E-book
14.7
drukowana A5
55.23
Parteon

Bezpłatny fragment - Parteon

Historia garika


5
Objętość:
260 str.
ISBN:
978-83-8351-767-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 55.23

Dla Ciebie.

Słowo wstępu

Napisałem tę książkę jako nastolatek, mając osiemnaście lat. Zredagowałem ją dwadzieścia lat później. Przez ten czas zostałem mężem i ojcem dwójki dzieci.

Pracowałem jako cypywriter i dyrektor kreatywny. Poznałem lepiej życie, ale chęć stworzenia czegoś dla kogoś pozostała we mnie a nawet dojrzała i przybrała na sile. Właściwie przestała być chęcią. Stała się uczuciem. Na tyle silnym, że piszę te słowa i wracam do myśli sprzed lat. To fascynująca podróż. Myślę, że odnalazłem w sobie garika. A może to on odnalazł mnie?

By zrozumieć co czuję, trzeba poznać historię Parteonu i Firbola, małego karzełka, który zmienił moje życie. Redagując tę książkę uwierzyłem, że może ona zmienić też Twoje życie. Wiara w to dodawała mi sił. Cieszę się, że Parteon przetrwał próbę czasu. Nie spodziewałem się, że przeleży w piwnicy dwadzieścia lat. To sporo. A może to tylko chwila?

Redagowałem tę książkę rok. Z doskoku. W wielkim niezdecydowaniu, by ostatecznie usiąść do niej w potrzebie i skończyć ją, choć zdaje sobie sprawę, że pewnie jeszcze do niej wrócę, by zmienić i dopisać kilka słów. Szczególnie, że historia zawarta na tych stronach ma ciąg dalszy. Czasy światowej pandemii utwierdziły mnie w przekonaniu, że jest wartościowa i potrzebna. Szczególnie teraz. Mam nadzieję, że podzielisz moje zdanie.

Jeżeli jesteś dzieckiem, czytaj ją jak dorosły. Jeżeli jesteś dorosły, czytaj ją jak dziecko. Myślę, że ta myśl przybliży Cię do zrozumienia idei Parteonu. Nie bój się. Będzie dobrze.


Przyjemnej lektury i poszukiwań. Odnajdź w sobie garika.


Rafał Wojsznis

07.01.2022


Żyjemy razem na jednej planecie. Widzimy to samo, ale czy tak samo? Podobno w prostocie kryje się piękno. Chciałbym uzyskać taką prostotę. Chciałbym was nią zachwycić. Wierzę, że tutaj każdy z nas ją odnajdzie. Tak, byśmy mogli usiąść razem przy ognisku i upajać się pięknem gwieździstego nieba. A jeśli tam gdzie jesteś odczuwasz wielkie osamotnienie, niepokój lub strach, to może wrócisz do tej książki. A wszystko przez marzenia, noce rozważań i wielkie pragnienie stworzenia czegoś dla kogoś.


O garikach można by powiedzieć wiele, ale wszystko co na ich temat usłyszysz trudno uznać za prawdę. Powodów tego jest kilka, a najważniejszy jest jeden. One uwielbiają gadać. Tak, gadać. Wręcz nie potrafią wytrzymać bez gadania. Jedno krótkie, skierowane w ich stronę pytanie potrafi wywołać całą lawinę słów, która przygniecie swoim ciężarem nawet głuchego.

Spytaj garika o to kim jest, lub co lubi, a w zamian otrzymasz tak dużą ilość sprzecznych ze sobą informacji, że dalsze pytania uznasz za zbyteczne. W tej sytuacji sporządzanie opisu jego przeżyć wewnętrznych jest karkołomnym zadaniem i równie dobrze mógłbyś poddać psychoanalizie książkę telefoniczną.

Przyznać jednak trzeba, że nałóg mówienia bardzo pasuje do ich małych osóbek, jakże wesołych i wręcz przeładowanych energią. Niestety, z tego też powodu nie należą do lubianej rasy na Parteonie.


Lin


Garikowie są bardzo uzdolnieni i to w wielu dziedzinach. Jedną z nich jest muzyka. Mają niezwykle czuły słuch i potrafią wydawać z siebie dźwięki w nieznanej dla ludzkiego ucha tonacji. Musisz jednak o czymś wiedzieć. Kiedy garik zaczyna śpiewać, nie można liczyć na szybki koniec jego występu. Właściwie to w ogóle nie ma co liczyć na koniec. Wtedy pozostaje już tylko uderzyć garika na tyle mocno, by stracił przytomność.


Mimo złego traktowania, historia się powtarza. Uderzony podczas śpiewu garik najprawdopodobniej cios uzna za wyraz aprobaty. Wmówi sobie, że skoro bardzo bolało to musiało się również bardzo podobać. I nawet zacznie śpiewać głośniej. Niestety, ich skomplikowana natura to nie jedyny problem. Kiedy widzisz garika, bądź pewny, że nadchodzą kłopoty. Nie chodzi tylko o to, że garicy nie znają umiaru i nie wiedzą kiedy przestać, ale także o coś w rodzaju klątwy. One po prostu przynoszą pecha.


Keate


Czy konfrontacja z tym co niewinne i czyste potrafi zabić? Ile grzechów trzeba popełnić, by zabiła nas nasza niewinność? Garik nie jest osobą. To obraz nas samych. Zatrzymany w czasie zbiór uczuć i myśli. Twór emocji i wrażeń, które towarzyszyły nam w latach młodości, kiedy pragnienia i szczęście definiował niczym nieskrępowany śmiech. Kiedy szczerość była niepotrzebnym słowem a zło funkcjonowało jedynie jako przeciwieństwo dobra. Kiedy dobro istniało, bo wszystko było szczere i dobre z natury.

Jakim człowiekiem trzeba być, by po spotkaniu z taką istotą, dźwigając na barkach bagaż dorosłości, znalazło się miejsce na jakiekolwiek kiedy?


Remir


Tworząc Parteon staraliśmy się przewidzieć wszystkie efekty uboczne. Koncentrowaliśmy uwagę na całej zgromadzonej wokół nas materii, całkowicie zapominając o sobie. To wbrew pozorom bardzo egoistyczne zachowanie, które uświadomił nam dopiero garik.


Zefir


Nikt nie wie jak wyglądał początek i ile razy wcześniej miała miejsce podobna historia. Żaden umysł nie jest w stanie odgadnąć, ani sobie wyobrazić, co tak naprawdę kryje się w naszych myślach. Wszystko co nam przychodzi do głowy musi pochodzi z bardzo odległych zakamarków naszego „ja”. Możliwe, że my wszyscy te zakamarki tworzymy. Możliwe, że to, co ma miejsce w naszym życiu, dąży do wyjaśnienia zagadki naszego ja.

Jakiej zagadki? A może my jesteśmy tylko jej częścią. Kto będzie stał na końcu jej rozstrzygnięcia. Czy odpowiedź nas zdziwi. A może już się jej domyślamy. Jaki kierunek powinniśmy obrać? Co należy mówić? Ile jest prawidłowych posunięć, a ile złych? Ile błędów można popełnić, żeby nie zboczyć z trasy? I czy jeszcze mamy szansę coś zmienić?


Mefisto

Początek

Ciemno, szaro, brudno, wszystko było takie smutne i przejmujące a on sobie szedł, jakby nigdy nic. Firbol, tak miał na imię. Kiedy go spotkasz, lepiej nie pytaj jak się nazywa. Najlepiej o nic go nie pytaj. Ten mały, liczący około sto dwadzieścia centymetrów wzrostu człowieczek, o dużych, okrągłych oczach, długim, zadziornym nosku i wyjątkowo szerokich ustach, to garik.


Szedł przez świeżo zaorane pole, moknąc w strugach deszczu i skacząc wesoło przez błotniste kałuże. Pogoda była naprawdę parszywa. Wiatr rozwiewał mu przemoczone włosy na wszystkie strony i targał jego ubraniem. Miał na sobie różnokolorowy kubraczek, uszyty z resztek materiału, tak jak spodnie i parasol, który już w niczym nie przypominał parasola. Mimo to, ściskał go pewnie w rączce, jakby sądząc, że dzięki niemu uchroni się przed deszczem.

Wiatr wiał coraz mocniej. Firbol biegał, to w jedną, to w drugą stronę, popychany przez podmuchy rozszalałego powietrza. Wokół nie było żywej duszy. Mieszkańcy pobliskiej wsi zamknęli drzwi domów, kryjąc się przed burzą. Ale dla garika pogoda była bardzo atrakcyjna, wręcz niecodzienna, i z całą pewnością zasługiwała na uwagę.


Błysk. Przez ułamek sekundy całą wieś zalało białe światło. A zaraz po nim kolejne i następne. Rozległ się przeraźliwy huk. Firbol puścił parasol i zakrył odstające uszka rączkami. Chwilę później leżał już na ziemi powalony siłą eksplozji. Przez moment nie wiedział co się stało. Kiedy otworzył oczy, zobaczył biel a po chwili wyłaniające się z niej kontury obrazu.

Przetarł oczy z niedowierzaniem. Czegoś takiego jeszcze nie widział. A widział wiele rzeczy. Przynajmniej tak mu się wydawało. Stojąca nieopodal wysoka budowla teraz w połowie była stertą gruzów. Dookoła walały się deski i kamienie.

Mieszkańcy wsi wybiegli ze swoich domów. Garik instynktownie schował się w krzakach. Czekał.

Ludzie krzyczeli i rozpaczali. Zewsząd dochodziły zawodzenia kobiet i płacz przestraszonych dzieci. Mężczyźni patrzyli z niedowierzaniem. Ale co tak naprawdę się stało? Garik nie wiedział.


Budynek, który runął, był jednym z największych w wiosce. Ludzie klękali przed nim, wymachując błagalnie rękoma. Deszcz lał jeszcze mocniej. Firbol siedział skulony w ukryciu. W okolicy pojawiły się chodzące na czterech łapach stworzenia. Z nosami przy ziemi wyraźnie czegoś szukały. Mogły go w każdej chwili wywęszyć. Postanowił czym prędzej opuścić to miejsce.

Po parasolu nie został nawet ślad.


***


Słońce chowało się już za drzewami Lasu Wairet. Prostą linię horyzontu zakłócała jedynie wznosząca się ku niebu Góra Gaspar i stojąca na niej Kamienna Wieża. Ktoś obdarzony sokolim wzrokiem dostrzegłby na niej dwie postacie. Ich czarne sylwetki odcinały się na tle rozpalonego nieba.

Kiedy ostatni skrawek pomarańczowej kuli schował się za nieboskłonem, oni stali dalej. Czekali. Czekali jeszcze długo, podobnie jak inni na pozostałych sześciu Wielkich Kamiennych Wieżach Parteonu.


Ferdalty “Zapiski z ostatniego dnia”


***


Firbol chciał wyjść z krzaków i oddalić się jak najprędzej, ale jeden z czworonogów złapał go za nogawkę. Garik przewrócił się. Nie wiedział dlaczego jest tak natrętnie ciągnięty za spodenki. Przecież nikomu nie przeszkadzał. Czy już nawet nie mógł siedzieć sobie w krzakach?

— Nie denerwuj się, ja tutaj tylko… Bo ja chciałem się wysikać i… No przestań.! Nie bądź taki. Wiele się namęczyłem, żeby uszyć te spodnie. Wiesz, to nie jest takie proste. Ciekawe czy sam potrafiłbyś zrobić takie cacuszko.

Ale czworonóg nie reagował na to co mówił garik. Uparcie ciągnął go za nogawkę.

— Dobrze już dobrze. Sam potrafię chodzić. Słyszysz co mówię? — Firbol podniósł głos.

Stojący przy szczątkach budynku człowiek odwrócił głowę w jego stronę. Człowiek.

Firbol wyszczerzył zęby w przesadnym uśmiechu. Pomachał ręką na przywitanie. Usłyszał głośne — Werbel, do mnie!

Pies puścił nogawkę niechętnie. Ruszył w kierunku mężczyzny. Firbol był wolny. Wstał. Chciał jak najszybciej oczyścić się z błota, ale brud nie schodził. Zrezygnowany, spojrzał w kierunku swojego wybawcy.

— Gdybym wiedział, że Werbel do mnie wystarczy, już dawno bym to powiedział. Twój kolega jest bardzo niemiły. Nie wiem co go skłoniło do takiego zachowania. Przepraszam jeśli czymś go uraziłem, ale ja naprawdę chciałem tylko, no wiesz.

Chwycił się za krocze i podskoczył.

— Dzisiaj wypiłem bardzo dużo wody, a do tego jeszcze ta wilgoć i ten deszcz. Chyba się nie obrazisz i nie będziesz mnie ciągnął za nogawkę? I tak już wystarczająco jest poszarpana. Bo widzisz, te spodnie są nowe i nie chciałbym…

Firbol rozgadał się na całego i pewnie kontynuowałby swoje wyjaśnienia jeszcze długo, gdyby mu nie przerwano.

— Dość już tego ględzenia dzieciaku!

Nieznajomy miał na sobie długi szary płaszcz a na głowie kaptur.

— Guzik mnie obchodzi co robiłeś w tych krzakach. Lepiej zmykaj tam skąd przyszedłeś. Zrozumiałeś?

— O tak, zrozumiałem, ale ja właśnie przyszedłem tutaj, żeby zostać. A jeśli chodzi o miejsce, z którego przybywam, to tam przynajmniej nikt mnie nie ciągnął za nogawki.

W głosie garika nie było nawet cienia zdenerwowania. Mówił szybko.

— Oczywiście nie mam nic przeciwko ciągnięciu za nogawki, ale…

— Słuchaj no szczylu — nieznajomy nie czekał aż skończy. — Jesteś bardzo rozgadany.

To mówiąc, podszedł do Firbola. Nie był wysoki jak na człowieka, ale nad garikiem zdecydowanie górował.

— Kim ty… Jak się nazywasz?

Na twarz garika wrócił uśmiech. Kąciki jego ust sięgnęły niemal uszu.

Z kolei w oczach nieznajomego niedowierzanie mieszało się z przerażeniem, ale niziołek nie zwracał na to uwagi.

— Nazywam się Fyseriserbol — zaczął radośnie — dla przyjaciół Firbol, choć nie ukrywam, wolę moje prawdziwe imię. Chociaż, może i te prawdziwe jest ładniejsze i bardziej dźwięczne, ale tamto za to bardziej praktyczne. Jednak, kiedy słyszę Fyseriserbol to czuje się ważny. Bo widzisz, ja pochodzę z bardzo starego rodu. Właściwie to już nie pamiętam moich najstarszych przodków. Znaczy się, coś tam pamiętam, ale nie ze szczegółami, a szczegóły są bardzo istotne. I… Może lepiej opowiem kim był mój, jak wy to mówicie, pra pra pra pra… — I pewnie mówiłby tak jeszcze długo, gdyby nie głośne:

— Na miłość boską, zamknij się ty rozgadany karle!

Słuchacz Firbola najwyraźniej miał zły dzień.

— Przepraszam, że przerywam, ale zaszła pewna pomyłka. Ja nie jestem karłem.

— Skąd się tu wziąłeś i kim ty właściwie jesteś? — człowiek spytał bardziej siebie niż jego.

Przyjrzał się uważniej jego twarzy. O ile była to twarz, a ów człowiek był człowiekiem. Wprawdzie dostrzegał spore podobieństwo, ale te wielkie jak na rozmiar głowy oczy, i usta, które zajmowały całą jej szerokość, budziły równie duże wątpliwości.

Uszy miał odstające i spiczaste. Wystawały spod gęstych, długich włosów. Pod wpływem dolatujących zewsząd dźwięków lekko się poruszały.

Był bardzo mały. Miał trochę ponad metr wysokości i drobną budowę ciała. Poruszał się szybko i zwinnie. Już sam sposób mówienia i towarzyszące każdej wypowiedzi gestykulacje, ujawniały wielkie zasoby energii w tym małym ciałku.

— Jestem garikiem — powiedział dumnie, jakby był synem króla lub kimś równie ważnym. — Ale to chyba oczywiste. Natomiast pytanie skąd się wziąłem uważam za bezsensowne, choć nie mówię, że było złe. Właściwie to dobre. Tak, im dłużej się nad tym zastanawiam, to myślę, że…

Tym razem przerwała mu pulchna, silna dłoń nieznajomego. Mężczyzna nie był już zdziwiony. Całe zaskoczenie, początkowe przerażenie i towarzysząca mu niepewność, nagle ustąpiły. Zastąpiła je złość.

— Rozumiem. Jesteś jakimś giermkiem i nazywasz się jakoś tam. A teraz zamknij tę wielką buzie i wynocha, bo tak się składa, że nikt cię tutaj nie zapraszał. Zmarnowałeś już dość mojego cennego czasu. Wnioskuję, że nie chcesz kopniaka na drogę, więc zjeżdżaj odważny, przemądrzały giermku, i żebym Cię więcej tutaj nie widział!

Przez cały ten czas Firbol usiłował coś powiedzieć, ale wielka dłoń skutecznie mu to utrudniała. Kiedy wreszcie puściła jego usta, garik nie czekał.

— Tak się niechcący chyba składa, że znowu zaszła drobna pomyłka, bo ja nie jestem giermkiem i…

— Wywalaj stąd ty kreaturo, ale już!

Sytuacja zrobiła się nerwowa.

— Ale ja się z tobą zgadzam. Jestem odważny, chociaż z tym przemądrzały to…

— Jak cię zaraz psem poszczuję!

Stojący nieopodal ludzie zwrócili głowy w ich stronę.

Mężczyzna wychodził z siebie. Zacisnął mocno ukryte w rękawach pięści. Pies pokazał kły. Patrzył na Firbola. Garikowi nie spodobał się ten uśmiech.

Zdenerwowany właściciel jeszcze bardziej zdenerwowanego psa zdał sobie sprawę, że jest obiektem zainteresowania stojących w pobliżu ludzi. Jego twarz zrobiła się dziwnie czerwona, wręcz purpurowa. Firbol żałował, że sam nie potrafi tak pięknie zmieniać barw. Już chciał spróbować, nawet wstrzymał powietrze i nadął policzki, ale powietrze zeszło z nich nadspodziewanie szybko. Za to oczy zrobiły się zaskakująco wielkie.

Jego uwagę przykuła postać ubrana w czarny płaszcz. Na głowie miała kaptur. Podeszła do nich.

— Widzę, że nieszczęście goni nieszczęście. Cóż to za godzina wybiła? Czyżby klątwa spadła na naszą wioskę? Spójrz za siebie Barnimie. — Wskazał na zniszczony budynek. — Zdajesz sobie sprawę co to znaczy? Nadchodzi wielkie niebezpieczeństwo. I obawiam się, że nie z rąk takich niedowiarków jak ty.

Ostatnią część zdania wypowiedział głośno i dosadnie.

Garik zauważył, że twarz nieznajomego nabrała jeszcze bardziej intensywnego koloru. Teraz jednak większą ciekawość wzbudził w nim człowiek, który nazwał jego rozmówcę Barnimem. Był przygarbiony. Spod jego kaptura wystały siwe już włosy. Mimo to mówił silnym, dźwięcznym głosem. — Spójrz na tych ludzi — kontynuował starzec, pokazując na postacie klęczące w oddali. — To ich mam na myśli. Oni ponieśli stratę. Czują teraz cierpienie i samotność. Teraz… — zawahał się przez chwilę. — Teraz pomyślą, że Bóg odwrócił się od nich a zesłany z nieba ogień świetlisty jest symbolem jego gniewu.

Barnim milczał. Stał ze spuszczoną głową. Ale starzec nie zamierzał kończyć. — Nie wstyd ci? Teraz, w takiej chwili, wykłócać się z dzieckiem o jakieś nonsensy?

Dopiero teraz spojrzał na Firbola.

Już chciał coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.

Spojrzał na jego wielkie oczy. Tylko je widział. Dopiero po chwili zobaczył całą resztę. Drobną twarz odmienił niezwykle szeroki, promienny uśmiech.

— Barnimie, kto…? — nie był pewny czy dobrze formułuje pytanie. — Kto to jest?

Garik zdziwił się, dlaczego nie spytano jego, ale nie przejął się tym zupełnie. Zaczął mówić.

— Bardzo mi miło cię poznać. Nazywam się…

— Przestań! — Barnim przerwał mu i tym razem. Skierował głowę w stronę starca.

— Ojcze, to nie tak jak myślisz. Dla naszego dobra lepiej nie zadawać mu zbyt wielu pytań. Najlepiej w ogóle.

— Wy się znacie?

— Wystarczająco długo, by zdążyć się nienawidzić.

Barnim nie krył swoich uczuć.

— Powiedz mi zatem z kim mam przyjemność?

— Wszystko ci wyjaśnię, ale lepiej chodźmy. Ten ktoś już sobie stąd idzie.

Spojrzał na Firbola wymownie. Jednak garik albo nie zrozumiał jego sugestii, albo w ogóle nią się nie przejął. Za to z wielką wesołością odparł.

— W sumie to mnie się tak bardzo nie śpieszy. Wprawdzie na początku troszkę mi się tu nudziło, ale tylko troszkę. Właściwie to tylko troszeczkę, tak ociupinkę. Taką tyciu, tyci, tyciuteniunieczką, a teraz to już mi się w ogóle nie nudzi. Ale to ani ni ciupeciunieniunie…

— Zamknij się! — Barnim krzyknął.

— Barnimie! — kapłan podniósł głos, ale tylko na moment. — Musisz chyba odpocząć.

To powiedziawszy, odwrócił się w stronę Firbola.

— Nie wiem skąd się tu wziąłeś i co cię sprowadza, ale jestem przekonany, że musimy porozmawiać. Masz przemoczone ubranie i pewnie jesteś bardzo zmęczony. Nie wypada witać gości na dworze w taką pogodę. Zapraszam cię w moje skromne progi. A tobie — posłał Barnimowi karcące spojrzenie — przydałoby się coś na uspokojenie.

Obrócił się na pięcie i wraz ze swoim nowym gościem podążył do budynku, który stał niedaleko zniszczonego kościoła.

Barnim patrzył na nich jeszcze przez chwilę. Widział jak mały garik macha rączką na pożegnanie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że odwzajemnia ten gest. A potem odwrócił się i odszedł spokojnym krokiem w swoją stronę. Werbel podążał za nim, machając raźnie ogonem.


***


Tego ranka Barnim spędzał wolny czas spacerując po okolicy i upajając się widokiem kolorowych liści. Tańczyły na wietrze ostatni taniec. Barnim kochał przyrodę i samotność. Dlatego postanowił osiąść w Mirwik. Chciał chłonąć błogi spokój tego miejsca. Lubił ciszę.

Za to nie znosił, gdy ktoś mieszał się w jego sprawy. Przywykł do samotności. Odkąd pamiętał, nie miał ojca ani matki. Wiele przez to wycierpiał, ale zawsze był twardy. Przynajmniej starał się być. Długo nie wiedział co chce robić w życiu. Uważał, że nikomu nic nie jest winny. Robił co chciał i jak chciał. Myślał tylko o sobie. Na pierwszym planie zawsze stawiał swoje dobro. Na drugim planie właściwie niczego nie było.

W głębi serca miał żal do ludzi i świata, że został sam. Ale po pewnym czasie to uczucie przerodziło się w uparte ignorowanie wszystkich i wszystkiego. Zamknął się w sobie. Ruszył szukać nowego miejsca i nowego życia. Z dala od brudu i bolesnych wspomnień. Miał dość ludzkich głosów.

Wiele miesięcy spędził na samotnych wędrówkach. Z bagażem doświadczeń wiedział jak radzić sobie w trudnych sytuacjach. Drażniły go rady innych. Cenił w ludziach umiejętność milczenia i spokój.

Pewnego dnia mijał kolejną wioskę na swojej drodze. Nie wiedział, że ostatnią. Okazała się miejscem, w którym postanowił spędzić resztę swojego życia.

Może zwabił go kościół, który zapewniał o panującym tu spokoju. A może widniejący na jego wieży krzyż, który górował ponad szczytami drzew, w samym sercu malowniczo położonej wioski. Cokolwiek to było, już dwadzieścia lat upłynęło od momentu, kiedy pierwszy raz trafił do Mirwik. Przez ten czas zdążył pokochać zdobiące okolicę malownicze pola, łąki, strumyk płynący przed domem i psa, którego dostał od ojca Toreta. Szanował tego poczciwego staruszka najbardziej ze wszystkich znanych mu osób chodzących po ziemi. Mimo to, nie był otwarty nawet dla niego. Po tylu latach przywykł do życia wśród ludzi, ale wciąż niechętnie z nimi przebywał.

Przechodząc obok sterty gruzu, która jeszcze niedawno stanowiła świątynię, przystanął. Spojrzał w górę. Niebo zasłaniały jesienne chmury. Były szare i puste. Puste z powodu braku wieży i krzyża, który jeszcze niedawno widniał na tle nieba.

Barnim, patrzył na ruiny. Odczuwał bolesną stratę, a mimo to jego serce wypełniało ciepło. Utwierdził się w przekonaniu, że naprawdę kocha to miejsce. Czy dopiero teraz, po tak wielkiej stracie, zdał sobie sprawę, że Mirwik jest jego domem? Był szczęśliwy a teraz bał się, że może to szczęście stracić.

Wspomnienie walącej się świątyni wróciło do niego niczym echo. Słyszał huk i łomot walących się murów świątyni. Patrzył w niebo, które teraz zdawało mu się bardzo odległe. Ciemne chmury nadciągały z daleka, jakby chciały go uwięzić. Narastał w nim niepokój.

— O, to ty! — Z zamyślenia wyrwał go czystej barwy głos. — Znowu się spotykamy. To musi coś znaczyć. Jest taka historia o człowieku, który nazywał się Werencjusz. Wyobraź sobie, że on znał wszystkie języki Partezjanu. To niezwykłe, prawda!? Ale to nie wszystko. Nie mówiłbym ci o tym, gdyby chodziło tylko o to. Bo widzisz, on bardzo lubił spacerować. W czasie jednego ze spacerów…

Barnim patrzył z niedowierzaniem na małą postać. Stała przed nim. Była realna jak poranek. Chyba.

Zupełnie zapomniał o wczorajszym spotkaniu z garikiem. Nawet teraz, widząc go, przez moment myślał, że śni. Garik mówił dalej.

— I wtedy uświadomił sobie, że może mówić również od tyłu. Tymi wszystkimi językami, które znał. Tak od tak! To niezwykłe, prawda? Wręcz niesamowite. Słyszysz co mówię?

Szarpnął go za nogawkę i krzykną piskliwie.

— Hej!

Barnim aż podskoczył. Spojrzał na garika, jakby chciał się upewnić, czy jeszcze tam jest. Ten, zdezorientowany, puścił jego spodnie i odskoczył.

Barnim ruszył nie zwracając na niego uwagi.

— Hej! Gdzie ty idziesz?

Nie było odpowiedzi.

— W porządku, idę z tobą!

Barnim szedł przed siebie, a garik ciągle mówił. Nie obchodziło go czy jest słuchany. Mówił tylko po to, żeby mówić. I tak szli. Barnim prosto, szybkim krokiem, a przy nim biegł garik. Jego buzia ruszała się coraz szybciej, jakby z trudem nadążała za tym, co chce powiedzieć.

Barnim z całych sił starał się ignorować małego natręta, ale słowa Firbola przeszywały mu głowę, rozrywając wszystkie myśli na strzępy.

— Czego ty ode mnie chcesz!? — krzyknął. — Odczep się. Mam cię pobić, żebyś się ode mnie odczepił?

Garik przyjął jego słowa ze spokojem.

— Ja zawsze uważałem, że przemoc nie jest dobrym sposobem na rozwiązywanie problemów.

— Posłuchaj no ty… — Pogroził mu palcem. — Jeśli jeszcze raz zbliżysz się do mnie, pożałujesz.

To mówiąc, odwrócił się na pięcie i ruszył. Mimo sporej tuszy, kroki stawiał szybko.

Garik uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że Barnim nie ma powodów do zdenerwowania. W końcu myli się sądząc, że będzie czegokolwiek żałował. Niby czego? Zbliżania się do niego? Przecież Firbol uwielbia się do niego zbliżać i bardzo tego chce. Jak człowiek, który potrafi tak pięknie zmieniać kolory twarzy, mógł pomyśleć inaczej?

Firbol ruszył śladami przyjaciela.

***


W komnacie panował półmrok. W kominku tańczył mały, spowijający kawałki drewna, płomień. W powietrzu unosił się słodki zapach tytoniu. Ciszę zagłuszały dwa głosy. Głosy, które istniały dłużej od jakiegokolwiek drzewa rosnącego na Parteonie.

Zefir i Remir. Tak się nazywali. Ich twarze znaczyły liczne zmarszczki. Ubrani byli w czarne szaty, na których spoczywały długie, siwe już brody. Pykali fajki. Z ich ust wylatywały świecące w ciemności kółka dymu. Za każdym razem, gdy kolejny krążek leciał w górę, starcy odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie rozpłynął się w mroku. Czasami dołączał do niego wyskakujący z ogniska płomyk. Przelatywał przez kółeczka dymu, rozpalając je swoim blaskiem. Formowane barwne kształty układały się w ruchome obrazy. Niebieski ptak próbował złapać uciekającą pod fotel myszkę. To znowu czerwony smok gonił rycerza w okopconej zbroi. Co jakiś czas ciszę zakłócał triumfalny pomruk jednego z autorów tego przedstawienia.

Po którejś z kolei rozgrywce, gdy biały wilk złapał śmiertelnie przestraszonego zająca, Zefir zwrócił się do swojego towarzysza.

— Nie uważasz, że już późno?

W jego głosie pobrzmiewała nuta niepokoju.

— Znowu zaczynasz. Zawsze musisz psioczyć? — odparł Remir.

Sam był zdenerwowany. Próbował to ukryć, ale jak zawsze, i tym razem mu nie wyszło.

— Ja psioczę? A co ja takiego powiedziałem? Wiesz co, to ty psioczysz!

Zefir nie krył złości.

— Wielkie nieba! Ja psioczę. Na Boga! To ci dopiero. Wiesz co, masz rację. To ja psioczę.

— O nie! — Teraz Zefir był wściekły. — Tylko mi nie mów, że głupim się ustępuje. Nie wiem skąd wziąłeś ten tandetny tekst, ale tutaj nie waż się go wypowiadać.

— Tak, to może ty mi powiesz, skąd wziąłeś te swoje obiecanki cacanki a głupiemu radość?

Remir nie mógł się opanować.

— No i co z tego? Ja nie ględzę tego cały czas.

— Chcesz powiedzieć… — nie dokończył.

Z ogniska buchnęły iskry. Chwilę potem obok nich pojawiły się dwa ogromne smoki. Przy Remirze stał czerwony, przy Zefirze niebieski. Świeciły w mroku płowym światłem. Warknęły na siebie. Z wielkich nozdrzy buchnął dym. Oczy niebieskiego smoka przeszywały chłodem. Samo ich spojrzenie mroziło krew w żyłach. Za to w oczach czerwonego smoka szalały płomienie. Paliły niczym dwa rozżarzone węgle.

Potężne łuski na grzbietach smoków podniosły się nagle. Wielkie pazury rozczapierzyły się, gotowe w każdej chwili zranić przeciwnika. Buchnęła para. Między smokami zakotłowało się, ale bestie wciąż stały w miejscu.

— Mefisto? — Zefir i Remir nie kryli zaskoczenia.

— Ciekawe czy kiedyś doczekam się godnego powitania. Nie sądzicie, że to już trochę nudne Moglibyście wymyślić coś nowego.

Smoki zniknęły równie szybko jak się pojawiły.

— Witaj Mefisto. Jak zwykle bez zapowiedzi.

W głosie Remira wyraźnie dało się odczuć ironię.

— A ty Zefirze nie stęskniłeś się za starym znajomym?

Na młodej, gładkiej i przystojnej twarzy Mefista pojawił się uśmieszek.

— Właściwie to miałem nadzieję, że już się nie zobaczymy.

Głos Zefira był pełen powagi. Nie zdradzał uczuć.

— Że się nie zobaczymy powiadasz. Oj, to się chyba nie starałeś mój przyjacielu.

Tym razem uśmiech Mefista był przesadnie szeroki.


***


Godzina była jeszcze wczesna. Błogą ciszę przerwało bicie dzwonu. W niebo wzbiły się ptaki. Barnim przechodził właśnie przez mostek, tuż obok swego domu. Zdziwił się, słysząc dzwon, którego bicie rozchodziło się po okolicy punktualnie, zawsze o dwunastej. Sytuacja musiała być wyjątkowa. Wcześniej dzwoniono tylko z wieży kościelnej, ale po ostatniej burzy było to niemożliwe. Musiano użyć starej dzwonnicy, która znajdowała się niedaleko zniszczonego kościoła. Dawniej cały teren świątyni otaczały mury. Teraz została tylko stara dzwonnica, która rozbrzmiewała raz do roku i oznajmiała o nadejściu nowego. Niektórzy mówili, że dzwon, który na niej wisi, ma już sześćset lat. Aż trudno sobie wyobrazić ile razy musiał wydzwaniać. Teraz zabił kolejny raz.

Barnim zawrócił na mostku i skierował się w stronę dzwonnicy. Po drodze zobaczył wychodzącego z lasu garika. Przyspieszył kroku w nadziei, że uniknie spotkania, ale było już za późno. Niziołek zmierzał w jego stronę. Barnim nie zwracał na niego uwagi. Zignorował również wesołe zawołania i okrzyki Firbola.

Garik dogonił go dopiero przy dzwonnicy.

Dzwon, który wisiał nisko nad ziemią, przykrywała czarna płachta.

— Nie sądzisz, że nie ma sensu go przykrywać? — powiedział Firbol. — Po co to robić? Żeby się nie kurzył? Lepiej go pomalować albo wybudować nad nim dach. Tak, dach! To znakomity pomysł! — Firbol cały czas mówił. — A jeśli chodzi o tę czarną płachtę, to nie uważasz, że jest trochę za smutna? Wszyscy tu są smutni. Chodzą w czarnych szatach i mało mówią. Ale wcale nie mam na myśli, że to źle. To nie jest takie złe, ale…

Barnim odwrócił się, by spojrzeć na pobliski budynek. Powoli wodził wzrokiem po oknach. Poczuł chłód. W jednej chwili uciekło z niego całe ciepło.

I te chmury. Wszystko jakby zniknęło. Widział tylko czerń zasłon wiszących w oknie ojca Toreta. Nie wiedział jak się zachować. Miał usiąść i płakać? Miał krzyczeć, czy po prostu siedzieć w milczeniu? I co potem, żyć? O czym w takiej chwili należy myśleć. Czy to jest normalne? Czy on jest normalny? Dlaczego tak się dzieje? Jak to wszystko wytłumaczyć? On nigdy nie wierzył. Unikał tego jak ognia. Krył w sercu żal, że musiał żyć tak. Ale przecież żył. Miał za co dziękować. Dlaczego zginął ten człowiek. To on powinien zginąć. Ten stary, zrzędliwy ojczulek nie zasługiwał na śmierć.

Dla Barnima śmierć zawsze była śmiercią. Teraz jednak zadawał pytania. Tak, jakby to od kogoś zależało. Ale przecież śmierć to śmierć. Zawsze tak było, że ktoś umierał. W końcu ciało nas zawodzi i umieramy. Tak po prostu. To, co się dzieje w naszych umysłach jest czymś zupełnie innym. On zawsze myślał tylko o tym, żeby przeżyć. Ciągle uciekał. Czyżby ostatnio coś się zmieniło?

Rozłożył zaciśnięte wcześniej dłonie. Zamknął oczy. Usłyszał słowa dolatujące do niego z oddali. Ich brzmienie nasilało się z każdą chwilą. Zagłuszały wszystkie jego myśli. Wypełniały cały jego umysł. Słyszał już tylko to.

— Chodź, pokażę ci coś naprawdę niesamowitego.

I poszedł ciągnięty za rękę przez małego, wesołego garika.


***


— Chcesz powiedzieć, że jeden z tych małych szczyli trafił do świata ludzi i żaden z nas nie wie dlaczego? Znaczy się, do tego pierwszego świata…

Nie zdążył jednak dokończyć.

— Nie trudź się. Doskonale wiemy o co ci chodzi.

Remir nie lubił, kiedy Zefir brał się za wyjaśnianie czegokolwiek.

— Ale jak to się stało?

— To ja powinienem was o to zapytać.

Najwyraźniej nawet Mefisto nie znał całej prawdy.

— Na Boga! Czy wiecie co to znaczy?

Zefir dostawał kolejnego napadu niepokoju.

— Znowu zaczy… — Remir nie zdążył dokończyć.

— Przestańcie! To nie czas na kłótnie!

Zefir i Remir dopiero teraz wyczuli powagę w głosie maga.

— Nic z tego nie rozumiem — odezwał się Remir.

— I to mnie właśnie przeraża. — W głosie Mefista słychać było przejęcie. — Myślałem, że powiecie mi co tu się dzieje.

Słowa Mefista zaniepokoiły magów. Do głowy nie przychodziło im żadne sensowne wyjaśnienie.

— Ale przecież tylko my mamy kontrolę nad skrzyżowaniem płaszczyzn. Jak, jakiś nędzny garik mógł przekroczyć tę barierę bez naszego udziału? — Remir próbował znaleźć sensowne wytłumaczenie.

— Byłem przekonany, że zrobiliście to celowo — to mówiąc, Mefisto odwrócił się do nich plecami.

— Celowo? A po cholerę miałbym wysyłać jakiegoś cholernego garika do ludzi!

Remir był wściekły. Zefir słuchał wszystkiego z niedowierzaniem.

— Skoro wy tego nie zrobiliście, ani ja, to kto?

Mefisto bardzo chciał znać odpowiedź na to pytanie. Niestety, nikt jej nie znał.


***


Siedzieli nad brzegiem pobliskiego Jeziora Nefra.

— Szeptoplusk, szmerplum, chluplask — szeptał garik, wrzucając do wody kamyczki znalezione na brzegu. Obserwował z zachwytem, jak wpadają, pozostawiając po sobie rozchodzące się na tafli jeziora kręgi. Wpierw małe, potem coraz większe i większe. Zapatrzony w toń próbował wymyślić nazwę koloru, który oddałby jej piękno. Najpierw miała to być falbiel, potem szumeliowy, a nawet mienitonian. Nazwa przeganiała nazwę, ale garik z żadnej nie był wystarczająco zadowolony. Jak sam mówił, to musiało być coś finezyjnego, niewymownego, wprost fantazyjnego.

Barnim zastanawiał się, co Firbol widzi w tym małym, niewyróżniającym się niczym, jeziorku. Zachowanie garika, jego nieustanne mówienie, już mu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, sprawiało przyjemność. Nabrał nawet ochoty, by zadać mu pytanie.

— Słuchaj, może przerwałbyś na chwilę tę jakże fascynującą rozmowę, którą prowadzisz sam ze sobą i zechciałbyś — urwał w połowie zdania.

Garik nie zwracał na niego uwagi.

— Hej! — krzyknął Barnim.

Firbol wreszcie zamilkł.

— Może mi powiesz, dlaczego tak bardzo zachwycasz się tym jeziorem?

— Nigdy nie widziałem jeziora. Wiele o nich słyszałem. Czytałem, że są jak kałuże. Nie sądziłem, że te kałuże są takie duże!

Barnim patrzył w wodę. Garik ciągle mówił.

— Ojciec Toret mówił, że można w nim zobaczyć niebo. Czasami na falach unoszą się chmury, a czasami w głębinie toną gwiazdy. Mówił, że księżyc wygląda jak mała łódeczka, która płynie bez celu do momentu, aż na tafli wody pojawi się pierwszy promyk słońca. Powiedział, że jeszcze mi coś opowie. Nie mogę się doczekać, bo ja też mam mu coś do powiedzenia. Na pewno będzie zadowolony. Sam to…

— Nie masz — przerwał mu Barnim. — Słyszysz?! Nie masz mu nic do powiedzenia!

Firbol zamilkł.

— Nie masz mu nic do powiedzenia, bo on nie żyje, rozumiesz? On już nie żyje!

— To chyba oczywiste, prawda? — Garik nie wyglądał na zaskoczonego. — Ty też nie żyjesz, a jednak mogę z tobą rozmawiać. Zresztą, tak jak z każdym człowiekiem.

— Czy ja wyglądam na martwego człowieka!? Mówię, myślę, ja żyję!

Barnimowi puszczały nerwy.

— Oczywiście, że żyjesz, ale umarłeś.

Oboje patrzyli na siebie jak na wariatów.

— Ja chyba śnię! Coś ty za jeden? Chcesz mi powiedzieć, że ojciec Toret żyje, a ja jestem gadającym trupem?

Barnim tracił zmysły.

— Dziwie się, że to cię tak dziwi. Przecież to normalna rzecz. Jak w tym powiedzeniu, nic się nie zmieniło, jest tak jak zawsze było.

— A jak było?! — Barnim podniósł głos. Z trudem zachowywał spokój, jednak ciekawość tego, co powie garik kazała mu trzymać nerwy na wodzy.

— Nie wiem jak w twoim przypadku, ale na pewno nie różnił się on specjalnie od innych. Ktoś musiał cię zabić i tak trafiłeś tutaj, na Parteon. Teraz już nie możesz umrzeć.

— Co to za bzdury? Umarł człowiek, którego podziwiałem a ty, ty… — Barnimowi brakowało słów.

— Na Parteonie nie można umrzeć. Żyje tutaj…

— Na jakim Parteonie! Co ty sobie wyobrażasz? — Pulchne poliki Barnima trzęsły się od gwałtownych ruchów głową. Wymachiwał rękoma nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. — Już wiem, jesteś człowieczkiem z gwiazd. O jak niegrzecznie z mojej strony. Powinienem już dawno cię powitać w imieniu wszystkich mieszkańców planety Ziemia. Tak się akurat składa, że jakimś cudem, nie wiem jak, znalazłeś się w Mirwik. A to — pokazał palcem na jezioro — to, mój mały nieziemski przyjacielu, jest jezioro. Nazywa się Nefra. Ma nawet swoją legendę. Ale to musi być jakaś bujda, bo podobno na dnie tego jeziora znajduje się grób Nefry. Nie uwierzysz, ale poprowadziła stutysięczną armię do walki z Certami. I wiesz co, wygrała tę wojnę. Niestety, miała pecha i poległa. Rozumiesz co mówię? Ona zginęła! A tu się przecież nie ginie. Podobno ludzie ją tak kochali, że wypłakali nad jej grobem wiele łez, które utworzyły to jezioro. Niezła historyjka. Wy też takie macie? Pewnie jeszcze lepsze.

Garik patrzył na niego z niedowierzaniem. Milczał. Po raz pierwszy od chwili, kiedy spotkali się w czasie burzy, Firbol milczał tak długo.


***


W pomieszczeniu było ciemno. Za oknami, spowitymi czarnymi zasłonami, szalała burza. W szyby uderzały krople deszczu, jakby tysiące małych ptaszków stukało w nie dziobami. Co jakiś czas zagłuszał je grzmot piorunów.

Żaden z trzech siedzących w pomieszczeniu magów nie zadał sobie trudu, by uciszyć burzę. Ich głowy zaprzątał znacznie poważniejszy problem. Każdy z nich dobrze wiedział, co mogła wywołać niespodziewana wizyta małego garika na przeciwległej płaszczyźnie.


***


— Zaraz! Chyba wiem.

Mefisto nie ukrywał podniecenia. Posiwiałe głowy Zefira i Remira zwróciły się w jego stronę, ale na twarzach magów nie było widać nadziei. Być może z powodu przysłaniającej je starości, a może z braku wiary.

— Posłuchajcie — powiedział Mefisto już dużo spokojniej. — Przypominacie sobie jak kiedyś robiliśmy badania?

Mefisto czekał, ale magowie milczeli.

— Prowadziliśmy badania, również nad garikami.

Powiedział to tonem zwycięzcy, jakby właśnie znalazł odpowiedź na dręczące ich pytania. Remir tracił cierpliwość.

— I co z tego?

— Odkryliśmy, że ich rasa jest starsza od ludzi.

Mefisto wciąż mówił zagadkami. Remir tego nienawidził.

— Powiedz wreszcie o co ci chodzi!?

— A czego wciąż o nich nie wiemy?

Remir był na skraju załamania nerwowego.

— Jak mu zaraz dofasolę piorunem w ten jego pusty łeb!

— Mów!

Nawet Zefir tracił cierpliwość. Mefisto wyglądał na rozbawionego.

— Zadałbym wam kolejne pytanie, ale chyba już znam na nie odpowiedź.

Zniecierpliwieni i zdenerwowani do granic możliwości magowie, krzyknęli.

— Gadaj!

— Oni tutaj są od początku. Nie wiemy nawet skąd przybyli.

— Ale my to już wiemy!

Remir był wściekły, że czekał na tak oczywistą odpowiedź.

— Owszem, wiemy, ale może nasze twierdzenie jest błędne?

— Co znowu? — Zefir zaczynał się gubić.

— Od początku zakładaliśmy, że oni są ubocznym wytworem naszej magii. Ale może oni nie są tutaj przypadkiem?

— Co!? — krzyknęli obaj.

— To jakaś bzdura — Remir nie czekał na wyjaśnienia. — Jak w ogóle mogłeś o tym pomyśleć? Te bezgłowia miały by… Dla nich zapytanie o drogę może być zabójcze, a co dopiero dostanie się na inną płaszczyznę. Nie rozśmieszaj mnie.

Zefir tylko słuchał.

— Zefir, powiedz mu co myślimy o tej jego filozofii.

Ale Zefir milczał. Przyjął to niezwykle spokojnie.

— No powiedz mu!

— Właściwie to ja… — Zefir nie był do końca pewny co chciał powiedzieć.

— Co ty? — Remir naciskał.

— Właściwie to ja już o tym myślałem.

— Że co!? — Remir nie dowierzał własnym uszom. — Czy ja dobrze słyszałem? Na Boga! Cóż to za pomysły. Skąd wam to przyszło do głowy? Przecież to jest tak samo prawdopodobne jak możliwość złapania perynyjskiego kreta. I to na wędkę!

Twarz Remira poczerwieniała. Zaczynała przypominać rozdymający się balon.

Nastała chwila ciszy. Nawet odgłosy szalejącej za oknami burzy, ucichły.

— Zaraz…

Zdenerwowanemu magowi najwyraźniej coś przyszło do głowy. Odwrócił się w stronę Mefista.

— Skąd wiesz, że jeden z tych natrętnych liliputów przeszedł na inną płaszczyznę?

— Właśnie, skąd? — Zefir chciał zadać to pytanie już wcześniej.

Mefisto tylko czekał.

— Gdybyście nie siedzieli bezczynnie całymi dniami, spędzając czas na bezsensownych zabawach, to może…

Chciał mówić dalej, ale ubiegł go Remir.

— Daruj sobie pouczenia. I tak wiesz, że obchodzą mnie one tyle co odchody kanteriańskiej antylopy. — Mefisto nie przejął się specjalnie słowami Remira.

— Moi drodzy — zaczął spokojnie. — Ostatnio jeden z naszych nowych przybyszów przyciągnął moją uwagę.

— No i…

Mefisto od dawna interesował się Przybyszami, bo tak nazywano nowych mieszkańców Parteonu. Badał ich psychikę, umiejętności i inteligencję. Zefir i Remir o tym wiedzieli, ale nie mieli ochoty, ani zdrowia, by śledzić poczynania Mefista.

— No i okazało się, że ów gość zna jednego z naszych przyjaciół.

Na twarzy starych magów pojawiło się zdziwienie. Spojrzeli na siebie.

— Kogo? — spytali chórem.

Zapomnieli, by nie okazywać emocji.

Reakcja magów ucieszyła Mefista. Zefir i Remir szybko spostrzegli swój błąd. Udali obojętnych. Mefista rozbawiło to jeszcze bardziej.

— Garika.

Tym razem magowie siedzieli cicho.

— Ów człowiek mówi, że nazywa się Toret, ojciec Toret.

Remir już chciał się spytać młodego maga, co ma na myśli, mówiąc „ojciec”, ale w ostatniej chwili zawiesił głos, unikając popełnienia kolejnego błędu. Słuchał dalej.

— Jest, a raczej był kapłanem. Tak się akurat złożyło, że przed śmiercią odwiedził go nasz przyjaciel, Firbol.

Zdezorientowani magowie nie wiedzieli czy wypada zapytać o to, kim jest Firbol. Nie przypominali sobie żadnego Firbola, ale pamięć mogła ich zawodzić. Tworząc Parteon mieli już swoje lata. Co prawda proces starzenia nie postępował, ale również nie cofał się. Wielce prawdopodobne, że jakiś Firbol mógł umknąć ich uwadze.

Sam Mefisto nie spodziewał się milczenia ze strony słuchaczy. Po krótkiej przerwie i patrzeniu się na kompletnie zdezorientowanych magów, zaczął mówić.

— Firbol, jak sami wiecie, to imię garika, który nas interesuje.

Zefir i Remir skinęli głowami, gładząc się po brodach.


***


Barnim siedział nad brzegiem jeziora w milczeniu. Patrzył na Firbola. Obserwował uważnie jego twarz i duże, lśniące oczy. Pamiętał chwilę, gdy zobaczył je po raz pierwszy. Dostrzegał zmianę. Może to tylko gra światła i cieni, ale przez moment zdawało mu się, że widzi w nich niepewność. A może zmieszanie? Skrywały tajemnice. Barnim zdał sobie sprawę, jak bardzo różni się od swego towarzysza. Karzełek, jak dzikie, nieświadome swych instynktów zwierzę, odwrócił głowę. Spojrzeli na siebie.

Barnim zobaczył wieczność. To górnolotne i takie banalne, ale tak musi wyglądać wieczność, pomyślał. Wieczność pełna siły, niewinności, czystego piękna, jak… Nie potrafił nazwać tego co widział i czuł. Przenikał barierę czasu. Zagłębiał się w przestrzeń, gdzie nie powinno go być. Jeszcze nie. Ale pokusa była silna. Wręcz hipnotyzująca. Zatracał się w niej, gdy nagle źrenice Firbola zwęziły się. Garik wyostrzył wzrok. Spojrzał Barnimowi w oczy.

Za ścianą łez Firbol dostrzegł blask słońca. Widział już tak dużo, ale tylko widział. Bardzo chciał doświadczy tego samego co Barnim, ale nie potrafił. Śmiał się, bo wiedział, że to dobre. Tylko wiedział. Do niczego innego nie był zdolny. Smutek nie był uczuciem, ale czymś niepotrzebnym. Czymś, co w każdej chwili można wyeliminować. Każdy tak robił. Po co robić inaczej? Tylko po to, by było gorzej? Po co robić gorzej, skoro może być lepiej? Nie widział w tym żadnego sensu. Więc jednak istniało coś, czego nie rozumiał. Dlaczego dostrzegł to dopiero teraz? I co to było? Co kryło się w oczach człowieka. Człowieka, który żył.


***


— Co jeszcze powiedział? — spytał Remir.

Zefir bujał się w fotelu. Intensywnie myślał. Po dwudziestu latach Remir nie zdołał się przyzwyczaić do nawyków przyjaciela. Nie tutaj. Nie na Parteonie. Na szczęście rzadko mieli gości, a jeszcze rzadziej tak irytujących.

Ciszę przerwał zgrzyt fotela. Mefisto nie znosił starych mebli. W komnacie magów przytłaczały go sterty bezwartościowych rupieci. Spojrzał na szpetną, rozlatującą się komodę. Szybko odwrócił wzrok. Do kominka mógłby jeszcze przywyknąć. Sam miał podobny, choć bardziej nowoczesny, zapalany na pilota i z regulacją płomienia. Korzystał z niego w wyjątkowych sytuacjach. Na co dzień wolał światło elektryczne. Miarowe i stabilne rozjaśniało jego myśli. Ale w pomieszczeniu, w którym się znajdował, panował półmrok.

Młode oczy maga błądziły. Szukały oparcia w choćby jednym znanym kształcie. Bezskutecznie. Remir wyczuł niepokój Mefista. Uśmiechnął się lekko. Sam nie przywiązywał dużej wagi do wystroju wnętrza. Umeblowaniem wieży zajął się Zefir, który miał bzika na punkcie starych przedmiotów. Remir lubił ciemność i ciepło, ale teraz dziękował w myślach współlokatorowi za każdy stary mebel.

— Coś jeszcze mówił? — Remir ponowił pytanie.

— Niewiele. Jest w szoku pośmiertnym. Ale coś…

Ciszę wypełniły równomierne odgłosy skrzypiącego fotela.

Mefisto spojrzał na Zefira. Ten bujał się dalej.

— Ojciec Toret nie wie kto go zabił.

— To proste. Morderca musiał dokonać zbrodni podczas jego snu. Co jak co, ale ty powinieneś znać wiele takich przypadków.

Skrzypienie nie ucichło.

— Doprawdy imponujesz mi — powiedział Mefisto — Jak na to wpadłeś? Dobrze, że jesteś tu z nami. Bez ciebie…

— Nie ma za co — przerwał mu Zefir. — Lepiej zostaw te pochwały na później.

Mefistowi coraz mniej podobało się to spotkanie. Zachował spokój.

— Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale w klasztorze nie często morduje się ludzi. Tym bardziej w nocy. Bo właśnie wtedy wszystkie bramy i drzwi zostają zamknięte i nikt nie ma prawa wstępu do środka.

— W nocy nie, ale w dzień? — Remir próbował znaleźć wytłumaczenie.

— To możliwe, ale nie mamy pewności — odparł Mefisto. — Podejrzewam, że ta sprawa wkrótce się wyjaśni. Jak tylko nasz nowy gość dojdzie do siebie, porozmawiam z nim dłużej. Teraz żegnam. Czas na mnie.

— Chwila! — Remir musiał wyjaśnić kilka kwestii. — My też chcemy z nim porozmawiać.

Ale Mefisto miał dość wynędzniałego fotela i natrętnych zgrzytów. Chciał zakończyć tę rozmowę jak najszybciej.

— Dam wam o wszystkim znać — powiedział.

Chwilę później już go nie było. W miejscu, gdzie stał, została tylko czarna mgiełka. Ledwo widoczna w świetle kominka. Delikatny wietrzyk rozwiał ją. Ktoś uchylił okno.


***


Padał deszcz. Krople spływały mu po twarzy. Twarzy innej niż wszystkie. Teraz to wiedział. Wiedział też, że jest daleko od domu, ale nie odczuwał strachu. Wręcz przeciwnie, wciąż dostrzegał coś nowego, nieznanego. Przepełniała go ciekawość. Chciał zobaczyć wszystko, i to jak najszybciej. Zawsze pragnął odkrywać rzeczy, o których tylko słyszał. Może ten deszcz nie różnił się niczym specjalnym od tego z jego stron, ale kto wie co jeszcze mogło go tu spotkać. Ile fantastycznych roślin, zwierząt i innych przeróżności. Tak, to było niesamowite. Wprost fantastyczne.

Oczy Firbola, choć duże, zrobiły się jeszcze większe. Większe, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Czegoś takiego Barnim nie widział. Teraz wszystko było jasne. Już rozumiał, choć nie do końca jeszcze wierzył. Stał, moknąc w strugach deszczu i patrzył na garika, który skakał i wykrzykiwał dziwne słowa. Nie potrafił znaleźć wytłumaczenia dla zachowania tego małego cudu. Nie rozumiał i chyba nie chciał rozumieć. W głębi duszy czuł radość. Kiedy ostatni raz jego serce biło tak mocno? Nie pamiętał, ale wreszcie liczyło się teraz. Chciał być szczęśliwy, pełen życia i energii, jak ten człowieczek.

— A więc ja jestem na Ziemi! Barnimie, czyż to nie cudowne? Ja jestem na Ziemi, prawdziwej Ziemi!

Schylił się i z dna jeziora nabrał w rączki mułu. Wtarł go w policzki. Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Uśmiechnął się. Uniósł ręce. Spojrzał w niebo.

— Wyobrażasz sobie jak oni mi muszą teraz zazdrościć? Ba, co ja mówię. Oni by mi nawet nie uwierzyli, że ja tu jestem!

Nagle odwrócił się w stronę Barnima.

— Zaraz, ale jak ja się… To bardzo interesujące. Skoro ja tu jestem to i oni mogą. Tylko jak ja się tu dostałem? To nie było takie trudne, tylko jak ja to…

— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz jak się tu znalazłeś?

— No wiesz Barnimie. Właściwie to ja zaplanowałem tę wycieczkę. Myślałem, że… Tak! Myślałem, że jestem na Parteonie. Myślałem tak, bo byłem daleko od domu. Byłem daleko od domu i… No właśnie, co? Nie mogę sobie przypomnieć. Chyba nic nie było. Zaraz, zaraz…

Barnim patrzył na przemoczonego do suchej nitki garika. Miał przymknięte jedno oko. Wydął dziwnie usta. Intensywnie myślał.

— Szedłem i szedłem… Potem też szedłem i… Ja ciągle szedłem. Potem nagle zrobiło się pochmurno i zaczęło padać. Wiało bardzo mocno. Musiałem trzymać się drzew, żeby nie odlecieć. Ale nie przypominam sobie jak…

Barnim poczuł drętwienie w szyi. Cały czas patrzył na Firbola. Stojąc przy nim musiał opuścić głowę, żeby go widzieć. Dopiero teraz, kiedy ją podniósł, zdał sobie sprawę jak mocno pada deszcz. Nie interesowało go już dziwne zachowanie Firbola. Niebo zrobiło się szare i brudne. Musieli uciekać. Barnim próbował jeszcze przekonać garika, żeby nie gadał tyle, tylko szedł za nim, ale bezskutecznie. Nic do niego nie docierało. Na uprzejmości było już za późno. Pociągnął go za kaptur. Firbol dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nie sprawka wiatru.


Weszli do domu Barnima. Garik cały się trząsł, choć bardziej z podniecenia, niż z zimna. Wciąż mówił do siebie bez ładu i składu. Barnim nawet nie starał się go zrozumieć. Założył suche ubranie. Naparzył gorącej herbaty i rozlał ją do kubków. Usiadł w fotelu przy stole. Firbol zrobił sobie przerwę od głośnych rozważań. Barnim skorzystał z okazji.

— Może dałbyś już sobie spokój?

Garik spojrzał, jakby go nie poznawał. Mrużył oczy i przechylał głowę powolnym, nienaturalnym ruchem. Dla Barnima czas stanął w miejscu.

— O co ci chodzi?

— To ty.

Głos Firbola był zdecydowany.

— Oczywiście, że ja, a niby kto?

— Zmieniłeś się — powiedział garik.

Wskazał na niego palcem. Barnim pochylił głowę, jakby szukał plamy na swojej koszuli. Nagle zrozumiał.

— Chodzi ci o ubranie? Ty się nie przebierasz?

— Przebieram się, ale rzadko. Właściwie to bardzo rzadko. A czasami to nawet bardziej niż bardzo rzadko. Akurat to jest moje nowe ubranie. Sam je uszyłem.

Garik spojrzał na jedną ze swoich nogawek. Była poszarpana przez psa.

— To akurat zrobił twój przyjaciel.

Dopiero teraz rozejrzał się nerwowo po pokoju, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo istotnym. Szybko dodał.

— Ale ja się nie gniewam. Nie mam nic przeciwko, tylko że bardzo się napracowałem by je zrobić. I nie chciałbym żeby…

— Dobrze już dobrze. Nie bój się. Werbel jest w budzie. A jeśli chodzi o spodnie to… — Barnim uzmysłowił sobie, że nie ma tak małych spodni.

— Wystarczy igła i nitka — garik odezwał się pierwszy.

— No właśnie, nie ma żadnego problemu.

Barnim wstał, by dorzucić drewna do kominka. Wnętrze domu urządzone było skromnie. Znajdowały się w nim tylko rzeczy pierwszej potrzeby. Żadnych zbędnych przedmiotów. Wszystko drewniane. Całość wyglądała na ręczną, bardzo solidną robotę.

— Usiądź i napij się herbaty. Dobrze ci zrobi. Napalę w kominku. Osuszymy rzeczy. — Odwracając się, dodał jeszcze — Radzę ci ściągnąć ubranie. Możesz zachorować.

— Nie, my nie chorujemy. Jesteśmy tacy, że do wszystkiego potrafimy się przyzwyczaić. Mokre ubranie to normalne.

Barnim dmuchnął w palenisko, by rozpalić ogień.

— Ajaj! — krzyknął garik.

Zrobił krzywą miną, machając przy tym rączkami.

— Co się stało? — spytał Barnim

— Ta herbata ucieka z kubka! Chciałem zakryć, żeby nie wylatywała. Tobie też zakryłem. No i zaczęło parzyć. Tak po prostu. Ja nie wiem dlaczego. To się musiało popsuć.

Barnim spojrzał na Firbola jak na kosmitę. Zachowanie garika było co najmniej dziwne. Za sprawą tej jednej chwili znów wydawał mu się nierealny.

Firbol dmuchał nerwowo w dłonie.

— To tylko para. Nie wiesz co to para?

— No pewnie, że wiem co to para! — krzyknął. — Kto by nie wiedział co to para. Też coś. Nonsens, jasne, że para. Ja tylko tak chciałem sobie… poparować.

Barnim wolał już o nic więcej nie pytać. Widział jeszcze, jak garik patrzy podejrzliwie na kubek z gorącą herbatą. Wypił ją dopiero, gdy była już zimna.


***


— Ten laleczkowaty ważniacha mnie denerwuje. Co on sobie myśli! Pokazałbym mu ognie piekielne. Ta nadęta niby wszystko wiedząca gęba doprowadza mnie do szału!

Remir nie mógł się opanować. Chodził po pokoju grożąc pięścią.

Już ja mu… Już on zobaczy… — mówił przez zaciśnięte zęby.

Zefir siedział w fotelu. Patrzył na Remira ze stoickim spokojem.

— Widziałeś go? Ten durnowaty uśmieszek. Te jego zakichane minki. Czekaj, czekaj, już ja go urządzę.

— Nie unoś się.

Remir posłał mu wściekłe spojrzenie. Zefir próbował załagodzić sytuację.

— Szkoda nerwów, zaprawdę szkoda nerwów.

Z Remira jakby zeszło trochę powietrza. Po jeszcze jednym okrążeniu pokoju wyglądał na spokojniejszego. Zefir próbował dalej.

— Doskonale wiem o co ci chodzi. Mnie też to się nie podoba, ale co zrobić.

— Ha! Właśnie, co zrobić?

— Chyba nie myślisz o…

Zefir nabierał podejrzeń.

— A pewnie, że tak! Mam siedzieć i dawać pluć sobie w twarz? Temu szczylowi, temu, temu…

— Nie mówię, że nie podzielam twojego zdania, jednak nie uważasz, że mamy teraz ważniejsze zmartwienia?

Remir przyjął słowa Zefira ze spokojem. Chodził po pokoju ze spuszczoną głową. Co jakiś czas gładził siwą brodę. Z rozmyślań wyrwało go ciche zgrzytanie fotela. Zefir myślał.

— Tak, to bardzo ciekawe…

— Co?

— Mówię o tym gariku.

— Tak, ciekawe. I wiesz co?

Remir tylko chrząknął w geście zapytania.

— Mefisto nie ma pojęcia jak to się stało. Zdurniał dowiedziawszy się, że nic o tym nie wiemy. Wcale nie jest taki mądry jak sądzi.

— Czekaj!

Zefir aż podskoczył w fotelu. Skrzypienie ucichło. Zrobiło się bardzo cicho. I nagle za zasłoną błysnęło białe światło. Rozległ się huk pioruna. Remir uśmiechnął się. Zefir był pewny, że to uśmiech szyderczy. Patrzył na twarz maga. Zbliżyła się do niego. A kiedy była już bardzo plisko, tuż przy nim, usłyszał szept.

— Doskonale Zefirze, znakomicie. Dowiedział się, że nie wiemy. Ale co zrobi, jak się dowiemy? — Jego głos brzmiał złowieszczo, szczególnie te słowa: — Albo jak mu powiemy, że wiemy.


***


Było już jasno. Promienie porannego słońca oświetliły ścianę pokoju. Barnim otworzył oczy. Spał dobrze. Śnił o pogrzebie ojca Toreta. W śnie wszystko było spokojne i naturalne. Płacz i szlochanie również. Przeczucie podpowiadało mu, że to nie koniec, że życie ojca Toreta wciąż trwa, że tak naprawdę dopiero się zaczyna. A potem wyobraził sobie, że to on umarł. Nie bał się. Śmierć nikogo nie omija, tłumaczył własne myśli. Nie przejmował się, że życie w pewnym sensie jest czekaniem na śmierć. Wiedział. Był pewny, że nie zazna cierpienia odchodząc. Po prostu zamknie oczy, bez zmartwień i niedosytu. Spokój. Odczuwał wielki spokój.


Słyszał w koło łkania ludzi. Słyszał ich cierpienie. Tajemniczy głos mówił do niego:

Niektóre chwile trwają wiecznie. Czasami o nich zapominamy, ale wracają. Krążą wokół nas jak ćmy przy latarni. Niekiedy podlatują blisko, zwabione jasną myślą. Rozpalają nasze ciała i umysły. Dostrzegamy je w przedmiotach. Słyszymy je w słowach. Wypełniają serca. Stają się żywe. Żyją z nami. Są. A wypalone gasną, by znowu podlecieć. Pamiętaj, nasz stan ducha to nasze decyzje. Decyzje.


Słowa łechtały jego umysł. Myślał szybko i wyraźnie a przy tym czuł się lekko i swobodnie, jakby zaraz miał się unieść w powietrze, jakby nie miał ciała. Bez bólu. Bez ciążenia.

Zobaczył niewyraźne kształty, długie i lśniące. Drewniany sufit, który sam budował. Poznał zapach lakieru. Przetarł nie do końca jeszcze rozbudzone oczy. Ziewnął, zasłaniając usta ramieniem. Był w domu. Czuł, że jest bezpieczny. Wstał z łóżka. Spojrzał w małe, stojące na szafce lusterko. Chwycił wiszący na wieszaku ręcznik. Ściągnął z szafki mydło.

Tak jak każdego ranka, wychodził nad strumyk. Powietrze było świeże i rześkie. Przystanął na ganku. Dopiero teraz przypomniał sobie o nim. Firbol. Chlapał się w najlepsze. Rozbryzgiwał wodę na wszystkie strony. Krople lśniły w słońcu, odcinając się na tle nieba. Pogoda dopisała, choć ostatnio bywała kapryśna, bardzo zmienna, ale Barnim nie chciał o tym myśleć. Zarzucił ręcznik na ramie i z mydłem w ręce ruszył w stronę Firbola.

— Jak ci się spało? Chyba całkiem nieźle, skoro jesteś taki skory do zabawy.

Widok kąpiącego się w ubraniu garika wywołał na twarzy Barnima uśmiech.

— Zawsze kąpiesz się w ubraniu? Pewnie w twoich stronach to normalne.

— Widzisz, niezupełnie. Ja właściwie to jeszcze nigdy nie kąpałem się w czymś takim.

Firbol nie przerywał zabawy. Mówił, skacząc w wodzie. W ogóle się nie męczył. Oddychał miarowo, bez trudu, jakby stał w miejscu.

— To fantastyczne, tyle wody! Wiesz, że ona się rusza? Czuję, jak ociera się o moje nogi. To wodniastyczne uczucie! A kiedy podskoczysz, wiatr owiewa ci stopy. Masz dreszcze dopóki nie wylądujesz w wodzie. Szkoda, że nie umiem wyżej skakać. Skakałbym wyżej i wyżej a wiatr owiewałby moje nogi bez przerwy. Ale tak też jest miło. Bardzo miło. Nawet bardzo, bardzo!

Wciąż skakał. Śmiał się. Nawet nie dyszał. Żadnej oznaki zmęczenia. Kręcił się w kółko. Wymachiwał nogami. Długie, przemoczone włosy, wirując w powietrzu, rozbryzgiwały wodę. Od tego widoku Barnimowi zakręciło się w głowie. Usiadł na trawie. Garik skakał.

— Jest fantastycznie, niesamowicie, nieziemsko, niewymownie fajowo! Jest fajfalancko elegancko.

Barnim śmiał się, szczerze i głośno.

— Barnimie skacz! Skacz!

— Lepiej mi powiedz, dlaczego jeszcze nigdy nie kąpałeś się w strumyku?

— A więc to strumyk! — krzyknął. Skoczył jeszcze wyżej. — Wodna ścieżka. Nie sądziłem, że są takie fajowatowskie!

— Tak, są. Ale powiedz, dlaczego nie kąpałeś się nigdy w strumyku?

— Nie kąpałem się w strumyku, jeziorze i rzece. Macie tu rzekę? Są podobno jeszcze większe. Są wodnymi drogami. Pływają po nich statki. Słyszałem, że są naprawdę git.

— Nie widziałeś…

— A co, macie tu rzekę?! — Firbol przestał skakać.

— No mamy.

— Juhu!

Tym razem garik zawirował w powietrzu. Zrobił fikołka. Wpierw w przód, potem w tył. Następnego i następnego. Nie przestawał. Kręcił się w powietrzu jak wiatrak.

— Dosyć! — krzyknął Barnim. — Odpowiedz na moje pytanie.

— A jakie to pytanie?

Firbol był nadspodziewanie uprzejmy. Nawet przestał skakać.

— Dlaczego nigdy nie kąpałeś się w jeziorze, rzece i strumyku?

— Ach, to pytanie. No tak. Bo widzisz, ja nigdy ich nie widziałem.

Barnim myślał, że to już koniec wyjaśnień.

— U mnie nie ma czegoś takiego. Znaczy się jest, ale nie dla mnie.

Pierwszy raz Barnim cieszył się, że Firbol nie przestaje mówić. Siedział na trawie i uważnie słuchał. Zapomniał nawet o mydle, które ciągle trzymał w dłoni.

— Ja i inni garikowie mieszkamy na Klepsydrowych Polach, gdzie jest bardzo mało wody. Co prawda pada tam deszcz i to bardzo często, ale szybko wsiąka w piasek i znika. Nie zostaje na powierzchni, tak jak tutaj. — Chlapnął wodą. Krople ponownie zalśniły w słońcu. — Tam jest bardzo dużo piasku. Właściwie sam piasek. Są tylko określone miejsca, gdzie woda nie ucieka i stoi w miejscu. Tylko nieliczni mają do niej dostęp. To właśnie starsi garikowie zajmują się jej wydzielaniem. Ona jest smaczniejsza od tej z nieba. Nabiera smaku przesiąkając przez piasek. Są określone porcje. Nikt, poza starszymi garikami, nie ma wstępu na Obszary Wód. Ja także. Jestem młody i niedoświadczony. Wielu garików odeszło na tereny Świata Różności. Tam mieszkają ludzie. Tam jest tak jak tu, podobno. Nigdy tam nie byłem. Choć słyszałem, że są też miejsca straszne. Nie wiem co to znaczy, ale chodzą pogłoski, że tam się trzęsą nogi i chce się uciekać, ale nie można. Chciałbym chociaż raz poczuć coś takiego.

W jego głosie słychać było szczerą tęsknotę i pragnienie. Mówił dalej.

— Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakiś garik stamtąd wrócił. Choć słyszałem, że to taka bujda. Ja wiele słyszę. Dużo wiem. Chciałem wiedzieć jeszcze więcej i ruszyłem w stronę Świata Różności. Nęciły mnie plotki, że tam jest czaderściacko. I wiesz co — zrobił pauzę. Nachylił się w stronę Barnima. — Tam jest czaderściacko! Tam jest tak jak tu, a tu jest czaderściacko. Tak myślę. Nie dziwie się, że tamtym nie chciało się wracać.

Kolejny raz zamilkł, ale tylko na chwilę.

— Mówili mi, że ludzie są źli. Jesteś zły?

Barnim przez chwile nie wiedział co powiedzieć.

— A wyglądam na złego?

— Nie wiem. A jak powinieneś wyglądać, żeby być złym?


***


— Wiemy? Masz zamiar go okłamać? — Zefir domyślał się co Remir knuje.

— Dlaczego od razu okłamać. — Uśmiechnął się przebiegle. — Najpierw spróbujemy dowiedzieć się całej prawdy.

— I dlatego powiesz mu, że nam się udało?

Zefir nie poznawał zachowania Remira.

— Mam dość tego nadętego, przemądrzałego gówniarza. Słyszałeś jak on się do nas zwraca?

— Ma do tego prawo.

— Gówno a nie prawo. Mam to gdzieś. Mam tego wszystkiego dość. Czas coś z tym zrobić. Teraz mam szansę, więc daruj sobie pouczenia. Nie zamierzam zmarnować okazji. I wiesz co, na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Nawet nie zauważysz, kiedy ten fajfocel zacznie tobą dyrygować.

Zefir siedział w bujanym fotelu. Już chciał się odchylić, wprawić mebel w ruch i usłyszeć znajomy zgrzyt. Powstrzymał się w ostatniej chwili. Targający nim niepokój był silny. Zbyt silny. Przeszkadzał magowi w koncentracji. Od poczynań Mefista jeszcze bardziej dręczyła go niewyjaśniona historia garika.

— Co tak siedzisz jak trep! — Remir krzyknął.

Kiedy krzyczał, Zefir nigdy nie traktował go poważnie. Wiedział, że w słowach maga nie może być złości. Odgrywali sceny, by w świcie bez uczuć i emocji zachować choć odrobinę normalności.

— Nie twierdze, że się mylisz co do Mefista, ale…

— Co za ale? Do ciężkiej cholery, mam dość twoich dąsów. Ale, ale, ale. Teraz zrobimy po mojemu. Zrozumiałeś!?

— Zemsta niczego nie rozwiąże.

— Może i masz rację, jednak dla Mefista będzie lepiej, jeśli się mylisz.

Zefir nie wierzył własnym uszom. Skąd tak wielka zmiana w zachowaniu Remira? Owszem, miewał wybuchy, ale kończyły się szybko. Były tylko pozą, pragnieniem i tęsknotą za czymś na zawsze utraconym.

— Co się z tobą dzieje? Przecież ty nigdy taki nie byłeś.

— Właśnie, i to był błąd. Mogłem od razu rozprawić się z tym szują. Przejrzałem na oczy. Teraz nikt i nic mi w tym nie przeszkodzi.

Zefir spoglądał na czerwoną, napęczniałą od złości twarz Remira. Nie udawał. Po dwóch tysiącach lat był naprawdę wściekły. Przez chwilę Zefir myślał, że to tylko zły sen, że zaraz się obudzi i usłyszy śmiech przyjaciela.

— Dosyć tego. — Remir wcielał plan w życie. — Jesteś ze mną albo przeciwko mnie. To jak będzie?

Zefir milczał. Patrzył tępym wzrokiem, szukając swojego przyjaciela, ale bezskutecznie. Stał przed nim. Patrzył mu głęboko w oczy, ale go nie widział. Jak to możliwe. Remir nie był sobą. A przecież nagła zmiana zachowania, jakakolwiek zmiana na Parteonie, nie miała prawa bytu.

— No co jest z tobą? Tak czy nie?!

Zefir wiedział co powie. Wiedział też, jak zareaguje na te słowa Remir.

— Skąd w tobie ta nienawiść, ten gniew?

— Tak czy nie?! Nie mam czasu na banialuki.

— Tak — skłamał.

Remir uśmiechnął się. Zefir nie miał wątpliwości. Był to uśmiech złowieszczy. Przepełniała go nienawiść i żądza zemsty za wszelką cenę.


***


Barnim chciał uczestniczyć w pogrzebie Ojca Toreta. Wiedział jednak, że to niemożliwe. Kapłanów Kościoła Wieży od setek lat chowano w odosobnieniu, daleko, za murami świątyni, by zapewnić im należyty spokój po śmierci. Z tego też powodu miejsce pochówku kapłanów od dawien dawna utrzymywano w tajemnicy.

Garik również liczył na pożegnanie. Nie potrafił zrozumieć dlaczego nie może zobaczyć się ze swoim nowym przyjacielem. Dla niego śmierć była tylko słowem. Pustym słowem. Myśląc o niej, nie myślał o końcu. Liczył na kolejne spotkanie. Nie dziś, to jutro, w innym miejscu, o innej porze. Jeżeli w coś wierzył, to na pewno nie w koniec. Nie w to, że już nigdy nie spotka człowieka, z którym spędził przedwczorajszy wieczór. Nie było w tym sensu. Nie.

Głos garika łagodził smutek. Barnim zastanawiał się, jak to możliwe, że taka mała istotka wydaje z siebie tak różnorodne dźwięki. A wszystkie czyste, melodyjne, wypowiadane z nieskazitelną dykcją.

Barnim siedział w fotelu. Myślał o dzisiejszym dniu i pożegnaniu Ojca Toreta. Padało. Może to niebo płakało po stracie czystej duszy. Może to chmury zasnuły się czernią w żałobnym pochodzie, a wiatr trząsł konarami drzew, zrzucając z nich pierwsze zżółkłe liście, by dać ujście swojemu cierpieniu. Barnim chciał, żeby tak było. Patrzył na zalewane kroplami deszczu okno i czuł w sercu radość. Wszystko, co słyszał dokoła, współgrało z jego duszą.

Werbel zawył na dworze. Garik nerwowo poruszył się na podłodze. Przestał mówić. Leżał na zwierzęcej skórze. Była bardzo miękka i dawała dużo ciepła. Nie wiedział do kogo wcześniej należała. Teraz jego uwaga koncentrowała się na usłyszanym dźwięku. Wystające spod gęstej czupryny uszy poruszały się energicznie.

Barnim zauważył reakcję garika. Zastanawiał się czy to oznaka strachu, czy bardziej zaciekawienia. W pamięci miał jeszcze snutą niedawno przez Fribola opowieść. Nie mógł uwierzyć, że istota siedząca na podłodze jego domu jest z innego świata.

Jakie to dziwne — pomyślał. — Są momenty spokojne, w których nic się nie dzieje, ale wystarczy jedna rzecz, która zmienia bieg wydarzeń i wszystko wywraca się do góry nogami. Nagle nachodzą nas nieoczekiwane sytuacje i zdarzenia, jakby ktoś zaplanował je już dużo wcześniej, jakby tylko czekały na okazję. Zniecierpliwione, dzieją się wszystkie razem, w najmniej odpowiedniej chwili, tak nagle.

Barnim odnosił wrażenie, że właśnie minął okres spokoju, a teraz zaczyna się kolejna fala niespodziewanych momentów i zwrotów w jego życiu.

— Co to za wycie?

Barnim wyczuł niepokój w głosie Firbola.

— To Werbel.

— Nie, to w oddali. Słyszę jakieś wycie. Wydaje mi się, że tam jest o wiele więcej Werbli.

— To na pewno wilki kręcą się po okolicy. Dużo ich tutaj.

— Wilki?

Barnima męczyła niewiedza rozmówcy.

— To takie wściekłe psy. Wyglądają podobnie jak Werbel, ale uważaj. One nie łapią za nogawki, tylko od razu gryzą nogę.

Garik zamyślił się.

Barnim wstał z fotela. Nie miał ochoty na rozmowę. Chciał być sam. Zła pogoda i wydarzenia ostatnich dni odebrały mu siły. Zresztą, przecież on zawsze był sam, a teraz przebywał z człowieczkiem z innego świata, który zadawał mnóstwo pytań. Na dodatek jego buzia nie chciała się zamknąć. Miał prawo odczuwać zmęczenie.

Wyszedł na zewnątrz. Stanął na ganku. Padało coraz bardziej. Spojrzał na zmącony strugami deszczu strumyk. Zauważył, że poziom wody znacznie się podniósł. Działo się coś naprawdę dziwnego. Coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Jeszcze z rana świeciło słońce a teraz wszystko tonęło w strugach deszczu. Wkoło panował mrok, jakby nastał późny wieczór, choć przecież niedawno świeciło słońce. Barnim przeżył już jedno zaćmienie słońca, ale nawet wtedy nie było tak ciemno. Cała okolica, drzewa, wzgórza, nawet niebo, wszystko, co otaczało go przez ostatnie lata, teraz wyglądało obco.

Wziął głęboki oddech w nadziei, że świeże powietrze rozjaśni mu umysł. Mimo deszczu było gęste, ciężkie i ciepłe, jak nie z tego świata. Czy to możliwe, że za sprawą garika jego życie tak szybko się zmieniło? Nigdy wcześniej nie czuł czegoś podobnego. Ale czego? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. W głowie miał chaos.

O dach domu uderzały coraz większe krople deszczu. Wiatr zawiewał je na Barnima, mocząc mu ubranie. Nie cofnął się, by wrócić do domu. Stał, patrząc przed siebie. Może to sen, pomyślał. Może ja śnie. Czy chciał, żeby to był sen? Świst wiatru, rozkołysane drzewa, które poruszała jakaś niespożyta energia. Wzburzony strumyk, kłębiące się na niebie chmury…

Spojrzał na budę Werbla. Najwyraźniej siedział w niej głęboko schowany, nie wiedząc co się dzieje.

Barnim wyczuł w powietrzu swąd spalenizny. Może jednak śnił. A może zapomniał, że jest na przedstawieniu z dziwną scenografia i efektami. Tracił rachubę czasu.

Nagle ciepło oblało jego plecy. Nie chciał go czuć. Odganiał je myślami, ale szybko przybrało na sile. Zamknął oczy, ale tylko na moment. Ciemność rozświetliły pomarańczowe cienie. I nagle coś uderzyło go w nogi.

— Ratunku! — Firbol krzyknął.

Barnim ocknął się. Deszcz wciąż padał, ale słabiej. Ciszę zagłuszały trzaski piorunów. Niebo rozświetlały białe smugi. Poza nimi nie było widać nic, prócz czerni. Barnim stał zdezorientowany. Tylko stał. Czy kolejny huk będzie ostatnim w jego życiu? Oprzytomniał. Ledwo zdążył złapać uciekającego garika. Widział jego wytrzeszczone z przerażenia oczy. On się bał. On naprawdę się bał.

Barnim trzymał Firbola za kaptur. Czuł, że za chwilę materiał wyślizgnie mu się z ręki. Drugą dłonią nerwowo przetarł twarz. Piekła go. Spojrzał na swój dom. Z okien buchały płomienie. Ogień trawił cały dach. Gdyby nie palące ciepło, w oczach miałby wiadro łez. Ale wiadro to za mało, by ugasić pożar. A palił się nie tylko dom. Płonęło również jego serce.

Garik próbował uciec. Krzyczał przeraźliwie, piskliwym głosem, ale Barnim go nie słyszał. Nie mógł słyszeć. Potężne huki piorunów zagłuszały każdy dźwięk. Białe światło błyskawic mieszało się z blaskiem płomieni. Barnim nie wierzył własnym oczom. Wszystko, co dotychczas posiadał, trawiły płomienie. Świeżo lakierowane drewno czerniało, smagane językami ognia. Deski spalały się niczym zapałki.

Barnim w bezsilności puścił kaptur Firbola. Uwolniony garik upadł na ziemię.

Słup ognia odciął wejście. Płomienie smagały całe ściany budynku. Dom przypominał wielkie ognisko.

Barnim spojrzał przerażonemu garikowi w oczy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to co widzi, dzieje się naprawdę.

Chwycił Firbola za kaptur i ruszył przed siebie. Uciekał.


***


Pokój opanowała ciemność. Słychać było tylko ciche skrzypienie fotela. Minęła już godzina odkąd Remir udał się do Kamiennej Wieży Mefista. Zefir zastanawiał się czy młody mag uwierzy w fałszywą historię o gariku. Myśl, że plan Remira mógłby się nie powieść niepokoiła go. Ale jeszcze większy niepokój wzbudzało w nim zachowanie przyjaciela. Pierwszy raz odkąd przebywał na Parteonie miał wątpliwości, czy powinien nazywać Remira swoim przyjacielem. Co prawda był przemądrzały i lubił każdemu docinać, ale nigdy do tego stopnia jak dzisiaj.

Ciemność rozjaśnił mały płomyk. Tańczył tuż nad dłonią Zefira. Oświetlił fajkę a po chwili także twarz maga, szarą i pomarszczoną. Przy niej pojawiła się druga dłoń. Kciuk potarł o koniuszki palców. Spomiędzy nich wyleciał mieniący się w ciemności złoty tytoń. Zatoczył krąg. Rozjaśnił na chwilę mrok po czym wpadł do fajki. Na jej krawędzi pojawił się ognik. Przypominał ptaka. Tlił się jak płomień świecy. Spojrzał w oczy maga. Spuścił główkę. Dziobkiem ubił tytoń. A potem odleciał znikając w ciemności.

Ciemność wypełniło światło malutkich iskierek. Powędrowały w górę i zastygły w górze jak małe gwiazdki na nocnym niebie. Jeszcze przez moment dym palonego tytoniu przyćmiewał ich blask, niczym rozwiane wiatrem, wędrujące w ukryciu przed światłem dnia, chmury. Powietrze wypełnił słodki zapach wanilii.


***


Leżeli na trawie ciężko dysząc. Zlani potem, łaknęli spadających z nieba kropel deszczu. Barnim zobaczył swój dom, a właściwie jego resztki. Przypominał stos palonego w kominku drewna. Nie było słychać huku walących się stropów. Grzmoty piorunów zagłuszały wszystko.

Barnima bolała głowa. Zakrył uszy rękoma. Przyłożył twarz do wilgotnej ziemi. Wciąż padało, ale spragniona wody gleba wchłaniała każdą kroplę.

Garik nie wiedział co się dzieje. Dawniej w ogóle by się tym nie przejął. Teraz brakowało mu pewności siebie. Zapragnął być znowu w domu. W tym okropnym, monotonnym miejscu, gdzie czas nie był nawet pojęciem względnym. Ale zdawał sobie sprawę, że to nie możliwie. Przypominały mu o tym piekące go od gorącego powietrza oczy i usta. Mamrotał pod nosem, nie mogąc zebrać myśli. Kiedy poczuł na sobie wzrok Barnima, zamilkł. Usiadł na ziemi i spojrzał w kierunku płonącej chaty. Wzrok Barnima przeszywał i palił. Chciał się od niego uwolnić, ale nie mógł. Dręczył go i sprawiał, że nie wiedział jak ma się zachować. Czuł drżenie nóg i ściskanie w gardle. Zawsze miał tyle do powiedzenia, a teraz zdobył się raptem na kilka słów. Wypowiedział je drżącym głosem.

— T u j e s t i n a c z e j.


***


W pokoju było ciemno. Zefir milczał. W czasie pobytu na Parteonie jeszcze nigdy nie myślał nad czymś tak intensywnie.

— O bogowie!

Podskoczył w swoim fotelu. Nagłe pojawienie się Remira kompletnie go zaskoczyło. Ten jednak nic sobie z tego nie robił.

— Co tu tak ciemno! Zefirze, chcesz żebym wpadł, na któryś z twoich starych gratów?

W kominku zapłonął ogień.

— Nie spodziewałem się ciebie tak szybko — powiedział Zefir.

Remir uśmiechnął się krzywo.

— Coś mi się wydaje, że mocno sobie pokimałeś.

Zefir zaciągnął się dymem z fajki. Zamyślony, dopiero teraz, czując smak tytoniu, przypomniał sobie, że trzyma ją w dłoni. Nie chciał zdradzać swoich uczuć. Odezwał się szybko.

— Skąd te przypuszczenia?

— Skąd te przypuszczenia? Rozumiem, że żyjąc dwa tysiące lat jedna doba może być chwilą, ale zawsze, ilekroć nie było mnie dłużej niż kilka godzin, ty od razu pytałeś gdzie byłem. Wydaje mi się, że powinieneś odpocząć. — Odwrócił się do Zefira plecami — Chyba, że chciałeś mnie zaskoczyć swoją obojętnością?

Wyszedł z pokoju.

Zefir miał mętlik w głowie. Wciąż słyszał wypowiedziane przez Remira słowa. Jedna doba? Zerwał się z fotela.

— To nie może być! — krzyknął.

Remir zatrzymał się na schodach. Ujrzał Zefira. Zbiegał po stromych stopniach. Pędził, jak ścigany przez stado wygłodniałych wilków zając. Wymachiwał rękoma, tłumacząc coś na migi.

— Posłuchaj, chyba wiem o co tu chodzi!

Ledwo zdążył wyhamować przed Remirem. Dyszał ciężko.

— Uspokój się! Oszalałeś na stare lata.

— O tuż to! Na stare lata. — Zefir patrzył Remirowi w oczy. — Nie rozumiesz? Zmieniłeś się. Ja też się zmieniłem. Wszystko zaczęło się zmieniać. Rozejrzyj się. Nie widzisz? Odczuwam ból w nodze!

— Nie ma się co dziwić. Po takich zawodach w zbieganiu ze schodów nawet gazelę bolałyby nogi. Mało sobie łba nie rozbiłeś. Miałem racje, że musisz odpocząć. Jesteś przemęczony. Może masz gorączkę?

— Nie. Nic nie rozumiesz. Ja czuję ból w nodze, ale nie zwykły ból. Ja czuje starość. Ta noga mnie łupie. To musi być reumatyzm.

— Chyba we łbie ci łupie. To jakaś bzdura! Nigdy nic takiego ci nie dolegało. A skoro nic takiego ci nie dolegało, to nie może ci dolegać i teraz.

Remir nie czekał na odpowiedź. Ruszył schodami w dół. Zefir szedł za nim.

— Może, ale… Posłuchaj mnie. — Wyminął go i zagrodził mu drogę. — Siedziałem tutaj i dla mnie nie było cię kilku, może kilkunastu minut. Wcale nie spałem.

Remir odepchnął go na bok. Szedł dalej. Zefir nie dawał za wygraną.

— Ja tego nie wymyślam. Nie rozumiesz?

— Zejdź mi z drogi! Nic tu nie wskórasz. Jest już za późno.

— To nie tak. Zrozum, zmieniliśmy się. Zmieniło się nasze zachowanie. Stałeś się nerwowy. Nie widzisz tego? A ja! Ja się nie zmieniłem?

Remir zmierzył go wzrokiem. Najwyraźniej dostrzegał pewną różnicę i musiał zastanawiać się nad tym już wcześniej.

Zefir wyczuł swoją szansę. Kontynuował.

— Coś musiało się stać. W jakiś sposób doszło do zetknięcia dwóch płaszczyzn. Nie widzę innego wyjaśnienia. To dlatego garik znalazł się na Ziemi.

Remir stanął.

Niewykluczone, że tak właśnie było. A jeśli tak, to nasuwało się wiele pytań. Jak wytłumaczyć różnicę czasu? Czy ojciec Toret na pewno nie żyje? I czy na ziemi nie ma przypadkiem paru chodzących trupów?

Remir chciał coś powiedzieć. Zefir był prawie pewien, że przyjaciel znów go odepchnie. Zamiast tego, Remir kichnął. To było jego pierwsze kichnięcie od dwóch tysięcy lat.


***


Garik nie wiedział co zrobiło na nim większe wrażenie, ostatnie wydarzenia, wyraz twarzy Barnima czy to, co obecnie działo się wokół niego. Biegł przed siebie w stronę lasu. W blasku przecinających niebo piorunów dostrzegł ścianę drzew, a na niej tańczące cienie, rzucane przez trawiące resztki jego domu płomienie. Mimo szalejącej burzy, powietrze stało w miejscu. Panował bezruch. Wszystko zamarło przygniecione ciężkimi grzmotami piorunów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 55.23