E-book
1.47
drukowana A5
19.65
Patrycja

Bezpłatny fragment - Patrycja

zbiór opowiadań


Objętość:
95 str.
ISBN:
978-83-8324-438-9
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 19.65

Labirynt na Dachu Bloku

17.01.2022

Poranek, tak nieprzeciętnie nijaki i niezwykle szary, jak każdy inny, zaczął od leniwego zwleczenia się z łóżka, w którym zakopywał się szczelnie pod wygodną kołdrą każdego wieczoru. Gęsta mgła oblekła jego maleńki świat, pochłaniając większość słonecznego światła, uparcie próbującego przedostać się do jego mieszkania przez jedno, pojedyncze, pozostające w wiecznie opłakanym z powodu brudu stanie okno i zakrywając przed jego wzrokiem cudne zielenie rozkwitającej poniżej trawy. Przeszedł do kuchni i, nie spoglądając jeszcze nawet na wyświetlającą się na ekranie piekarnika godzinę, włączył pozostający w wiecznym użyciu czajnik, by wrzącą w nim wodą zalać nasypaną do swego ulubionego kubka rozpuszczalną kawę. Czekał go dzień pełen pracy, samotności i izolacji, spędzony czy to przed lśniącym jasnym blaskiem ekranem komputera, czy z dłońmi spoczywającymi w nieustannym ruchu na gryfie jednej z gitar, które z miniaturowej celi, jaką był jego pokój, jak i skostniałego serca tego młodego mężczyzny, zdołały wyszarpać dla siebie kawałek własnej przestrzeni. Pił niespiesznie napełniający energią napój, głowę wypełniając sobie listami, planami i zbiorami rzeczy, które będzie musiał zrobić w najbliższym czasie. A w tym wypełnianiu stał się naprawdę dobry, poświęcając na to znaczną część swojego, spędzonego z boleśnie aktywną świadomością, czasu; od projektu do projektu, od zadania do zadania, w międzyczasie myśląc, jaka owa, następna czynność właściwie będzie. Zero luk, zero miejsca na niechciane, podsuwane przez serce refleksje. A gdy te, jednak jakoś dawały radę przebić się ponad powierzchnię jego umysłu, uciszał je szybko i skutecznie jedną z rozłożonych po całym mieszkaniu butelek. Sprawny, funkcjonalny system, który niektórzy określiliby jako pracoholizm, inni alkoholizm, jeszcze inni jako inny „-holizm”, a on sam jako działający sposób, by doczłapać się jakoś od jednego zachodu słońca do drugiego. I prawdą było, że każdy z nich miał choć trochę racji. Gdy spędzi się wystarczająco dużo czasu w osamotnieniu, nawet małe rzeczy mogą zacząć dawać nam namiastkę społeczności czy towarzystwa. Jak na przykład ciche tupanie butów sąsiada z piętra wyżej, co ranka w pośpiechu przygotowującego się do pracy. Lub odgłosy spływających po ściankach prysznica kropel, gdy sąsiadka zza prawej ściany wracała do domu po długiej zmianie w pracy i oddawała się temu aktowi zarówno higieny, jak i przyjemności. Eryk nauczył się wytężać słuch i coraz umiejętniej wyłapywać takie drobne gesty. Gdy u tych z czterdziestki szóstki zaczynała grać muzyka, znaczyło to najczęściej, że dzieci tej młodej pary z jakiegoś powodu zostały same i nie poszły do szkoły, a ciche tony dobiegających z lewej strony, kościelnych organ, to, że wybiła dwunasta i mieszkająca tam staruszka przygotowuje się do oglądania codziennej mszy. Dzięki temu nie czuł się aż tak samotny i odosobniony; wśród mieszkańców tego starego, mieszkalnego bloku wywiązało się nieme poczucie wspólnoty i społeczności, które oddało jednostki takie jak on od kompletnego odchodzenia od zmysłów. Wiedział, że nie może żyć tak wiecznie. Że to jedynie krótki, mający się zaraz skończyć etap w jego życiu, przez który musiał po prostu jakoś przejść. I, oczywiście, chciał wyrwać się z tego miejsca, przestać gapić się wciąż na te same nudne cztery ściany jego mieszkania każdego kolejnego dnia, jedynie co tydzień urozmaicając to monotonną wycieczką do pobliskiego supermarketu. Naprawdę miał już tego serdecznie dość, a kiedy z czarnego, połyskliwego ekranu jego komputera, zanim ten zostawał jeszcze włączony, spoglądała na niego tak znajoma, a jednocześnie kompletnie obca, należąca do niego twarz, przysięgał sobie w duchu, że spróbuje jakoś wydostać się z tej dziury, w której nieszczęśliwie się znalazł. Ale nie mógł. Zawsze znajdzie się jakaś wymówka, powstrzymująca nas od poczynienia odpowiednich kroków, by rozwiązać wreszcie dręczący nas problem. A jego przypadek nie był wyjątkiem. U niego chodziło o muzykę. Szary, kompletnie ordynarny i zwyczajny, postsowiecki blok mieszkalny liczący sobie co najmniej dziesięć pięter, wyrasta z otchłani mgły i dymu, wyróżniając się na tle nieskończenie czarnego, pustego nieba; a raczej próżni, która zajęła jego miejsce. Niektóre z okien budynku rozświetlane są niemym blaskiem włączonych w środku tych dziesiątek, małych mieszkań lamp, telewizorów czy komputerów, każde delikatnie innym kolorem, każde nieco inaczej od drugiego. Pokrywający budynek tynk jest brudny, pokryty wieloletnimi, pozostałymi po zaciekach plamami, rozkwitającą całą paletą kolorów pleśnią, rozległymi pajęczynami i innymi, wszelkiego rodzaju zabrudzeniami. Świat wokół ograniczony został do tego jednego bloku i nikłej, niematerialnej mgły, zakrywającej jego dolne piętra i potencjalne fundamenty. Nie wiemy, czy istnieje do niego wejście, ani czy jest z niego wyjście. Widzimy natomiast, na samym jego szczycie, dziesiątki biegnących gęsto koło siebie korytarzy, wraz z odchodzącymi od nich, prowadzącymi donikąd drzwiami. Pozbawiony startu, jak i finiszu labirynt, tkwiący na szczycie tego ordynarnego budynku, stanowił jedyną, przyciągającą do niego uwagę cechę. Oświetlony światłem dochodzącym z nieistniejących lamp, zwisających z nieistniejącego sufitu, pełen nieistniejących ludzi próbujących znaleźć wychodzące z niego, nieistniejące wyjście. A pośród tego wszystkiego nicość. Pusta, kompletna, w swej nijakości niemalże bolesna. Na górze obrazu słów cztery, na dole trzy. Kolejno, „Labirynt na dachu bloku” i „Niekończące się schody”. Interpretacja, kompletnie, dowolna. Otwierająca ten album piosenka nosi tytuł „chłód po lewej stronie łóżka” i opowiada dokładnie o tym, co wskazuje tytuł. Pościeli, na której wciąż jeszcze odbity jest kształt dopiero co spoczywającej tam osoby, teraz przenikliwie dalekiej i obcej. Oddalonej miliony lat świetlnych, widzianej jedynie przez zabrudzone szkiełka wadliwej lornetki. Eryk malował ten obraz bardzo skutecznie i konsekwentnie, pianowymi nutami nadając kształt otaczającej go rzeczywistości, a także ubierając w muzyczne szaty ciężkie do ujęcia w słowa wspomnienia, które uparcie nie chciały opuścić jego strapionego umysłu. W swojej twórczości często mieszał kompletną, wymyśloną na jego artystyczne potrzeby fikcję z absolutną, niemalże wręcz biograficzną prawdą, wywodzącą się z jego życia. To była jedna ze stron muzyki, która tak bardzo go do niej ciągnęła; możliwość oddania części swojej prywatności, w formie przywoływanych przez utwór myśli w zamian za równą porcję wyszarpanej z życia wykonawcy szczerości i prawdy. Kochał wychwytywać to uczucie w piosenkach innych, a jeszcze bardziej budzić je w swoich słuchaczach, za pośrednictwem własnej sztuki. Lecz, oczywiście, jak wszystko, miało to swoją cenę. Wierzył bowiem, że nie byłby w stanie skończyć tego albumu w pełnym jego potencjale, gdyby choć na krok ruszyłby się z tego klaustrofobicznie małego, przesiąkniętego trucizną zabijających go wspomnień mieszkania, które obecnie zajmował sam, niegdyś dzieląc je z główną bohaterką i inspiracją tej płyty. Tkwił więc tam, każdego dnia wpinając mikrofon do odpowiedniego wejścia miksera, wpatrzony w tę samą ścianę, na której spoczął jego wzrok tamtego pamiętnego poranka, w którym to wreszcie dotarło do niego, że to naprawdę, nieodwracalnie, koniec. Paulina, bo tak brzmiało jej imię, skradła jego serce niemalże od pierwszego wejrzenia. Dwa tysiące szesnasty rok, nad wyraz wietrzna wiosna, powoli budząca się do życia roślinność i otaczająca świat zieleń, która na każdym kroku wysuwała się na pierwszy plan. Trafił na nią po krótkiej przechadzce po parku, którą odbywał celem znalezienia jakiejś inspiracji do nowego, trzeciego albumu, nad którym chciał zacząć pracować. Kiedyś, choć nie tak bardzo jak w dniu obecnym, również bywał pracoholikiem i oderwanie go od ciągłego skakania między setkami, składającymi się na samodzielną produkcję takiego projektu zadań, było niemalże niemożliwe. I, choć w najmniej spodziewanym obrocie wydarzeń, w końcu znalazł to, czego szukał. A może nawet nieco zbyt dużo. Rozkwitająca młodzieńczym szczęściem i nadzieją historia ich pierwszych dwóch, spędzonych ze sobą lat opowiedziana została na przestrzeni jedenastu utworów, chronologicznie opisujących ich relację od pierwszej, niezwykle udanej randki, aż po odebranie kluczy do ich wynajmowanego wspólnie mieszkania i urywała się w momencie, w którym młoda para zaczynała się tam przeprowadzać. Nie miał więc okazji dokończyć opowieści i uzupełnić ją o ich powolny, stopniowy rozpad, miażdżący sobą zarówno jego nadzieję na wspólne, szczęśliwe życie, jak i jej, nieraz wymykający się spod kontroli psychiczny stan, który swą kulminację miał wspomnianej już nocy, której to zostawiła na blacie w kuchni krótką notkę o tym, że zostawia go na zawsze i że robi to tylko i wyłącznie dla jego dobra, uzasadniając to licznymi trudnościami, jakie zaczynała mu sprawiać. Już następnego dnia zaczęta przez Eryka kontynuacja „czerwonej wstążki”, jego trzeciego albumu, poszarpana została na strzępy, a jej komputerowe pliki kompletnie wykasowane. I niecałe dwa tygodnie później, bo tylko tyle jego uzależniony od pracy mózg był w stanie wytrzymać w stadium wymuszonego spoczynku, w olbrzymich bólach, narodził się „Labirynt na dachu bloku”, jego najlepszy lek, jak i najgorsze przekleństwo. Nietrudno było domyślić się, skąd właściwie wzięła się inspiracja do tytułowego miejsca wydarzeń tego albumu. Blok, w którym mieszkali, w jakiś specyficzny sposób fascynować go zaczął już ponad dwa lata temu, praktycznie od pierwszej chwili, w której zobaczył jego zdjęcia w katalogu serwisu z ofertami nieruchomości. Był surowy, potężny, górujący nad resztą miasta niczym onieśmielająca, wybudowana z zamiarem obserwacji reszty terenów wieża złego, despotycznego władcy. Choć z drugiej strony, pod pewnymi kątami, przypominać mógł bardziej rygorystyczne więzienie, ze swą chropowatą surowością i śladami dziesiątek, mijających wokół niego lat, czy ciemnymi oknami, które przy zastąpieniu białych framug metalowymi kratami, prawie nie różniłyby się od tych umieszczanych w więziennych celach. To ogromne, wywołujące delikatny przestrach wrażenie, połączone z poczuciem nikłości, jakie odczuwało się, przebywając w pobliżu tego budynku, nadawało mu niezwykłą atmosferę, zakrawającą niemalże o magiczną aurę. A przynajmniej tak odczuwał to Eryk, który wychowany na stosunkowo sielankowych, niepozbawionych pieniędzy przedmieściach, czasami, nawet i nieświadomie, romantyzował obrazy balansujące na granicy nędzy i biedy, lecz jednocześnie nieprzekraczające ich całkowicie. Podpisując więc wreszcie umowę najmu, choć ta rozsądna, obiektywna strona jego rozumu nie była tym specjalnie zachwycona, ta, szerząca w nim nieraz chore, artystyczne tendencje, była, w pewien sposób, zaintrygowana. I ta ciekawość, choć w teraźniejszości w znacznej części przemieniona na nienawiść lub niechęć, w jakiejś części została z nim do dziś. I tkwiła jako kolejna z wielu wymówek na liście powodów, dla których nie chciał jeszcze opuszczać tego mieszkania. I tak bardzo, jak nie chciał się do tego przyznać, to tak bardzo było to prawdą. Prawdą było również to, że powoli zbliżał się do końca tego projektu, dzieła swojego życia, najważniejszego zbioru ubranej w szaty albumu muzyki, jaki kiedykolwiek udało mu się stworzyć. I przerażało go to. Ostatnimi dniami, gdy kładł się spać, zaczął z niepokojem dostrzegać, że czekająca na niego lista zadań do odhaczenia jedynie, nieustannie, się zmniejsza, z każdą, jedną pozycją zbliżając go nieco bardziej do tego, tak przerażającego jako sam koncept, finału. I zestresował się tym tak bardzo, że aż do samego, słonecznego zresztą poranka, nie mógł choćby na chwilę zmrużyć oczu. Być może było to uczucie, z którym utożsamić się mogą rodzice patrzący, jak ich nastoletnie już dziecko opuszcza wreszcie rodzinny dom. Lecz mimo oczywistych podobieństw między tymi dwoma przykładami, przekonany był, że to czekający na żegnających się ze swoimi dziełami artystów czeka gorszy, cięższy do poradzenia sobie z nim ból. Dziecko nie jest produktem, nie jest jedynie sumą włożonych w nie przez rodziców akcji, pomysłów i działań. Wręcz przeciwnie. Szybko wyrasta, zyskuje samodzielność i rozwija się niemalże niezależnie, niczym roślina, której jedynymi wymaganiami pozostaje dostarczanie jej świeżej wody i słonecznego światła, by własnoręcznie i bez niczyjej pomocy mogła piąć się do góry. Zaś muzyka, suma składowa serca, duszy i technicznych umiejętności artysty takiego jak on, bez swojego stwórcy nie rozwinęłaby się ani trochę, ani o jedną, pojedynczą nutę, których przecież tak wiele potrzeba, by stworzyć coś w pełni rozwiniętego podobnej skali. Obiektywnie można by więc stwierdzić, że w istocie, jak zresztą uczy nas cały, dzisiejszy świat, na koniec dnia to właśnie on, artysta, cierpieć będzie najwięcej i najczęściej. Bo znów, o ile dzieci zwykle ma się jedno, a może dwójkę lub trójkę, tak muzycznych projektów, przez całe swoje życie, wydaje się nie raz kilka razy tyle. A ponownie zadane ciosy wcale nie stają się łatwiejsze do zniesienia; trafiając w niezabliźnione jeszcze rany, spowodować są w stanie jeszcze większe cierpienie, nawet same w sobie nie będąc aż tak silne, jak poprzednicy. Wiedział o tym wszystkim dobrze, może nawet zbyt dobrze, lecz skutecznie odsuwał tę myśl od siebie tak długo i intensywnie, jak tylko mógł. Był w tym tak dobry, że zaczynał robić to całkowicie nieświadomie. Lecz, oczywiście, w życiu przyjdzie w końcu taki moment, w którym te odpychane przez nas myśli zawrócą, zrobią pełen obrót i uderzą nas, niemożliwym do uniknięcia strzałem, ze zdwojoną siła. A on, chociaż różne formy cierpienia w ostatnich latach wyćwiczył i wyhartował na sobie aż zbyt sumiennie, zdecydowanie nie był na to jeszcze gotowy. Gdy żyje się tak jak on, od jednego zachodu słońca do drugiego, bardzo łatwo zatracić orientację tego jak szybko i jak wiele czasu właściwie mija. Jego główną, w większości przypadków raczej skuteczną, metodą odmierzania go było liczenie ilości wycieczek do sklepu, które musiał odbyć w danym okresie, z czego jedna, niczym upadek jednej cząstki piasku w klepsydrze, oznaczała jeden, miniony tydzień. Gorzej bywało jednak gdy owe krótkie wypady, a wraz z nimi i cała, kalendarzowa chronologia, zaczynały mu się gubić i mieszać między sobą. Tak potrafiły mijać całe, długie miesiące, które w jego nieświadomym umyśle zdawały się nie dłuższe niż kilka, nieco przeciągających się dni. Ciężko więc było mu stwierdzić ile dokładnie czasu minęło od tamtego, opisywanego poprzednio dnia, aż do tego teraźniejszego; w swej wyjątkowości bardzo pamiętnego i niezwykłego. Chociaż znaczną część poprzedniej nocy spędził, wpatrując się w górujący nad nim, brudny, zakurzony sufit, jakby szukając w nim jakiejś rady lub pokrzepienia, podnosząc się z łóżka wczesnym rankiem czuł się tak niepewnie i źle jak jeszcze nigdy dotąd. Intensywne, wygłaszane do samego siebie monologi nie były w stanie zapełnić rażącej, wyrwanej w jego samoocenie i pewności siebie dziury, a liczne, kreatywne scenariusze mające przygotować go na każdy możliwy rezultat kroku, który zamierzał uczynić, jedynie pogłębiały dręczący go strach. Nadeszła pora, by wypuścić ten album w świat, by ponownie wcielić się w przestraszonego, opływającego łzami rodzica, który stoi bezradnie na pociągowym peronie, wzrokiem próbując wyłapać swoje dziecko w gąszczu okien, któremu powoli, z uderzającą tęsknotą, macha na pożegnanie. Prace nad nim zakończył już jakiś czas temu, gdy po jego piętnastym pełnym przesłuchaniu nabrał absolutnej pewności, że nie byłby już w stanie czegokolwiek w nim poprawić. Nie znaczyło to oczywiście, że uważał go za dzieło perfekcyjne i idealne — od razu umiał wymienić całkiem sporą listę uwag i problemów, które, jego zdaniem, ta płyta posiadała — ale uznawał je za wady na tyle wystające poza jego obecny poziom, że nie warte nawet podejmowania prób ich naprawiania. Wiedział na tyle, by umieć je wskazać i nazwać, ale nie wystarczająco, by wyeliminować je i wyszlifować. Niestety, rolą początkującego artysty było albo przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania i to zaakceptować, albo pogrążyć się całkowicie w otchłani doprowadzającego do szaleństwa perfekcjonizmu. On, choć z pewną niechęcią, wybrał to pierwsze. I nie żałował. Przynajmniej dzięki temu zasnąć mógł ze świadomością, że tworzony przez niego kawałek sztuki, choć nieidealny, przynajmniej nie tkwi w wiecznym twórczym limbo. Reakcja ludzi, w tym jego najbardziej oddanych fanów, nie była aż tak znacząca, chociaż, jak pewnie dla każdego na jego miejscu, na tyle istotna, by dokładać się do odczuwanego przez niego stresu i strachu. Był pewien, że ci najbardziej oddani przynajmniej polubią i zaakceptują ten album — a może nawet coś więcej? — ale z szerszą publiką, jak zawsze, odczuwał pełną pewnej lekkiej ekscytacji, ale i niepokoju, niepewność. Odkąd kilka utworów z jego poprzedniego projektu osiągnęły naprawdę dobre, komercyjne wyniki, spodziewać mógł się dosłownie wszystkiego — albo powtórki z tej satysfakcjonującej i gratyfikującej rozrywki, albo kompletnego jej przeciwieństwa, niezwykle szybkiego, rozczarowującego upadku na samo dno zapomnienia. Wolał więc odsunąć to na boczny tor jego wiecznie zajętych, roztrząsających coś myśli i zająć się rzeczami bardziej pewnym i namacalnymi. Jak chociażby tęsknotą, która całymi falami zalewała jego strapione serce. Jednak już kilka godzin po finalnym wypuszczeniu albumu w świat nie mógł powstrzymać ogromnej, potęgowanej przez budujące się w nim napięcie i stres chęci choćby przelotnego zerknięcia na reakcje, jakie zdążyło zebrać już jego dzieło. Włączył więc komputer, nerwowo wpatrując się w tak znane mu, towarzyszące temu animacje, wyprostował się na krześle oraz wziął jeden, drugi i trzeci głęboki oddech, zanim finalnie wcisnął ikonkę przeglądarki i wybrał odpowiednią ze stron. Jego skrzynka odbiorcza wypełniona była, na zmianę, gratulacjami, pochwałami i pierwszymi, przychylnymi opiniami, pochodzącymi zarówno od stałych fanów, jak i tych, którzy dopiero co natrafili na jego muzykę. Odetchnął ciężko z ulgą, wyłączając maszynę i rozglądając się po pomieszczeniu wokół. Poczuł, że potrzebuje świeżego powietrza, chociaż odrobiny. Dusił się w klaustrofobicznych ścianach, które przyprawiały go o mdłości. Wstał, narzucił na siebie płaszcz i wyszedł z mieszkania, nie dbając nawet o zamknięcie drzwi. Cokolwiek miało się stać, pozostawił losowi. W tamtej chwili ostatnie, co był w stanie zrobić, to myśleć logicznie. Miasto było chłodne, nieprzystępne i obce. Patrzyło na niego przez okna innych budynków, świecące mu prosto w oczy reflektory mijających samochodów i powiewające na wietrze drzewa, które uważnie obserwowały każdy jego ruch. Ale to może jego wina, że sam tak się od niego odizolował? Niemrawe światło księżyca było jedynym przyjaznym elementem, który rozjaśniał jakoś gęstość trwającego wokół wieczoru. Nieznaczący, szary punkcik na wymalowanym aksamitami w odcieniach czerni i granatu niebie uśmiechał się do niego pokrzepiająco, jakby chciał powiedzieć mu, że wszystko jeszcze może być dobrze. Odwzajemnił ten gest i szedł dalej, samemu nie wiedząc, gdzie właściwie prowadzą go nogi. W końcu zatrzymał się przy barze, niewielkim, obskurnym, jakby zapomnianym przez świat. Układający się w jego nazwę neon w jednej połowie był po prostu popsuty, a drugiej pęknięty, a to, co pozostało z resztek niewielkiego okienka umieszczonego w ścianie obok, starano się zakryć jakimś brudnym kocem. Ale dla niego nie miało to znaczenia. Wszedł do środka, wchłonął w siebie intensywny zapach papierosowego dymu i usiał przy barze, rozglądając się wokół po pustej sali. Będąc jedynym klientem, od razu zwrócił na siebie uwagę znudzonego barmana, który po przyjrzeniu mu się przez dokładnie chwilę, skinął głową i poprosił o jego zamówienie. Eryk poprosił o jedno, małe piwo, które zamierzał wznieść w cichym toaście za sukces tego projektu, ale i całej jego przyszłości. Siedząc tam i przez dziurę w dachu spoglądając na patrzący na niego księżyc, miał wrażenie, że ucieczka z tamtego miejsca, tamtego bloku, nigdy jeszcze nie była tak realna i bliska. Zakwitła w nim nadzieja, która, choć nikła, z każdą kroplą wlewanego w siebie alkoholu jedynie rosła. Czy naprawdę możliwe było, że wreszcie znalazł drogę wyjścia z tego labiryntu?

Miasta pozbawione ludzi

21.01.2022

Kompletnie pusty, pociągowy dworzec, zalany ciepłym, lecz jednocześnie przytłaczającym światłem umieszczonych na jego suficie lamp. Perony, kolejno pierwszy i drugi, malują się przede mną ogromem długości swoich metalowych torów, które w chwili obecnej jedynie leżą tam, bezczynne i nieużywane, w stanie całkowitej stagnacji. Żadnego wybijającego się przed szereg dźwięku, jedynie symfoniczny wręcz biały szum, na który składa się szelest wiatru, ćwierkanie wieczornych ptaków, bzyczenie owadów, warknięcia mijających w oddali samochodów i, wreszcie, nieśmiałe bicie mego wzruszonego serca. Siedzę tam, na brudnej, skrzypiącej ławce, pochłonięta otaczającą mnie samotnością, chłonąc te wszystkie odgłosy i, tak po prostu, zanurzając się w świecie miast pozbawionych ludzi.
We współczesnych metropoliach wszystko, począwszy od potężnych, zasłaniających swymi metalowymi cielskami błękit wznoszącego się nad nami nieba wieżowców, aż po wytyczające ścieżki, zazwyczaj popękane i brudne po długich latach wzmożonej eksploatacji asfaltowe drogi oraz brukowe chodniki, wzniesione zostało przez nas, silną, ludzką ręką, nie raz łamiąc przy tym dziesiątki, jeśli nie setki praw natury naraz, popychając to, co fizycznie możliwe do jego absolutnego limitu. To świadczy o naszej potędze, ale może nawet bardziej o ogromnej wiedzy i intelekcie. Nie zrobiliśmy tego wszystkiego, po prostu uderzając jednym kamieniem o drugi; wszystkie konstrukcje, jakie codziennie mijamy na ulicach naszych miast, są niezwykłymi cudami powołanymi do istnienia przez wspólne osiągnięcia tak wielu dziedzin, że nie byłabym w stanie wymienić ich wszystkich w tym tekście. Zaczynając od inżynierii i matematyki, a na zaawansowanej chemii kończąc, po drodze mijając setki, jeśli nie tysiące innych zagadnień. Staliśmy się praktycznie swoimi własnymi bogami, ożywiając wcześniej kompletnie martwy metal i używając go dla swoich celów, jako przedłużenie naszych kruchych, nikłych i marnych, w obliczu ogromu i potęgi natury, rąk. Wszelkie dźwigi, koparki, a nawet prostsze narzędzia, jak łopaty czy młoty, są tym, co wyróżnia i wywyższa nas ponad każdy inny gatunek zamieszkujący obecnie ziemię. Wszystkiego, czego brakuje nam w aspektach fizycznych, za pomocą intelektu jesteśmy w stanie własnoręcznie sobie uzupełnić. Nie jesteśmy w stanie przenieść tego ogromnego kawałka drewna na miejsce budowy? To żaden problem — wystarczy na czterech, gumowych kołach podłączonych do spalinowego silnika zamontować odpowiednio pojemną przyczepę. Nie mamy jak przymocować jednej części do drugiej? Ponownie, rozwiązanie jest banalnie proste i brzmi po prostu: wiertarka i gwoździe. Ewentualnie taśma, gdy mówimy o czymś mniejszym i lżejszym. To, co zwierzęta muszą uzupełniać i nadrabiać ewolucją, niezwykle powolną i zajmującą nieraz całe miliony lat, my jesteśmy w stanie rozwiązać w chwil zaledwie kilka, co w skali zarówno całego uniwersum, jak i historii naszego świata, jest po prostu jak pstryknięcie palcem. Jeśli nie brzmi to, jak coś, co charakteryzować mogłoby wszechpotężnego boga zdolnego do wszystkiego, to nie wiem, jakie przykłady mogłabym tu jeszcze przywołać. Może opuszczanie naszej atmosfery i regularne podróże w kosmos? Albo badania rozwinięte do tego stopnia, że jesteśmy w stanie bez żadnego problemu zbadać nasze własne DNA, czy zidentyfikować i nazwać poszczególne, składające się na nasz organizm komórki? Przez ten, może nieco przydługi segment, chcę pokazać i uświadomić, jak niewyobrażalnie wielką i niezwyciężoną siłą jesteśmy. Natura nie miała jak odeprzeć się, gdy kopaliśmy w niej dziury i zalewaliśmy je potem cementem, by utworzyć fundamenty naszej cywilizacji. Nie miała jak oddać i odepchnąć ataki stworzenia, które w odpowiedzi na dowolny jej ruch minutę później wyjęłoby z kieszeni bombę atomową zdolną zniwelować całą planetę do drobnego pyłu. Ale to, że pozwoliła nam zrobić z nią to wszystko, wcale nie znaczy, że jest kompletnie bezsilna, potulna i posłuszna. Gdy tylko przymkniemy na chwilę oczy lub odwrócimy na moment wzrok, z jej łap zaczynają wysuwać się ostre pazury, gotowe zanurzyć się w naszej krtani, gdy najmniej się tego spodziewamy. I, między innymi, tym chciałabym się zająć. Gdy myślę o naturze przejmującej kontrolę nad przetransformowanym przez ludzi światem, w głowie pojawiają mi się zazwyczaj stylizowane, postapokaliptyczne krajobrazy. Wszechobecny mech, korzenie wyrosłych drzew przebijające się przez szpary w bruku i betonie oraz uderzająca, przejmująca wręcz zieleń, zagarniająca dla siebie jak najwięcej miejsca na utworzonym z kamienia i drewna płótnie; to przykład bardzo ekstremalny i, w większości przypadków, dość nierealistyczny. Zamiast tego wolałabym więc przyjrzeć się znacznie subtelniejszym sposobom, w jakie natura podejmuje z nami otwartą walkę. A jednym z nich jest, odczuwana przez ludzkość nawet do dziś, pandemia koronawirusa. Niezwykle zaraźliwy i bardzo groźny wirus był perfekcyjnym sposobem na zmuszenie nas do pozostawiania w domach i chwilowego zaprzestania całego tego zaśmiecania i niszczenia, jakie wyrządzaliśmy naszej planecie. Ulice nagle stały się puste, a nieskończony ryk wznoszony przez wszechobecne samochody umilkł, zastąpiony jedynie przez cichy szum łagodnego wiatru, nagle odzyskującego chociaż część niegdyś należącej do niego wolności i swobody. Targane po kostkach brukowych i asfalcie maski, pozostawione przy krawężnikach butelki. Promienie słońca odbijające się w szkle zasłoniętych roletami okien i niezwykła przejrzystość, która nigdy nie lśniła tak jasnym błękitem nad moją głową. Wychodzenie w czasie największego niepokoju, chociaż generalnie nie rekomendowane, czasami stawało się konieczne. Nikt przecież nie wyrzuci za nas śmieci, które lepiej prędzej niż później muszą się znaleźć w zlokalizowanym na drugiej stronie ulicy kontenerze. A może skończyły się akurat najważniejsze, spożywcze zapasy, które uzupełnić wypadało w położonym kawałek dalej supermarkecie, jedynym otwartym w świetle wzmożonych, sanitarnych restrykcji. Niezależnie od powodu, wszystko to prowadziło nas zawsze do tego samego, jednego przedmiotu — klamki, oddzielającej nasze bezpieczne, domowe gniazdo, od pochłanianego przez nie do końca zbadane niebezpieczeństwo świata. A gdy wreszcie, zebrawszy się na odwagę, wykonywaliśmy potrzebny do tego krok, czekające na nas widoki mogły być nieco szokujące. Objęte kwarantanną miasta zawsze kojarzyły mi się z tymi specyficznymi, surrealistycznymi, a jednocześnie tak niezwykle realnymi snami, w których, w jakimś miejscu publicznym nagle znika każdy wokół nas, a my zostajemy kompletnie, absolutnie samotni i odizolowani od reszty społeczeństwa. I, w gruncie rzeczy, oba te scenariusze nie różnią się od siebie zbytnio. Nawet abstrakcja i niezrozumienie stojącego za tym stanem powodu dzielona jest między światem realnym a tym zrodzonym w wyobraźni. W takich sytuacjach czułam pewien niepokój. Jakby coś było nie tak, jakby każdy wiedział coś, o czym wiedzy akurat tylko mnie zabrakło. I mam pewną hipotezę, mogącą wyjaśnić ten stan. Od dawna jesteśmy stworzeniami stadnymi, trzymającymi się w zwartych grupkach, żyjącymi wiecznie razem. Tam, gdzie żyło nasze plemię było bezpiecznie, a tam, gdzie nie postała jeszcze jego kolektywna stopa, kryć się mogło ogromne niebezpieczeństwo. Nasz mózg zawsze więc popycha nas w kierunku grup, tłumów i zbiorowisk, gdziekolwiek jesteśmy. Obecność innych przedstawicieli naszego gatunku nas uspokaja, upewnia w oglądzie na sytuację. Wszystko jest dobrze, nie ma o co się martwić — cokolwiek się stanie, ci ludzie są tu ze mną. W razie zagrożenia możemy zebrać się w zwartą grupę i wspólnie je odeprzeć. Nie ma powodu do strachu. Lecz gdy owych ludzi nie ma w miejscach w których, nawet podświadomie, się ich spodziewamy, zaczyna w nas kiełkować strach. Do tego niepewność, stres. Atakują nas myśli pokroju “a co jeśli nie powinnam tu być?” lub “czy to na pewno bezpieczne, być tu samotnie?”. Nasz mózg bardzo szybko przyzwyczaja się do schematów i obrazów, na które często go wystawiamy. I to samo tyczy się widoków miejskich — zazwyczaj jakby wedle stałej reguły, pełnych przemierzających ich połacie mieszkańców. Notuje, w których miejscach może natrafić na przedstawicieli naszego gatunku, a gdy, przy konfrontacji, te notatki przestają być zgodne z rzeczywistością, pojawia się problem. A natura, przyglądając się temu swymi nieskończonymi oczami, uśmiecha się z satysfakcją. Kolejnym, dokładającym się do odczuwanego przez nas dysonansu czynnikiem jest z pewnością także to, że, w pewnym sensie, nieświadomie, staliśmy się architektami naszych własnych więzień. Przywołując na chwilę wspomniane we wstępie argumenty o ogromnej, wręcz uderzającej sile współczesnego człowieka, zdają się one nieco kontrastować z obrazem, który skrystalizował się w ostatnich kilku akapitach. To niepokonane, uznawane niemalże za żyjącego wśród niższych istot boga stworzenie, w obliczu zagrożenia zmuszone jest porzucić swoje, stworzone z tak wielką uwagą i troską gniazda, wycofując się do malutkich, żałosnych kryjówek, które dumnie określiliśmy domami. Dokładającym się do tego, świetnym wątkiem, który obrazy tytułowych miast pozbawionych ludzi podkreślają, jest niewątpliwie ten o utracie kontroli nad naszymi własnymi kreacjami. Pojedyncze budynki, a w niektórych przypadkach i całe, złożone, miejskie struktury, potrafią żyć praktycznie własnym życiem, bez potrzeby ingerencji swych oryginalnych twórców. Szkło i wypolerowany metal lśnią tak samo jasno, gdy nie ma wokół nich oczu, które mogłyby to zaobserwować, miejska sygnalizacja świetlna odmierza czas i wyświetla znaki, które przydać mogłyby się jedynie grupie niewidzialnych, przemierzających ulice duchów, pod naszymi stopami dalej sączy się taka sama, ściekowa woda, a w świetle neonów krople padającego leniwie deszczu zabarwiają się równie magicznie i fantazyjnie co zawsze. Całość tej sceny, oglądana z boku, wygląda jak zaawansowany spektakl, któremu brakuje jedynie widowni. Na miejscu zgromadzili się już wszyscy aktorzy, w tle gra charakterystyczny, chwytliwy motyw przewodni, reżyser z uśmiechem kiwa głową na znak startu, a nieobecność zaproszonych nie wydaje się komukolwiek, w jakikolwiek sposób, przeszkadzać. Przedstawienie toczy się dalej, jak nagrany wcześniej film odgrywany na wielkim, srebrnym ekranie. I to, w pewnym sensie, też dodaje uroku temu zjawisku. Czujemy się jak widz, który przypadkiem wtargnął na próbę kółka teatralnego, które właśnie zaczynało ostatnie ćwiczenia przed wielką premierą. Lecz nie wydajemy się tam nieproszeni; wręcz przeciwnie, aktorzy z entuzjazmem pokazują nam najbardziej dogodne miejsce i czasami uśmiechają się do nas, co akt rzucając nam spojrzenie pytające „podobało się?”. Siedzimy w należnej takiemu miejscu ciszy, ze spokojem i złożonymi na kolanach dłońmi, poświęcając całą uwagę niezwykłej, aktorskiej grze, która, jako wynik ogromnego talentu i wyczerpujących ćwiczeń, zachwyca teraz bardziej niż rozświetlające wieczorne niebo gwiazdy. Pozwólcie, że w ramach podsumowania wrócę znów do tego wspomnienia, tamtego pamiętnego peronu, którego obraz tak pilnie i szczegółowo namalowałam na płótnie gdzieś z tyłu mojej głowy. Pociąg, którego nieobecność uczyniła chwilowo to miejsce tak magicznym i niezwykłym, w końcu tam przyjedzie. Zabierze ze sobą pasażerów, najpierw grupkę małą, potem nieco większą. Za jedną maszyną pojawi się druga, a za nią kolejne trzy. Wszystko, w końcu, wypełni się ludźmi. Cokolwiek się stanie, jakkolwiek nie zniszczymy naszej planety, lub jakiekolwiek to zagrożenia ona rzuci w naszym kierunku, wierzę, że mimo wszystko wrócimy. Nawet jeśli zmuszeni będziemy zburzyć ruiny stojących tam niegdyś miast, zrobimy to i wzniesiemy na nich miejsce jeszcze większe, jeszcze bardziej imponujące metropolie. Miasta pozbawione ludzi to stan tak niezwykle przejściowy i chwilowy, że jego dokumentacja przypominać może pochylanie się nad życiorysem egzotycznego zwierzęcia o przygnębiająco krótkiej długości życia — być może, wśród innych rzeczy, to właśnie ona tak uszlachetnia i dodaje etosu do już i tak fascynującej historii?

„Tak, gołębie się je” — wspomnienia ze śląskiego gołębnika

13.06.2022

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 19.65