązani zdzierać i zbierać ulotki rozrzucane w fabrykach pod grozą usunięcia z pracy — będą to musieli wykonywać wbrew woli kolegów, byle im przy tym nie szkodzili. Jeśli tacy ludzi będą jednak posuwać się dalej i działać w kierunku łamania oporu i solidarności pracowniczej nawet nie denuncjując, ale wywierając presję i stosując sankcje, wówczas w sposób nieunikniony zakwalifikowani zostaną jednoznacznie jako ludzie, którzy stają po stronie władzy a przeciw społeczeństwu, a więc jako kolaboranci”.
W okresie po Sierpniu mówiono w Polsce o odnowie, po Grudniu mówi się o odmowie. Całe środowisko dziennikarskie podległo tzw. „weryfikacji”, a ukoronowaniem represji było rozwiązanie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W odpowiedzi środowiska twórcze zgodnie odmówiły podjęcia tego, co uznano za kolaborację z aparatem przemocy, a więc odmówiono występowania w radiu i telewizji, publikowania w prasie stanu wojennego oraz uczestniczenia w imprezach propagandowych. Pewną autonomię zachowują nadal teatry i wydawnictwa książkowe, toteż te formy życia kulturalnego nie zostały przez twórców zbojkotowane. I tak np. w warszawskim „Teatrze Polskim” wystawiono „Wyzwolenie” Wyspiańskiego w reżyserii Kazimierza Deymka z udziałem Haliny Mikołajskiej, która po czterech miesiącach internowania wróciła na scenę gorąco witana przez publiczność. Znamienny wydaje się fakt, że Andrzej Wajda po nakręceniu „Dantona” w Paryżu, pojechał na jakiś czas do kraju, aby opracować inscenizację teatralną „Dziadów”.
Odmowa udziału w życiu kulturalnym właściwych jego twórców kryłaby w sobie oczywiste niebezpieczeństwa. Choć na razie bojkot dotyczy raczej narzędzi propagandowych, czyli mass-mediów, brak wypowiedzi wybitnych i szanowanych publicystów i pisarzy na łamach oficjalnych, powszechnie dostępnych musi zostać zastąpiony tzw. kulturą alternatywną, czyli niezależną. Jej znaczenie będzie wzrastać w miarę przedłużania się władzy cenzury militarnej i ewentualnego rygorystycznego podporządkowywania wszystkich form życia kulturalnego oficjalnej wizji rzeczywistości, narzucanej przez władze.
Kościół odgrywa dużą rolę we wspieraniu ruchu demokratycznego, był silnie związany z ruchem „Solidarności”. W czasie stanu wojennego udział w nabożeństwach stał się jedyną dozwoloną formą „gromadzenia się”, kazanie w czasie mszy św. jedynym legalnym słowem zbiorowego przekazu niepodlegającym cenzurze reżymu militarnego. W nabożeństwach biorą zatem udział ludzie najróżniejszych wyznań i światopoglądów. Odgrywa Kościół silną rolę integrującą, rolę tak bardzo teraz potrzebną narodowi.
Wypowiadając bowiem wojnę „ekstremistom Solidarności”, rząd wojskowy Jaruzelskiego walczy w gruncie rzeczy ze zjawiskiem solidarności społecznej. Sam fakt wprowadzenia stanu wojennego postawił ludzi przed trudnymi, ale fundamentalnymi pytaniami, na które muszą znaleźć odpowiedź. Część z nich przyklasnęła nowemu „porządkowi”, ale większość się sprzeciwiła. Pozostaje otwarty problem formy protestu. Kuroń nawoływał do zbiorowego zorganizowanego wystąpienia. Kościół przestrzega przed groźną chorobą gniewu trawiącą kraj. Władze tymczasem rozwiązały „Solidarność” i wprowadziły ustawę o przymusowej pracy. W odpowiedzi „Solidarność” zarządziła ogólnopolskie strajki i demonstracje. Władze rozproszyły demonstrantów, zaaresztowano wiele osób. Oświadczono jednocześnie, że ruch „Solidarności” stracił poparcie społeczne i że możliwe będzie zniesieniu stanu wojennego. Następnie zwolniono Wałęsę, który zapewniając: WYGRAMY!, stwierdził, że porozumienie z rządem stało się koniecznością, choć nie będzie osiągane „na kolanach”. Wałęsa został zwolniony jako „osoba prywatna”, oficjalnie przecież jest byłym przywódcą nieistniejącego już dziś związku. Przez 36 godzin oczekiwało na niego przed domem w Gdańsku 1500 osób, zbyt wiele, by można ich było nazwać gronem przyjaciół.
Konfrontacja nieubłaganych i zmiennych praw przemocy i siły z żądaniami praw obywatelskich i humanitarnych nie została zakończona. „Solidarność” stała się nie tylko synonimem solidarności społecznej przeciw totalitaryzmowi i nie tylko solidarności międzyludzkiej, ale chyba przede wszystkim synonimem ruchu walczącego o demokrację. Zdelegalizowanie NSZZ „Solidarność” nie oznacza i oznaczać nie może wstrzymania walki o demokrację.
Niełatwo przewidzieć jej dalszy przebieg ani finał. Jakkolwiek jednak potoczą się losy, prawdziwe pozostaną słowa raportu DiP: „Wielu ludzi tęskni do jakichś prostych zaleceń, formuł czy wręcz magicznych zaklęć, które odmieniłyby nasz los. A jednocześnie coraz więcej osób rozumie, że takich formuł nie ma. Że kształt przyszłości w ostatecznym rachunku zależeć będzie od postawy i działania wszystkich nas razem i każdego z osobna. Że nasze codzienne wybory, zarówno te zwykłe, z pozoru błahe, jak i te trudne, nieraz dramatyczne, wyznaczają pole naszej wolności”.
W tym braku reguł i formuł jest miejsce dla nas, polskiej emigracji. Mamy swobodę działania, która obliguje do aktywności. Pamiętajmy, że zacytowane słowa raportu, choć skierowane do ludzi w Polsce, dotyczą także nas.
Nieprzekonani
Tygodnik Polski, Melbourne
25 czerwca 1983
Latem 1980 roku władze pertraktowały z przywódcami strajkujących w Gdańsku, Szczecinie, Jastrzębiu; niedługo później zalegalizowały istnienie nowego związku zawodowego. Był on tworem wewnątrzpaństwowym, partnerem rządu, stał się częścią krajobrazu społecznego równie legalną jak partia czy branżowe związki zawodowe. Ale ani partia, ani związki branżowe nie posiadały tej magnetycznej siły przyciągania większości pracujących, jaką bez wątpienia wykazała „Solidarność”. Należało do „Solidarności” około dziecięciu milionów ludzi.
13 grudnia 1981 roku powiedziano tym dziesięciu milionom, że sytuacja się zmieniła, że związek, do którego należą, prowadzi kraj do katastrofy, że stał się siłą wrogą, która w żadnym wypadku nie może być partnerem władzy. Przy pomocy karabinów i czołgów, przy akompaniamencie masowych aresztowań za usankcjonowane prawnie członkostwo i działalność w legalnym związku, tłumaczono ludziom, że powinni zmienić swe przekonania. Tych, którzy nie chcieli dać się przekonać, przetrzymywano w więzieniach, poddając różnym formom psychicznego i fizycznego nacisku.
Naturalną koleją rzeczy „Solidarność” zdelegalizowano, a nieprzekonanych stopniowo wypuszczano z więzień. Dostawali w prezencie wilczy bilet uniemożliwiający znalezienie pracy. Niepracującym nie przysługiwały kartki na żywność, oni i ich rodziny mogli przetrwać tylko dzięki paczkom z zagranicy, pomocy Kościoła, Czerwonego Krzyża, ludzi dobrej woli. Nie mieli prawa pracować, by utrzymać swe rodziny, byli poza nawiasem. Wprowadzono dalej ustawę o pasożytnictwie, w myśl której „uchylający się od pracy”, wśród nich niepracujący nieprzekonani, kierowani mają być do pracy przymusowej.
Nie pozostawiono ich jednak całkiem bez wyjścia. Nieprzekonanym działaczom „Solidarności” umożliwiono emigrację. O tych, którzy z niej skorzystali, można teraz mówić: widzicie, nic ich naprawdę sprawa przyszłości Polski nie obchodzi, wybierają wygodny dobrobyt Zachodu przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Byli internowani, więzieni, ukrywali się, cierpieli prześladowania, aż w końcu przyjęli paszporty — bez prawa powrotu. Część z nich, wraz z rodzinami, przyjechała do Melbourne. Wkrótce po przyjeździe spotkali się z Polonią w klubie Polskiego Koła Kulturalno-Artystycznego (PKKA), by zdać relację ze swych przeżyć i doświadczeń, by powiedzieć o tym, czym dla nich i tysięcy im podobnych stał się stan wojenny. Ich wypowiedzi pozbawione były patosu, choć opowiadali o wstrząsających przeżyciach, o matni, z której zdawało się nie być wyjścia. Uważali, że powinni wytłumaczyć się z decyzji emigracji, ktoś z publiczności wprost ich o to zapytał. I wtedy ktoś inny gorąco przeciw takim wątpliwościom zaprotestował.
Nie powiedział, że emigracja stać się może formą aktywnego życia politycznego, że dla przyszłości Polski więcej dzisiaj da się zrobić poza jej granicami, że sam fakt zdawania bezpośrednich relacji ze stanu wojennego, z życia kraju, w którym wypowiedziano wojnę narodowi, jest wyzwaniem tych, którzy ją wszczęli. „Ratowaliście swoje rodziny” — powiedział. I widział w tym wartość nadrzędną, najwyższą, najświętszą.
W Polsce zostało wiele rodzin działaczy internowanych, którzy na emigrację się nie zdecydowali. I ich także spycha się poza nawias, tylko dlatego, że nie dali się przekonać, iż Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela stała się nieaktualna. Co myślą i czują ci, którzy zostali, którzy wyjazdu odmówili z przekonaniem: wytrzymamy, przetrzymamy? Czy czują do tych, którzy wyemigrowali, żal, czy uważają, że tamci się załamali, poddali, że zdradzili? Czy tracą wiarę w słuszność swojej niepokorności, skoro inni wycofują się z walki, odchodzą?
To im rodziny internowanych, które mieszkają teraz w hostelu w Melbourne, dedykują swój koncert. W niedzielę 10 lipca, o godz. 16.15 w kościele w Essendon, po uroczystej Mszy św. o godz. 15, celebrowanej przez ks. W. Słowika, spotkają się z tymi wszystkimi, którzy poznać chcą prawdę o życiu ich i tysiąca podobnych rodzin w Polsce. Wezmą udział w spektaklu-koncercie zorganizowanym z ich własnej inicjatywy.
W organizacji koncertu pomagać im będą ludzie, którym los rodzin prześladowanych za swe przekonania nie jest obojętny. Dochód z koncertu prześlą do Polski, by pomóc tym, którzy pomocy najbardziej potrzebują — rodzinom internowanych.
Będą mówić do nas, ale ich głos przekroczy ocean, by zadać kłam twierdzeniu, że się wycofali. Idei solidarności służyli, za nią cierpieli i nadal pozostają jej wierni.
Im szerszy będzie krąg publiczności, tym przenikliwsze ich świadectwo prawdzie. Im większy zebrany dochód, tym prawdziwsza pomoc rodzinom nieprzekonanych, tym autentyczniejsza solidarność.
Rodziny internowanych chcą pomóc rodzinom internowanych w Polsce. Skuteczność, materialna i moralna, tej pomocy, zależeć będzie jedynie od poparcia całego społeczeństwa polonijnego. Zależeć będzie od każdego z nas. Poprzez swoją obecność staniemy się współtwórcami koncertu dla rodzin w Polsce. W niedzielę 10 lipca o godzinie 15 w polskim kościele w Essendon.
Żeby ludzie się nie bali
Tygodnik Polski, Melbourne
9 lipca 1983
W zeszłym roku nie wierzyli, że Papież przyjedzie do Polski. Nie mieli nadziei na żadną zmianę, nie wierzyli, że ich dzieci znowu będą spać spokojnie. Teraz rozgorączkowani oglądają transmisję z wizyty Papieża z nadzieją, że dostrzegą ten moment, w którego przyjście zwątpili, że milionowy tłum, zjednoczony wiarą w sprawiedliwość, wystąpi o swoje prawa. Żeby przemoc i terror przestały być prawem dnia powszedniego, żeby ulice były bezpieczne, żeby dzieci wzrastały w atmosferze miłości i pokoju, żeby żony nie ocierały gorzkich łez w samotności rozłąki, żeby matki nie szły za trumną swoich młodych synów, i żeby człowiek człowiekowi mógł śmiało spojrzeć w oczy i podać z ufnością rękę.
Przyjechali przed kilkoma miesiącami, z Polski, bez prawa powrotu. Liczą na to, że będą mogli wrócić, wierzą, że nadejdzie kiedyś moment prawdziwych przemian, kiedy odzyskają utracony dom. Męczą ich wyrzuty sumienia, że opuścili tych, którzy walczą nadal. „Gdyby Papież przyjechał w zeszłym roku, może nie musielibyśmy tu siedzieć” — mówią.
Niektórzy znaleźli już pracę i wyprowadzili się z hostelu. Inni zostali. W ciasnych pokoikach zaczynają kolejny etap swego życia. Na ścianach z nieotynkowanej cegły wieszają krzyże i obrazki Matki Boskiej, wieszają kolorowe wycinanki i rysunki, jakie dzieci przynoszą ze szkoły, i kartki papieru z wypisanymi czerwonym długopisem słowami angielskimi — obok tłumaczenia. Objaśnienie skrótów używanych w ogłoszeniach o pracy, słowa codziennego użytku. Zaczynają od zera. Z sercami pełnymi bólu, cierpień i wątpliwości. Wyjechali, by ratować swe rodziny, choć inni zostali.
Marek Kałabuń siedział w więzieniu ponad rok — 369 dni. Ma dwoje dzieci: 4-letnią Magdę i 8-letniego Piotrka. „Piotrek bardzo przeżywał to, że siedziałem. Pamiętam, jak pozwolili dzwonić do domu raz w miesiącu, później częściej, to jak z nim rozmawiałem, odpowiadał tylko „tak” lub „nie”. Później żona mi powiedziała, że nie mógł mówić nic więcej, bo cały czas płakał”.
Ala Przebłocka z Wrocławia siedziała wraz z matką w Gołdapi, do marca. Jej mąż Janusz został z dwojgiem dzieci. Próbował kontynuować przerwaną działalność Ali. Trudno było uzyskać poparcie. „Ludźmi zawładnął strach” — mówi z goryczą.
Maria i Witek Smykowie z Radomia nie byli internowani. Marię zaaresztowali, gdy pojechała do teściów do Zamościa, by powiedzieć, że Witek jest bezpieczny w ukryciu. W więzieniu poroniła. Ukrywała się później do maja, Witek do lipca. „Mnie się wydaje, że tu już jesteśmy długo — mówi Maria. — Cztery miesiące. Australia daje poczucie bezpieczeństwa”.
Marian Smalec z Lublina siedział przez 54 dni. W trakcie aresztowania milicjanci złamali jego żonie kręgosłup. Przyjechali do Melbourne z trójką dzieci, najstarszy ma 15 lat. Janek Pacewicz, stoczniowiec z Gdańska, siedział do maja. Mieszkają teraz z żoną i rocznym synkiem w Rosannie. Stamtąd przyjeżdżali pociągiem na próby do hostelu w Maribyrnong i do kościoła w Essendon. W próbach uczestniczył także Staszek Łubkowski, górnik z Jastrzębia, ojciec dwojga dzieci. Internowany, jak inni. Zobaczymy go wraz z żoną na scenie. Jest tam jeszcze Janusz Tuszyński, lekarz z Tych, Staszek Kutyła, technik górnik z Jastrzębia, jest kilku innych, do których nie dotarłam. Wszyscy doświadczyli internowania, wyrzucenia z pracy, braku środków do życia, braku perspektyw dla rodzin. Ich wspomnienia tworzą wycinek historii, która powoli dopiero zaczyna się odsłaniać.
Są przygnębieni i rozgoryczeni. Niektórzy lękają się, że Polonia nie potrafi zrozumieć ich przeżyć, zaakceptować ich wyboru emigracji. Potępiają się za to, że stracili nadzieję, i boją się surowego osądu. Pytają niespokojnie: „Jak myślisz, czy dużo ludzi przyjdzie na ten koncert?”
To oni napełnili mnie wiarą i nadzieją. Pomimo wszystkich trudności, jakich doświadczają, pomimo niekończących się rozterek, spotykają się w ciasnych pokoikach hostelowych, by przygotować koncert. Przełamują lęk przed widownią, przed wyjściem na scenę, uczą się na pamięć wierszy, piszą własne wspomnienia, słuchają z uwagą reżyserskich wizji Maćka Staniewicza, który całe przedsięwzięcie składa w całość. Ale to oni są jego prawdziwymi twórcami, to oni po czterech miesiącach na emigracji nie mają wątpliwości, że „takie rzeczy robić trzeba”.
„Przeżyłem niejedno, tego się nie da opowiedzieć spokojnie. I takie przejścia mieli, niestety, wszyscy — mówi dalej Marek. — Obecnie można liczyć na to, że władza będzie odpuszczała, powoli, ze stanu wojennego. Dużo zależy też od samej uczciwości ludzi, przez trzydzieści parę lat uczono to społeczeństwo, by postępować nieuczciwie. Nikt nie zastanawiał się, czy drugi człowiek potrzebuje jakiejś opieki, że może czeka, by wyciągnąć do niego rękę, każdy wyrywał dla siebie, brutalnie i perfidnie. Taka przynajmniej sytuacja była w naszym regionie, w Ziemi Chełmskiej. Tam, gdzie są duże zakłady przemysłowe, tam łatwiej o zbiórkę, łatwiej o ludzi, którzy umieją poprowadzić robotę”.
„Ale u nas, w okręgu rolniczym, nie było łatwo. Siedziałem rok, a żona była sama z dwojgiem dzieci. Trudno było. Jak dostawaliśmy w więzieniu paczkę z PCK, oddawaliśmy ją do domu. Żonie było ciężko, borykała się z zaopatrzeniem, ze znalezieniem opieki dla dzieci, kiedy szła po południu do pracy. Magdy nie przyjęli do przedszkola, Piotrkowi dali trójkę ze sprawowania w pierwszej klasie. I jeszcze o mnie się martwiła, bo to przecież różnie było. Była w gorszej sytuacji niż ja w więzieniu. Dlatego myślę, że najważniejsze, żeby ludzie się nie bali. Gdyby mieli gwarancję, że jeżeli pójdą do więzienia, to będzie ktoś, kto zabezpieczy ich rodziny, nawet nie materialnie, chociaż to też potrzebne, ale żeby przyszedł, zainteresował się, powiedział dobre słowo, żeby coś zrobił w domu — to wtedy sytuacja wyglądałaby inaczej”.
Marek ma dużo pamiątek, jakie przywiózł z sześciu więzień, w których siedział w ciągu roku. Gazetkę „Solidarności”, którą produkowali, koperty z nadrukami, znaczki — wszystko robione przez internowanych, pomimo częstych rewizji i wysokich kar za taką działalność. Pomyśleli, że trzeba pokazać to wszystko ludziom, że trzeba zorganizować wystawę, by każdy mógł przyjść i obejrzeć. Tak powstała idea koncertu. Koncertu jako świadectwa nieugiętej woli i głębokiej nadziei na lepszą przyszłość.
„W Polsce są ludzie, którzy siedzą. Nie można wobec tego pozostać obojętnym, nie można zostawić drugiego człowieka samego. Nie można zostawić ludzi tam, mimo że się wyjechało i czuje się całkowicie bezpiecznie. Trzeba tym ludziom dać jakąś możliwość opieki, bo przecież nie wyciągniemy ich z więzień. Trzeba im pomóc materialnie i okazać, że się o nich myśli. To bardzo ważne” — dodaje z głębokim przekonaniem.
Świat dajmy dzieciom
Tygodnik Polski, Melbourne
6 sierpnia 1983
Jest w Essendon przy ulicy Aberfeldie polski kościół. Budowla okazała i nowoczesna, otoczona przestronnym parkingiem, za którym rozciągają się równe szeregi skromnych, lecz schludnych domów. Niezwykła to świątynia i dla tradycjonalisty nie tak dawno przybyłego z Polski, odrobinę szokująca. Nasza tradycja obfituje w symbole, które z pragmatyzmem w parze nie idą. Ale uczmy się, uczmy nowości, jeśli w sposób oczywisty dowodzą swojej wyższości.
Projektant kościoła przewidział dwojaką jego funkcję. W czasie mszy św. jest świątynią, w innych porach, mn. w. na wysokości jednej trzeciej sali wyrasta rozkładana ściana, która ołtarz i przyległą do niej salkę zasłania, i przenosi nas do wspaniałej sali widowiskowej z imponującą sceną. Jest tam także bufet, czynny zawsze po mszy św., gdzie można kupić kawę i ciasto, i pogawędzić ze znajomymi. Pełni więc ten kościół nie tylko rolę ośrodka duszpasterstwa, ale i centrum środowiskowego, tak bardzo przecież Polakom w zachodnich dzielnicach potrzebnego.
Właśnie tam koncert „Rodziny rodzinom” został zorganizowany. Plakaty rozwieszone w różnych ośrodkach polskich w Melbourne głosiły, że koncert składać się będzie z dwóch części: uroczystej mszy św. i widowiska. W radiu zapowiedzieli, że na pół godziny przed rozpoczęciem mszy św. grupa „Support for Solidarność” będzie zbierać odzież przeznaczoną do wysłania dla rodzin internowanych w Polsce. I choć grupa ta organizatorem koncertu nie była, pomysł skonsolidowania wysiłków we wspólnej sprawie bez wątpienia znakomity.
Obszerny parking przed kościołem zapchany był samochodami, a i w pobliskich uliczkach trudno było znaleźć wolne miejsce. Napełnił ten widok moje serce najprawdziwszą radością, cieszyłam się, że ludzie przyszli, że poparli sprawę sercu najbliższą. „O spokojny sen polskich dzieci”, jak głosiły pomysłowe odznaki Kajetana Fiedorowicza, sfinansowane przez Marka Antasa, sprzedawane przybyłym w wielkiej obfitości.
Msza św. rozpoczęła się uroczyście. Harcerze w poczcie sztandarowym, w autentycznych mundurach w stylu przedwojennym, bardzo różnych od tych współczesnych, nadawali mszy św. rangę specjalną. Nad ołtarzem ogromne kolorowe, oprawione w ramy zdjęcie Papieża, uśmiechniętego, przyjaznego, tak bardzo bliskiego.
Oczekiwałam kazania księdza Słowika, które, wiedziałam, nada całemu wydarzeniu właściwą oprawę. Ludzie wciąż napływali, choć miejsca siedzące dawno już były zajęte, bo widać modlitwą dopełnić chcieli aktu solidarności z tymi w Kraju, bo chcieli modlitwą wesprzeć życzenie, by demokracja nastała w ojczyźnie.
Dwie sprawy wyłowiłam z tego kazania, tak trafnie docierającego do serc słuchających, jako najistotniejsze. Że mamy zobowiązania w stosunku do ojczyzny, naszej matki. I że „Solidarność” w Polsce stała się synonimem jedności międzyludzkiej, której nie wolno zatracić, także naszej jedności z tymi w Kraju.
Na zakończenie ze łzami w oczach wszyscy odśpiewali hymn „Boże, coś Polskę…” Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie.
Nastrój bardzo już był podniosły, patriotyczny, ale trzeba było z kościoła wyjść, bo przyszła pora na „rozłożenie” ściany i przygotowanie sali do koncertu. W sąsiednim pomieszczeniu czynna była wystawa pamiątek przywiezionych przez internowanych, dokumenty ostatnich lat historii Polski, poczynając od przełomu z 1980 roku, narodzin „Solidarności”. To już trzy lata.
Tłum pęczniał z każdą minutą. Wejście na salę było szczelnie zablokowane przez przepychających się widzów. Spróbowałam swoich sił i przegrałam. Zostałam wypchnięta w drugą stronę. Boję się tłumów i przepychań, to pewnie uraz wyniesiony z Polski, ale cóż było robić, zacisnęłam zęby i próbując osłaniać moje ściskane ze wszech stron dziecko, zaczęłam ponownie szturmować wejście. W tłumie dostrzegłam redaktora Grota-Kwaśniewskiego z żoną, którzy również walczyli dziarsko, choć siwowłosi. Przepchałam się do samego przodu sali, pokonując najtrudniejszy odcinek koło bufetu, gdzie ludzie nabywali hot-dogi i kawę. Lewej strony sceny w ogóle w związku ze swoim położeniem nie widziałam, no ale byłam w środku! Basia Zagała z opaską „Solidarność” na ramieniu, inicjatorka i współorganizatorka tego wydarzenia, nawoływała ze sceny: „proszę państwa, tu z prawej strony są jeszcze miejsca… stojące”. 1300 osób jakoś się rozlokowało, gorąco, duszno, płaszcz zdjęłam, trzymam w rękach, niewygodnie, ale co tam niewygody — zaczyna się.
A zaczęło się na dobre i wspaniale, i półtorej godziny minęło jak mgnienie, a przeżycia, jakich spektakl ten dostarczył, zapadły głęboko w serca, by tam pozostać. Na tle orła polskiego w koronie, z datami powstań narodowych wplecionych w jego skrzydła, rozgrywała się przed naszymi oczami romantyczna i tragiczna historia już nie tylko narodu, ale i współczesnej polskości, poczynając od Konstytucji 3 maja 1791 roku. Cała widownia przeżyła jakby patriotyczne czy narodowe zjednoczenie. Był ten koncert adresowany do nas, do ludzi z Melbourne, a jednocześnie przeniósł nas za ocean, do Kraju. I to nie tylko metafizycznie, cały dochód bowiem przesłany zostanie rodzinom internowanych, dowiedzą się oni, w jaki sposób pieniądze zostały zebrane, i poczują się mocniejsi, potężniejsi o rodaków z Melbourne.
Każdy protest przeciw gwałceniu praw demokracji jest walką o sprawy najwyższe: prawa i godność człowieka. Koncert „Rodziny rodzinom” był i protestem, i demonstracją przeciwko temu, co dzieje się w Polce, dlatego liczebność publiczności równie była ważna, jak to, co działo się na scenie.
Ale widowisko w reżyserii Maćka Staniewicza miało wymiar dodatkowy: było prawdziwym wydarzeniem w polskim życiu artystycznym. Koncert ten był wysiłkiem kilkudziesięciu osób, na samej scenie wystąpiło pięćdziesiąt. Dzięki nim wszystkim koncert ten mógł się odbyć, to oni byli jego zbiorowymi twórcami. Stał za nimi Staniewicz, jego zamysł reżyserski i zaangażowanie.
Kim są czarne postacie kryjące twarze za bezosobowymi białymi maskami (wspaniała kreacja Bożeny Mielczarek), w białych rękawiczkach, groźnie wymachujące biczami? Wojsko, ZOMO, Rosjanie? Kim są postacie przerywające każde rozpoczęte dzieło, wywołujące grozę i strach? To wszechobecne zło, wypełzające podstępnie z kątów, terroryzujące, wycofujące się przed entuzjazmem sierpnia 1980 roku, a potem znowu paraliżujące ludzi w bezruchu.
Przez cały spektakl aktorzy raz po raz zamierają w pół słowa lub łamiąc takty muzyki. Pomysł inspirowany, naturalnie, Weselem Wyspiańskiego, jest ciekawie rozwinięty. Może właśnie przez ten oczywisty związek ze sławnym dramatem, scena rozmowy Poety z Panną Młodą, w mistrzowskim wykonaniu Alka Staśkowskiego i Agaty Ziemieckiej, staje się kluczowa dla całego przedstawienia. „I cóz za tako nauka? Serce!” — śmieje się zawiedziona Panna Młoda. „A to Polska właśnie” — odpowiada Poeta.
Córeczka zapytała mnie, czy to prawda, że serce to Polska. Jej młode serce zabiło szybciej, gdy usłyszała słowa tak wielkie i tak proste. A to właśnie dzieciom, nadziei przyszłości dedykowany był ten koncert. „Świat dajmy dzieciom!” — nawoływał pięknym wierszem obserwator i komentator rzeczywistości, narrator wprowadzony na wzór chóru z tragedii antycznych, w której to roli znakomicie wystąpił Staśkowski. A później przestrzegał: „…z tchórzostwa rośnie obojętność, / Z obojętności o zbrodni milczenie, / Z milczenia tylko śmierć i oskarżenie”. I rozbrzmiała etiuda Rewolucyjna, rozpoczęta przez małą dziewczynkę (Iwona Olchowik), a dokończona z wirtuozerią przez pianistkę koncertową, Elżbietę Głąb.
Internowani wychodzili na scenę ze swoimi rodzinami, rozbrzmiewały głucho po sali ich bolesne wspomnienia terroru i poniżenia, na które jednak nie odpowiadano nienawiścią. Grozę, strach i terror rozdzielały radosne tańce ludowe w wykonaniu zespołu „Krakowiak” z Geelongu, wiedzionego przez uroczą parę solistów Barbarę i Leszka Wołkowskich. I piosenki, różne w nastroju, od sentymentalnych i lirycznych po głębokie i porywające, usłyszeliśmy plejadę znanych i debiutujących artystów: Danielę Antas, Gwidona Boruckiego, Aleksandrę Całkiewicz, Elżbietę Gursztyn, Włodzimierza Mertę i Małgorzatę Warzel. Reżyser sięgnął do historii, by znaleźć w niej optymizm i wolę zwycięstwa, i tą wszechpotężną wiarą w lepszy świat dla polskich dzieci obezwładnił publiczność, napełniając ją jednocześnie światłem. Ostatnim akordem programu był hymn „Solidarni, nasz jest ten dzień”, odśpiewany przez chór im. St. Moniuszki z Geelongu, stojący wśród publiczności. Członkowie chóru tak byli wzruszeni widowiskiem, że łzy nie pozwalały im zaśpiewać pełną piersią. Stopniowo ich głosy rosły i odzywały się z coraz większą siłą, aż z całą mocą harmonijnie zagrzmiały: „bo lepiej, byśmy stojąc umierali, niż mamy klęcząc na kolanach żyć”.
Zaczęli się ludzie rozchodzić do domów. Jeszcze organizatorzy przyjmowali gratulacje za wspaniałe widowisko, ten i ów ze wzruszeniem tylko ściskał rękę nie próbując znaleźć słów, by wyrazić, co się działo w jego poruszonej duszy.
Bo też porywający był to spektakl. Wpisać go można i trzeba w dorobek kulturalny Polonusów w Australii. Staniewicz wraz z całym zespołem dowiedli, jak wiele potrafią zrobić. W powstaniu tej imprezy dopomogli ludzie, którzy nakładem pracy i finansów dopełnili oprawy organizacyjnej. Myślę jednak, że to jedno wydarzenie nie powinno stanowić rozdziału zamkniętego w twórczości zespołu koncertu „Rodziny rodzinom”. Może spektakl ten powinien być powtórzony, może pokazany także w innych miastach. Może nad człowiekiem, który dowiódł swoich talentów reżyserskich i organizacyjnych powinno się roztoczyć stały mecenat, by mógł tworzyć dalej. Tyko wtedy bowiem będziemy stanowić silną społeczność, jeśli jednoczyć nas będą osiągnięcia.
Wojna z narodem
Radio 3EA Melbourne
(Radio SBS)
10 lipca 1983
Redaktor Marzena Birnberg: Pani Mario, gości Pani po raz pierwszy w naszym programie, więc może powie pani nam coś o sobie, bo wprawdzie ci, którzy chodzą na imprezy organizowane przez Polskie Koło Kulturalno-Artystyczne, znają panią z jej odczytów, czytelnicy „Tygodnika Polskiego” znają panią z artykułów w nim drukowanych, ale słuchacze usłyszą panią po raz pierwszy. A więc — kim pani jest?
Maria Kabała: Wie pani, to bardzo trudne pytanie! Z zawodu jestem anglistką i przed wyjazdem pracowałam w Wydawnictwie Literackim, toteż interesowałam się literaturą zawodowo. Obecnie w Australii pracuję w Australijskim Instytucie Spraw Wielokulturowych, w dziedzinie na pograniczu socjologii i nauk politycznych, ale pasja literacka nadal pozostała. I dlatego, kiedy pani poprosiła mnie o prowadzenie w audycjach niedzielnych recenzji książkowych, przyjęłam propozycję z przyjemnością.
Red. Bardzo się cieszę.
MK. Ja również. Będę się starała zapoznawać państwa z nowościami wydawniczymi, ale że jestem bezpośrednio pod wrażeniem koncertu „Rodziny rodzinom”, który odbył się dziś po południu w Essendon, chciałabym wspomnieć najpierw parę słów o tym koncercie.
Koncert „Rodziny rodzinom”
Była to impreza porywająca. W przygotowaniu koncertu wzięło udział kilkadziesiąt osób, na scenie wystąpiło pięćdziesiąt. Na tle orła polskiego z zaznaczonymi datami powstań narodowych rozwijała się przed naszymi oczami romantyczna i tragiczna historia już nie tylko narodu, ale i współczesnej polskości.
Dochód z koncertu przeznaczony zostanie na pomoc rodzinom internowanych w Polsce. Zatem każdy z widzów, którzy zresztą tak tłumnie przybyli na tę imprezę, że dla wielu nie starczyło miejsc siedzących, kupując bilet wstępu przyczynił się do zwiększenia kwoty, która zostanie przesłana najbardziej potrzebującym w Kraju, a jednocześnie obejrzał artystyczne widowisko o ogromnej sile przekazu.
Był ten koncert wydarzeniem w naszym życiu polonijnym, a jednocześnie przeniósł nas, metafizycznie, do Kraju i wsparł ludzi walczących o lepsze jutro, którzy popadli w niełaskę władz. Tego rodzaju imprezy wydają mi się najbardziej godnymi polecenia jako model akcji charytatywnych i, nie bójmy się słów wielkich, gdy użyć ich trzeba, patriotycznych.
„13 grudnia 1981. Wojna z narodem”
W związku z koncertem, choć już w ramach tematu nowości wydawniczych, chciałabym wspomnieć o publikacji, która, jak to wynika z moich wstępnych sondaży, nieznana jest właściwie w Melbourne, a która na pewno zasługuje na szersze rozpowszechnienie. Mam na myśli album fotograficzny „13 grudnia 1981. Wojna z narodem”, który ukazał się w listopadzie 1982 roku w Szwecji. Jest to fotograficzny zapis stanu wojennego i jako taki stanowi unikalną wartość dokumentalną. Zdjęcia opatrzono dyskretnym, ale bardzo nośnym komentarzem w języku polskim i angielskim, dzięki czemu album powinien także znaleźć odbiorców wśród publiczności anglojęzycznej.
Wstęp napisała Anka Kowalska, słynna pisarka i poetka, działaczka KORu, która po okresie internowania wyemigrowała z Polski. Czytamy w Posłowiu:
Album, który oddajemy w ręce czytelników, jest przede wszystkim dziełem tych w kraju. Współpracowników Nowej, Kręgu, CDN, których w konspiracji drukowane pisma i książki prezentujemy. Tych, co narażając się na więzienie i bicie, fotografowali tę polską wojnę dając świadectwo prawdzie. Tych wreszcie, którzy dostarczyli nam te zdjęcia. My, zespół wyłoniony przez Komitet Poparcia Solidarności, Południowa Szwecja, wykonaliśmy pracę redaktorsko-techniczną. (…)
Dziś, gdy w październiku 1982 roku oddajemy ten album do druku, „Solidarność” oficjalnie nie istnieje. Zawieszona wraz z wprowadzeniem stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku, zakazana została uchwałą Sejmu PRL 8 października 1982.
Oficjalnie „Solidarność” została zakazana, faktycznie jednak istnieje i walczy. Zawarte w tym albumie zdjęcia i dokumenty są tego jednym z dowodów.
Na zakończenie, powtórzę słowa komitetu redakcyjnego: „Pragniemy wierzyć, że nasz zbiorowy wysiłek nie pójdzie na marne, że album trafi do rąk tysięcy czytelników”.
Do usłyszenia.
W poszukiwaniu prawdy
Radio 3EA Melbourne
(Radio SBS)
4 września 1983
Dobry wieczór państwu. Jako że jestem gorącą zwolenniczką prawdy historycznej i możliwie najpełniejszej informacji, na podstawie której formować można opinie, sądy czy wnioski, staram się dotrzeć do wielorakich źródeł, które dzisiejszą polską rzeczywistość opisują. Sądzę ponadto, że długi okres stanu wojennego powinien zaistnieć w świadomości obserwatorów, czyli w naszej świadomości, jako ciąg konkretnych wydarzeń, faktów i doświadczeń, a nie tylko jako okres manifestacji siły militarnej. Podobnie jak przeszłość poznaje się nie tylko z podręczników historii, ale i z ustnych relacji, pamiętników, wspomnień, a także z literatury czy filmu, tak i w zrozumieniu współczesnej rzeczywistości pomocna może być w ogromnym stopniu literatura.
„Raport o stanie wojennym II”
Ukazała się niedawno nakładem paryskiej „Kultury” druga część „Raportu o stanie wojennym” Marka Nowakowskiego. Podobnie jak część pierwsza, sprzed roku, jest to zbiór opowiadań i krótkich scenek, zapisujących w całości — zgodnie z tytułem — raport o stanie wojennym. Pamiętam, że nie przyjęłam tego ubiegłorocznego „Raportu” entuzjastycznie, a później przeczytałam nawet recenzję w paryskiej „Kulturze” stwierdzającą, że jest to książka po prostu nieudana i że gdyby nie moment historyczny, pewnie nie ukazałaby się w oficynie „Kultury”, cieszącej się tak znakomitą reputacją. Mimo wszystko sięgnęłam jednak po drugi tom „Raportu”. Właśnie w poszukiwaniu prawdy.
Oba „Raporty” Nowakowskiego są gniewnym manifestem antykomunistycznym, pełnym brutalności i rozedrganej nienawiści. Przeciwnie niż recenzent z „Kontaktu”, nie widzę powodów, by „Raporty” te nie miały ukazywać się nakładem „Kultury”, nie tylko dlatego, że motywowane to jest momentem historycznym, ale także dlatego, iż pisarz o ustalonej reputacji literackiej powinien mieć prawo do wypowiedzi, a już czytelnicy sami będą jego wypowiedzi oceniać. Jest to mocna i brutalna literatura, dla ludzi o silnych nerwach. A że nerwy zawodzą samego autora, to tylko wskaźnik, jak koszmarne może stać się życie w rzeczywistości, którą opisuje.
„Internowanie”
Z tego samego okresu pochodzi inna książka zatytułowana „Internowanie”, pióra Tadeusza Mazowieckiego, wydana najpierw w Warszawie w podziemnym wydawnictwie Krąg, a później przedrukowana w Londynie przez wydawnictwo Aneks. Choć składają się na nią jedynie zapiski Mazowieckiego z obozów internowania, które miały stanowić zaledwie szkic do dalszej pracy, jest ta książka piękną i przejmującą całością, o niezwykłej sile odziaływania, i do jej lektury gorąco państwa zachęcam.
Tadeusz Mazowiecki był przez 23 lata redaktorem naczelnym miesięcznika „Więź”, a od 1981 r. tygodnika „Solidarność”. Był także współorganizatorem warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, działaczem ruchu ZNAK, członkiem Rady Programowej powstałego w 1978 r. niezależnego Towarzystwa Kursów Naukowych, a w sierpniu 1980 r. przewodniczącym Komisji Ekspertów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej. Internowano go 13 grudnia 1981 r., a zwolniono z obozu internowania po roku, w chwili zawieszenia stanu wojennego.
Tekst „Internowania” opublikowano bez wiedzy autora, kiedy nadal pozostawał internowany. W nocie od wydawcy czytamy:
Traktujemy go jako dokument ukazujący rzeczywistość internowania. Jest to nie tyle fotografia zdarzeń, chociaż miejscami daje ich rysunek bardzo wyrazisty, ile raczej zapis myśli i odczuć człowieka z drugiej strony murów czy drutów, w sytuacji, o której wiemy, a którą tak trudno jest nam sobie wyobrazić.
Książkę otwiera opis wydarzeń pierwszych chwil stanu wojennego. Towarzyszy mu motto:
Od 13 grudnia jesteśmy w nowej sytuacji. Ten dzień stanowi granicę między Polską nadziei a Polską odwetu i nienawiści.
Zapiski urywają się gdzieś w marcu. Kilka miesięcy życia internowanych to jednak nie wszystko, co poznajemy z tej książki. Widzimy to życie oczami człowieka sprawiedliwego, głębokiego humanisty. Właśnie dlatego kronika ta nie jest ani sztandarowym manifestem, ani dyplomatycznym protestem — jest ciężkim oskarżeniem.
Oto fragment „Internowania” Tadeusz Mazowieckiego:
16 i 17 przypadała 11 rocznica Wydarzeń Grudniowych 1970 roku. Nie wiedzieliśmy ani tego, ani następnych dni, co dzieje się na zewnątrz. Ale wiedzieliśmy, że ta data nie może przejść jak zwykły dzień w obozie. Wiedziało to nawet kierownictwo obozu i dlatego — w odpowiedzi na nasze postulaty — komendant podał przez głośnik, iż zgadza się na uczczenie rocznicy Grudnia 70 minutą ciszy o 17 i że potem w celach można odśpiewać pieśni religijne. Nam przypadło akurat o tej porze być na spacerze. Oprócz nas była jeszcze jedna cela. W pozostałych celach otwarto okna, a my przerwaliśmy spacer, stanęliśmy w szeregu i odśpiewaliśmy hymn „Boże coś Polskę”. Powiedziałem głośno, tak żeby było słychać i na placu, i w celach kilka zdań o tym, że czcimy pamięć tych, co 11 lat temu zginęli za tę samą sprawę. Mówiłem też, iż „Solidarność” żyje, a potem poprosiłem o uczczenie chwilą ciszy. Staliśmy i wszystko zamarło w obozie.
Dopiero teraz, kiedy piszę te słowa, wiem, że w tym samym czasie w Gdańsku toczyły się walki i że wtedy też nastąpiła strzelanina w kopalni „Wujek”. Wstrząsnęła ona nami, kiedy w kilka dni później ogłoszono komunikat radiowy. Coś wtedy zapadło nieodwracalnie, przypieczętowującego śmiercią ten cios w plecy, jakim był 13 grudnia.
Choć chciałabym, nie potrafię zakończyć tego spotkania z państwem w mniej minorowym nastroju. Rany dotyczą nas wszystkich, choćbyśmy byli tyko obserwatorami. Ani w jednej, ani w drugiej zaprezentowanej dziś książce nie znalazłam — niestety — napawającej optymizmem nadziei.
Do usłyszenia.
Blisko ojczyzny
Dlaczego przychodzę?
Tygodnik Powszechny, Kraków
20 października 1985
Było to w 82 roku. Rozmawialiśmy o tym z naszym lekarzem. On jest Irlandczykiem, przez swój katolicyzm i papieża związany z Polską. I właśnie pytał, jakie mam wieści z domu i czy tam jest naprawdę aż tak źle. Rozmawialiśmy w jego gabinecie w bogatej dzielnicy Melbourne, wśród antycznych mebli, rozjaśnionych ciepłym światłem lampy, przytulnych kolorem starego drewna. Moje zdrowie polepszyło się, choć może martwię się za dużo? Więc o domu, o Polsce rozmawiamy i któreś z nas zaczęło o niezwykłej roli Kościoła, że przyciąga jak magnes, przyciąga tłumy, indywidualności, wszystkich, że do Kościoła ludzie się garną. „Dlaczego przychodzą, jak myślisz?” — zapytał. Cóż ja mogę wiedzieć? 〔 — — 〕 〔Ustawa z dn. 31 VII 1981 r., O kontroli publikacji i widowisk, art. 2, pkt. 1 i 2 (Dz. U. nr 20, poz.99, zm.: 1983, Dz. U. nr 44, poz. 204) 〕 Doktor przyjrzał mi się uważnie i cicho powiedział: „I może też dlatego, że w kościele każdy człowiek jest ważny, że jego los się liczy, że każdy może poczuć się sobą, po prostu człowiekiem, i że to daje takie silne oparcie?” Zupełnie możliwe, że mówiąc o Polakach wypełniających szczelnie polskie kościoły, myślał także o sobie.
Tego wieczoru rozważałam też trochę moje własne spotkania z religią. Od wielu, wielu lat przekonana byłam, że jestem ateistką, a z kościołem mam związek sporadyczny, w czasie uroczystości rodzinnych i świąt, i z powodu surowego wzroku babci, która nie może pojąć, jak można dobrowolnie tak daleko odejść od Boga. Wydawało mi się, że tak jest nowocześnie i postępowo, jak na człowieka u schyłku dwudziestego wieku przystało. Już po kilku tygodniach w Melbourne zrozumiałam jednak, że w moim wychowaniu religia stała się nieodłącznym elementem tożsamości kulturowej, dziedzictwem i bagażem.
W Australii, w kraju, do którego wyemigrowali ludzie urodzeni w ponad stu różnych państwach, którzy mówią osiemdziesięcioma różnymi językami i którzy wyznają całą rozmaitość religii i bogów, można bez obaw wybrać własną drogę, można uznać się za ateistę i żyć w zdrowiu i szczęściu, można też zostać np. mormonem. Wybór jest wolny. Zdecydowałam wrócić do swoich korzeni, do kultury dzieciństwa, do wartości głoszonych przez dziadków. I tak starałam się tym wartościom dawać świadectwo — nie nazywając rzeczy po imieniu.
Na emigracji cierpiałam nieludzko oderwanie od rodziny i Kraju, czułam jakby fizyczne rozdarcie. Obezwładniała mnie samotność, nawet wśród ludzi, nawet wśród wielkich grup — nigdzie nie należałam, nie czułam jedności, nie czułam, że mam prawo należeć, że jestem przyjęta. Aż kiedyś zrozumiałam coś niezwykle ważnego… zdarzyło się to właśnie w kościele, poszłam na polską mszę. Pamiętam, odmawialiśmy na głos Zdrowaś Mario… i poczułam — czy to właśnie nazwać można darem łaski, że coś bardzo wyraźnie się czuje i rozumie? — że przynależę do wielkiego ogromnego społeczeństwa Kościoła katolickiego i gdziekolwiek na świecie się znajdę, będę miała swoje własne miejsce w Kościele i że nie ludzie będą decydować, czy mnie przyjąć, czy nie, zresztą oni mnie przyjmowali jakby apriorycznie, przez to, że stałam obok i wyznawałam tym samym językiem, choćby brzmiał zupełnie inaczej, tę samą wiarę.
Podróżowałam później po Europie — i w każdą niedzielę odwiedzałam kościół, słuchałam mszy w różnych językach, a wszędzie czułam się u siebie i zawsze blisko źródła, blisko ojczyzny.
Kraj obiecanek-cacanek
The Age, Melbourne
listopad 1985
„Obiecanki-cacanki” to tytuł książki pióra znanego dziennikarza BBC, Tima Sebastiana, której przyświecają dwa cele: zdać relację z osobistych przeżyć autora w Polsce oraz wytłumaczyć polską rzeczywistość pokazując, jak ludzie naprawdę tam żyją. Oba te tematy naświetlone są znakomicie, z humorem i lekkością. Jedyne zastrzeżenie, jakie mogłabym złożyć to to, że jest to relacja wysoce subiektywna i jako taka nie wolna od braków, jakie niesie ze sobą subiektywizm. Gdyby zatem ktoś szukał solidnej analizy sytuacji społeczno-politycznej w Polsce, „Obiecanki-cacanki” mogą rozczarować.
Tim Sebastian spędził w Polsce trzy lata, albo tysiąc dni, jak to określa we właściwy sobie obrazowy sposób. Jego książka oparta jest na setkach wywiadów i prywatnych rozmów z ludźmi z wielu grup społecznych: z członkami rządu i przywódcami „Solidarności”, z robotnikami i ich rodzinami, z pracownikami naukowymi, biurokratami, reprezentantami Kościoła i opozycji — wszystko przekazane błyskotliwie i z poczuciem humoru. W pracy kierował się Sebastian następującymi zasadami: 1 — rozmawiaj z tyloma ludźmi, ilu uda ci się spotkać, 2 — o ile możliwe, sprawdź informacje, jakie uzyskałeś, 3 — mimo wszystko wierz tylko faktom, które możesz sprawdzić na własne oczy i postaraj się, aby niczego nie przegapić, 4 — zaryzykuj przekonanie, że to, co ludzie uważają za prawdę, może również mieć ogromne znaczenie.
Zasady te pomogły autorowi stworzyć adekwatny obraz Polski, gdzie plotki wykorzystywane są do zdobycia rzetelnych informacji. W kraju, w którym wolność słowa znana jest tylko z paragrafów konstytucji, półprawdy i pogłoski są konieczne do uzyskania świadomości i zrozumienia wydarzeń — pod warunkiem, że ma się właściwe kontakty. A ilość i zakres kontaktów, jakie udało się Sebastianowi nawiązać w Polsce, zadowoli nawet największego malkontenta.
Przybył do Polski w maju 1979 roku jako pierwszy korespondent zagraniczny BBC w Europie Wschodniej. Przyjechał nie z powodu kryzysu wewnętrznego w kraju, lecz ze względu na Jana Pawła II, „polskiego” papieża, który miał odwiedzić Polskę, co sprowokowało światowe zainteresowanie jego ojczyzną. Zachodni korespondenci napływali do kraju nad Wisłą nie tylko po to, aby zdać sprawozdanie z wizyty papieża, ale także by opowiedzieć ludziom w swoich krajach, jak żyją Polacy i jaki wpływ wywarł na nich 35-letni okres komunizmu.
W swej opowieści Tim Sebastian próbuje wytłumaczyć zawiłości polskich warunków życia oraz przedstawić z różnych perspektyw ludzi, którzy je tworzą. Nie bez znaczenia jest fakt, że książka dotyczy okresu, który stał się najdłuższym i najbardziej burzliwym kryzysem w latach powojennych: narodziny i upadek „Solidarności”.
W istocie to właśnie wizyta papieża zainspirowała początek „Solidarności”, gdyż stworzyła klimat psychologiczny, w którym ruch ten mógł się narodzić. Wybranie Polaka na papieża przyczyniło się do eksplozji dumy narodowej w Polsce, a jego wizytę w kraju po ośmiu miesiącach uważaliśmy wszyscy za dowód wsparcia moralnego i duchowego, na którym naród może polegać. Wizyta papieża wkrótce dobiegła końca, ale Polska jako kraj odmieniła się bezpowrotnie.
Rok później rozpoczęły się strajki okupacyjne na Wybrzeżu. Po dziesięciu dniach negocjacji między rządem i robotnikami Stoczni Gdańskiej, reprezentowanymi przez Lecha Wałęsę, 31 sierpnia 1980 roku podpisano tzw. porozumienia sierpniowe, w których rząd szedł na daleko idące ustępstwa, niesłychane dotąd w krajach bloku wschodniego. Przede wszystkim gwarantowano prawo do powołania niezależnych związków zawodowych oraz prawo do strajku. Porozumienie zawierało 21 postulatów, na których zbudować miano nowy porządek w Polsce i obudziło niesłychaną aktywność społeczną Polaków, którzy zabrali się do ich realizacji.
Stworzono „Solidarność”, wkrótce liczącą 10 milionów członków — niezwykły związek zawodowy, który skupiał ludzi pracy wszystkich zawodów i warstw społecznych. Nastąpił 16-miesięczny okres liberalizacji, choć nadal niecałkowitej wolności sumienia, słowa i mediów. Jednocześnie kraj doświadczał najgorszego w okresie powojennym kryzysu gospodarczego: w sklepach straszyły puste półki a długie kolejki na stałe wpisały się w pejzaż miejski.
Pamiętam napięcie, z jakim świat obserwował sytuację w Polsce oraz strach wynikający z przekonania, że Rosjanie zaatakują Polskę, tak jak zrobili to w 1956 roku na Węgrzech i w 1968 roku w Czechosłowacji. Niewielu ludzi na świecie miało wystarczająco dużo optymizmu, aby wierzyć, że Polakom uda się zrealizować swoje marzenia o bardziej sprawiedliwym i demokratycznym społeczeństwie. Koniec nastąpił znienacka i był szokujący: 13 grudnia 1981 roku polski przywódca generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny. W ciągu jednej nocy życie całego kraju zostało wywrócone do góry nogami.
Tak właśnie Tim Sebastian zaczyna swoja książkę: obrazami stanu wojennego. „Solidarność” została zawieszona a tysiące jej członków internowano. Kolejkom do sklepów towarzyszyły teraz czołgi. „Zaufanie było jedną z pierwszych ofiar w tym okresie — do przyjaciół i współpracowników, do nieznajomego kręcącego się na klatce schodowej w waszym bloku, do szefa, a nawet do kraju, który — wierzyliście — był naprawdę jak żaden inny na świecie” — zauważa Tim Sebastian. Jeszcze raz rząd pokazał Polakom, że nie ma zamiaru dotrzymywać danych im obietnic.
Kilka miesięcy później „Solidarność” została oficjalnie zdelegalizowana, w grudniu 1982 stan wojenny zawieszono, a w lipcu 1983 roku ostatecznie go odwołano. Rok ten przyniósł dwa ważne wydarzenia: w czerwcu 1983 roku papież ponownie odwiedził swą ojczyznę, a w październiku Lech Wałęsa dostał Pokojową Nagrodę Nobla.
W owym czasie, jako korespondent BBC w Polsce, Tim Sebastian stał się popularną postacią w Anglii, gdyż oglądano go na ekranach telewizyjnych w milionach domów. Doczekał się także osobistego sukcesu: w 1982 roku wyróżniono go tytułem Dziennikarza Telewizyjnego Roku w Wielkiej Brytanii — jego znajomość polskich realiów i zrozumienie Polaków przyniosło mu sławę i uznanie. Co prawda przyznaje on ze skromnością we wstępie do swej książki, iż „trzy lata w Polsce nauczyły mnie rozumieć zawiłości otaczającej mnie rzeczywistości, choć nie bardzo wiedziałem, jak je połączyć w całość”, lecz jest to bardziej wskaźnikiem tego jak skomplikowana była wówczas sytuacja niż krytyką jego własnej opowieści.
W pewnym sensie jest to śmiała książka, usiłuje bowiem przedstawić jak najszerszy zakres aspektów życia w kraju i chce zrobić to w sposób przystępny i zabawny. Zważywszy jak wymagające jest takie zadanie, rezultat bez wątpienia budzi podziw. Książka jest wnikliwa, dowcipna i frapująca. Losy zwyczajnych Polaków szkicowane są na szerokim tle politycznym, włączając nawet spotkania na szczycie bloku wschodniego na Kremlu. Przyglądanie się temu światu zza kulis jest fascynujące i wciągające.
Są jednak sprawy, które trudno zrozumieć dogłębnie, jeśli głównym źródłem informacji są osobiste kontakty i konferencje prasowe. Mimo iż Tim Sebastian porusza wiele różnorakich tematów wykazując się znajomością ich zawiłości, w książce znaleźć można mniejsze lub większe niedociągnięcia, które nie jest łatwo zaakceptować. To tutaj właśnie przeszkadza mi subiektywizm relacji autora. Wyraża on sądy i opinie, próbując znaleźć dla nich wytłumaczenia oparte na wrażeniach i nieprzekonujących dowodach. Dotyczy to szczególnie trzech dziedzin, gdzie uogólnienia oparte są na mylnych przesłankach: stosunek Polaków do polityków, szacunek do przeszłości i rola polskiej inteligencji.
Sebastian uważa polskich polityków za „wytrawnych i wyrobionych graczy (…) równie bystrych jak zachodni politycy uczestniczący w debatach parlamentarnych”. Zauważa także, że w tej dziedzinie nie zgadza on się z opinią wielu Polaków, którzy często nie lubią swoich polityków. „Nie z powodu ich programu — twierdzi — lecz z powodów bardziej trywialnych: ich polszczyzny, szkół, które ukończyli lub nie, ich poziomu wykształcenia, a kryteria te dotyczą nawet pomniejszych członków partii”. Jednakowoż nie są to trywialne powody. Polacy cenią sobie dobre wychowanie i wykształcenie. Uważa się, że tylko ludzie wykształceni powinni zajmować stanowiska publiczne, nie mówiąc już o zarządzaniu krajem. Problem polega na tym, że politycy, którzy w rzeczywistości są nominowani przez partię, a nie wybrani, nie potrzebują sprostać wymaganiom społecznym: są odpowiedzialni przed sobą nawzajem, a nie rozliczani przez wyborców. Nic dziwnego, że Polacy ich nie lubią.
Od czasu do czasu autor zdaje się tracić cierpliwość do Polaków i ich dziwactw. Uważa, że są „zawzięci” w swoim rozpamiętywaniu przeszłości i krwi rozlanej, aby wyzwolić kraj od różnych najeźdźców na przestrzeni dziejów. Ale to nie upór i zawzięcie. Dla kraju, który pod koniec XVIII wieku został zagarnięty przez Rosję, Prusy i Austrię, w wyniku czego zniknął z mapy świata na 125 lat, a jednocześnie zachował swą tożsamość jako naród, opór przeciw siłom rządzącym jest historyczną tradycją, kultywowaną przez społeczeństwo po to, aby przetrwać.
W innym miejscu autor zauważa, że „inteligentni Polacy zaakceptowali konieczność realnego kompromisu” w układach między Polską a Związkiem Radzieckim. Nasuwa się pytania: a co z nieinteligentnymi Polakami, a może wspomniana „akceptacja” jest miernikiem tejże inteligencji? W moim przekonaniu autorowi nie udało się w skuteczny sposób zobrazować roli i statusu moralnego, jakim cieszy się warstwa inteligencji we współczesnej Polsce, ani w jaki sposób związane jest to z historią kraju.
Polska niechęć do Rosji ma swe korzenie w wieloletniej historii stosunków między oboma krajami, włączając odwieczne różnice w kulturze wschodniego i zachodniego chrześcijaństwa, które doprowadziło do różnych wpływów kulturowych. Dominacja Sowietów na polskiej scenie politycznej ma daleko idące konsekwencje również w innych dziedzinach zycia. Wielu Polkom nie podoba się ta sytuacja i nie chcą uznać jej za nieuchronną konieczność.
Zgodnie z ideologią marksizmu i leninizmu Polska jest pozornie społeczeństwem bezklasowym. W praktyce na jej strukturę społeczną składa się kilka wyraźnych warstw, kultywowanych przez większość społeczeństwa, być może jako antidotum na oficjalną politykę „zrównywania”. Rola polskiej inteligencji jest szczególna, gdyż to jej w przeszłości powierzono funkcję opiekuna i strażnika polskiego dziedzictwa kulturowego i tradycji patriotycznych. Dwudziestowieczna wersja tego szlachetnego zadania niekoniecznie stworzyła, jak określa to autor grupę „przeintelektualizowaną i zadzierającą nosa” lecz raczej ludzi twórczych, niezależnych, często związanych z opozycją i żyjących w zgodzie z wysokim standardem moralnym, jakiego się od nich oczekuje — rzadka wartość w każdym społeczeństwie. Autor pomija jednakże zalety i koncentruje się na ekscentryczności. Zgoda, takie przedstawienie sprawy jest bardziej zabawne.
Tytuł książki „Obiecanki-cacanki” nawiązuje oczywiście do przysłowia: Obiecanki-cacanki, a głupiemu radość. Tyle różnych obietnic złożonych zostało przez tylu ludzi, że Polacy nauczyli się sceptycyzmu. Zwykle nie wierzą w nic, dopóki nie zobaczą tego na własne oczy. Rzadko niestety jest im to dane.
Dobrobyt i opieka społeczna dla wszystkich brzmią dobrze w teorii, lecz ciężko w te wartości uwierzyć, jeśli spędza się większość czasu w różnego rodzaju kolejkach i zapisuje się na różnorakie listy oczekujących. Piętnaście lat na dwupokojowe mieszkanie dla czteroosobowej rodziny, a później całe życie oczekiwania, aby spełnić swe marzenia o posiadaniu w domu telefonu. Z drugiej strony telefon może być podłączony w przeciągu kilku tygodni, jeśli podrzuci się kilka skórzanych kurtek do biura dyrektora.
W książce można znaleźć wiele takich opowieści z życia polskiej rodziny. Ludzie dzielili się swoimi własnymi doświadczeniami z Timem Sebastianem, ponieważ był on dla nich reprezentantem Zachodu, wolnego świata, i przez to uważany za godnego zaufania. Rozmowa z korespondentami zagranicznymi jest dla Polaków czasem jedyną szansą, aby przekazać daną informację dalej, nawet jeśli tylko wolnemu światu. Sebastian dostał tyle opowieści, że nie mógłby ich zawrzeć nawet w najdłużej książce. Wracając do Polski po roku nieobecności czuł się, jakby wrócił do rodziny. „Niezbyt harmonijna instytucja — napisał — ale nigdy nie nudna. Bez wyjątków wszyscy jej członkowie mówili o swojej ojczyźnie ze szczególną dumą. Lecz ojciec uznawał tylko niektórych, a źle traktował innych. I to właśni ci inni uciekli później z domu i wyparli się go”.
To ładna metafora. Jednakże ci, co uciekają, wyrzekają się tylko tych, którzy są u władzy w Polsce, a pozostają wierni swej ojczyźnie. Na tym właśnie polega paradoks polskiej rodziny na emigracji. I tutaj przyjdzie nam rozstać się z książką Tima Sebastiana.
LITERATURA
O paradoksie polskiego intelektualisty
Radio 3EA Melbourne
(Radio SBS)
24 lipca 1983
Witam państwa. Obie pozycje, które dzisiaj państwu przedstawię, prezentują historyczne podejście do rzeczywistości, ale rzecz charakterystyczna, traktują o historii kształtowanej i postrzeganej przez jednostki.
„Rzecz russowska”
Pierwsza z nich to książka Tadeusza Drewnowskiego „Rzecz russowska. O pisarstwie Marii Dąbrowskiej”, wydana w Wydawnictwie Literackim w Krakowie, w czerwcu 1981 roku. Książka ta jest owocem wieloletniego obcowania z pisarstwem Marii Dąbrowskiej, a w szczególności lektury jej „Dziennika”, który Drewnowski traktuje jako podstawowy klucz do osobowości pisarki. Dąbrowska pozostawiła olbrzymi, prowadzony przez kilkadziesiąt lat dziennik, zastrzegając jednak w testamencie, by nie ogłaszano go w całości przed śmiercią wymienianych w nim osób. Wybór z „Dziennika” ma być wkrótce wydany w sześciu tomach, a nad ich przygotowaniem do druku czuwa właśnie Drewnowski.
„Rzecz russowska” jest zatem studium o Dąbrowskiej w sporej mierze nieznanej, widzianej w sposób odmienny. Jest jednak czymś więcej niż monografią i kalendarium życia i twórczości pisarki — rysuje bowiem rozległą panoramę blisko stu lat polskiej myśli politycznej, społecznej i kulturalnej.
W moim odczytaniu ten właśnie aspekt odtwarzania historii powstawania i zmian klimatu polityczno-kulturalnego, szczególnie w okresie międzywojennym, nadaje „Rzeczy russowskiej” rangę dzieła wyjątkowego wśród monografii polskiej. Ale że nie mogę w żadnej mierze uważać się za specjalistkę w dziedzinie historii, oceniłam — na prywatny użytek — „Rzecz russowską” jako znakomitą, pochłaniającą lekturę krytyczno-literacką, stawiając z rezerwą znak zapytania nad wiarygodnością jej tła społecznego. Dopiero recenzja pióra Marii Danilewicz-Zielińskiej w paryskiej Kulturze z listopada 1982 r. pozwoliła mi sądzić, że postawiony znak zapytania wolno mi usunąć i że książka zasługuje na rekomendację.
Co prawda Danilewicz-Zielińska próbuje „Rzecz russowską” deprecjonować i sugeruje, że będzie ona lekturą pożyteczną dla czytelnika masowego i widzów ekranizacji „Nocy i dni”, oraz że siła jej polega na zamieszczonych fragmentach „Dziennika” Dąbrowskiej, budzących apetyt na zapowiadany obszerny wybór „Dziennika”. Oba te argumenty tyle zresztą są deprecjonujące, co i gloryfikujące. Kształtowanie opinii opiera się bowiem właśnie o szerokie grono czytelników, nie wąskie koła specjalistów. Jeśli zatem recenzentka uważa, że książka ta będzie pożyteczna dla masowego czytelnika, zwiększa to tylko jej atrakcyjność.
Krytykę opiera recenzentka na pewnych przemilczanych faktach z życia Dąbrowskiej, głównie jej podróżach zagranicznych i działalności na Zachodzie po 1955 roku. Pominięto także recepcję opowiadań Dąbrowskiej ogłoszonych na emigracji oraz dyskusję o jej twórczości z udziałem Miłosza, Jeleńskiego i Czapskiego, opublikowaną w „Kulturze” w 1962 roku.