E-book
6.3
drukowana A5
26.76
Patologia miłości

Bezpłatny fragment - Patologia miłości


Objętość:
73 str.
ISBN:
978-83-8431-919-2
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 26.76

Dedykacja

Tym, którzy w ciszy dźwigają ciężary niewidoczne dla świata. Tym, którzy codziennie toczą walki, o których nikt nie wie. Niech ta książka będzie dla Was pierwszym krokiem ku wyzwoleniu, iskrą odwagi, by stanąć po swojej stronie i początkiem drogi do jaśniejszego jutra.


Uśmiech nie zawsze oznacza radość. Czasem jest tylko maską, za którą kryje się strach, ból i samotna walka o przetrwanie.

W dzisiejszych czasach przemoc przybiera coraz więcej form, a wstyd sprawia, że wiele osób milczy. Dzieci wychowujące się w takich domach często powielają schematy, które obserwują na co dzień — nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że nie znają innej drogi.

Od autorki

Decyzja o napisaniu tej książki dojrzewała we mnie przez ostatnie kilka lat. Przez ten czas sama zmagałam się z trudnymi doświadczeniami, poznawałam ludzi, którzy przechodzili podobne sytuacje, notowałam historie, obserwacje, myśli i emocje. Te notatki rosły, dojrzewały w mojej głowie i w sercu, aż w końcu postanowiłam… pisać. Pisać i opisywać wszystko, co miało miejsce, co bolało, co budowało siłę, czasem wbrew logice i sercu. Ta książka jest pełna prawdy — prawdy o bólu, strachu, przemocy, ale także o sile i odwadze. Pokazuje, że choć czasem trudno jest kochać, czasem trzeba zebrać ostatki sił, by walczyć nie tylko o siebie, ale także o to, co najpiękniejsze w życiu — o miłość, bezpieczeństwo i szczęście dzieci. Mam nadzieję, że te historie dotkną Waszych serc, pokażą, że walka o własne życie i godność jest możliwa, i że zawsze warto wierzyć w nadzieję i w to, że po najciemniejszej nocy przychodzi dzień, a promienie słońca świecą właśnie dla nas.

Wstęp

Nie zawsze da się rozpoznać przemoc. Nie zawsze wygląda ona tak, jak w filmach czy mediach. Czasem to słowa, które ranią głębiej niż pięści. Czasem to milczenie, kontrola, zastraszenie i manipulacja. Większość ludzi myśli, że ofiarami przemocy w związkach są wyłącznie kobiety. Ta książka pokazuje, że nie tylko one — także mężczyźni mogą cierpieć w domach, które pozornie wydają się bezpieczne. Czasami wstyd, lęk i poczucie odpowiedzialności za dzieci sprawiają, że nie potrafią powiedzieć o swoim cierpieniu na głos. W tej historii spotkasz dwie kobiety i jednego mężczyznę, którzy w różny sposób doświadczają przemocy, uciekają od niej, walczą o siebie i swoje dzieci. Poznasz ich dramaty, decyzje, słabości i siłę. Zobaczysz, że walka o bezpieczeństwo i godność może przybrać różne formy — czasem wymaga odwagi, czasem przebiegłości, a czasem po prostu — samotnego odejścia. Ta książka to opowieść o bólu, odwadze, ale także nadziei i sile miłości, która pozwala ludziom odbudować swoje życie po traumie. Nie znajdziesz tu jedynie dramatycznych scen — znajdziesz również światło, które pokazuje, że po najciemniejszej nocy zawsze nadchodzi dzień. Czytając te historie, zobaczysz, że każdy zasługuje na szansę na szczęście — niezależnie od płci, niezależnie od trudnej przeszłości.

CZĘSĆ 1

ROZDZIAŁ 1

Cień w domu — Kłótnia przy kubku

Kuchnia pachniała kawą i nerwowym powietrzem. Kubek drżał w rękach Stefana, gdy trzasnął nim o blat. Ciepła ciecz rozlała się po obrusie, a Maria cofnęła się o krok, nie wiedząc, czy patrzeć na niego, czy na kałużę kawy. — Czemu nie odebrałaś telefonu?! — krzyknął. — Byłam w przychodni… — odpowiedziała cicho, próbując opanować drżenie głosu. — Z kim?! — ryknął. Nie odpowiedziała. Wiedziała, że każda odpowiedź jest zła. Każdy ruch, każdy gest może być wykorzystany przeciwko niej. On wstał, obszedł stół, patrzył na nią z góry. — Wiesz, że to przez ciebie nie mogę normalnie pracować? — mówił zimno. — Ty nawet rozmowy nie potrafisz przeprowadzić jak człowiek. Maria milczała. W myślach pisała jedno zdanie: Dziś też przetrwam. Drzwi zatrzasnęły się, a w powietrzu została cisza. Cisza, która dzwoniła w uszach. Później, stojąc w przedpokoju, Maria patrzyła na drzwi łazienki. Nie mogła po prostu wejść. Każda zwykła czynność, każdy gest, mogły wywołać awanturę — a potem groźbę wyrzucenia z domu, niezależnie od dnia, lata czy zimy. — Mogę… skorzystać z łazienki? — spytała cicho, starając się, by głos brzmiał neutralnie. Stefan podniósł wzrok znad gazety. Jego oczy były chłodne i ostre, dokładnie takie, jak pamiętała z poprzednich kłótni. — No? — przeciągnął sylabę. — Chciałam się tylko… umyć. — Nieodgadniony uśmiech pojawił się na jego twarzy. Maria poczuła, jak serce przyspiesza. Łazienka nie była miejscem relaksu, lecz poligonem, gdzie każdy ruch mógł sprowokować gniew. Zanim weszła, odetchnęła głęboko. Każdy krok musiał być perfekcyjny, każdy gest bezpieczny. Nawet wzięcie ręcznika wymagało delikatności i precyzji. I zrobiła to. Przetrwała. Wieczorem Maria postanowiła wyjść ze znajomymi do kina. To była jej mała ucieczka, chwila wolności wśród ludzi, gdzie nikt jej nie kontrolował. Film dobiegł końca, a ona wyszła na zewnątrz, czując chłód powietrza na twarzy i ulotną lekkość w sercu. Ale w domu czekała burza. Stefan stał w progu, twarz napięta, oczy czarne jak burzowe chmury. — Byłaś w kinie? — spytał, choć Maria wiedziała, że odpowiedź nic nie zmieni. — Tak, z Anią i Michałem. Film był świetny — odpowiedziała spokojnie. Jego uśmiech był zimny. — Nie wierzę ci. Byłaś gdzie indziej. Wiem to. Maria poczuła, jak napięcie wzbiera. Wspomnienie sprzed kina było jasne: widziała go, jak chował się za drzewem, obserwując ją. Stefan wiedział, że była w kinie, ale szukał pretekstu, by ją wyzywać, poniżać, kontrolować. — Po co to robisz? — wyszeptała, próbując zachować spokój. — Bo muszę wiedzieć, co robisz. Kto cię zna. Kogo widziałaś. — Jego głos był spokojny, ale każde słowo raniło jak nóż. Maria opuściła wzrok. Zrozumiała jedno: nawet chwila wolności w jego oczach jest przewinieniem. Ale tym razem milczenie było jej bronią. Nie wdawała się w kłótnię. Przetrwała dzień. I wieczór też przetrwa.

Granica

To trwało już kilka lat. Kłótnie, które zawsze zaczynały się od drobiazgów, a kończyły się tym samym: ciszą, lękiem i jej milczeniem. Maria dawno przestała wierzyć, że będzie lepiej. Ale wciąż powtarzała sobie, że przetrwa — że przeczeka, aż Stefan się uspokoi, aż znowu wróci jego „dobry dzień”. Tego popołudnia wrócił wcześniej z pracy. Maria stała w kuchni, układając zakupy na blacie. Właśnie wtedy padło to zdanie: — Gdzie jest moja kiełbasa? Ta, którą zawsze kupujesz! — Zapomniałam… — wyszeptała, już wiedząc, że to słowo zapali w nim gniew. Najpierw cisza. Potem szybki krok, stuk obcasów o kafle, jego twarz zbliżająca się zbyt blisko. — Zapomniałaś? — powtórzył powoli, jakby smakował to słowo. Dłoń uniosła się gwałtownie. Czuła powietrze, które przecięło jej policzek jeszcze zanim poczuła ból. Nie krzyczała. Nie płakała. W głowie miała tylko jedno zdanie: To się nigdy nie skończy. Stefan patrzył na nią, jakby to, co zrobił, było czymś zwyczajnym. Otarł rękę o spodnie, jakby strzepywał pył. — Patrz, co robisz ze mnie — powiedział. — Doprowadzasz mnie do szaleństwa. Wtedy po raz pierwszy od lat powiedziała coś głośno, bez drżenia: — Jeśli to się nie zmieni… odejdę. Na sekundę zapadła cisza. Potem wybuchł śmiechem. Prawdziwym, głębokim, upokarzającym. — Ty? Ode mnie? — jego głos był pełen pogardy. — Kto by cię chciał? Kto cię weźmie? Podszedł bliżej, uśmiechając się krzywo. — Popatrz na siebie. Jesteś nikim. Brzydka, stara, bez pieniędzy. Nawet żyrandol by się ciebie przestraszył, jakbyś spróbowała się powiesić. — Uśmiechnął się z zadowoleniem z własnego żartu. — Każdy wie, kim jesteś. Śmieją się z ciebie. Nawet twoja rodzina. Myślisz, że nie wiem, co o tobie mówią? Maria stała w milczeniu, czując, jak w środku pęka coś, co przez lata było jej pancerzem. Nie płakała. Nie krzyczała. Ale w jej oczach pojawiło się coś nowego — nie lęk, nie rozpacz, tylko spokój. Taki, który przychodzi wtedy, gdy człowiek po raz pierwszy naprawdę rozumie, że niczego już nie ma do stracenia. Tego wieczoru, gdy Stefan zasnął, Maria usiadła przy stole i spojrzała na torbę stojącą w kącie. Torba, która od miesięcy była „na wszelki wypadek”. Po raz pierwszy pomyślała, że może nie musi już być „na wszelki wypadek”. Może wystarczy, że będzie na jutro.

Pomiędzy głosem w głowie a jego słowami

Noc była cicha, tylko zegar tykał w rytmie niepokoju. Maria siedziała przy stole, z rękami splecionymi na kolanach, wpatrzona w torbę stojącą przy drzwiach. W środku — kilka dokumentów, trochę gotówki, szczoteczka, sweter. Nie wyglądała jak kobieta, która ucieka. Raczej jak ktoś, kto jeszcze chce wierzyć, że to się może jakoś naprawić. Ale w głowie brzmiały jego słowa. „Nikt cię nie zechce.” „Jesteś nikim.” „Śmieją się z ciebie.” Powtarzały się jak echo, które nie chciało ucichnąć. Czasem zaczynała myśleć, że może ma rację. Może naprawdę nic nie znaczy. Może to ona jest problemem. Może świat faktycznie śmieje się po cichu, a on — jedyny, który z nią został. — A jeśli wszyscy mnie odtrącą? — wyszeptała sama do siebie. — Co wtedy? Wiedziała jednak, że jeśli zostanie, straci siebie całkowicie. Dlatego spakowała torbę. Cicho, bez pośpiechu, z tą ostatnią resztką nadziei, że może on się obudzi, może przeprosi, może jutro będzie lepiej. Ale nie było. Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie. Szymon wyszedł, twarz zaspana, gniewna. — Co ty wyprawiasz?! — krzyknął. — Hałasujesz! Nie można się nawet przespać w tym domu! Maria zamarła z torbą w dłoniach. — Nie chciałam cię obudzić, tylko… — Zamknij się! — przerwał jej, stając zbyt blisko. — Jak ja śpię, ma być cisza! To mój dom, rozumiesz?! Mój! Ty tu jesteś tylko dlatego, że ci pozwalam! Każde słowo uderzało w nią mocniej niż krzyk. Patrzyła na niego i po raz pierwszy zobaczyła nie siłę, ale słabość — człowieka, który potrafi istnieć tylko wtedy, gdy ktoś się go boi. Nie powiedziała już nic. Nie przepraszała, nie tłumaczyła się. Po prostu usiadła z torbą na kolanach, czekając, aż wyjdzie z pokoju. Gdy wreszcie drzwi trzasnęły, a w mieszkaniu znów zapadła cisza, Maria przymknęła oczy. Łzy spływały po policzkach, ale nie z bólu. Z ulgi. Bo po raz pierwszy naprawdę wiedziała, że odejdzie. Może nie dziś. Może nie jutro. Ale odejdzie.

Dni bez światła

Każdy dzień zaczynał się tak samo. Nie było już ulgi, kiedy Szymon wychodził do pracy — tylko ciche, uporczywe myśli o tym, co będzie, gdy wróci. Maria żyła między oddechami, między porannym trzaskiem drzwi a wieczornym szelestem klucza w zamku. Całe dnie spędzała w napięciu. Gotując zupę, płakała — nie dlatego, że cebula szczypała w oczy, ale z lęku, że jeśli nie będzie smakować, znów wybuchnie awantura. Każde łyżka soli, każdy ruch ręki, każdy dźwięk był ważny. Telefon leżał zawsze w zasięgu wzroku. Czekała, aż zadzwoni. Bała się, że nie usłyszy dzwonka, że nie odbierze na czas, że znów będzie powód, by krzyczał. Patrzyła na ekran dziesiątki razy dziennie, jakby od tego zależało jej życie. Bo w pewnym sensie — zależało. Z czasem czuła, jak coś w niej gaśnie. Przestała rozpoznawać siebie w lustrze. Cienie pod oczami, sucha skóra, spojrzenie, które kiedyś miało blask, a teraz odbijało tylko zmęczenie. Znajomi pytali: — Co się dzieje, Mario? Źle wyglądasz. Wszystko w porządku? Uśmiechała się krótko, odwracała głowę. — Tak, po prostu dużo pracy, trochę stresu. Nie potrafiła przyznać się do prawdy. Wstyd był silniejszy niż strach. Bo może to naprawdę jej wina? Przecież przytyła. Przecież chorowała. Szymon powtarzał, że chciał mieć młodą, piękną, szczupłą żonę — a ona już dawno przestała taka być. Nie wiedział, że to nie lenistwo ją zmieniało, tylko choroba i strach. Nie wiedział, że każdy jego krzyk dokładał jej po kilka kilogramów milczenia, kilka lat wstydu, kilka oddechów mniej. A może wiedział — i właśnie o to mu chodziło.

Pierwsze kroki ku wolności

Maria siedziała w autobusie, kurczowo trzymając torbę na kolanach. Serce biło jej jak oszalałe — nie tylko z powodu miasta, hałasu i ludzi wokół, ale dlatego, że robiła coś dla siebie, coś, co Szymon mógłby nazwać „przestępstwem”: spotkała się z psychologiem. Adres dostała po cichu, przez panią z MOPS-u, która w jednej z rozmów zauważyła jej napięcie i blizny w oczach, choć Maria starała się je ukryć. „Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził”, powiedziała kobieta spokojnie. Maria myślała, że to tylko dobre słowa, ale i tak dały jej nadzieję. Przed wejściem do gabinetu sprawdziła, czy nikt jej nie obserwuje. Obejrzała się jeszcze raz — nikogo. Uśmiechnęła się krótko sama do siebie. Nie mogła przecież powiedzieć Szymonowi, dokąd idzie. Nie teraz. Nie jeszcze. — Dzień dobry, proszę usiąść — powiedziała ciepłym głosem psycholog, młoda kobieta, której oczy nie oceniały, tylko patrzyły z uwagą i zrozumieniem. Maria zaczęła mówić powoli, najpierw nieśmiało. O lęku, codziennym napięciu, o tym, że nie może wziąć prysznica bez pytania, o kłótniach, które zaczynały się od drobiazgów i kończyły krzykiem i poniżaniem. Z każdym zdaniem czuła, jak ciężar powoli schodzi z jej ramion. Nie było oceny. Nie było złości. Nie było oczekiwania, że teraz coś zrobi. Była tylko osoba, która słucha i wierzy, a to było dla Marii jak pierwszy oddech po latach duszenia się. Po godzinie wyszła na ulicę. Światło zachodzącego słońca odbijało się w kałużach. Oddychała głęboko, czując, że w jej życiu pojawiła się przestrzeń. Przestrzeń, w której może istnieć sama dla siebie. Jeszcze nie wiedziała, kiedy, jeszcze nie wiedziała jak, ale poczuła pierwszy, nieśmiały impuls: mogę odejść.

Rodzina i kolejne kroki

Maria siedziała przy stole, w dłoniach trzymając kartkę z adresami rodziny. Chciała pojechać do nich choć na kilka dni. Chciała poczuć, że jest gdzie indziej, że jej życie nie składa się wyłącznie z czekania na gniew Szymona. Nie wiedział, że wcześniej była u psychologa. Nie miał prawa się tego dowiedzieć. — Potrzebuję trochę pieniędzy, żeby pojechać do rodziny — powiedziała spokojnie. Szymon wstał, oczy w niej płonęły, jakby właśnie odkrył zdradę. — Co? — syknął. — Twoja rodzina nie będzie na mnie żerować! — i nagle dłonią uderzył ją w policzek. Maria poczuła ból, ale przede wszystkim gniew i determinację, której dawno nie znała. Nie płakała. Nie wybuchła. Wzięła głęboki oddech i schowała torbę przy drzwiach. Wiedziała, że musi działać, zanim gniew Szymona znów ją sparaliżuje. Tego samego dnia, po kryjomu, umówiła się na kolejną wizytę u psycholog. — Maria — powiedziała ciepło, kiedy w końcu usiadła naprzeciwko niej — chcę ci dać coś, co może ci pomóc. Adres ośrodka, gdzie wspierają osoby w trudnych sytuacjach życiowych. Pomagają stanąć na nogi, odzyskać niezależność. Maria spojrzała w oczy kobiety i poczuła, że po raz pierwszy od lat może naprawdę myśleć o sobie. Nie dlatego, że była bezbronna, nie dlatego, że nie poradziłaby sobie sama — wręcz przeciwnie. Była na tyle zdrowa, by iść do pracy, zarabiać, uczyć się, planować przyszłość. Problemem był Szymon. Jego kontrola, jego strach, że Maria może mieć własne życie. Teraz miała mapę wyjścia. Wiedziała, że musi działać powoli, dyskretnie, ale cel był jasny: odzyskać wolność, zanim on zdąży zareagować.

Pierwszy wyjazd

Maria wsiadała do autobusu z torbą przy boku, serce przyspieszone, dłonie wilgotne od napięcia. Każdy ruch, każdy krok był jak spacer po linie — czuła, że jeśli źle spojrzy, źle się odezwie, Szymon może odkryć, że coś planuje. Nie zadzwoniła do niego. Nie powiedziała, dokąd idzie. Nie mogła. Jeszcze. Jeszcze nie. W autobusie patrzyła przez okno, próbując nie myśleć o tym, co będzie, gdy wróci. Ale myśli wciąż wracały. A jeśli się dowie? A jeśli będzie gniewny? A jeśli rzeczywiście nikt mnie nie zechce? Jednocześnie czuła coś, czego dawno nie pamiętała — lekkość, choć ulotną. Wiedziała, że robi coś dla siebie. Coś, co od dawna było zakazane, niewyobrażalne. Dotarła do rodziny. Przywitała się, poczuła ciepło, które przez lata wydawało się niemożliwe do odnalezienia. Siedząc przy stole, wśród zapachów dzieciństwa i rozmów, poczuła, że jest nie tylko „żoną Szymona”, „kobietą, którą on kontroluje”, ale Marią. Była nadal ostrożna, nadal mierzyła słowa i ruchy, ale pierwszy raz od lat uważała, że może przetrwać — i być szczęśliwa — poza jego kontrolą. Wtedy telefon zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawił się znajomy numer. — Pewnie Szymon — pomyślała, serce przyspieszyło. Nie odebrała. Chwilę później usłyszała inny głos: siostry. — Maria? Wszystko w porządku? — spytała ciepło, choć w głosie wyraźnie słychać było niepokój. — Tak… — odpowiedziała cicho. — Wiesz, że on do mnie wydzwaniał. Mówił, że nie możesz odebrać telefonu, że coś się dzieje… — siostra zrobiła krótką pauzę. — Nie martw się. Wiesz, że możesz na mnie liczyć, prawda? Maria poczuła łzy napływające do oczu. Po latach życia w strachu, po miesiącach milczenia i ukrywania swoich myśli, po raz pierwszy ktoś naprawdę jej uwierzył. Nie musiała tłumaczyć, nie musiała się wstydzić. Nie była już sama. Ten dzień był dla niej czymś więcej niż zwykłym wyjazdem. Był symbolem, że może mieć wsparcie, że nie wszystko stracone, że są ludzie, którzy ją rozumieją i nie będą wykorzystywać jej słabości. Maria odłożyła telefon na stół i wzięła głęboki oddech. Po raz pierwszy od dawna poczuła, że jej życie może wyglądać inaczej. Nie idealnie, nie od razu, ale inaczej. I to było pierwsze, odważne światło w tunelu, który wydawał się nie mieć końca.

ROZDZIAŁ 2

Powrót

Maria wracała do domu Szymona po kilku dniach spędzonych u rodziny. Każdy krok w kierunku mieszkania był dla niej próbą odwagi. W głowie układała plan, powtarzała scenariusze rozmowy, zastanawiała się, co powiedzieć, a czego lepiej unikać. — Od jutra idę do pracy… — powtarzała cicho w myślach, sprawdzając, jak najlepiej to wypowiedzieć, by nie wywołać natychmiastowej awantury. Z jednej strony czuła ulgę po pobycie wśród rodziny, po wsparciu siostry i psychologa. Z drugiej strony wiedziała, że w domu czeka stara rutyna — Szymon, kontrola, napięcie w powietrzu. Ale tym razem Maria chciała działać świadomie, a nie tylko przetrwać. Jeszcze zanim otworzyła drzwi domu, w myślach decydowała: Będę spokojna, powiem krótko, nie będę się tłumaczyć, jasno wyrażę swoje potrzeby. Gdy tylko Szymon wszedł do kuchni i spojrzał na nią tym swoistym zimnym wzrokiem, Maria powiedziała pewnie: — Od jutra idę do pracy. Szymon uniósł brwi, jakby nie słyszał. — Co? — spytał z cieniem gniewu w głosie. — A gdzie ja będę wiedział, co robisz? Maria nie cofnęła się. — Praca jest dla mnie ważna. Potrzebuję tego, chcę wrócić do ludzi, robić coś swojego. Szymon skrzywił się, milczał chwilę, po czym mruknął: — Dobrze… ale wiedz, że od jutra będę cię szukał. Będę wiedział, gdzie jesteś, co robisz. Maria poczuła mieszankę lęku i determinacji. Planowanie, przygotowanie w myślach, wyobrażanie sobie każdej reakcji Szymona sprawiło, że pierwszy raz od lat poczuła, że może mieć własny wybór. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, jeśli Szymon naprawdę zacznie kontrolować każdy jej ruch, ale już wiedziała, że nie cofnie się przed tym krokiem

Kryzys i wsparcie z pracy

Maria obudziła się rano z ciężkim sercem i drżącym ciałem. Noc była nieprzespana — każda minuta snu przerywana koszmarami o Szymonie, jego gniewie i wyzwiskach. Przez kilka dni wpatrywała się w sufit, niezdolna wstać i przygotować się do pracy. W głowie krążyły słowa, które wbijały się w nią jak stal: nikt cię nie chce, jesteś bezwartościowa. Pewnego popołudnia odwiedziła ją koleżanka z pracy, Marta. — Maria, wyglądasz okropnie — powiedziała cicho, ale stanowczo. — Co się dzieje w domu? Nie wygląda to dobrze. Maria spojrzała na nią długo, serce biło jak szalone. Przez chwilę milczała, a potem nagle wylała się z niej fala emocji: — Nie wytrzymam… — szepnęła, a łzy spłynęły po policzkach. — Każdego dnia wracam do domu i on… on mnie niszczy. Każde słowo, każdy gest, każde spojrzenie. Nie mogę nawet odetchnąć. Nie mam swojego życia, nie mogę iść do pracy, nie mogę być sobą. Marta usiadła obok, położyła rękę na jej ramieniu. — Spokojnie, Maria — powiedziała łagodnie. — Widzę, że cierpisz. Nie jesteś sama. Maria patrzyła na nią z wdzięcznością i bólem w oczach. — Boję się, że jeśli odejdę… jeśli w końcu spróbuję… on mnie znajdzie, zniszczy… — szeptała, ledwo słyszalnie. — Nie musisz teraz wszystkiego rozwiązywać sama — powiedziała Marta stanowczo. — Ale musisz wiedzieć, że nie jesteś bezsilna. Szef wie, co się dzieje i on też chce ci pomóc. Nie musisz tego dźwigać sama. Następnego dnia szef przyszedł do Marii do biura. — Maria, rozumiem, że coś dzieje się w domu — powiedział łagodnie. — Chcę dać ci kilka dni na dojście do siebie. Pamiętaj, że nie jesteś sama. Jeśli będziesz potrzebować wsparcia, możesz na mnie liczyć. Maria poczuła, jak ciepło i zrozumienie wypełniają jej piersi. To było coś, czego dawno nie doświadczała — ktoś poza Szymonem uważał ją za człowieka, który zasługuje na wsparcie i bezpieczeństwo. Tego dnia, mimo smutku i lęku, poczuła pierwszy impuls, by planować swoje życie dalej, by nie dać się całkowicie złamać, by odzyskać kontrolę nad własnym losem.

Kłótnia pod pracą

Wyjście z biura miało w sobie coś lekko triumfalnego — Maria uśmiechała się do kolegów, żartowała, rozmawiała o zadaniach. To były te drobne chwile, które czuła jak powietrze po długim nurkowaniu. Jednak na chodniku czekał on — Szymon stał jak wyrzeźbiony cień, twarz zastygła w wyczekującym grymasie. — Co ty tu robisz? — spytał najpierw ciszej, jakby chciał, żeby słowa nie niosły echa, a zaraz potem krzyknął, gdy zauważył znajome twarze wokół niej. Klucze w jej rękach zabrzęczały zwielokrotnionym dźwiękiem. Ludzie zwolnili kroku, spojrzenia zaczęły rysować półkole ciekawości. — Wracam do domu — odpowiedziała spokojnie, ale szybko, żeby skrócić moment konfrontacji. Nie zdążyła zrobić kroku, a on już był przy niej. Głos mu się zaostrzył, spojrzenie stało się twardsze. — Uśmiechasz się do kogoś? Przytulasz się? Ostrzegasz jakiegoś mężczyznę, że wracasz? — wyrzucał słowa jeden za drugim, jakby miały wypalić ślady każdego jej uśmiechu. Kolega, który chwilę wcześniej rozmawiał z nią o projekcie, cofnął się, niepewny. Maria poczuła, jak czerwieni się jej twarz — nie ze wstydu, lecz ze złości, która zaczęła wrzeć. — Pracowałam tam zaledwie kilka dni — powiedziała, lecz jej słowa spłynęły po nim jak woda po pancerzu. Szymon nie dawał za wygraną. Zaczął rzucać obraźliwe oskarżenia, każdą drobnostkę wyolbrzymiał do skandalu. Mówił, że „wszyscy ci się kłaniają”, że „ktoś na nią patrzy”, że „ona się puszcza” — głos mu drżał, ale nie z miłości, tylko z zazdrości i paniki. W pewnym momencie, gdy Maria próbowała odejść, chwycił ją za nadgarstek. Uścisk był twardy, prawie bólowy. Jej dłonie zadrżały, ale nie wyjąkała. — Puść mnie — powiedziała cicho, a głos miał w sobie coś, czego nie było w jej dotychczasowym milczeniu: zimny spokój. On pociągnął, zabrał jej równowagę, a ona poczuła na twarzy wiatr mijających samochodów, zapach zimnego asfaltu i perfum, które kiedyś kojarzyły jej się z przytuleniem. — Kto cię dotyka? — wrzasnął do niej, do tych, którzy stali obok, jakby szukał sojuszników. — Patrzcie na nią, tak się bawi z facetami w pracy! Jeden z kolegów Sopel — zawsze uprzejmy, zawsze zdystansowany — podszedł bliżej i powiedział spokojnie: — Szymon, uspokój się. To nie twoja sprawa. To tylko dolało oliwy do ognia. Szymon odwrócił się w stronę mężczyzny, a słowa padły jak odłamek szkła: — Nie wtrącaj się! Ty nie wiesz, co to znaczy! — a potem znów do Marii: — Myślisz, że możesz mnie zostawić i… pofrunąć? Kto cię wtedy zechce, hm? Maria poczuła, że krew pulsuje w skroniach. Wszystkie obrazy z ostatnich dni — torba przy drzwiach, rozmowy z psycholog, siostra, mieszkania wyświetlane nocą na telefonie — przewijały się jak film. W głowie narastała odpowiedź, ostra, pewna: Nie zostanę tu już dłużej, żebyś mnie rozkładał na kawałki. Ale na zewnątrz uśmiechnęła się gorzko i odpowiedziała cicho, tak, by tylko on słyszał: — Jesteś zazdrosny? Bo ja wróciłam do pracy. Robię coś swojego. On — jak struna przybita — wyrzucił ostatnie zdanie, pełne pogardy i strachu: — To ja będę cię śledził. Będę wiedział wszystko. Nie zostawię cię. Całą drogę do domu ciągnęła się za nimi kakofonia jego obelg, echo kroków na bruku, spojrzenia przechodniów, półszept pochylonych na osiedlową historię. Maria szła obok niego, a w jej głowie rosła lista miejsc, w których mogłaby zacząć nowe życie — ciche mieszkanie na peryferiach, konto bankowe na inne nazwisko, komunikaty wysyłane o trzeciej rano. Gdy zamknęli drzwi mieszkania za sobą, echo kłótni jeszcze drżało w powietrzu, ale w niej coś odtąd było inne. Gniew przygasł, ustąpił miejsca planowi. Wiedziała, że musi działać szybciej — bo on już zaczął ją „szukać”.

Spotkanie z psycholog i wsparcie siostry

Maria usiadła naprzeciwko psycholog, wciąż z torbą przy nodze, jakby trzymała ją dla bezpieczeństwa. — Dobrze cię widzieć, Maria — powiedziała psycholog ciepłym, spokojnym głosem. — Co słychać od naszego ostatniego spotkania? Maria przez chwilę milczała, próbując zebrać myśli. — Byłam u rodziny — zaczęła ostrożnie. — I… rozmawiałam z siostrą. Wiem, że mogę na nią liczyć. — To bardzo ważne — skinęła głową psycholog. — Masz wsparcie w bliskich. Nie jesteś sama. Maria wzięła głęboki oddech i opowiedziała dalej: — Gdy wróciłam do domu. Oznajmiłam Szymonowi, że od jutra idę do pracy. — I jak zareagował? — spytała psycholog. — Wściekle, jak zawsze — odpowiedziała Maria. — Powiedział, że będzie mnie „szukał”, że chce wiedzieć, gdzie jestem i co robię. Ale… — zawahała się na chwilę — tym razem poczułam coś, czego dawno nie znałam: determinację. Wiedziałam, że to mój wybór, że mogę decydować, nawet jeśli on nie będzie chciał tego zaakceptować. Psycholog pochyliła się lekko: — To bardzo duży krok, Maria. To oznaka siły i świadomości siebie. Widzę, że zaczynasz stawiać granice i planować własne życie. — Tak — przyznała Maria. — I chociaż wiem, że będzie trudno, że on nie odpuści, chcę działać powoli, ale konsekwentnie. I… chcę mieć wsparcie siostry, bo wiem, że inaczej byłabym zupełnie sama. Maria poczuła ciepło w piersiach. To spotkanie, rozmowa z psycholog i świadomość, że nie jest sama, dodawały jej siły. Nie była już tylko bierną obserwatorką życia, które próbował kontrolować Szymon. To był moment, w którym poczuła, że może myśleć o sobie i swoich potrzebach.

kolejne zmiany

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 26.76