Muszę się wam do czegoś przyznać. Tytuł tej książki zawiera co najmniej jedno kłamstwo. O ile może jeszcze polemizować odnośnie świeżości niektórych past zawartych w tym zbiorku tak zdecydowanie nie są one smaczne. Są bardzo niesmaczne i myślę, że po szybkim spojrzeniu na spis treści jesteście w stanie zauważyć dlaczego. Ba, pierwsza pasta w tym zbiorku nazywa się „Pasta o waleniu konia na imprezie”. Znajdziecie tu wszystko, poczynając od obrzydliwych rzeczy, które naprawdę się wydarzyły (krucjaty dziecięce) po obrzydliwe rzeczy, które na szczęście nigdy się nie wydarzyły. Część z nich jest oczywiście inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i osobami, ale te podobieństwa są często tak nikłe, że gdybym wam o tym nie powiedział, to nawet byście się nie domyślili jak dziwacznie przeniosłem niektóre losowe sytuacje ze swojego lub cudzego życia na język past. Może to i lepiej.
Pasty są trochę jak gatunek literackiego fantasy. Są banalnie proste. Każdy początkujący pisarz zaczyna od fantasy. Dlaczego? Bo nie masz żadnych zasad, żadnych odgórnych zaleceń i wymogów. Gdy piszesz powieść historyczną to, tak, zgadliście, musisz mieć wiedzę na temat konkretnych realiów, tego co się naprawdę zdarzyło. Nie możesz kłamać, naginać faktów i dopowiadać sobie zbyt wielu rzeczy. Gdy zabierasz się nawet za powieść pełną akcji, jakiś thriller, gdzie pojawia się masa broni palnej i specjalistycznego sprzętu to wypadałoby jednak, żebyś wiedział jak się nazywa dany karabin, z jakiej amunicji korzysta itd. Oczywiście możesz to zignorować i wymyślić sobie „pistolet który robi pju pju i wszyscy umierają”, ale nie możesz oczekiwać, że ktoś potraktuje cię wtedy poważnie. Fantasy nie ma za to żadnych wymogów. Możesz nagiąć prawa fizyki i powiedzieć, że w twoim świecie po prostu działają one inaczej, możesz nawrzucać tam masę wymyślnych ras i wydarzeń, które nie mają żadnego sensu. Podobnie z pastami. Możesz wrzucić do nich każde gówno (często dosłownie), które przyjdzie ci do głowy i nikt nie będzie tego kwestionował. Bo dlaczego miałby to robić? W świecie past wszystko jest możliwe i jest to jednocześnie ich największa zaleta i największa wada.
Z jednej strony twórca ma przed sobą ogromne możliwości — jest w stanie przedstawić historię zaczynającą się od srania na kiblu do wojny domowej w południowej Afryce i nikt nie mrugnie okiem. Z drugiej strony, jest w stanie przedstawić historię zaczynającą się od srania na kiblu do wojny domowej w południowej Afryce i nikt nie mrugnie okiem. Pasty niesamowicie trudno oceniać, trudno podchodzić do nich krytycznie z jednego prostego powodu. Humor jest subiektywny. Tak, wiem, że powiedziałem właśnie najbardziej odkrywczą rzecz na świecie, ale taka jest prawda. Dobra pasta to nie pasta, która zostanie w twojej głowie na długi czas po jej przeczytaniu przez swoje walory fabularne i barwne postacie. Dobra pasta to pasta, po której przeczytaniu czytelnik uśmiechnie się do siebie, albo nawet zaśmieje, czytając najgłupsze i najbardziej obrzydliwe rzeczy, które wyszły spod czyjejś ręki.
Mam nadzieję, że czytając ten oto zbiorek doświadczycie czegoś podobnego. Że uśmiechniecie się raz czy dwa czytając te historyjki. Że po okropnym dniu weźmiecie tę książkę i zaczniecie chichotać do siebie z tego, że fikcyjny anonek dostał zawału w szklarni albo wsadził sobie długopis w penisa. Nieważne jak prymitywny jest humor, który nas bawi, ważne jest, że nas bawi. Nasze życia są często tak nudne i monotonne, że potrzebujemy zobaczyć je w krzywym zwierciadle i docenić to, że nasz świat ma mimo wszystko wiele do zaoferowania. Uważam, że każda historia, każde najmniejsze wydarzenie może być komiczne, o ile dobrze się je opowie. I mam nadzieję, że dokładnie to zrobiłem, że dobrze opowiedziałem wam o rzeczach, które nigdy nie miały miejsca.
Dedykuję tę książkę każdemu, kto kiedykolwiek podrapał się łokciem po prawej łydce.
PASTY NA PATYKU, ŚWIEŻE I SMACZNE
Pasta o waleniu konia na imprezie
Ta pasta była dla mnie swoistym „powrotem do formy” po mojej małej przerwie w pisaniu. Obawiałem się, że formuła past stała się dla mnie nagle dużo trudniejsza do ogarnięcia, więc poszedłem nieco na łatwiznę — wrzuciłem tu wszystkie sprawdzone klasyki — imprezę, niedostępną loszkę, walenie konia, sranie i martwe płody. Zabrakło chyba tylko samego papieża i nawiązania do Owsiaka sprzedającego uran Czeczenom. Na szczęście aż tak mnie nie spierdoliło i zamiast odhaczania kolejnych typowych dla paścianego gatunku elementów udało mi się stworzyć całkiem przyjemną historyjkę z prostym morałem, do którego bezpośrednio odnosi się tytuł — nie walcie konia na imprezie.
>bądź mną
>ziomek zaprasza cię na swoje urodziny
>ot, zwykła domówka
>oczywiście zrobił wydarzenie na fb, więc zaglądasz najpierw na listę gości, żeby zdecydować czy jest chociaż cień szansy, że będziesz się dobrze bawił
>zaprosił kilkanaście osób, z których znasz może dwie
>ale zaraz
>wśród randomów zauważasz nagle znajome nazwisko
>będzie tam twoja licealna miłość, do której nigdy nie miałeś odwagi podbić
>wchodzisz na jej profil
>o chuj, wciąż singielka
>to może być twoja szansa
>mówisz ziomkowi, że wbijesz
>odjebujesz się jak na własny pogrzeb
>pół buteleczki taniego Plejboja wypsikane równomiernie na każdej części twojego ciała
>krawat z kaczuszkami zajebany ojcu
>jeśli z takim zapleczem nie zaruchasz, to chyba wstawisz po raz kolejny na sekcję past requesta o “loszki to coorvy”
>wbijasz na pełnej kurwie do mieszkania ziomka, spóźniony o pół godziny
>jebana komunikacja miejska jak zwykle przeciwko tobie
>wszyscy już się bawią
>tańce, karaoke, beer pong
>kurwa, szybko poszło
>witasz się z ziomkiem, dajesz mu prezent i mruczysz pod nosem jakieś chujowe życzenia
>próbuje zagaić rozmowę, ale ty już latasz po mieszkaniu, próbując wypatrzeć swoją przyszłą żonę
>w końcu jest
>siedzi na balkonie i jara szluga
>wygląda jak jakaś pierdolona bogini z tym odkrytym brzuchem i rozpuszczonymi włosami
>kutas osiąga pełną twardość w dwie sekundy
>oczywiście nie podbijasz, ale nie dlatego, że jesteś pizdą, bo to swoją drogą, ale dlatego, że właśnie gada ze swoją psiapsiółą
>no nic, najwyraźniej musisz poczekać na dobry moment
>nagle dociera do ciebie coś absolutnie przerażającego
>zapomniałeś wziąć prysznica przed wyjściem
>chuj po plejboju, pewnie smród twojego piwniczanego ciała roznosi się już po całej ulicy
>szybko lecisz z powrotem do gospodarza i pytasz czy możesz wziąć szybki prysznic
>mówi, że bez problemu, ale ma tylko wannę, więc mogę sobie po prostu wziąć zwykłą kąpiel
>już masz zapierdalać w stronę łazienki, kiedy dodaje jeszcze, żebyś się pośpieszył, bo za pół godziny będzie tort
>wbijasz do łazienki i błyskawicznie zrzucasz z siebie wszystkie ubrania
>na pełnej kurwie wskakujesz do wanny i odkręcasz wodę
>ooo jak dobrze
>uświadamiasz sobie wtedy, że twój beniz wciąż stoi i ani myśli oddać trochę krwi z powrotem do mózgu
>hm, w sumie mógłbyś sobie przy okazji skanonizować papieża, korzystając z tej błogiej prywatności
>cofasz się myślami parę minut i wyobrażasz sobie swoją wybrankę stojącą na balkonie
>mmmm, piękna myśl
>zaczynasz walić gruchę, powolutku rozbierając loszkę w swoich myślach, kiedy nagle rozlega się pukanie do drzwi
>kurwa
>”co tam” pytasz niepewnie
>”srać mi się chce” mówi ktoś za drzwiami
>”weź się zasłoń tam czy coś, ja tak szybko” dodaje
>kurwa mać, chwili spokoju nie można mieć
>zgadzasz się i zaciągasz zasłonę oddzielającą wannę od reszty łazienki
>ogarniasz, że nie zostało ci za dużo czasu i jeśli chcesz zdążyć jeszcze wytarmosić kapucyna to musisz to zrobić szybko
>ignorując dźwięki dobiegające zza zasłony, cichutko kontynuujesz marszczenie freda
>mmm loszka na balkonie mmmm
>”TAK W OGÓLE TO ANDRZEJ JESTEM”
>kurwa mać, srający koleś wybrał idealny moment na pogawędki
>”A ja Anon” odpowiadasz
>próbujesz skupić się na waleniu, ale coś średnio ci idzie, loszka uciekła ci z głowy i teraz jedyne co w niej masz to Andrzeja i dźwięki srania
>bosko kurwa
>”Byłeś na ostatniej imprezie Pawła?” pyta się srający gaduła
>o, ale chwila moment na tej imprezie była też twoja przyszła dziewczyna, masz już do czego walić
>”mmm byłem mmmm, fajnie było” odpowiadasz machając ręką w górę i w dół
>”no, ale się Mati wtedy zarzygał, nie? Haha”
>kurwa mać
>”no haha, a pamiętasz jakie dziewczyny były? 10/10 kurwa” próbujesz zachęcić go do opowiedzenia ci jakichś fajnych szczegółów
>uświadamiasz sobie, że ten koleś ma właśnie pełną kontrolę nad twoim kutasem i od tego co powie zależy czy dojdziesz
>kurwa co
>”nooo dobre dobre były, to prawda” mówi mój srający bohater
>”te dupy, te cycki mmmm”
>twój beniz bardzo polubił ten fragment i wszystko zmierza ku dobremu, kiedy nagle zmienia temat
>”czytałeś ostatnio ten artykuł w gazecie o aborcji”
>co do kurwy, jakie płynne przejście do kolejnego tematu
>twój kutas też nie jest z tego zbyt zadowolony
>”nie lubię za bardzo aborcji” próbujesz zachęcić go do powrotu do cycków i dup
>”nikt nie lubi, właśnie o to chodzi” stwierdza bardzo mądrym tonem i zaczyna pierdolić coś o prawach płodów czy coś
>dobra, wychodzi na to, że nie masz wyjścia
>musisz zwalić sobie do martwych płodów
>niedługo musisz wracać na imprezę, a kutas jak stał tak stoi
>wojna wymaga ofiar, czasem są nimi nienarodzone dzieci
>słuchając wywodu swojego srającego kolegi usiłujesz znaleźć cokolwiek seksownego w abortowanych płodach
>kurwa, nie wiem, w sumie te ich nie do końca uformowane dupy są całkiem okej
>nie wierzysz, że ta myśl właśnie przeszła przez twoją głowę
>zaczynasz sobie walić, myśląc o zdeformowanych dupach płodów
>masz nadzieję, że twoi martwi dziadkowie patrzą się akurat z nieba na twoją puszczalską siostrę, a nie na ciebie
>”no i ogólnie to widziałem też zdjęcia tych dzieci i kurrwa stary okropne to jest” kontynuuje dalej koleś, który sra już chyba od kwadransa
>ty tymczasem zbliżasz się już do orgazmu, naprawdę niewiele ci brakuje
>”pewnie zastanawiasz się po chuj w ogóle o tym wspominam, ale ogólnie to mam moralny dylemat, bo moja była jest w ciąży i rozumiesz…”
>nie słuchasz go dalej
>twój beniz radośnie eksploduje, zalewając całą wannę białym kremikiem
>odchylasz głowę do tyłu i z radością uświadamiasz sobie, że zdążysz jeszcze na tort
>nagle dociera do ciebie, że zasłona jest odsunięta
>twój srający kolega patrzy na ciebie przerażony
>mówi, że przestraszył się, że coś ci się stało, bo długo nie odpowiadałeś i postanowił upewnić się, że wszystko gra
>płynnie przechodzi do nazywania cię pierdolonym pojebem i pedofilem
>wybiega z łazienki i po minucie każdy gość na imprezie wie, że waliłeś sobie do martwych płodów
>w tłumie dostrzegasz loszkę, która była twoim oryginalnym materiałem do woskowania pręta
>podbijasz do niej
>”to nie tak” zaczynasz się jej tłumaczyć
>”ja na początku chciałem sobie zwalić do ciebie”
>nie daje ci skończyć i ucieka na balkon
>gospodarz bierze cię pod rękę i wypierdala za drzwi
>ostatnia impreza na której byłeś w życiu
Pasta o B-DAY
We wrześniu 2020 roku stwierdziłem, że wezmę się za niesamowicie głupi challenge i napiszę 100 różnych past w 100 dni. Całkowicie od zera, dzień w dzień nowa historia. Jak możecie się domyślić ten pomysł zupełnie nie wypalił i udało mi się napisać zaledwie 5—6 past, które jakością raczej nie grzeszyły. Wyjątkiem jest pasta o B-Day, od której zacząłem całe wyzwanie. Koncepcja dzieci zamieniających się w batony była w mojej głowie już dawno i wałkowałem ją wielokrotnie w swoich pierwszych podcastowych podrygach zatytułowanych „Nruby”. Przy tworzeniu tej historii inspirowałem się częściowo popularną pastą „Nikt nie narzekał” oraz kilkoma drinkami. Kurwa, to były naprawdę dobre drinki.
Szesnastego września 2020 roku wszystkie dzieci poniżej dwunastego roku życia zamieniły się w batony. W tym wiekopomnym momencie zmieniło się naprawdę wiele, między innymi status ojca/matki dla wielu osób. Ojcowie wracali z pracy do swoich rodzin, by zastać w łóżeczku swojego dziecka kit-kata albo niebieskiego grześka. Część z nich, kierując się naturalnym ludzkim instynktem wpierdoliła swoje pociechy, nie zdając sobie sprawy, że dokonują właśnie kontrowersyjnego aktu kanibalizmu. Matki rozpaczliwie szukały swoich dzieci, znajdując jedynie marsy i pogniecione princessy.
Nie było wyjątków, wszystkich spotkał ten sam los. Niezależnie od kraju i tego, czy biedny gówniak miał kilka miesięcy czy też 11,5 roku, każdy z nich zamienił się w słodkiego batonika. Wielu oportunistów wykorzystało sytuację zbierając je z ulic i sprzedając do wielkich koncernów. W ten oto sposób wzbogaciły się zwłaszcza kraje przeludnione i pozbawione dostępu do środków antykoncepcyjnych. Prawo nie miało jeszcze wtedy jasno sprecyzowanych paragrafów, przygotowanych na tego typu ewentualności, więc nie dało się tego podpiąć pod handel ludźmi, mimo, że w pewnym sensie dokładnie na tym się to opierało.
Naukowcy z całego świata latami próbowali odpowiedzieć sobie na pytania, które niespodziewanie zajęły głowy wszystkich. Co spowodowało przemianę dzieci z małych, wkurwiających trolli w słodycze? I przede wszystkim, czy da się ten proces odwrócić? Wielu rodziców, pokładając w nich wiele nadziei chowało swoje pociechy do zamrażarek i lodówek, żeby się nie rozpuściły i ewentualnie doczekały momentu, w którym będzie można przywrócić im ich naturalną formę. Jednak to nigdy nie nastąpiło. Szesnasty września na zawsze zapisał się na kartkach historii jako B-Day.
Kobiety, które w tamtym momencie były w ciąży zostały postawione w nieciekawej sytuacji bo po paru miesiącach jedyne o wyszło z ich macic to bardzo pogniecione i przemoczone papierki wypełnione przeważnie czekoladową, rozpuszczoną papką. Rozpoczęło to światopoglądowe dyskusje i dewagacje. Środowiska konserwatywne i pro life uznały sytuację za potwierdzenie tego, że płód staje się dzieckiem w momencie poczęcia bo inaczej nie zmieniłby się on w batona. Środowiska lewicowe wyśmiały ten pomysł, nie uznając batonowego incydentu za jakikolwiek dowód. Trudno było cokolwiek powiedzieć bo z biegiem czasu nikt wciąż nie rozumiał o chuj tak naprawdę chodzi z tymi batonami. Czy była to boska ingerencja? Czy siły nadprzyrodzone objawiły się nam w ten dość niekonwencjonalny sposób? A może była to tajna, starannie zaplanowana akcja stanowiąca krytykę konsumpcjonizmu?
Jedyne do czego udało się dojść to schemat w procesie samej przemiany. Dzieci czarnoskóre przeważnie zamieniały się w snickersy, bliźniaki w twixy, zaś dzieci rozpieszczone w prince polo i princessy. Wyszły wtedy na jaw wszelkie zdrady z przedstawicielami innych ras, kiedy dzieci białych małżeństw zamieniały się nagle w intrygujące białe snickersy. Wiedza o tym dlaczego twoje dziecko zamieniło się akurat w tego konkretnego batona wcale nie poprawiła rodzicom nastrojów, wbrew temu co można by sądzić. Na szczęście okazało się, że wszystkie ciąże, które rozpoczęły się po 16 września były już całkowite normalne i kończyły się całkiem standardowym porodem. Niestety, wiele par było zbyt przerażonych tym wydarzeniem, by kiedykolwiek poważnie myśleć o założeniu rodziny. Duża część z nich całkowicie zrezygnowała z uprawiania seksu. Bo kto wie czy B-Day nie wydarzy się znowu? Skąd wiesz czy pewnego dnia nie wrócisz do domu i nie zastaniesz w nim na przykład paczki czipsów zamiast swojego kochanego Marcinka?
Dzieci-batony otworzyły wszystkim oczy. Nie było już świętości. Nie było już dzieci. Cokolwiek stało się tego strasznego dnia, napiętnowało ludzkość na zawsze. Do dziś wiele osób ma ataki paniki i wpada w konwulsje na widok batonów ułożonych przy kasach sklepowych. Ale są też i tacy, którzy na myśl o tym dniu uśmiechają się z rozmarzeniem i rzucają zamyślonym “Ale się wtedy nawpierdalałem…”.
Pasta o KLOCu
Genezy test pasty możecie się od razu domyślić. Powstała ona w najgorszym momencie mojej koronawirusowej kwarantanny i co ciekawe wiele wydarzeń opisanych w niej zdarzyło się naprawdę. Żyłem sobie wtedy w bloku, w którym stancję wynajmowała moja narzeczona i z racji tego, że nie miałem już wtedy ani pracy ani studiów (wstrzymali całkowicie nauczanie, nawet zdalnych jeszcze nie było) moja produktywność była równa zeru. Dlatego z perspektywy czasu dziwi mnie, że znalazłem w sobie na tyle dużo weny i energii, by napisać tę historię. Dzięki temu mam osobistą pamiątkę z tych burzliwych czasów. Na samą myśl tego okresu aktywuje mi się w głowie wspomnienie leżenia w łóżku całymi dniami, patrzenia się na drzewa za oknem i słuchania jak sąsiad na górze napierdala żonę łopatą albo czymś co podejrzanie brzmi jak łopata.
Mój cały jebany blok zamienił się w ostatni bastion ludzkości. Tak, wiem jak to brzmi, ale zaufajcie mi bo inaczej się tego nie da kurwa ująć. A nie, przepraszam, teraz mi przyszło do głowy równie trafne określenie — siedziba sekty. Zaczęło się bardzo niewinnie bo od zupełnie nieszkodliwej zupki z nietoperzy. Wiecie co było dalej, więc przejdę do sedna — koronawirus jebnął w Polskę, wliczając w to moje województwo. Codziennie po kilkadziesiąt nowych zarażeń, parę zgonów na krzyż, każdy wie jak sprawa aktualnie wygląda. A najlepiej wiedzą o tym moi sąsiedzi, którzy postanowili przeprowadzić na sobie kwarantannę o zaostrzonym rygorze.
Przez jebany miesiąc od ogłoszenia pierwszego zarażenia u nas w mieście nikt nie wyszedł z budynku. Cały kurwa blok zabarykadował się w swoich mieszkaniach i nawet na klatkę bali się wyjść. Jednak miesiąc wystarczył, żeby ludzie zaczęli świrować z samotności i nudy, więc w końcu przyszedł TEN dzień. Napierdalałem sobie akurat w gierki na laptopie, co nie było niczym nowym bo w ten sposób spędzałem każdy dzień koronaferii. No i nagle słyszę jakiś ruch na klatce i stłumione rozmowy. Na początku myślałem, że któryś z sąsiadów pękł i idzie do żabki po monsterka za 4 złote w promocji, ale nie. Okazało się, że na klatce schodowej odbywało się zebranie mieszkańców. Ważna informacja w tym momencie — mieszkam ze współlokatorem, który nawet nie zdawał sobie sprawy, że wciąż z nim mieszkam, myślał że spierdoliłem do rodziców na wieś, podczas gdy tak naprawdę siedziałem cały czas zamknięty w swoim pokoju i srałem do wiadra. No więc mój współlokator, nazwijmy go Bartek, również poleciał na to zebranie. Słyszałem jak zakłada buty i przyłącza się do członków tego pojebanego posiedzenia. Na szczęście echo niosło się dość mocno, więc słyszałem wszystko co mówili.
W dużym skrócie — wszyscy mieszkańcy mojego bloku postanowili podpisać pakt w ramach którego nikt z nich nie mógł opuścić budynku, ale w zamian za to połączą oni siły w walce z wirusem i monotonią. W jaki sposób? Ano zapraszając się nawzajem do swoich mieszkań i robiąc mini-przyjęcia, maratony filmowe i tego typu rzeczy. Oczywiście doliczając do tego wymienianie się jedzeniem i innymi niezbędnymi rzeczami. W ten oto sposób, na moich uszach stworzony został Koronawirusowy Lubelski Obiekt Czilerki, w skrócie KLOC. No i zaczęła się zabawa.
Na początku wszystko było spoko, według planu każdy z członków KLOCa udostępniał od czasu do czasu swoje mieszkanie reszcie, spotykali się tam, śmiali i chlali resztki wódy pochowane po szafkach. Wychodzili wspólnie na klatkę, żeby palić szlugi i zielsko bo tak się złożyło, że Marek z parteru hodował tytoń i marychę w piwnicy. Wszystko wskazywało na to, że współpraca się klei i nic nie może się zjebać.
Mijały kolejne dni i śmiechy na klatce nie cichły. Co chwila ktoś wychodził, co chwila ktoś szczękał butelkami na piętrze i jarał szlugi. Bartek bez przerwy popierdalał w tą i z powrotem, zapraszając co jakiś czas po kilka osób do swojego pokoju. Musiałem wtedy siedzieć wyjątkowo cicho bo za którymś razem prawie się zdradziłem, zbyt mocno nakurwiając palcami w myszkę.
Mniej więcej po tygodniu zaczęły się pierwsze problemy i to całkiem poważne. Otóż jeden z członków KLOCa kaszlnął. I to nie tak, że mimochodem kaszlnął sobie cichutko w poduszkę, żeby nikt nie usłyszał, tylko bezczelnie zaszczekał flegmą wśród pozostałych sąsiadów. No i kurwa bramy piekła się otworzyły na oścież. Biedny kaszlacz został natychmiast obezwładniony i wyjebany przed budynek, zanim w ogóle zdążył ogarnąć co się dzieje. Krzyczał i błagał, żeby go wpuścili z powrotem i że to zwykła alergia na kurz, ale nikt go nie słuchał. Od tamtego momentu wszyscy umówili się na dwugodzinne warty trzymania drzwi wejściowych bo nikt nie pomyślał, żeby zabrać mu klucze i typ bez przerwy próbował wejść z powrotem do bloku. No i na zmianę ustawiali się plecami pod drzwiami i pilnowali żeby mu się to nie udało. W ramach gestu litości dla upadłego członka KLOCa, co jakiś czas rzucali mu z balkonów konserwy. I bez przerwy gadali między sobą, że dobrze zrobili że go wyjebali bo co chwila spod bloku słychać było głośny kaszel i kichanie. Twierdzili, że to na pewno korona, ale mi się wydaje, że ujemna temperatura i brak jakichkolwiek ubrań mogły mieć tu swoją rolę.
Od tego niefortunnego incydentu atmosfera trochę się zjebała. Ale nie dla Bartka, który znalazł sobie jakąś młodą studentkę, którą regularnie zapraszał do siebie i kolokwialnie rzecz ujmując, jebał. Jak tylko reszta mieszkańców się o tym dowiedziała to zaczęła również dobierać się w pary bo nuda zaczęła im już trochę doskwierać, także co tydzień następowała zmiana rotacji i każdy ruchał kogoś innego. Wystawili nawet tablicę na klatce i można było tam oceniać doświadczenia z każdym partnerem. Bartek nieźle się wtedy wkurwił bo dostał dwa razy trzy gwiazdki na dziesięć, ale jak sam twierdził “To pewnie od tej Baśki z trzeciego, chciała mi średnią obniżyć”.
Podczas gdy świat na zewnątrz wariował, nasz blok pozostawał niezmiennie sterylny, zarówno jeśli chodzi o ogólną czystość jak i o stan psychiczny jego rezydentów. Dzienne rutyny powoli się kształtowały i każdy miał coś do roboty. Były podziały na role, były przydzielone zadania. Jednym z nich był kurier, który jako jedyny miał prawo do opuszczenia budynku. Był to ostatni akt desperacji dla tych, którzy nie mogli już wytrzymać bez kolejnej dawki kofeiny albo niebieskich grześków. Kurier kursował dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Za każdym razem miał obowiązek zakładać sobie na łeb wiadro z wyciętą dziurą na oczy i izolujący go od świata kombinezon, zrobiony z czarnych worków na śmieci.
Pewnego razu kurier nie wrócił i zaczęła się delikatna panika bo zajebał cały hajs ze zrzutki na czteropak delicji wiśniowych. Nieciekawie to wyglądało, były wrzaski, kłótnie, jedna osoba nawet wyskoczyła z okna. Niestety dla niej, przeżyła i dołączyła do zarażonego typa kaszlącego pod drzwiami. Dzielili się wygrzebanymi z ziemi dżdżownicami i jakimiś dziwnymi owocami rosnącymi na drzewie przy płocie. Po jakimś czasie kurier jednak wrócił, tylko że było już na to zdecydowanie za późno i jego tłumaczenia, że “musiał iść do stokrotki bo żabke zamknęli” nie zostały dobrze przyjęte. Członkowie KLOCa zgodnie zdecydowali, że na pewno zdążył się już zarazić i musi dołączyć do karnej wycieraczki pod drzwiami klatki, która oficjalnie stała się domem już dla trzech osób.
Mija aktualnie trzeci miesiąc, nie wiem jak długo to jeszcze potrwa, ale cieszę się niezmiernie, że nie wciągnęli mnie do tej swojej pojebanej sekty. Może i jest to ostatni bastion ludzkości i jak już to wszystko pierdolnie to ci debile będą ostatnimi ocalałymi ludźmi na świecie, ale mimo wszystko nie do końca zgadzam się z ich pomysłami na przetrwanie. Od paru dni testują na sobie różne ideologie, poczynając od komunizmu, na totalitaryzmie kończąc. Podobno to ostatnie najbardziej im się podobało, także może być ciekawie. A ja sobie siedzę na dupie i wciąż gram w gierki, w sumie to poszedłbym do tej stokrotki czy innej żabki po jakieś czipsy czy inne gówno, ale boję się, że nie będę miał jak potem wrócić. W wolnych chwilach czytam sobie artykuły na necie o obalaniu reżimów i myślę, że za jakiś czas spróbuję powtórzyć historię i własnymi rękami rozpierdolić KLOC od środka. Możecie zapytać jaka jest moja motywacja, a odpowiedź jest naprawdę prosta — Bartek szykuje się na szturm mojego pokoju, żeby zobaczyć czy nie mam ukrytych żadnych zapasów. Nie jestem pewien jak długo zawieszka “PCHAĆ” na moich drzwiach, które trzeba ciągnąć go powstrzyma, po trzech próbach zrezygnował. W sumie trochę się sram.
Pasta o współlokatorze i kuwetach
Nie, nie mam znajomego, który naprawdę sra do kuwety. Mimo, że dużą część swojej twórczości opieram na prawdziwym życiu, tak tutaj mamy przykład całkowicie zjebanego pomysłu, który nagle przyszedł mi do głowy podczas, gdy szedłem sobie ulicą. A co jeśli istnieje ktoś, kto nie potrafi normalnie srać do kibla i używa w tym celu kocich kuwet? Odpowiedzią na to pytanie, którego nikt nigdy nie zadał jest właśnie ta pasta.
Mój współlokator Bartłomiej jest lekko pierdolnięty na łeb. Mieszkamy razem już prawie rok. Zmywa po sobie naczynia, czyści meble, a co tydzień odkurza całe mieszkanie. Co jest więc problemem? Jak to często bywa w życiu — sranie. Bartek nie potrafi normalnie srać. Wiem, że jest to pojęcie mocno subiektywne, ale chyba wszyscy się zgodzimy, że to delikatnie dziwne, że dwudziestodwuletni facet sra do kuwety.
To nie jest żart. Od kiedy go poznałem ani razu nie widziałem jak idzie do kibla w innym celu niż szczanie lub mycie rąk. Za każdym razem gdy ma ochotę na “dwójeczkę”, zamyka się w pokoju i nie wychodzi z niego przez jakiś kwadrans. Staram się wtedy zawsze z całej siły nie wsłuchiwać w dobiegające zza drzwi szur szur. Od paru lat ma kupioną kuwetę, model XXL dla domostw w którym przebywa ponad pięć kotów. Wiecie, taki model, który przyjmie na klatę dość sporą ilość kociego gówna. Albo jak widać, ludzkiego.
Nie wiem kto go w przeszłości skrzywdził, trochę głupio mi było pytać. Pod wieloma względami jest to dla mnie dość wygodne, praktycznie zawsze mam wolny kibel i nie muszę się martwić, że zabraknie mi papieru bo on swój zapas srajtaśmy trzyma razem z kuwetą u siebie w pokoju. Sam właściwie nie wiem co mnie w tej całej sytuacji boli bo dziwne zapędy Bartka nigdy osobiście mnie nie dotknęły.
Najbardziej inwazyjną rzeczą, jaką zrobił na tej płaszczyźnie było wyjebanie paru paneli podłogowych w salonie, wydłubanie spod nich tynku i wypełnienie powstałej dziury żwirkiem wymieszanym z piaskiem. Już miałem na niego drzeć mordę, że właściciel stancji się wkurwi i że przede wszystkim JA się wkurwię, ale natychmiast mnie uspokoił, pokazując że zrobił sobie klapę do tego popierdolonego sracza. Jak się go nią przykryło i mocno zmrużyło oczy to rzeczywiście nie było nawet widać, że coś jest pod podłogą. Zwłaszcza, że nakryliśmy to potem dywanem. Wbrew temu, co możecie sobie pomyśleć, bardzo rzadko jebało stamtąd gównem, głównie dlatego, że Bartek bardzo sumiennie opróżniał tę ukrytą kuwetę. Rzadko jej używał bo jak mówił było to tylko “zabezpieczenie” w razie gdyby ZNOWU rozjebał dupskiem swój KociSraczXXL model 26B.
Poszkodowane były najbardziej okoliczne dzieci, które były fanami zabaw w piaskownicy. Pewnego dnia usłyszałem z pokoju Bartka głośne trzask. Wyszedł z niego chwilę później i wyjaśnił mi, że za mocno siadł dupskiem na żwirku i kuweta nie wytrzymała. Nie miał wtedy pracy i musiał zapierdalać przez trzy miesiące na zmywaku, żeby zarobić na nową. Także jak widzicie, pomysł stworzenia sobie zapasowej sralni był istotnie poparty bolesnymi doświadczeniami. Przez cały ten czas, za każdym jebanym razem gdy chciał się wysrać, wychodził “na szluga” i zapierdalał wypełnić kałem najbliższą piaskownicę. Kiedy gówno było już na każdym placu zabaw w promieniu 500 metrów od naszego mieszkania, szukał dalej i oznaczył w ten sposób sporą część miasta. Jakimś cudem nikt go nigdy nie przyłapał, co jest o tyle pojebane, że którymś razem nawet nie poczekał aż z piaskownicy do której srał wyjdą dzieci.
Pasta o linii BIE-1
Jedna z moich najpopularniejszych past, która swego czasu dała mi gigantycznego ego boosta. Dwa i pół tysiąca lajków w dwa dni? Dla mojej początkującej pisarskiej dupy była to wygrana na loterii. Jeśli chodzi o sam pomysł na historię to wziął się on oczywiście z życia. Anonek z pasty twierdzi, że na początku historii jechał na jakąś randkę, podczas gdy ja w rzeczywistości byłem w drodze na dodatkowe zajęcia z angielskiego. Reszta historii pozostaje za to ta sama, obaj zapałaliśmy nagle nieokiełznaną nienawiścią do kierowcy autobusu CA-1 (który swoją drogą naprawdę kursował i o ile mi wiadomo wciąż kursuje po Lublinie), a potem razem z Biedronką przejęliśmy całą Polskę. To były kurwa czasy.
>bądź mną
>mieszkasz w tajnej bazie wszystkich wyborców PiSu
>zwanej także Lublinem
>wieś jak wieś, ale wyróżnia ją jedna ważna rzecz
>całkiem rozbudowana komunikacja miejska
>jeździsz całe jebane życie autobusami
>do szkoły
>potem na uczelnię
>dopiero po kilku dobrych latach zdajesz sobie sprawę jak wielka władza spoczywa w rękach tych, którzy kontrolują przedsiębiorstwo komunikacyjne
>pierwszy raz spotkałeś się z tą mafią w pewne kwietniowe popołudnie
>uciekł ci autobus i czekasz na następny, pod groźbą spóźnienia na randkę
>tymczasem na przystanek zajeżdża pokraczny pojazd z tajemniczym numerkiem CA-1
>brzmi jak jakiś szyfr
>patrzysz na rozkład
>o chuj, to jednak nie fatamorgana, taka linia autobusowa rzeczywiście istnieje
>mało tego, zawiezie cię dokładnie tam, gdzie musisz się dostać
>radośnie wsiadasz do środka
>jedyne drzwi, które się otworzyły to te obok kierowcy
>kurwa no trochę to dziwne
>nagle słyszysz gburowaty bas
>”przepraszam pana”
>odwracasz się
>kierowca najwyraźniej ma jakiś problem
>”czy jedzie pan do Kerfura?”
>patrzysz się na niego jak debil na debila
>”eeeeee nie”
>wąsatemu knypkowi chyba nie spodobała się ta odpowiedź
>”a to proszę wypierdalać”
>”słucham?”
>” proszę wypierdalać”
>wysiadasz, bo jednak gbur ma w łapie tyle co ty w pasie
>przyjeżdża kolejny autobus, ale ty masz wyjebane
>googlujesz tą pojebaną linię
>okazuje się, że Kerfur wykupił ją wyłącznie dla swoich klientów
>nie może do niej wsiąść nikt poza plebsem, który jeździ tam na zakupy
>a więc to tak
>jebać randkę, zaczynasz opracowywać plan zemsty za poniżenie, którego przed chwilą doświadczyłeś
>nikt cię nie będzie wypierdalał z autobusu
>”dzień dobry, chciałbym rozmawiać z Biedronką”
>”przy telefonie”
>”mam propozycję”
>tydzień później w twoim mieście pojawia się nowa linia autobusowa
>BIE-1
>za twoją radą Biedronka wykupiła od miasta kilka autobusów
>jeżdżą przez centrum, średnio raz na godzinę
>poruszać się nimi mogą wyłącznie klienci Biedronki, najbardziej prestiżowego sklepu w tym zapomnianym przez Boga i całą Polskę mieście
>szybko okazuje się, że podróżuje nimi dwa razy więcej pasażerów niż CA-1
>Biedronka ci gratuluje, dostajesz całkiem pokaźną sumkę pieniędzy
>klienci walą drzwiami i oknami
>autobusy zatrzymują się dosłownie przed samym wejściem do sklepu
>po jakimś czasie wprowadzacie nawet dodatkowy segment w pojazdach
>są w nim sklepowe wózki, więc ludzie mogą od razu wyjechać jednym z nich i nie muszą jebać się z lataniem po parkingu i szukaniem drobnych po kieszeniach
>oczywiście nie pobieracie żadnej opłaty za przejazd
>zyski i tak wzrosły o ponad 400%
>piszą o was w gazetach
>”Biedronka wprowadza własną linię autobusową we współpracy z panem Anonem. Lublin, miasto inspiracji”
>szybko odzywa się jednak Kerfur, przypominając, że przecież on był pierwszy
>błyskawicznie zostaje jednak uświadomiony, że każdego to jebie
>dodajecie dodatkowe promocje dla ludzi, którzy jeżdżą waszą linią
>zamiast biletomatów ustawiacie w autobusach szafeczki z kuponami
>montujecie też kamery, żeby Janusze nie podpierdalały od razu wszystkich
>rozwój nie ustaje
>BIE-1 kursuje teraz średnio co dwie minuty
>nawet ludzie, którzy mają własne auta wolą nim jeździć
>montujecie miękkie, czerwone fotele we wszystkich pojazdach i automaty z przekąskami
>zawsze to dodatkowe źródło dochodu i okazja do pozbycia się przeterminowanego żarcia ze sklepu
>stopniowo przedłużacie również trasę, teraz BIE-1 zatrzymuje się na każdym przystanku w mieście
>ale Kerfur postanawia w końcu przeprowadzić kontratak
>wynajmuje profesjonalnych gangsterów, którzy sabotują waszą linię
>zajeżdżają drogę autobusom, rozsypują gwoździe na ulicy
>jeden nawet próbował rzucać w jeden z nich kamieniami, ale nie był przygotowany na to, że wszystkie szyby są kuloodporne
>bezpieczeństwo pasażerów i klientów przede wszystkim
>Kerfur powoli bankrutuje, jego nieudolne próby powstrzymania tej siły są wręcz żałosne
>miasto też bankrutuje, nikt już nie jeździ zwykłymi autobusami
>od teraz Biedra stała się centrum życia społecznego
>nikt już nie chodzi do kina ani do parku
>galerie handlowe upadły
>teraz na randki chodzi się do Biedronki
>Kerfur staje się międzynarodowym symbolem zacofania i nieudolnej propagandy
>BIE-1 z kolei jeździ już po całej Polsce
>macie bezpośrednie połączenie z Warszawą, Wrocławiem i Auschwitz
>PKP przestaje istnieć
>kiedy wszystko już się trochę uspokaja, zgłaszasz się na kierowcę jednego z autobusów
>Biedronka trochę się dziwi, ale wyraża zgodę
>pierwszy kurs
>stajesz na tym samym przystanku na którym parę miesięcy temu zostałeś tak okrutnie ośmieszony
>widzisz gbura-kierowcę, który stracił pracę
>wystalkowałeś go na facebooku
>dzięki temu wiedziałeś dokładnie kiedy będzie jechał na zakupy
>zamykasz mu przed nosem tylne i środkowe drzwi, zostawiasz otwarte tylko te z przodu
>bierzesz głęboki oddech, kiedy skurwysyn przekracza próg
>kąciki twoich ust powoli unoszą się do góry
>”proszę wypierdalać”
Pasta o soundingu
Dużo osób pyta mnie „Ej Michał, jak to było z tym soundingiem?” żądając w ten subtelny sposób odpowiedzi na dręczące ich pytanie czy kiedyś naprawdę wsadziłem sobie długopis w penisa. Odpowiedź gdzieś tam jest, niewypowiedziana i ulotna, pełna enigmatycznego napięcia. Zrobił to z pewnością Anonek z poniższej pasty, który zbiegiem okoliczności miał tyle samo lat co ja, gdy pisałem tę historię. Dziwny zbieg okoliczności. I jeszcze dziwniejsza pasta, która paradoksalnie wpasowała się w gusta ogromnej rzeszy osób. Podobnie jak sama koncepcja soundingu. Serio, spróbujcie, to naprawdę zajebista sprawa. Zaufajcie mi.
W pewnym momencie swojego licealnego życia zacząłem jarać się soundingiem. Dla nie obeznanych z tematem, jest to specyficzna technika, polegająca na wkładaniu w fiuta podłużnych przedmiotów, rurek i innego gówna tego typu. Jakkolwiek idiotycznie to nie brzmi, jest zdecydowanie warte spróbowania. Przez dekadę walenia konia, nie miałem tak niesamowitych doznań jak przy soundingu. Ale nie chcę wam teraz opowiadać o swoich fetyszach, bo lista ciągnęłaby się w nieskończoność. Jednak to właśnie ten jeden sprawił, że omal nie zdałem matury pisemnej z matmy.
Dzień przed maturą postanowiłem sobie ulżyć i zacząłem poszukiwania odpowiedniego przedmiotu do całego przedsięwzięcia. Sounding jest o tyle fajny, że można spokojnie improwizować, jeśli chodzi o rekwizyty. Może to być pałeczka o tępym końcu, ołówek, a nawet wkład od długopisu. Tego ostatniego użyłem owego pechowego wieczoru. Zgodnie ze swoim zwyczajem, zacząłem od odpowiedniego ułożenia ciała na plecach, w innym przypadku trudno jest odpowiednio wsunąć obiekt w fiuta. Nieraz mi się to zdarzyło, napierdalało jak diabli i przez parę kolejnych dni szczałem krwią. Ogólnie nie polecam. Następnie rozpocząłem wsuwanie. Przezornie wsadziłem wkład do góry nogami, nie zamierzałem zmieniać wnętrza swojego ding donga w galerię sztuki abstrakcyjnej. Przez chwilę przyszła mi do głowy głupia myśl, żeby spróbować napisać coś chujem, ale byłem zbyt napalony, żeby rozpatrzyć głębiej ten debilny pomysł. Wreszcie opuściłem wkład na sam dół, tak, że wystawało tylko kilka centymetrów i ta malutka stalóweczka do pisania. Wyglądało to komicznie. Kiedy wreszcie skończyłem walić, byłem tak zmęczony, że błyskawicznie zasnąłem. Całe szczęście, że nastawiłem budzik.
Z rana czekała na mnie niezbyt przyjemna niespodzianka. Wkład, który został w moim członku na noc, utknął w nim na amen. Próbowałem wszystkiego, wyciągania rękami, szczypcami, podmywania wodą, ruszałem w górę i w dół… Wszystko na nic, mój beniz oficjalnie został pełnoprawnym długopisem. Słysząc krzyki matki, która kazała mi się ubierać w garniak i lecieć na maturę, wypchałem gacie kilkoma chusteczkami i niepewnie poszedłem na śniadanie. Po drodze do szkoły spróbowałem dyskretnie jeszcze kilka razy, ale wkład od długopisu wciąż blokował mój organ rozrodczy. Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, co będzie jak zachce mi się szczać. Czy pomoże to w wydostaniu ciała obcego z mojego organizmu? A może mój mały papajek po prostu eksploduje? Nie ukrywam, obleciał mnie trochę strach, ale nie miałem czasu się dłużej martwić, bo ledwo zdążyłem na tę jebaną maturę.
Moje żądło trochę mnie rozpraszało, ale koniec końców przeforsowałem pięć pierwszych zadań zamkniętych. Ale wtedy zaczęły się komplikacje. W pewnym momencie mój czarny długopis odmówił mi posłuszeństwa. Na szczęście nie był to problem, miałem jeszcze dwa zapasowe. Jeden z nich, jak się okazało, również nie pisał, a drugiego musiałem chyba zapomnieć z domu. Oblał mnie zimny pot, kiedy uświadomiłem sobie prawdę. Nie zapomniałem trzeciego długopisu. Miałem go ze sobą, w gaciach. Kurwa, kurwa, kurwa. Co teraz zrobić? Wsadzić łapy pod ławkę i próbować wyciągnąć to gówno aż do skutku? Rozejrzałem się wokół. Teoretycznie siedziałem w kącie sali, więc nikt raczej by mnie nie nakrył. Nieśmiało rozpiąłem rozporek i wyciągnąłem swojego pytonga. Wyglądał jak siedem nieszczęść, cały czerwony i spuchnięty. Nie miałem jednak czasu płakać nad losem swojego kamrata, bo czas uciekał, a moje szanse na zdanie tego cholerstwa malały z każdą chwilą. Złapałem za stalówkę i pociągnąłem w górę, ale tak jak poprzednio, nie dało to żadnego efektu. Wtedy przyszedł mi do głowy kolejny idiotyczny pomysł.
Chwyciłem maturkę w łapę i dyskretnie wsunąłem ją pod ławkę. Przy dobrej koordynacji mięśniowej, byłem w stanie całkiem sprawnie pisać. Co prawda, musiałem co chwila podnosić kartkę do oczu, żeby odczytać polecenie, ale po kilku zadaniach opanowałem tę technikę do perfekcji. Byłem chyba pierwszym człowiekiem, który trzaskał zadania z matmy własnym kutasem. Wreszcie skończyłem wszystkie zamknięte i dotarłem do najgorszej części. Zadania otwarte zawsze były moją bolączką i obawiałem się, że przesądzi to o wyniku tej konkretnej maturki. Zrezygnowany położyłem ten pierdolony plik kartek na kolanach i zacząłem myśleć nad jakimś efektownym samobójstwem. Jedno było pewne — w domu pokazać się już więcej nie mogę.
Ale wtedy stało się coś niesamowitego — mój mnich zaczął się jakoś dziwacznie trząść pod ławką. Kiedy podniosłem kartkę do góry, okazało się, że rozwiązał już pół pierwszego zadania. Byłem tak zszokowany, że prawie spadłem z krzesła. Niepewnie wsunąłem stronę z zadaniem z powrotem pod ławkę. Po chwili moje prącie zasygnalizowało mi, że najwyraźniej skończyło. Gdy położyłem maturkę z powrotem na ławce, okazało się, że na samym dole strony napisało „przewróć kartkę”. Posłusznie wykonałem polecenie i w ciągu następnych dwóch kwadransów wszystkie zadania były poprawnie rozwiązane. „Dzięki chuju” — szepnąłem pod ławkę. „Nie ma za co mordo” — odpisał mi w brudnopisie. Następne półtorej godziny spędziłem na gapieniu się w sufit. Z pogardą patrzyłem na swoich znajomych, którzy głowili się nad najprostszymi zadaniami. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że wyjdę z uśmiechem na ustach z sali egzaminacyjnej.
Po powrocie do domu okazało się, że w wzwodzie jestem w stanie bez problemu wyciągnąć wkład z beniza i wkrótce stałem się wolny od tego cholerstwa. Aby podziękować mu za tak olbrzymie wsparcie, zwaliłem sobie pięć razy po kolei. Po tym jak skończyłem, przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę bawił się w sounding. To chore gówno do końca życia będzie mnie dręczyć w koszmarach. Czasami budzę się w środku nocy, panicznie macając się po przyrodzeniu, tylko po to, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nigdy kurwa więcej tych pojebanych zabaw.
Kiedy przyszły wyniki matur, nie byłem zszokowany stoma procentami. Musiałem się jednak nieźle namęczyć, żeby wyjaśnić komisji w Krakowie, że ten „BENIZ” w miejscu kodu ucznia to jakiś głupi żart jednego z egzaminatorów.
Pasta o zajebaniu sprzątaczki
Mam ogromny respekt dla zawodu sprzątaczki. Ta pasta wcale nie powstała z mojej nienawiści do tych miłych starszych pań, które co tydzień myją nasze klatki schodowe i palą dyskretnego szluga w piwnicy. Szykujcie się na ogromny zwrot akcji bo pastę o tym, że sprzątaczka w bloku Anona wyjebała się na schodach zainspirowała sprzątaczka z mojego bloku, która… wyjebała się na schodach. PS: Tak, przeżyła.
Zajebałem ostatnio naszą sprzątaczkę. Zanim zaczniecie drzeć mordy, że hurr durr jak mogłem panią Helenkę zapierdolić, rozpalać stosy i szykować szubienice, pozwólcie mi wyjaśnić. Jak wszyscy dobrze wiemy, zaczyna się powoli zima. No i jak to w zimie — jest kurwa ślisko, zwłaszcza na schodach. Mieszkańcy naszej klatki to w ogóle mają przejebane bo żeby do niej wejść musimy wpierdalać się na kilkunastostopniowe schody, które ktoś chuj wie dlaczego tam postawił. Przyszedł w końcu pierwszy przymrozek i przyszła wraz z nim nasza sprzątaczka Helena, jak co sobotę. To znaczy pani Helenka przychodziła tak regularnie, nie przymrozek, z nim to kurwa nigdy nic nie wiadomo.
No więc schodzę sobie tej pięknej soboty po schodach do rodziców (mieszkają dwa piętra niżej) i widzę, że Helenka właśnie czyści półpiętro. No to mówię jej kulturalne “elo kurwa”, a ona bez ceregieli pyta się mnie czy mam sól. No to kulturalnie jej tłumaczę jak działa bycie studentem i że jak chcę kurwa mieć słoną kanapkę z niczym to muszę na nią kichnąć bo zakup soli nie leży w moich możliwościach finansowych. A ona na to, że kurwa szkoda bo oszroniło całe schody pod klatką i boi się schodzić bez posypania wcześniej solą. Końcówki już nie dosłyszałem, a szkoda bo to były jej ostatnie słowa. Siedzimy sobie na czilku z rodzicami, pijemy gorącą czekoladę, a tu nagle jak coś nie jebnie za drzwiami. Okazało się, że to pani Helenka właśnie zakurwiła potylicą o kant pierwszego schodka i kolokwialnie sprawę ujmując — zdechła na miejscu.
Cała klatka się zleciała i naradza się od razu co zrobić z tą nieciekawą sytuacją. Ja to się w ogóle nie odzywam, mając świadomość, że gdybym dał jej tę jebaną sól to może by nawet pociągnęła jeszcze ze dwa tygodnie. Po kilku minutach doszliśmy do porozumienia — zadzwoniliśmy do spółdzielni żeby przysłali kolejną sprzątaczkę, a jej zwłokami zajęli się państwo z parteru, bo każdy bał się zejść po schodach, żeby je do kontenera wyjebać. Niebawem przyszła pani Danuta, jej poszło trochę lepiej, bo wyjebała się dopiero na drugim stopniu, ale nie miało to specjalnego znaczenia bo i tak skończyła podobnie jak Helena, tylko tym razem w szafie moich rodziców, nie sąsiadów. Potem była pani Stanisława. I pani Sabina. I wiele innych.
W końcu doszliśmy do momentu, w którym każde mieszkanie w klatce było zajebane zwłokami sprzątaczek. Było to nie dość, że niezbyt higieniczne to na dodatek trudno się było po własnym domu poruszać. Jednak wciąż każdy bał się wychodzić na te cholerne schody. Zaczęły się więc poszukiwania soli. I kurwa nie uwierzycie — w całej sześciorodzinnej klatce nikt nie miał choć garści soli. Tu ktoś wykorzystał dopiero co resztkę, tu ktoś miał dopiero na zakupy iść… No ogólnie komedia. W końcu sąsiad nie wytrzymał i widząc, że próbujemy wpierdolić mu do mieszkania dwunastą sprzątaczkę, wkurwił się i stwierdził, że poświęci się dla dobra wszystkich mieszkańców i pójdzie wyjebać zwłoki. Ale zamiast zwłok, wyjebał siebie i to jeszcze tak niefortunnie, że rozpierdolił sobie całą czaszkę na kawałki. I oczywiście to ja musiałem przygarnąć jego truchło, bo miałem tylko sześć upchanych u siebie.
W tym momencie zrozumieliśmy, że żarty się skończyły — dochodziła godzina szesnasta, a nasza klatka zamiast świecić czystością, była jeszcze bardziej ujebana niż wcześniej. Oczywiście krwią i fragmentami ciał, których nikomu nie chciało się zbierać. Nie da się żyć w takim bloku, więc poleciał kolejny telefon do spółdzielni, tym razem z prośbą o przysłanie od razu dziesięciu sprzątaczek. Jak łatwo się domyślić, żadnej nie udało się pokonać schodów i sąsiad z piętra niżej musiał całkowicie opuścić swoje mieszkanie i stać na klatce bo już nawet szpilki nie dało się do niego wcisnąć.
Ale wtedy mnie olśniło. Byłem w biol-chemie w liceum i z jakiegoś powodu zapamiętałem, że w żołądku każdego człowieka jest kwas solny HCl. Nie tracąc czasu rozpruliśmy brzuchy paru sprzątaczkom i staruszce z drugiego bo zapomnieliśmy, że jeszcze żyje. Wylaliśmy ich zawartość na schody i już wkrótce w całym bloku rozległy się okrzyki radości. Zostałem bohaterem narodowym. Matka już dzwoniła do polsatu i Watykanu. Ojciec spojrzał na mnie z dumą i jako pierwszy ruszył po schodach w dół. A potem runął do przodu i skręcił sobie kark bo jego spierdolony syn, nie nauczył się tego, że wbrew swojej nazwie, kwas solny nie ma w sobie ani grama soli.
Spędziliśmy na klatce jeszcze trzy dni zanim szron wreszcie zniknął. Śmieciarka musiała kursować osiem razy, żeby wyzbierać resztki z naszego bloku, które zaczęły dość mocno gnić. A wszystko przez to, że nie dałem biednej Helence choćby garstki jebanej soli.
Pasta o zamawianiu pizzy w Belgii
Pierwsza pasta, którą napisałem podczas swojej pierwszej wakacyjnej pracy. Nie wiem w sumie czy mogę to nawet nazwać pastą bo nie dodałem tu nic wymyślonego, cała sytuacja naprawdę miała miejsce. Opowiedzenie backstory tej historii będzie historią samą w sobie, więc zostawię was po prostu z najlepszą motywacją na nauczenie się języka niderlandzkiego ever. Wciąż płaczę po tej dużej pepperoni, której nawet nie dane mi było posmakować…
>bądź mną
>znalazłeś sobie wakacyjną robotę w Belgii
>małe miasteczko, prawie nikt angielskiego nie zna
>postanawiasz przejebać część wypłaty na pizzę
>idziesz do knajpy z zamiarem wzięcia jej na wynos i wpierdolenia w swoim lokum
>menu oczywiście po niderlandzku
>siedzisz ze słownikiem i szukasz pepperoni
>dobra, w końcu znalazłeś
>podchodzisz do gościa przy ladzie i pokazujesz mu palcem wybraną pizzę
>on kiwa łbem i się uśmiecha
>fajnie fajnie, ale teraz musisz pokazać mu że na wynos
>na migi symulujesz podnoszenie czegoś
>ten się dalej cieszy, widać że nie wie o chuj ci chodzi
>udajesz że bierzesz pudełko z pizzą, stawiasz kilka kroków w stronę drzwi i machasz ręką
>odmachuje ci z uśmiechem i wraca na zaplecze
Pasta o pierwszej krucjacie dziecięcej
Jest i ona, jedno z moich największych magnum opus. Temat, którym jarałem się całe liceum i którym zasypywałem mojego historyka przy każdej możliwej okazji. Krucjaty dziecięce. Historia, która naprawdę się wydarzyła, a ja po prostu przeniosłem ją na język past. Nic mnie bardziej nie bawiło niż myśl, że pewnego razu kilka(dziesiąt) tysięcy dzieciaków po prostu wyszło z domów i poszło odzyskać Jerozolimę. I że zdarzyło się to dwa razy. Pierwszy z nich, czyli opowieść o proroku Stefanie do dzisiaj pozostaje moją ulubioną częścią światowej historii. Walka Polski o niepodległość? Rewolucja francuska? Pf, krucjata dziecięca.
>bądź mną
>Francja, XIII wiek
>piękne czasy
>wszystko jest w jak najlepszym porządku
>poza Jerozolimą, która wciąż jest w rękach tych pierdolonych muzułmanów
>ale masz wyjebane
>żyje ci się dobrze bo odziedziczyłeś po ojcu posadę doradcy królewskiego
>nie masz bladego pojęcia o polityce, ani rzemiośle wojennym
>w żadnym stopniu nie przeszkadza ci to jednak w lizaniu dupy królowi Filipowi II
>od czasu do czasu rzucisz jakimś trafnym spostrzeżeniem na randomowy temat
>i płacą ci za to pojebane kwoty
>zaczynasz rozumieć na co idzie skarb państwa i czemu cała gospodarka się pierdoli
>ale chuj
>masz wszystko, czego tak prymitywnemu stworzeniu jak człowiek potrzeba do szczęścia
>mija parę lat
>mamy rok 1212
>przychodzą straże i mówią, że jakiś dzieciak chce rozmawiać z królem
>mówisz im, że chyba ich pojebało
>”ale on mówi, że Jezus mu się objawił” stwierdza jeden
>O KURWA XDD
>to będzie dobre
>”wpuścić go”
>bierzesz małolata do króla Filipa
>widzisz to zdziwienie w jego oczach, kiedy prowadzisz gnojka przez salę balową
>”ten mały szczyl chciał z jaśnie panem pomówić”
>władca patrzy się na Ciebie podobnym wzrokiem co w 1210
>zasugerowałeś mu wtedy, że może ta cała Ziemia Święta nie jest warta całego zachodu i niech muzułmanie sobie ją biorą
>nigdy nie byłeś przesadnie sentymentalny
>wreszcie Filipek wstaje z tronu i podchodzi do dzieciaka
>”kim ty kurwa jesteś?”
>”Stefan”
>”XDD ale chujowe imię”
>”czego chcesz Stefan”
>”objawił mi się Chrystus we śnie i powiedział, żebym przeprowadził kolejną krucjatę”
>w tym momencie musieliście na chwilę przerwać bo jaśnie pan dostał histerycznego napadu śmiechu
>”i co jeszcze ci powiedział”
>”że mam zebrać dzieci o czystych sercach i poprowadzić je na Jerozolimę”
>myślisz, że zaraz stracisz pracodawcę
>w końcu król przestaje się śmiać i podnosi się z podłogi
>”XDDD NO DOBRA, POŚMIALIŚMY SIĘ, ALE JUŻ WYPIERDALAJ”
>gówniak próbuje protestować, ale straże biorą go pod ręce i wynoszą z zamku
>wspominacie tą pojebaną audiencję przez kilka następnych dni, śmiejąc się do rozpuku
>któregoś dnia wbiega posłaniec i mówi, że jakiś gnojek zbiera dzieci z całego kraju
>30 tysięcy małolatów, którzy spierdolili z domów
>twierdzi, że chcą przeprowadzić kolejną krucjatę
>chuj, że były już cztery
>może tym razem się uda XD
>patrzycie się na siebie z królem i wybuchacie śmiechem
>Stefan najwidoczniej postanowił posłuchać Jezusa ze swojego snu
>szkoda, że nie posłuchał głosu rozsądku i zamiast skołować jakieś zapasy i ogarnąć jakąś broń zamierzał ruszyć w podróż bez absolutnie żadnych przygotowań
>”BÓG NAS POPROWADZI”
>JASNE KURWA XD
>Trzeba było zawołać służącego, żeby przyniósł nocnik bo król zesrał się ze śmiechu
>w końcu mówi do Ciebie
>”Anon słuchaj”
>”weź pójdź tam z nimi, potem opowiesz mi co tam się działo”
>z początku się wahasz, ale Filip przekonuje Cię, że nie dotrzecie nawet do morza
>no w sumie jak o tym pomyśleć to idą tam
>bez broni
>bez koni
>bez jedzenia
>KURWA CO MOŻE PÓJŚĆ NIE TAK XDD
>zgadasz się i zaczynasz się pakować
>wiesz, że będzie ciekawie
>wreszcie nadchodzi czerwiec
>Vendôme
>co to za jebana wieś
>nie mógł ogłosić tej zbiórki w Paryżu?
>próbujesz wtopić się w tłum dzieci
>o dziwo ci się to udaje
>wystarczy mówić piskliwym głosem
>chuj, że masz brodę do pasa XD
>nikt się chyba nie skapnął
>czekasz tam parę dni
>jesteś w szoku jak wiele spierdolonych gówniarzy się zebrało
>takie tłumy, że ja pierdole
>wreszcie ruszacie
>jako jedyny masz bagaż
>spakowałeś sobie żarcia na jebane dwa tygodnie
>masz cichą nadzieję, że skończy się to jednak nieco szybciej
>zaczynasz obstawiać, kto padnie pierwszy
>widzisz w tłumie Stefana
>co za śmieć
>jedzie sobie na wozie z baldachimem i wpierdala winogrona
>prorok pierdolony
>gnojki przepychają się jak najbliżej niego, próbując wyrwać mu włosy, albo kawałek ubrania XD
>no zajebiste relikwie kurwa
>w pewnym momencie zatrzymujesz się, żeby postawić klocka
>mówisz wszystkim przechodzącym obok, że to gówno wielkiego proroka
>kiśniesz w chuj, patrząc jak dzieciaki się zabijają, żeby zdobyć chociaż kawałek twojego stolca
>wspaniale się zaczyna
>trzeci dzień
>kurwa jak gorąco
>zaczynasz mieć powoli dość tego marszu, a jeszcze nawet z Francji nie wyszliście
>po drodze zatrzymujesz się na chwilę w jakiejś wsi, żeby kupić konia
>no kurwa, teraz to możemy krucjatować
>z pogardą patrzysz na zastępy małolatów, z których spora część wygląda jakby mieli zaraz paść na glebę i nigdy więcej się nie podnieść
>tak też się zresztą dzieje, gnojki padają jak muchy
>ciekawe czemu
>brak jedzenia?
>brak wody?
>nieee to nie może być to
>prawie spadasz z konia widząc jak jakiś dzieciak wpierdala piasek
>jezu
>król Filip miał rację
>warto było z nimi pojechać
>minął pierwszy tydzień
>masz wrażenie, że z trzydziestu tysięcy uczestników nagle zrobiło się pięć
>wyobrażasz sobie ślad, który za sobą zostawiacie
>prawie jak Jaś i Małgosia
>tylko zamiast okruszków, martwe dzieci XD
>ech, jakiś biedak będzie musiał potem te truchła zbierać
>robi ci się przykro
>trochę tęsknisz za życiem w zamku
>ale chuj, jedziemy dalej
>wśród gnojków powoli podnosi się bunt
>”dejcie jedzenie plz”
>”halp”
>”am am dzie jest”
>Stefan trochę się zesrał i mówi, że poprosi Boga o jakąś mannę z nieba
>XDDDDD
>sto pro że zadziała
>wpadasz na pewien pomysł
>w nocy zakradasz się na pobliskie pastwisko i golisz kilka owiec
>wracasz do obozu z łapami pełnymi wełny i układasz ją w stosik
>wyciągasz swoją fujarke i zaczynasz kanonizować papieża do obrazka z Przenajświętszą Panienką
>dochodzisz na wełnę
>o jak dobrze
>zaczynasz lepić z tej papki nasączonej twoimi niedoszłymi dziećmi nieregularne kule
>pierwszy prank w historii here
>rozrzucasz je po całym obozie i idziesz spać
>budzisz się następnego ranka
>HURAAA MANNA Z NIEBA
>BÓG NAS WYSŁUCHAŁ
>NIECH ŻYJE STEFAN
>prawie wypluwasz płuca ze śmiechu widząc jak te gnojki wpierdalają wełnę zlepioną twoją spermą
>nikt nie zgłasza zastrzeżeń, wszyscy wpierdalają z takim zapałem, jakby to była Jerozolima
>mijają dwa tygodnie
>jest śmiesznie, ale już trochę nudno
>nawet Stefanowi się już chyba nudzi
>ale wreszcie widać na horyzoncie jakąś cywilizację
>Marsylia kurwa
>chwila chwila
>wtedy dociera do Ciebie, że macie przed sobą całe pierdolone morze
>nie spodziewałeś się, że zajdziecie tak daleko
>zapasy ci się skończyły, ale natychmiast je uzupełniasz
>pytanie co dalej
>podchodzisz do Stefana
>”ej słuchaj jak ty chcesz pokonać morze bez łodzi”
>”lololo ty głupi jakiś jesteś czy co, przecież rozstąpi się przed nami XD”
>aha kurwa
>czyli to koniec wyprawy
>stoimy na brzegu trzy dni
>morze wciąż nie ma zamiaru się rozstąpić
>kurwa szok XD
>czekamy dalej
>dzieciaki zaczynają się już nieco niecierpliwić
>Stefan je uspokaja
>”Bóg zaraz nam się objawi, spokojnie bracia”
>z trzydziestu tysięcy zostało już koło tysiąca
>wreszcie po tygodniu spędzonym na plaży część dzieciaków stwierdza, że chcą wracać
>część upiera się, żeby jeszcze poczekać
>Stefan ma już chyba wyjebane
>nagle podchodzi do Ciebie jakiś brodaty menel z portu
>mówi, że chętnie kupi od Ciebie te wszystkie dzieci
>ma dwa statki, którymi je zabierze
>bez wahania przystajesz na tę propozycję
>mówisz dzieciakom, że ten miły pan kupiec podrzuci was do Palestyny
>wiwaty
>krzyki
>niech żyje Stefan
>co za debile XD
>pakujesz manatki i ruszasz w drogę powrotną
>wracasz do Filipa II i opowiadasz mu o wszystkim
>z dumą pokazujesz mu złoto, które dostałeś za tą bandę gówniarzy
>król spada z rowerka ze śmiechu, a ty tracisz swoją posadę królewskiego doradcy
>było kurwa warto XD
>za uczciwie zarobione złoto budujesz sobie dom w Paryżu i żyjesz jak król do końca swojego życia
>krucjaty dziecięce, najlepsze inby w zachodniej Europie
Pasta o drugiej krucjacie dziecięcej
Druga krucjata dziecięca nie była już tak ciekawa jak pierwsza, zarówno jeśli mówimy o prawdziwych wydarzeniach, jak i losach tej pasty. Czułem po prostu potrzebę, żeby domknąć tę lukę, skoro opisałem pierwszą krucjatę dziecięcą to czemu by nie napisać o drugiej? Nie mogłem znaleźć odpowiedzi na to trafne pytanie i cóż, po prostu opowiedziałem kolejny raz o następnej inbie w zachodniej Europie.
>bądź mną
>Niemcy, XIII wiek
>mieszkasz w chacie z gówna i blachy falistej w małej mieścinie w Nadrenii razem ze swoimi rodzicami i młodszym bratem Carlem
>nie żyje wam się źle, ale no nie można powiedzieć, że jest też jakoś wybitnie dobrze
>ojciec ledwo dycha bo zapierdala dzień w dzień, żeby utrzymać waszą rodzinkę, a matka robi co może żeby jego wysiłki nie poszły na marne
>nawet twój brat, mimo młodego wieku pomaga starszym na tyle ile potrafi, jeżdżąc co tydzień na targ sprzedawać to, co tam wam w ogródku urosło albo chodzi z ojcem do lasu wygrzebywać z ziemi wszystko co da się zeżreć
>no i jesteś ty, życiowy nieudacznik, który nie jest w stanie nawet wiadra wody ze studni przynieść żeby się po drodze nie wyjebać
>rodzice przewracają oczami, ale póki starcza jedzenia na wykarmienie czterech gęb nie robią ci awantur o siedzenie na dupie całymi dniami i ślinienie się do tej cycatej Helgi z sąsiedniej wsi
>ale pewnego dnia twoje życie nagle się odmienia, gdy do waszej wsi przyjeżdża banda jakichś dzieciaków wykrzykując jakieś propagandowe hasła
>okazuje się, że planują wyruszyć na kolejną krucjatę, odbić kurwa Jerozolimę XD
>słyszałeś o nieudanej wyprawie dzieciaków z Francji, które skończyły jako niewolnicy w Egipcie i szczerze nigdy nie spodziewałeś się, że ktoś będzie na tyle głupi, żeby powtórzyć cudowny plan wysłania kilkudziesięciu tysięcy gówniaków przez całą Europę, żeby zdechły sobie po drodze
>ale najwyraźniej znalazł się ktoś równie głupi jak Stefan z Cloyes
>Mikołaj z Kolonii, podobnie jak Stefan ubzdurał sobie, że Bóg oczekuje od dzieci, że ruszą pomóc odbić Ziemię Świętą i obwołał się pierdolonym prorokiem, który dostał zadanie doprowadzenia ich tam
>jednak ucząc się na błędach swojego poprzednika zaktualizował swój plan i stwierdził, że przemoc niczego nie rozwiąże, więc pójdą po prostu do muzułmanów i grzecznie poproszą, żeby oddali im Jerozolimę XDDD
>stoisz w tłumie i słuchasz ich pierdolenia z bananem na mordzie
>wśród wieśniaków dostrzegasz Carla, który słucha z zafascynowaniem tego komicznego przemówienia
>chcesz do niego podbić i wyśmiać, ale znika gdzieś za chatą i nie chce ci się za nim lecieć
>wracasz do domu i od razu po wejściu do chaty zastajesz matkę i ojca siedzących na krzesłach z założonymi rękami
>Carl siedzi na podłodze, podjarany jakby właśnie kurę wyruchał
>już wiesz co się święci
>”stwierdziliśmy z matką, że kolejna krucjata dziecięca jest cudownym pomysłem” mówi ojciec
>”dlatego wyruszycie z Carlem na tę wyprawę, pomożecie dopełnić się Boskiej woli”
>próbujesz powiedzieć im, że masz przecież 35 lat i w sumie to nie łapiesz się za bardzo pod definicję dziecka, ale zagłusza cię twój spierdolony brat, który zaczyna biegać po całej chacie, drąc jape, że jest najwierniejszym boskim sługą i jest gotów oddać życie w tak szczytnym celu
>wzruszasz ramionami i mówisz, że spoko bo wiesz dobrze, że rodzice nie dadzą się przekonać
>jednocześnie uświadamiasz sobie, że to idealna okazja, żeby zaimponować Heldze
>pójdziesz z nimi kawałek, potem zawrócisz z powrotem do domu, po drodze wysmarujesz się krwią, a następnie powiesz wszystkim że jesteś ostatnim ocalałym z wyprawy, który cudem przeżył starcie z siłami wroga
>jeśli to nie sprawi, że wskoczy ci prosto na kutasa to już naprawdę wyczerpią ci się opcje
>dowiadujesz się, że krucjata Mikołaja składa się z dwóch grup
>pierwsza, dowodzona przez samozwańczego proroka idzie przez zachodnią Szwajcarię i Italię, zaś druga przejdzie przez środkową Szwajcarię i będzie improwizować z resztą
>wybór nie jest zbyt trudny, bez wahania wybierasz z Carlem pierwszą ekipę
>zebrało się was 12 tysięcy gówniaków, o cie jasny chuj
>tym razem sytuacja nie wygląda tak źle jak w przypadku pierwszej dziecięcej krucjaty, sporo osób ma konie, część nawet jedzenie
>może rzeczywiście nie będzie tak źle
>ruszacie nazajutrz
>przechodzicie przez Bazyleę, po drodze gubiąc jakiś tysiąc dzieci i docieracie do Genewy
>wtedy pojawia się pierwsza przeszkoda i to naprawdę spora
>Alpy
>pierdolone Alpy
>próbujesz przepchać się do Mikołaja i powiedzieć mu, że nie nazywa się Hannibal i może lepiej zawrócić, ale wokół niego zebrała się taka grupa adorujących wiernych, że ledwo byłeś w stanie trafić w niego kamieniem
>no chuj, najwyżej umrzesz
>przypominasz sobie nagle, że przecież wyruszyłeś z Carlem
>kurwa mać, gdzie jest ten gówniak
>oczywiście się zgubił, jakżeby inaczej
>no i weź go teraz szukaj w tym tłumie
>dobra, chuj, potem się znajdziecie
>jakimś pierdolonym cudem udaje wam się przejść przez Alpy, nawet mimo faktu, że nie macie słoni
>teraz to już w ogóle ubyło wam członków, połowa albo spierdoliła się w jakąś przepaść albo wyjebała gdzieś w śnieg i nigdy więcej się nie podniosła
>masz cichą nadzieję, że nie było wśród nich Carla bo matka się trochę wkurwi
>tyle dobrego, że przynajmniej ktoś spojrzał wcześniej na mapę bo przełęcz Mont-Cenis ułatwiła wam zadanie i ledwo żywi docieracie do Genui
>całkiem ładna ta Italia tak swoją drogą, nie to co te wasze Niemcy, pierdolona dziura w ziemi
>i przychodzi w końcu ten moment, na który wszyscy czekali
>stajecie na plaży
>czas, by morze się przed wami rozstąpiło i pozwoliło wam przejść prosto do Jerozolimy
>ale co się dzieje, Bóg najwyraźniej przysnął, bo fale za chuja nie chcą rozsunąć się na boki
>wszyscy zbierają się wokół Stefa- znaczy Mikołaja i pytają o chuj chodzi
>a ten na to, że izi mordeczki, może morze się rozstąpiło, tylko nie w tym miejscu
>i każe wam zapierdalać wzdłuż brzegu, szukając ścieżki przez ocean XDDD
>zastanawiasz się czy to już nie jest ten moment, w którym odwracasz się na pięcie i wracasz do domu
>ale najpierw musisz znaleźć Carla, więc decydujesz się odłożyć trochę swoją dezercję
>część dzieciaków uświadamia sobie, że zostało wyruchanych i stwierdzają, że mają w chuju plan Mikołaja
>zachęceni przez władze miasta zostają sobie w Genui
>ależ im zazdrościsz, echhh
>a wy dalej kurwa idziecie po tej plaży, szukając rozstąpionego morza
>nie tak to sobie wyobrażałeś
>wreszcie docieracie do Pizy
>z piachu wygrzebuje się jakiś menel i mówi, że ma hehe dwa statki i sami wiecie co było dalej
>na szczęście Mikołaj nie jest tak tępy, żeby przystać na jego propozycję zabrania się do Palestyny i decyduje się pogadać z papieżem i dowiedzieć się czemu Bóg nie chce im kurwa morza rozstąpić
>w sumie Rzym jest praaaaawie po drodze do domu, więc zabierasz się z nimi
>udaje ci się też w końcu namierzyć Carla
>najwyraźniej został głównym przydupasem Mikołaja i bez przerwy za nim chodzi, pytając czy nie chce może wody, pieczonego kurczaka albo szybkiego loda z połykiem
>już chyba byś wolał, żeby zamarzł sobie w tych Alpach
>no ale po kolejnych kilku tygodniach udaje wam się doczołgać do Rzymu
>”dzień dobry, chcemy rozmawiać z papieżem Innocentym”
>”papież jest zajęty, planuje właśnie szczegóły bitwy pod Las Navas de Tolosa, to najwyższy czas pokazać tym chędożonym muzułmanom, gdzie ich miejsce” powiedział Mikołajowi strażnik przy bramie
>”o, to się idealnie składa, bo my w podobnej prawie” odparł mu wasz wielki prorok
>”no dobra, to wchodźcie”
>jego mina, kiedy dwa tysiące dzieci wlewa się do papieskiej kwaterki powinna zostać uwieczniona na jakimś pierdolonym popiersiu
>Innocenty właśnie ekskomunikował połowę europejskich władców, więc był w wyśmienitym humorze
>”co tam dzieciaki”
>”morze nie chce się przed nami rozstąpić”
>”przejebana sprawa”
>”no żebyś wiedział mordo”
>papież mówi wam, żebyście wracali do domów bo on już ma swój plan odbicia Jerozolimy i nie chce konkurencji
>Mikołaj coś tupnął, coś mruknął, no ale mówi że spoko
>Carl się prawie nie zesrał jak to usłyszał i uciął sobie drzemkę na papieskim dywanie, po czym wstał i powiedział, że Jezus mu się objawił we śnie i ogłosił go następcą Mikołaja, kolejnym prorokiem
>parę dzieciaków serio to kupuje i wyruszają swoją pięcioosobową ekipą z powrotem w stronę morza
>wtedy po raz ostatni widzisz Carla
>zbijasz piony z resztką waszej ekipy, mówisz że trzeba to kiedyś koniecznie powtórzyć i ruszasz w drogę powrotną do domu
>jesteś już praktycznie w połowie drogi, kiedy przypominasz sobie o tych pierdolonych Alpach
>no nic, już za późno żeby iść naokoło
>jesteś już na przełęczy
>już kurwa czujesz Helgę na swoim kutasie, kiedy nagle kamień osuwa ci się pod nogą i spierdalasz się prosto w przepaść
>kurwa mać, nie tak to miało wyglądać
>krucjaty dziecięce, najlepsze inby w zachodniej Europie
Pasta o miłości do Polaków
Temat kontrowersyjny i mocno emocjonalny dla niektórych osób. Zwłaszcza dla mnie. Nie potrafię nie dostać kurwicy na widok kolejnego posta na fejsie o tym, że Polskę znowu ktoś gdzieś zauważył. Każdy człowiek i zapewne każdy kraj potrzebuje atencji, ale wciąż nie potrafię zrozumieć dlaczego my jako Polacy musimy robić z tego taki festiwal cringu.
Jak mnie irytuje ta polska mentalność no ja pierdole. Od kiedy kurwa odzyskaliśmy niepodległość to się nam wszystkim w dupach poprzewracało i wszędzie, dosłownie kurwa wszędzie polaczki muszą zapewniać siebie i innych jacy to oni nie są zajebiści. I nie chodzi mi kurwa o takie pierdoły jak powszechnie znane fakty historyczne/znane osobistości bo z tym polemizować nie można, tak kurwa, Kopernik był Polakiem, podobnie jak Mickiewicz i tysiące innych gości którzy są szanowani i doceniani na całym świecie. Ale na tym się kurwa nie kończy bo przecież inne narody muszą wiedzieć, że bolzga jest zajebista i nie zostaje z tyłu. Nieważne o czym mówimy, czy o jakichś kurwa dziełach kultury, jak książki, filmy czy gry, za każdym jebanym razem jak tylko znajdzie się w nich jakichś polski akcent to wszyscy od razu pierdolca dostają. O GURWA W TEJ MALEŃKIEJ GRZE INDIE W KTÓRĄ ZAGRAŁY DWIE OSOBY JEST GRAFFITI NA ŚCIANIE, KTÓRE JAK ZMRUŻYSZ OCZY PRZYPOMINA TROCHĘ SŁOWO PO POLSKU. Albo kurwa doszukiwanie się polskich korzeni u celebrytów no do jasnego chuja, nawet tego nie możemy przeboleć. TO MAŁO ZNANY FAKT, ALE KEANU REEVES JEST W 0,084% POLAKIEM! TOP 10 AKTOREK PORNO, KTÓRE MAJĄ POLSKIE KORZENIE! CZY WIEDZIAŁEŚ ŻE PRAPRAPRAPRAPRAPRASIOSTRA LINCOLNA BYŁA PRAWIE POLKĄ? Noż kurwa, rozumiemy, tak, fajnie, jesteś dumny z tego że żyjesz w tej dziurze w ziemi, ale nie znaczy to, że na każde wspomnienie o twoim pięknym kraju musi stawać ci pała. Skąd się nam to kurwa wzięło, że mamy takie pierdolone kompleksy, że musimy zapewniać samych siebie, że coś znaczymy? Inne narody zobaczą jakieś nawiązanie do swojego państwa, powiedzą „o, fajnie”, a Polak? Polak zacznie drzeć jape na całą swoją gminę z 2 mieszkańcami/km2, wrzuci post na fejsa chwaląc się że ktoś z jego czterdziestomilionowego kraju coś osiągnął, a potem pójdzie wyruchać ojca i jeszcze powie, że to dlatego, że 3% mieszkańców Alabamy to Polacy
Pasta o wizycie u psychologa
Trudno powiedzieć gdzie leży geneza tej pasty. Nic konkretnego nie zainspirowało mnie do jej napisania, wbrew temu co możecie sobie pomyśleć nie chodziłem wtedy do psychologa ani nie zbratałem się z Andrzejem Pilipukiem (co mnie akurat bardzo boli, mam nadzieję, że odpisze mi w końcu na priv). Myślę, że po prostu bardzo mocno myślałem nad jakąś szaloną historią i w końcu mnie oświeciło — historia o kolesiu, który bardzo, ale to bardzo nie lubi luster. Pomysł banalny, a wykonanie jeszcze lepsze.
Pierwszy raz poszedłem na wizytę do psychologa w drugiej klasie liceum, kiedy to wybiłem dwa zęby jakiemuś przypadkowemu gnojkowi, który nieprzypadkowo narysował mi na bluzie wielkiego kutasa czarnym markerem. Oczywiście wychowawczyni stwierdziła, że to wszystko moja wina i wysłała mnie do pedagog, która z kolei była zbyt zajęta obciąganiem fiutów szkolnych konserwatorów i kazała mi wypierdalać do kogoś mniej spierdolonego. Nie było łatwo, ale wreszcie znalazłem jakiegoś taniego psychologa, który brał dyszkę za godzinę i przyjmował w swoim rozpadającym się domu na przedmieściach. Wyglądał jak jeszcze bardziej menelowaty Andrzej Pilipiuk i za każdym razem gdy nasza rozmowa na chwilę się urywała, nasłuchiwałem krzyków dzieci zamkniętych w piwnicy. Nie mniej jednak, muszę przyznać, że był całkiem niezły w tym co robił. Było to głównie wmawianie mi, że jestem gównem i do niczego się nie nadaję. Nie powiem, zaintrygował mnie tym stwierdzeniem i zacząłem chodzić do niego regularnie. Z tego co wiem nie miał żadnej stałej fuchy, więc jak to się mówi w slangu wszystkich psychologów — ruchał mnie na hajs.
Pewnego razu stwierdził, że moim głównym problemem jest niska samoocena. Doszedł do takich wniosków zaraz po skończeniu wykładu o tym, że moja morda wygląda jakby była inspiracją dla samego Lovecrafta. Jego zdaniem powinienem zacząć bardziej w siebie wierzyć i przestać przejmować się opinią innych. Pierwszy krok w naszej małej terapii był dość radykalny — miałem przestać patrzeć w na siebie w lustrze. Jak twierdził pan Mariusz, był to dobry początek do poprawy samopoczucia i stopniowego odbudowania mojego wizerunku w oczach innych. Nie miałem szczerze pojęcia na jakiej zasadzie miałoby to działać, ale w końcu to nie ja zmarnowałem życie na doktorat z psychologii.
Jak tylko wróciłem do domu, rozpocząłem czystkę. Na pierwszy ogień poszło lustro w łazience, które roztrzaskałem kijem od mopa, a kawałki szkła spuściłem w kiblu. Potem poszedłem do sypialni rodziców i rozjebałem kopniakiem lustro wmontowane w drzwi szafy. Musiałem jeszcze poprawić kilkoma uderzeniami młotka, bo skurwysyństwo tylko się popękało. Wreszcie przyszła pora na pokój mojej siostry, który stanowił największe wyzwanie. Praktycznie na każdej ścianie wisiało jakieś lustereczko czy inna przeszklona szafeczka. Stwierdziłem, że nie będę się z tym pierdolił sam i po prostu wrzuciłem do środka kilka cegieł i swojego autystycznego kuzyna.
Mówią, że zbicie lustra przynosi pecha i muszę powiedzieć, że jest w tym sporo prawdy. Jednak najwyraźniej ta klątwa nie odnosi się do tego kto je zbił, tylko do tego kto nadział się na jego rozpierdolone kawałki. Sorki mame, będę cię odwiedzał na oddziale.
Kiedy wydawało mi się, że rozjebałem już wszystkie lustra, jakie mieliśmy w domu, uświadomiłem sobie, że przecież odbicie swojej mordy mogę zobaczyć na wielu innych rzeczach. Rozpierdoliłem więc wszystkie telefony, drzwiczki od piekarnika wyjebałem przez okno, a błyszczącą lodówkę zakleiłem czarną taśmą klejącą. To jednak nie był koniec, wręcz przeciwnie. Kluczowy moment mojego lustrzanego holokaustu miał dopiero nastąpić. Zanim ostatecznie wyszedłem z domu, po drodze zatrzymałem się na chwilę pod drzwiami wyjściowymi i wyrwałem klamkę, w której mogłem dostrzec zarys swojego krzywego ryja. Nie miałem gdzie jej wyjebać, więc schowałem ją do kieszeni. Drzwi nie zamknąłem, bo jak się okazało, w kluczach również mogłem się przejrzeć.
Po wyjściu na ulicę przeraziłem się w jak wielu rzeczach widziałem swoje odbicie. Przede wszystkim musiałem się pozbyć sześciu witryn sklepowych, które roztrzaskałem wyrwaną z drzwi klamką. Idąc wzdłuż ulicy wyrwałem jakiemuś kolesiowi czarne okulary, które następnie zgniotłem pod butem. Co prawda dostałem parę razy po ryju, ale było warto. Zalecenia psychologa są prawie jak chrześcijańskie przykazania. I przeważnie mają tyle samo sensu.
Po ośmiu zbitych szybach samochodowych i kilkunastu roztrzaskanych telefonach, drogę zajechał mi radiowóz na sygnale. Nie zdążyłem rozjebać w nim żadnej szyby, bo gdy tylko zamachnąłem się klamką, dostałem z paralizatora. Zawieźli mnie na komendę i zawlekli do pokoju przesłuchań. Po drodze udało mi się przewrócić kilka błyszczących śmietników, które stały na korytarzu, ale poskutkowało to jedynie tym, że bagiety związały mnie pasami bezpieczeństwa. Czułem się prawie jak Hannibal Lecter.
Zostawili mnie samego w pokoju, skazując na patrzenie się na swoje odbicie na lustrzanej ścianie naprzeciwko. Skurwysyny. Wreszcie przylazła jakaś gruba locha i po wysłuchaniu mojej historii stwierdziła, że potrzebuję pomocy psychiatrycznej. Odpowiedziałem jej, że stosuję się do porad Andrzeja Pilipiuka i mam wyjebane na jej pierdolenie. Zrobiło mi się trochę głupio jak przyznała, że sama jest psychologiem i wie co mówi. Dała mi jedną konkretną radę, do której sumiennie stosuję się do dziś — unikać kontaktu z innymi żywymi istotami. Wziąłem to sobie do serca i wbiłem jej w szyję długopis leżący na stole. Debile nie dopięły jednego pasa. Po wymordowaniu całego komisariatu, liczącego blisko dwudziestu czterech funkcjonariuszy i sześć policyjnych psów, wreszcie mogłem śmiało powiedzieć, że w moim otoczeniu nie ma żadnych osobników, którzy mogliby zaburzyć moją nową terapię. Żadnego kontaktu z żywymi istotami, zapamiętać.
Zadzwoniłem do Mariusza, z którym od tamtego czasu mieszkam i uzgodniliśmy warunki naszej współpracy. Oczywiście nie widujemy się ze sobą, zaburzyłoby to moją terapię — ja mieszkam na parterze, on na piętrze i rozmawiamy ze sobą przez krótkofalówki. Pierdolona symbioza. W naszym domu nie ma żadnych luster, a wszystkie okna zawsze są zasłonięte. Mariusz wciąż udaje, że nie jest Andrzejem Pilipiukiem i spokojnie gwałci sobie dzieci w piwnicy, zaś ja zostałem mordercą na zlecenie. Moja specjalność to masowe mordy i wszelkiej maści grupowe zabójstwa. Wszystkie zlecenia przyjmuję wyłącznie drogą telefoniczną.
Pamiętajcie, do porad psychologów należy stosować się za wszelką cenę.
Pasta o Lovecrafcie
Jestem ogromnym fanem twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta i myślę, że tę miłość da się dostrzec w całokształcie moich pisarskich dzieł. Dzięki temu mogę z czystym sumieniem wcisnąć CAPS LOCK i w jednym wielkim bloku tekstu wyśmiać tego wielkiego autora, nabijając się ze wszystkiego, co czyni jego opowiadania wyjątkowymi. Swoją drogą nie wiem czy wiecie, ale Lovecraft miał kota o bardzo śmiesznym imieniu, sprawdźcie sobie.
WITAM SERDECZNIE Z TEJ STRONY HOWARD PHILIPS LOVECRAFT, OTO MÓJ NOWY, PRZEŁOMOWY PRZEPIS NA IDEALNE OPOWIADANIE. JEST SOBIE KOLEŚ, NIE? I NA SAMYM STARCIE MÓWI COŚ W STYLU „JESTEM ZGUBIONY”, „TO JUŻ KONIEC”, „NIE DAM RADY”. CZYTELNIK WTEDY MYŚLI „O CHUJ, ALE INTENSE, ZIOMEK JEST ZGUBIONY, TWIERDZI ŻE TO JUŻ KONIEC I NIE DA RADY. ALE INTRYGUJĄCO”. POTEM DAJESZ DOKŁADNY OPIS, ŻE NIKT PEWNIE NIE UWIERZY W TO CO SIĘ ZDARZYŁO, ŻE NARRATOR SAM KURWA NIE WIE CO BYŁO PRAWDĄ CO NIE I TEGO TYPU PIERDOLENIE. NO I FAJNIE, MASZ IDEALNY, ENIGMATYCZNY WSTĘP. NASTĘPNIE PŁYNNIE PRZECHODZISZ DO NAJCIEKAWSZEJ CZĘŚCI, CZYLI NAPRUCIA SIĘ JAK ŚWINIA, WZIĘCIA PARU DOBRYCH GARŚCI LSD I WCIĄGNIĘCIA WIADRA KOKI ODBYTEM. KIEDY TO MASZ JUŻ ODHACZONE, MOŻESZ KONTYNUOWAĆ PISANIE. NIE MUSISZ W ZASADZIE NIC WYMYŚLAĆ, PO PROSTU OPISUJ CO WIDZISZ. „OOO KUUURWA ALE WIELKIE, LATAJĄCE GÓWNO Z MACKAMI POD BRODĄ”, „JAAA PIEERDOLE ALE BYM TAK SE UMARŁEGO WSKRZESIŁ” I TEGO TYPU RZECZY. JESTEŚ NA DOBREJ DRODZE. AHA, I NIE ZAPOMNIJ TYLKO POSZKALOWAĆ WSZYSTKICH RAS POZA BIAŁĄ ORAZ WRZUCIĆ TYLE RASIZMU I KSENOFOBII ILE SIĘ TYLKO DA. TO BARDZO WAŻNE I MA OGROMNĄ WARTOŚĆ DLA OPOWIADANEJ PRZEZ CIEBIE HISTORII. PO PARU KWADRANSACH ZACZNIE CI SIĘ CHCIEĆ RZYGAĆ, A JEŚLI NIE, TO ZNACZY, ŻE ZA MAŁO SIĘ NAĆPAŁEŚ I WEŹ WIĘCEJ. PODCZAS RZYGANIA WEŹ ZE SOBĄ KARTKĘ DO SRACZA I ZAPISUJ WSZYSTKIE DŹWIĘKI JAKIE WYDAJE TWÓJ ORGANIZM PODCZAS WYRZUCANIA Z SIEBIE ZAWARTOŚCI ŻOŁĄDKA. GRATULACJE, WŁAŚNIE STWORZYŁEŚ JĘZYK PRZEDWIECZNYCH. SPRÓBUJ GO TERAZ WSTAWIĆ DO SWOJEGO OPOWIADANIA, KONIECZNIE WSPOMINAJĄC, ŻE JEST TO FRAGMENT Z NECRONOMICONU, PLUGAWEJ KSIĘGI JAKIEGOŚ SZALONEGO ARABA. NO I FAJNIE, MASZ JUŻ JAKIEŚ BACKSTORY. SKŁADNIĄ I JĘZYKIEM SIĘ NIE MARTW, KOREKTĘ ZROBISZ NA KONIEC. ZRESZTĄ I TAK PEWNIE NIE BĘDZIE TRZEBA. CO ROBI TWÓJ BOHATER? OCZYWIŚCIE COŚ W CHUJ GŁUPIEGO, W STYLU, NIE WIEM, NIE SŁUCHA WIEŚNIAKÓW CO MÓWIĄ, ŻE JAKAŚ KLĄTWA NA NIEGO SPADNIE, ALBO JAKIŚ STAROŻYTNY LUDZIK SPRZEDA MU LEPĘ NA RYJ, A POTEM WYŻRE WNĘTRZNOŚCI. TERAZ SIĘ SKUP, BO TO JEST PRZEŁOMOWY MOMENT. JEBNIJ PIERDOLONY ESEJ, KIEDY TWÓJ BOHATER WYCHODZI ZE SWOJEJ JEBANEJ STREFY SAKRUM I OGARNIA, ŻE TE WSZYSTKIE GÓWNA, KTÓRE PRZED CHWILĄ WYMYŚLIŁEŚ TAK NAPRAWDĘ ISTNIEJĄ. WIESZ, JAKIEŚ FILOZOFICZNE PIERDOLENIE, ZWRACANIE SIĘ DO BOGÓW (TYLKO NIE CHRZEŚCIJAŃSKIEGO, PAMIĘTAJ ŻE KAŻDY TWÓJ BOHATER JEST ATEISTĄ, A JAK JUŻ W COŚ WIERZY TO W PIERDOLONE UTOPCE Z WIEDŹMINA) I TO POWINNO W ZUPEŁNOŚCI WYSTARCZYĆ. CZYTELNIK WTEDY JEST TAKI DUMNY Z SIEBIE, ŻE „O, JA BYM TAK NIE ZROBIŁ” I CIESZY SIĘ BO BOHATER DOSTAJE WPIERDOL, JEST WIĘCEJ POTWORKÓW, WIĘCEJ RANDOMOWYCH SENTENCJI, ZA TO CORAZ MNIEJ SENSU. GUD DŻOB. W SUMIE TERAZ ZOSTAJE TYLKO JEBNĄĆ ZAKOŃCZENIE, A TO JUŻ NAJPROSTSZA SPRAWA, TWÓJ PROTAGONISTA ALBO SPADA Z ROWERKA (ALE WTEDY MUSISZ ZMIENIĆ WSTĘP I ZAZNACZYĆ, ŻE NARRATOREM JEST JAKIŚ JEGO PRZYJACIEL) ALBO SZALEJE I IDZIE RUCHAĆ NIMFY W LESIE. NIGDY NIE ZOSTAWIAJ BOHATERA BEZ ŻADNEJ TRAUMY ANI WYRUCHANEJ PSYCHIKI. DOBRA, TO CHYBA TYLE, JESZCZE NA KONIEC NAPOMKNIJ COŚ O TYM, ŻE BIAŁA RASA JEST NAJLEPSZA I RZYGNIJ SOBIE JESZCZE PARĘ RAZY TO PARĘ SENTENCJI Z NECRONOMICONU ŁADNIE SIĘ WPASUJE. MOŻESZ TEŻ UDAWAĆ, ŻE BYŁA TAM GDZIEŚ FABUŁA I JEBNĄĆ PLOT TWIST, KTÓREGO NIKT NIE ZROZUMIE, ALE TO JUŻ ZUPEŁNIE OPCJONALNE. JAK JUŻ SKOŃCZYSZ TO SCHOWAJ CAŁOŚĆ DO SZUFLADY I NIGDY NIKOMU NIE POKAZUJ. MOŻE PO TWOJEJ ŚMIERCI TWOI PRZYJACIELE ZNAJDĄ TO GÓWNO I SIĘ NA NIM WZBOGACĄ, A LUDZIE POMYŚLĄ, ŻE BYŁEŚ ZAJEBISTYM PISARZEM CZY COŚ. KTO WIE.
Pasta o św. Stanisławie
Pasty o krucjatach dziecięcych oraz Pasta o św. Stanisławie to jedyne pozostałości po mojej przejściowej fascynacji historią. Nigdy nie jarało mnie imperium rzymskie, nigdy nie interesowałem się drugą wojną światową i o ile dobrze pamiętam nigdy specjalnie nie przepadałem za spuszczaniem się nad szeroko pojętą przeszłością ludzkiej rasy. Oczywiście jest kilka wyjątków, św. Stanisław jest do dziś moim osobistym idolem, a poniższa pasta powinna dość bezpośrednio wyjaśnić moją miłość do tej mistycznej postaci.
Mało kto zdaje sobie sprawę jak wielu świętych kościoła katolickiego było tak naprawdę przebiegłymi skurwysynami. No powiedzcie, kto z was nie chciałby mieć tych dwóch magicznych literek przed imieniem? Św. Jan, św. Wojciech, św. Faustyna… To po prostu dobrze wygląda w CV. Z podobnego założenia wyszedł parę dobrych wieków temu pewien Stanisław. Zanim jeszcze został zapisany w wielkiej księdze największych przydupasów Boga, był zwykłym wieśniakiem. No, może nie tak do końca zwykłym. Widzicie, pan Stasio od dziecięcych lat miał ambicje. I to nie byle jakie ambicje, chciał zrobić w chuja cały świat. A co najlepsze — udało mu się to. No bo powiedzcie, ilu z was wie tak naprawdę, dlaczego ten szczwany lis został w ogóle świętym? Bo co, bo dał się zajebać Szczodremu jak ostatnia pizda? Bo sprowadził do Polski legatów rzymskich, zorganizował od nowa całą jebaną metropolię gnieźnieńską? Nic z tych rzeczy.
W 1050 roku, w jego głowie narodził się błyskotliwy plan. Dwudziestoletni Stasio założył się wówczas o paczkę czerwonych marlborasków ze swoim przyjacielem Zbigniewem (żadne źródła nie przybliżają nam bliżej tej enigmatycznej postaci), że zostanie kolejnym polskim świętym. Zainspirowany postacią pewnego idioty, zwanego również św. Wojciechem, zapewnił swojego kumpla, że byle wsiur może zostać kimś znanym. Gdyby żył w dwudziestym wieku, Polska wygrałaby zapewne wojnę i została gigantyczną potęgą gospodarczą. Niestety, żył jednak w wieku jedenastym, gdzie zostanie świętym było bardziej prestiżowe od gazowania żydów. Wprowadził więc w życie plan, który realizował sumiennie przez następne pół wieku.
Zaczął od pójścia na średniowieczne studia na znanej i szanowanej gnieźnieńskiej uczelni. Potwierdziło go to tylko w przekonaniu, że żeby znaczyć cokolwiek w świecie, wystarczy udawać człowieka wartościowego. Stasio nie musiał nawet wcale udawać, jako archetyp Franka Underwooda miał wszystko, co było mu potrzebne do osiągnięcia własnych celów. Skończył naukę jako wzorowy student, a to w tamtych czasach coś jeszcze znaczyło. Dumni rodzice stali się jednak szybko Zawiedzionymi rodzicami, kiedy powiedział im, że chce zostać duchownym. To akurat nie zmieniło się do dziś — zawód wszystkich krewnych pozostaje ten sam.
Kiedy wrócił z Francji, w której kontynuował naukę, był już przechujem jakich mało. Biskup krakowski Lambert był pierwszym pionkiem, którego wykorzystał w swojej drodze na szczyt. Zafascynowany olbrzymią charyzmą i inteligencją młodego misjonarza, Lambert natychmiast mianował go swoim następcą. Stanisław nie musiał nawet użyczać mu swojego odbytu, kilka technik, z którymi zapoznał się podczas swojego pobytu we Francji całkowicie wystarczyło. Biskup nie spodziewał się jednak, że jego spotkanie z wilgotną ziemią nastąpi tak szybko. Staś nie lubił czekać i z pomocą karabinu snajperskiego M82A1 Barrett, który w tamtych czasach był niezwykle popularny, przyspieszył boski plan. W ten oto sposób wszedł na właściwy szczebel, z którego wiodła już prosta droga ku świętości.
Problemem, który napotyka wielu amatorów, którzy chcą zostać błogosławionymi, jest wymóg dokonania jakiegoś cudu. Stasio jednak i na to miał plan. Szybko okazało się, że kilku wyleczonych przez niego impotentów to zdecydowanie za mało. Wziął więc nieco większy kaliber i tym razem nie było to.50 BMG. Stanisław do własnych celów wykupił wieś, w której zamierzał hodować swoich wyznawców. Kiedy jednak poprzedni właściciel, Piotr z Piotrawina spadł z rowerka, a wieśniacy zaczęli się buntować, dostosował nieco swój plan. Jego przyjaciel Zbigniew zgodził się mu w tym nieco pomóc. Pewnej nocy, obaj panowie wykopali ś. p. Piotra i wyjebali jego zwłoki do rzeki. Wówczas Zbysio zajął jego miejsce w trumnie i cierpliwie poczekał w niej do następnego ranka, kiedy to jego przyjaciel przeprowadził swój nekromancki obrzęd przed tłumem ludzi, znaczy się, wieśniaków. „Patrzcie kurwy biedaki, ożywiłem skurwysyna” — tak brzmiały słowa Stanisława po otwarciu trumny według Galla Anonima.
Mając na koncie jeden prestiżowy cud i powszechny szacunek, nasz bohater rozpoczął przygotowania do ostatniej fazy swojego planu. Męczeńska śmierć. Jako, że Staś był naprawdę niezłym chujem, postanowił, że odchodząc z tego świata spierdoli życie komuś jeszcze. Wybrał więc najsympatyczniejszego króla polski, Bolesława Szczodrego. Kiedy już zdobył jego zaufanie i pomógł mu wspiąć się na sam szczyt, nastąpił kluczowy moment całego przedsięwzięcia. Należało wkurwić Bolka na tyle, żeby zostać przez niego brutalnie zabitym. Cel nie był prosty, bowiem władca był pierdolonym hipisem, wiecznie z jointem w ustach był uznawany za najmniej konfliktową osobę w państwie. Nie pomagało nic, wyruchanie mu żony, spuszczenie się do zupy, rysowanie kutasów na oknach. Król pozostał nieugięty i za chuja nie chciał Stanisława tknąć. Gdyby bohaterem był inny polski błogosławiony, historia skończyłaby się zapewne w tym momencie. Ale nie zapominajcie — to był pierdolony biskup Stanisław, który w tańcu się nie pierdolił. Zbudował więc wehikuł czasu i przeniósł się do momentu, w którym Gall Anonim spisywał swoją kronikę i kazał mu podmienić przydomek „Szczodry” na „Śmiały”. Następnie zajebał mu bezczelnie księgę i wrócił do swoich czasów. Natychmiast poszedł do Bolesława, żeby pokazać mu jak bardzo ma przejebane u kolejnych pokoleń, jednak niestety król akurat srał. Jako, że Staś nie miał zbytnio czasu, zostawił księgę pod drzwiami i poszedł do kościoła, bo przypomniał sobie, że przecież jest biskupem.