Liber iste omnibus qui mecum tosti dedicatus est
*
Tę książkę dedykuję wszystkim, którzy wznoszą toast razem ze mną
— Exordium —
Każdy z nas chociaż raz spotkał się ze sporem dwóch stron albo osobiście brał udział w jakże pouczającej wymianie zdań, którą jest kłótnia. Sprzeczki są nieodłącznym elementem dnia… ba! Jak nie życia każdego z nas. Kłócisz się z innymi już od najmłodszych lat, początkowo o to, że ktoś zabrał Ci zabawkę, poprzez klasyczne: „kto wyniesie śmieci?!”, skończywszy na: „ale z ciebie stary dziad, nie chce ci się nawet iść zagrać z nami w brydża!”. Cóż chyba każdego z nas to czeka, jeszcze nie wiem i staram się o tym nie myśleć zbyt dużo.
Mechanizm mózgu ludzkiego jest zaprogramowany tak, że zawsze stara znaleźć się sojuszników po to, aby pozbyć się wroga. Pierwsza część moich przemyśleń dostała miano „sądu”, oczywiście nieprzypadkowo. Opowiadając się za każdą sprawą mogłeś bądź mogłaś poznać mój punkt widzenia. Każda farsa, którą opisałam miała argumenty „za” oraz „przeciw”. Teraz będzie trochę inaczej… W pierwszej części trylogii sądziłam sprawy, w drugiej będę sądzić skrajności. Dlaczego bez Adwokatów? To bardzo proste. Do spraw skrajnych należy podchodzić z czystą głową, bez wskazówek, naprowadzeń, czy podpowiedzi. Nie można obiektywnie rozstrzygnąć sporu mając na prawym ramieniu anioła, a na lewym demona — zawsze, któryś zwróci bardziej Twoją uwagę i pociągnie w swoją stronę. Wszystkie kolejne stronice, które przeczytasz będą bezkompromisowe, nie będzie nic pomiędzy. Istnieje wiele ścieżek rozstrzygnięcia konfliktu, a jedną z nich jest kompromis. Pewnie teraz zastanowisz się dlaczego nie dam sobie spokoju i nie pozostawię skonfliktowanym stronom możliwości dogadania się i kompromisu. Po prostu nie chce. Wszystko co się zaczyna lepiej jest skończyć, bo konsekwencje niedoprowadzonych do końca spraw, czy prędzej, czy później Cię dopadną.
Skrajności… czymże są? To wszystkie racje, które wykluczają się tak samo jak się dopełniają. Nie ma jednej bez drugiej. Są sobie obce, a gdy się im przyjrzysz spostrzeżesz, że nie da się ich rozdzielić. Jedna pociąga drugą tak samo jak druga odpycha pierwszą. Są zarówno zaprzeczeniem jak i potwierdzeniem fizyki. Można porównać je do magnesów o takich samych biegunach, które się przyciągają. Niemożliwe? Jesteś tego pewien? Udowodnię Ci, że nie ma śmierci bez życia, że nie ma uśmiechu bez łez, i że nie znajdziesz milczenia bez słowa. Założę się, że przynajmniej jedna z rozpraw uderzy Cię prosto w twarz tak mocno, że zamkniesz książkę nie kończąc rozdziału i przyrzekniesz sobie, że już więcej nie będziesz jej czytał po czym po paru dniach wrócisz i dokończysz co zacząłeś. Miej wtedy świadomość, że rzecz, o której przeczytałeś tyczy się właśnie Ciebie. Skoro coś Cię boli to oznacza, że siedzi gdzieś w Tobie stłamszone dużą ilością: „mnie to nie obchodzi”, „to nie moja sprawa”, „co ja się będę mieszał/ mieszała”. Być może napotkasz w tej części rozdział zatytułowany racjami, o których kiedyś myślałeś, ale nie dokończyłeś swoich rozważań, bo stwierdziłeś, że „to za dużo”, że „Ciebie to przerasta”. Możesz się obrazić, że zbyt ostro o czymś mówię, albo że zbyt łagodnie. Odpowiem Ci wtedy: „jeśli Ty nie umiałeś poradzić z tym sobie to ja zrobię to za Ciebie. Gdybyś miał obrane stanowisko w tej sprawie nie czepiałbyś się mojego zdania”. A może właśnie odwrotnie? Może właśnie najwięcej do powiedzenia mają osoby, które zajęły stanowisko w konkretnej sprawie, a ktoś ma zupełnie inne poglądy? Jest to możliwe, ale wtedy bardzo łatwo zorientować się jaką kto ma zdolność myślenia. Osoba mądra nigdy nie będzie wykłócała się w sprawie, w której ma zajęte stanowisko. Byt ograniczony pojemnością mózgu ma zawsze najwięcej do powiedzenia — „milczenie to największy krzyk”.
Wznoszę pierwszy toast za Tych, którzy potrafią mieć swoje zdanie i nie potrzebują aby cały świat podporządkował się wyłącznie jemu.
Z wyrazami szacunku.
— Auditus 1 —
Risu et lacrimis * Uśmiech i łzy
Zakładam, że w swoim życiu spotkałeś się zarówno z jednym jak i drugim. Myślę, że ani jedno, ani drugie nie jest Tobie obce. Odnoszę czasami wrażenie, że zapominamy o tym, że tytułowi bohaterzy, czyli uśmiech i łzy to skrajności, które odpychają się tak bardzo jak się przyciągają. W zasadzie jedno jest nieodłącznym elementem drugiego. Są o tyle ciekawym zjawiskiem, że nigdy nie pojawiają się w pojedynkę. Idą ze sobą przez Twoje życie „trzymając się kurczowo za ręce”, a Ty nawet nie czujesz ich obecności. Hmmm? Jak to jest?
Pragnę udowodnić Ci, że nie zdajesz sobie sprawy z tego jak bardzo zaniedbujesz swój uśmiech i łzy. Trzeba się o nie troszczyć jak o wszystko inne. Absolutnie nie chodzi mi o to żeby potępić Twój nie śnieżnobiały uśmiech tylko o sam fakt. Śmiejesz się wtedy gdy coś Cię bawi albo gdy jesteś zażenowany na tyle mocno, iż nie umiesz oddać tego w inny sposób jak tylko śmiechem. Jest to jak najbardziej dopuszczalne. Zauważmy jednak jak wiele osób się uśmiecha. Idąc ulicą i łapiąc z kimś kontakt wzrokowy od razu pierwsze co nasuwa nam się na usta to uśmiech. Występują tylko pojedyncze przypadki person, które tego nie odwzajemniają. To teraz pomyślmy logicznie. Uśmiech jest alegorią szczęścia, gdy na naszej twarzy pojawia się „banan” to znaczy, że jesteśmy z czegoś zadowoleni. Czy jednak możliwe jest, że każda osoba napotkana na mieście jest szczęśliwa? Z punktu widzenia socjologii niemożliwe jest aby zadowolić wszystkich, co więc za tym idzie — niemożliwe jest aby każdy był szczęśliwy (okrutna prawda). Słyszałam kiedyś historię pewnego człowieka, który przechodził przez most. Ów mężczyzna założył sobie, że jeżeli przechodząc przez opisany wcześniej wymysł architektury przypadkowo napotkana osoba się do niego uśmiechnie — nie skoczy. Otóż, skoczył… Nauczyliśmy się tak grać pozorami, że nasze mózgi w niektórych sytuacjach nie potrafią już odróżnić, czy ktoś kto się uśmiecha jest naprawdę szczęśliwy, czy tylko udaje. Jedno jest pewne — w dzisiejszych czasach nawet uśmiechniętej buźce nie można ufać. „Nie zawsze smutek poznasz po twarzy gdy z oczu łzy się poleją, bo nieraz w sercu łamie się życie, a jednak usta się śmieją”.
Zastanowisz się pewnie teraz, co takiego ma uśmiech do łez? Przecież jedno jest całkowitym zaprzeczeniem drugiego. Jak już podkreśliłam na początku — skrajności to jedyne wartości, które odpychają się tak bardzo jak się przyciągają. Z moich obserwacji wynika, że boimy się płakać. Nie rozumiem dlaczego, przecież płacz jest naturalną reakcją organizmu i jeśli płaczesz to znaczy, że masz emocje czego skutkiem jest wniosek, że wszystko z Tobą okej, wszystko z Tobą dobrze. Twój mózg odbiera bodźce z otoczenia i jeśli coś jest smutne to naturalnym następstwem jest to, że z Twoich oczu potoczą się małe, przezroczyste kropelki. Nie jestem w stanie pojąć dlaczego tłamsimy w sobie negatywne emocje. Jeśli masz ochotę śmiać się to to rób — niech usłyszy Cię cały świat. Jeśli masz ochotę płakać to płacz — niech inni zobaczą, że nie wstydzisz się własnych emocji, niech zobaczą, że z Tobą wszystko okej: P. Spotkałam się wiele razy z tezą, że łzy są oznaką słabości. Poproszono mnie abym się do tego odniosła. Poczułam na sobie absurdalne spojrzenia osób, które usłyszawszy moje zdanie stanęły jak wryte. „Może właśnie łzy nie są oznaką słabości, a tego, że byliśmy zbyt silni za długo”. Uwierz mi Ty, Drogi Czytelniku, że nie ma czego się wstydzić. „Łza to krew, tylko z duszy nie z ciała, dlatego taka przejrzysta i biała”. Płaczesz — wszystko z Tobą w porządku.
No dobrze, po czasie dygresji na temat każdej wartości osobno przyszła pora na porównanie skrajności, których jak uważają ludzie, nie da się ze sobą spoić. Tak jak „po każdej burzy wychodzi Słońce” tak trzeba najpierw się popłakać żeby się naprawdę uśmiechnąć. Zauważ, że nawet malutkie stworzonka zwane noworodkami przychodząc na świat najpierw płaczą, a dopiero później uśmiechają się do niego w podzięce za to, jak je przyjął. Bez względu na to jaki jest powód łzy nie występują nigdy bez uśmiechu i odwrotnie. Można powiedzieć, że dobrostan jest pewnego rodzaju „oddechem” po lamencie. Na pewno każdy z nas sto razy bardziej wolałby się całe życie uśmiechać niż płakać, ale uwierz mi tak się po prostu nie da. Gdy czegoś jest za dużo głowa przestaje współpracować z ciałem, każde z nich żyje jakby osobnym żywotem i popadasz w obłęd. Trzeba umieć się uśmiechać, ale nie wolno wstydzić się płakać. W niektórych sytuacjach faktycznie bardzo ciężko jest wytłumaczyć drugiej osobie o co chodzi. Jak powiedział kiedyś jeden z moich najpotężniejszych Nauczycieli, Mentorów, najbardziej pokręcony człowiek świata: „Uśmiechaj się, bo to dezorientuje ludzi, uśmiechanie się jest dużo łatwiejsze niż wytłumaczenie komuś co „zjada Cię” od środka”. Pomimo, że Joker miał rację w uprzednio przywołanych słowach to jeśli jest taka możliwość, zawsze robi się lżej kiedy ktoś ma świadomość Twoich problemów.
Uśmiech, łzy — brzmi tak skrajnie, a leży tak blisko siebie. Są jak dzień i noc — jedno następuje po drugim. Ani jednego, ani drugiego nie wolno przedawkować dla własnego zdrowia i nie popadnięcia w psychozę. I jedno, i drugie jest tak samo potrzebne chociażby w uświadomieniu światu, że nie jest on ani tylko kolorowy, ani tylko szary. Czasami uśmiech łączy się ze łzami i płaczemy ze śmiechu. To jest kolejne potwierdzenie tego, że nawet największe przeciwieństwa da się połączyć w spójną całość.
Wznoszę toast za Tych, którzy potrafią się śmiać z całego świata i siebie oraz za Tych, którzy nie wstydzą się płakać.
— Auditus 2 —
Silentium et conversationem * Cisza i rozmowa
„Wiem czego Ci potrzeba” — takimi słowami rozpoczął jedno ze swoich opowiadań Stephen King. Popatrz uważnie. Wypowiedź tą tworzą aż 4 słowa. Każdy z nas i Ty, i ja w ciągu całego swojego życia wypowiada tysiące. Ba! Jak nie miliony słów. Tak powstaje rozmowa. W kontekście socjologicznym jest ona potrzebna do komunikowania się i przekazywania innym ludziom wiadomości o swoich odczuciach, potrzebach, czy problemach, które ciągle siedzą w naszych głowach. Czasami rozmawiając z kimś mamy wrażenie jakby cierpiał aż na newrozę. Zdecydowanym przeciwieństwem tej wartości jest cisza. Zastanówmy się jednak chwilę, co jest lepsze? Grobowe milczenie, czy gadulstwo nie do opanowania?
Jak już wcześniej wspomniałam rozmowa jest czymś co pozwala na przekazanie innym ważnych (lub mniej ważnych) treści. Z perspektywy obecnych czasów ciężko jednoznacznie określić co dostaje miano „rozmowy”. Raczej tradycyjne ploteczki zamieniamy na wymianę wiadomości ozdobionych kolorowym tłem, emotkami i pseudonimami. Odnoszę czasami wrażenie, rozmawiając z innymi, że niektórzy nie potrafią swobodnie się wypowiadać, natomiast kiedy wymieniam z nimi wiadomości na platformie do tego przeznaczonej, to jestem pod pełnym wrażeniem jakie zdania potrafi ta dana osoba tworzyć — niemalże sienkiewiczowskie. Przyjmijmy jednak, że mianem „rozmowy”, w tym przypadku, będziemy określać kontakty międzyludzkie „twarzą w twarz” wzbogacone o wypowiadane komunikaty. Każda szermierka słowna ma swój początek, temat i koniec. Czasami mówimy coś nie myśląc, słowem — wydaje nam się, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy i każde słowo, które wypowiadamy jest tak mądre iż nie musi zostać „przefiltrowane” przez mózg. Ach… Jak bardzo się mylimy… Gdyby tylko chciało się najpierw pomyśleć, a dopiero potem powiedzieć to chyba świat byłby lepszym miejscem. Gdybyśmy nauczyli się komunikować normalnie i dobrze odbierać komunikaty danego nadawcy to moglibyśmy pozbyć się nawet konfliktów. Czy uważam, że jest to możliwe? Absolutnie nie. Nie da się zmienić wszystkich, przede wszystkim (co chyba najważniejsze) nie da się uświadomić wszystkim, że naprawdę warto myśleć :) Rozmowa to także podstawowa jednostka w utrzymaniu relacji z innymi. To dzięki niej dowiadujemy się jaki ktoś jest, co lubi, a co go denerwuje. Czasami pojawiają się w niej jednak małe (albo większe) kłamstwa, ale na ich rozprawę przyjdzie jeszcze czas. Zauważalne stają się w społeczeństwie pewnego rodzaju „WYBITNE” jednostki, które uważają swoje słowo za prawie równe słowom Boga. Nie rozumiem dlaczego. Rzeczą wiadomą jest, że każdy ma inne poglądy i choćby idee jednej osoby zgadzały się z teoriami pozostałych ludzi na świecie, to zawsze znajdzie się ten jeden wyjątek, który będzie indywidualistą i krzyknie „liberum veto”.
Cisza… Każdy lubi odgłos ciszy. Albo nie, inaczej. Każdy w pewnym momencie odczuwa potrzebę „usłyszenia ciszy”. Jak to brzmi — usłyszeć ciszę. To kolejny dowód na to, że nie ma ciszy bez rozmowy. Nawet ona ma swój dźwięk, a wypowiadane słowa przecież właśnie nim są. Jest to również potwierdzeniem tego, że „wymiana zdań” na Messengerze nie jest konwersacją pierwotną. Jest tylko jakimś podrozdziałem, który stworzyli ludzie twierdząc, że „to będzie lepsze rozwiązanie”. Czasami każdemu z nas potrzebna jest chwila tego odgłosu. Jeślibyśmy usiedli w niej zobaczylibyśmy jaka potrafi być piękna, a zarazem przerażająca. Najcichsze pomieszczenie na świecie to to, w którym nie da się wtrzymać dłużej niż 30 — 45 minut. Dlaczego? Człowiek działa tam w idealnej harmonii ze swoim umysłem i ciałem. Miejsce to jest idealnie ogłuszone, po chwili kontemplacji w nim człowiek zaczyna słyszeć przepływająca przez jego żyły krew i trzepoczące od oddychania płuca. Niektórzy poddają się już po kilku sekundach. Jest to na swój sposób piękne do pewnego czasu. Później zaczynają się dziać dziwne rzeczy ( dla niektórych może normalne) — halucynacje. W tym momencie można uświadomić sobie, że martwota jest zarówno cudem jak i największą zmorą. Tak samo jest jeśli chodzi o rozmowę. Jest fajnie dopóki nie zapadnie grobowa cisza. Wszystko jest dobrze do czasu kiedy mamy się do kogo odezwać. „W ciszy koło czwartej nad ranem słyszałem, jak powoli rosną korzenie samotności” — stwierdził kiedyś Haruki Murakami. To właśnie bezczynność słowna sprawia, że jesteśmy samotni. Obecnie kiedy nasza „rozmowa” przenosi się na różnego rodzaju komunikatory to jest to już kompletny absurd. Jedyne emocje jaki widzimy to te wyrażone minkami, serduszkami i jeszcze innymi animowanymi owockami i zwierzątkami. Kiedy piszemy z kimś, twierdząc że z nim rozmawiamy, to zapada właśnie tytułowa cisza. Zauważ, kiedy kreujesz jakąś wiadomość nie robisz tego na głos. Kiedy czytasz właśnie teraz to zdanie, w większości przypadków, nie robisz tego na głos. Robi to ten cieniutki głosik w Twojej głowie. To jest właśnie cisza — złudne uczucie, że odzywasz się do kogoś tak naprawdę tego nie robiąc.
Rozmowa zawsze występuje w parze z ciszą chociaż są sobie skrajnie różne. Po każdej wymianie zdań następuje otępienie. Jest to naturalny bieg rzeczy, ale jednak. Czasami pojawia się ono już na początku — wiedz wtedy, że po prostu rozmowa nie ma sensu. Cisza jest pewnego rodzaju znakiem ostrzegawczym. Jeśli pojawia się tuż na początku to reszta nie doprowadzi do niczego pozytywnego. W momencie gdy przestaje się do Ciebie odzywać osoba, na której bardzo Ci zależy przez jakiś czas czujesz jakby zawalił Ci się cały świat. To normalne. Ktoś z kim mogłeś rozmawiać godzinami nagle milczy. Zauważ co dzieje się wtedy z Twoją głową. Zaczynasz szukać kogoś na kształt tej osoby, wiele razy zdarzy się, że znajdziesz kogoś jeszcze lepszego kto nigdy nie zamilknie. A co wtedy z tamtą osobą? Pożerają ją kły piekielnej ciszy. Ten sam co wcześniej Haruki Murakami określił ten stan jako: „Potrzebne jej było nie moje ramię, a jakiekolwiek ramię. Potrzebowała nie mego ciepła, a ciepła drugiego człowieka. Poczułem się winny, że ja to tylko ja…”.
Kolejne dwie skrajności, które jakby się wydawało leżą na dwóch przeciwnych biegunach, ale tylko z pozoru. Mają ze sobą wspólną tylko jedną cechę — nigdy nie występują pojedynczo. Jeden łącznik, ale jakże ważny i silny. Nie da się prowadzić rozmowy ciszą i nie da się rozmawiać bez chwili marazmu. Bez słów nie istnieje rozmowa, a bez chwili letargu, zastanowienia nie istnieją mądre wyrazy, które są elementem dysputy. Warto przemyśleć zawsze jakie jednostki leksykalne kieruje się do drugiej osoby. Gdy uderzysz pięścią możesz pozbawić kogoś idealnie prostego nosa, lecz gdy uderzysz słowem możesz spuścić czyjąś psychikę i samoocenę do piachu. Nie wiem, czy te dwie wartości pragnął wąchać kwiatki od spodu. Znając kogoś wiemy na ile możemy sobie pozwolić kierując do niego dany komunikat, ale nie mając większej świadomości kim jest nasz rozmówca nie niszczmy go swoimi manierami. Mam nadzieję, że nikt z Was nie spotka się nigdy z ciszą w negatywnym tego słowa wydźwięku. Życzę natomiast aby każdy odnalazł harmonijne otępienie, które uświadamia tak dużo, trzeba się tylko na nim skupić, a przede wszystkim trochę pomyśleć. Pamiętaj, że jeżeli zadajesz się z kimś to poznasz tego człowieka po jego podejściu do Twojego milczenia. J.R.R Tolkien uwiecznił kiedyś słowa: „Ten kto nie rozumie Twojego milczenia, nie zrozumie także Twoich słów”.
Wznoszę toast za Tych, którzy umieją rozmawiać i milczeć.
— Auditus 3 —
Quod vera et falsa * Prawdy i kłamstwa
Ktoś powie pewnie teraz, że to niemożliwe. Przecież nie da się ich nawet porównać. To tak jakby zestawić dobro ze złem. Z wielką chęcią odpowiem, że takiej rozprawy także się pochwycę, ale słowem wprowadzenia wolałabym zacząć od mniej drastycznych rzeczy. O ile dwa wcześniejsze spory toczyły się wokół wartości w większym stopniu widzialnych tak ten będzie nieco inny. Owszem, prawdy i kłamstwa to także „rzeczy”, które dzieją się poza naszą głową, ale o ile tak je widzimy to musimy zauważyć też, iż są potencjałami, które poniekąd kreuje nasze sumienie. Niestety druga część mojej trylogii ma to do siebie, że nie jest już tak łagodna jak pierwsza. Nie ma tutaj hipotez. Są żelazne tezy z czystymi argumentami.
Zastanowisz się w tym momencie pewnie dlaczego w tytule tejże rozprawy widnieje określenie „prawdy”. Czyż nie jest ona tylko jedna? Racja ma to do siebie, że każdy ma swoją. Przeglądając kiedyś Internet napatoczyła się mojemu polu widzenia pewna grafika. Dwóch mężczyzn stojących nad narysowaną liczbą, jeden po jednej, drugi po drugiej stronie. Kłócili się. Jeden twierdził, że widzi 6, a drugi, że widzi 9. Weź teraz kartkę do ręki i napisz liczbę 6. Popatrz na nią. Hmmm… A więc pierwszy mężczyzna miał rację, przecież sześć to sześć, nie ma innej opcji. Przekręć teraz ją do góry nogami. Co widzisz? A więc jak to jest możliwe? Który z nich miał rację? Tak jak podkreślił kiedyś Józef Piłsudski: „Racja jest jak zad — każdy ma swój”. Tak samo jest z prawdą. Bardzo często spotykam się w rozmowie z innymi ze sporami o to „kto mówi prawdę”. Zawsze staram się wyjaśnić, że przecież nie ma jej tak naprawdę jednej. Przeżywając jakąś sytuację każdy z nas odbiera ją inaczej. „Jesteśmy w końcu wyjątkowi każdy z osobna (jak cała reszta)”. Nie da się, a przede wszystkim, nikt nie ma prawa osądzać jak ktoś coś odebrał. „Weź moje oczy, załóż moje buty i dopiero wtedy możesz cokolwiek ocenić”. Stąd moje pojęcie prawdy jako wartości mnogiej, odbieranej przez każdego indywidualnie. Zatrzymajmy się na chwilę. Może nie zawsze „fałszywe zeznania” z jakiegoś wydarzenia są kłamstwem, może po prostu ktoś widzi prawdę inaczej. Absolutnie nie próbuje usprawiedliwiać osób, które kłamią z premedytacją, ale w prostych sytuacjach codziennego życia zamiast przekonywać wszystkich dookoła o słuszności „swojej prawdy” pomyślmy, czy człowiek z którym właśnie rozmawiamy nie ma prawa do własnej?
Kłamstwa — nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego występują w liczbie mnogiej. Jednak dla osób, które szczycą się tym, że nie wiedzą czym są już wyjaśniam. „Kłamać też trzeba umieć. Nie można dać się w tym zapętlić. Trzeba wymyślić 20 różnych, innych kłamstw żeby podtrzymać to jedno”. Tak, więc już wiadomo, że nigdy nie ukazują się one w pojedynkę. Nie ma co ukrywać — każdy z nas jest kłamcą, lepszym albo gorszym. Znam i takich co z czystym sumieniem potrafią prosto w oczy patrząc komuś kłamać, a później mieć z tego uciechę, że z wielkim wyrafinowaniem potrafią wcisnąć każdemu każdy szwindel. Czy naprawdę jest się czym szczycić? To pozostawiam już Wam. Nie od dziś wiadomo, że kłamstwa są zapisane w naturze człowieka, niektórzy po prostu eksploatują tę część swojego wewnętrznego oblicza bardziej, a inni mniej. Najgorszy sposób okłamywania to ten kiedy stosujemy szalbierstwo wobec własnej osoby. Rozmawiając z innymi, słuchając ich problemów odnoszę wielorazowe wrażenie, że ktoś próbuje okłamać mnie. Zawsze bardzo chce mi się śmiać, bo większość tych osób robi to tak nieudolnie, że w efekcie sami zaczynają wierzyć w te brednie. Z okłamaniem kogoś jest tak, że powinna wstydzić się osoba kłamiąca, a nie ofiara bałamuctwa. Pomyśl, więc przez chwilę, niefajnie tak wstydzić się przed samym sobą.
A co jeśli powiem, że w niektórych sytuacjach kłamstwa są białe, a prawdy czarne? Pierwsza Twoja myśl, zakładam: „ciekawe co popija pisząc ten rozdział”. Traktujmy się poważnie, to dopiero 3 rozdział, choć stoi koło mnie butelka różanego wina. Tak, czasami kłamstwa wypadają lepiej niż prawdy. Dopatrzyłam się w obecnych czasach, że cechuje nas, ludzi, ogromna zawiść i zazdrość. Jak powiedział kiedyś jeden mój nauczyciel, zresztą ksiądz: „Jesteśmy strasznie zazdrosnym narodem. Kiedy widzimy, że sąsiad ma krowę, której my nie mamy to nie poprosimy Boga o to żeby dał nam taką, tylko o to żeby sąsiadowi zdechła”. Nie powiem, coś w tym jest. Prawdy są w odgórnym założeniu czymś o pozytywnym wydźwięku. To ludzie zrobili z nich diabelski użytek — jak zresztą z wielu innych rzeczy i wartości. Oglądając kiedyś jeden ze stand up’ów zapadła mi w myśl jedna anegdota. „Gdy znajomy kupi sobie nowe, piękne auto, które nam się podoba nie powiemy mu, nie pożyczymy aby dobrze się jeździło itp. Raczej podejdziemy i rzekniemy: „aaa tu się będzie brudził, tu rdzewiał, a tu gnił””. Jeśli ktoś prosi Cię o radę, przykładowo, idziesz z koleżanką/ kolegą do galerii. Przymierza ona/ on spódnicę/ spodnie, dobrze widzisz, że to ewidentnie nie pasuje do jej wyglądu, ale nie powiesz tego. Powiesz żeby kupiła/ kupił tę rzecz, bo przecież będzie się z czego pośmiać. Mówisz prawdę, ale którą chce usłyszeć ta koleżanka, czy ten kolega, a nie jaka jest ona rzeczywiście w tej sytuacji. Jak już wspomniałam — prawdy są mnogie, ale jeśli ktoś prosi Cię o pomoc to znaczy, że chce wysłuchać także Twojej wersji, więc pozostaje Ci tylko wygłosić swoją prawdę. Słowem podsumowania: „Prawda powiedziana w złej wierze bije wszystkie kłamstwa powiedziane szczerze” — nakreślił kiedyś William Blake.
Kolejne dwie skrajności, które się łączą zwłaszcza w panujących nam czasach. Mówimy prawdę po to by kłamać i kłamiemy po to by mówić prawdę. Zauważyłam, że bardzo często też szczerość jest mylona z chamstwem. Dlaczego tak się dzieje? To bardzo proste. Słyszymy to co chcemy słyszeć, a nie co musimy, więc jeśli ktoś wyrazi się w nie taki sposób w jaki tego oczekujemy to automatycznie staje się on jakiś dziwny, staje się pewnego rodzaju wrogiem. Jesteśmy na tyle zmanierowani, że w większości wolimy usłyszeć kłamstwo byleby odpowiadało nam, a nie prawdę. Szczerze to „lepiej żeby zraniła Cię prawda niż pocieszyło kłamstwo” –stwierdził kiedyś Khaled Hosseini. Boimy się prawdy jak ognia, a kłamstwa wręcz kolekcjonujemy, przytulamy je na dobranoc jak najmiększą na świecie poduszkę. Mam wrażenie, że niektórzy mają w domu klasery podzielone na różnego rodzaju mniejsze sektory, a każdy z nich ma swoją nazwę, np. „kłamstwa, które chcę usłyszeć”, „kłamstwa, które mi się podobają”, „kłamstwa, które wolę zamiast prawdy”. Po co to wszystko. Nigdy chyba nie zrozumiem dlaczego zrobiliśmy ze wszystkich prawd coś przed czym uciekamy. No nic nie muszę chyba wszystkiego rozumieć…
Wznoszę toast za Tych, którzy nie boją się przyjmować prawdy i za Tych, którzy chociaż trochę umieją kłamać. (i tak każdy to robi)
— Auditus 4 —
Pax et chao * Spokój i chaos
„Na początku był chaos…”, chyba każdy zna te słowa albo przynajmniej je kojarzy. Często mówi się, że niemożliwym jest połączyć w sobie (albo w czymkolwiek) te dwie wartości. Czy aby na pewno? Każdy z nas potrzebuje w życiu zarówno jednego jak i drugiego. Wydaje Ci się, że nie? Że potrzebujesz np. tylko spokoju? Jak bardzo się mylisz… Jak w każdej wcześniejszej rozprawie czułeś, że potrzebujesz uśmiechu i łez, ciszy i rozmowy, prawd i kłamstw to tym razem też poczujesz, że pragniesz i spokoju, i chaosu. Być może jesteś tego żądny podświadomie i nawet sam nie wiesz do końca czego Ci potrzeba. Być może po prostu nie dopuszczasz do siebie myśli, że będąc spokojnym człowiekiem potrzeba Ci chaosu, a będąc szaleńcem potrzeba Ci spokoju.
Spokój. Tak bardzo kojarzy się z harmonią, pewnego rodzaju wytchnieniem, odpoczynkiem. Każdy z nas go potrzebuje. Choćby nie wiem jak najbardziej pokręcony i zwariowany człowiek świata też potrzebuje chwili spokoju. Każdy z nas lubi czasami usiąść w bezruchu i po prostu wsłuchać się w ciszę ( o której już zresztą była mowa). Zdecydowanie nie zaliczam się do osób, które preferują taki styl życia — spokojny, w harmonii ze wszystkim i wszystkimi dookoła. Preferuję raczej ciągłe zmiany, ciągłą pracę przede wszystkim nad tym co siedzi w mojej głowie. Słuchając kiedyś pewnego programu w kolorowym pudle natknęłam się na wywiad z rzeźbiarzem. Nie chodzi już o to, czy był mniej, czy bardziej znany — był po prostu artystą. Zapytany o to skąd czerpie pomysły, odpowiedział: „Z głowy”. Po chwili milczenia dodał: „Gdy ktoś jest artystą, nieważne czy poetą, rzeźbiarzem, malarzem, czy prozaikiem. Jeśli tworzy cokolwiek to jego mózg działa inaczej — ciągle. Nie śpi, nie robi sobie odpoczynku. Gdyby wsadzić do głowy takiej osoby „zwykłego” człowieka, już po paru sekundach by nie wytrzymał.”. Zapytany o to czego nie da się wytrzymać, odpowiedział: „Tych wszystkich myśli, pomysłów. W głowie artysty, w każdej dziedzinie siedzi tyle myśli na raz, że przeciętny mózg nie jest w stanie tego pojąć i pomieścić”. Niepodważalnie jestem w stanie się zgodzić z uprzednio przywołanymi słowami. Ci, którzy znają mnie lepiej dobrze wiedzą, że ciągle myślę, ciągle analizuje, ale czasami nawet ja potrzebuje chwili wytchnienia. W przypadku prozaika i każdego innego artysty nie wolno go dostarczyć sobie za dużo. W Naszych (artystycznych) głowach panuje ciągły chaos, więc jeśli dostarczymy Sobie zbyt dużo spokoju to po prostu Nasze mózgi nie wytrzymają. Pragnę podkreślić, że poprzez miano spokoju nie rozumiałabym leżenia na łóżku i nic nie robienia. To raczej ład w głowie, który pod odpowiednim stężeniem wyłącza na chwilę myślenie. Zawsze piszę tyle o tej zdolności, że warto to robić i tylko tak można jakoś przetrwać w tym zwariowanym świecie. Zapytacie więc pewnie dlaczego jestem hipokrytką i nagle mówię coś o jego wyłączeniu? Uważam, że myślenie jest potrzebne do zachowania tożsamości, własnego zdania i autonomii, ale każdemu potrzebny jest spokój. Spokój poprzez oczyszczenie własnych myśli, którego nie da się przeprowadzić inaczej aniżeli poprzez ich chwilowe „wyłączenie”.
Każdy z nas ma w sobie coś z histeryka. Nawet najbardziej spokojne osoby piastujące łatkę „oazy spokoju” czasami wybuchają. Zdecydowanie zaliczam się do tych person (histeryków oczywiście). Często mówi się, że taka postawa jest zła, że do niczego nie prowadzi. Jestem w stanie zaprzeczyć wszystkim takim tezom. Pod wpływem presji, chaosu, roztargnienia człowiek jest najbardziej pobudzony, a co za tym — idzie bardziej skłonny do przemyśleń i tworzenia nowych projektów, czy planów. To właśnie pod wpływem rozgardiaszu powstają najlepsze piosenki, wiersze, opowiadania. To bezład zmusza ludzi do zmian. Teraz zatrzymajmy się chwilę przy tej zmianie. Czy faktycznie jest ona potrzebna, i czy w ogóle bezpieczna? Z mojego punktu widzenia ( i z tego co wiem nie tylko mojego) zmiany są nieodłącznym elementem kształtowania się człowieka i uogólniając społeczeństwa. Każda nowelizacja niesie ze sobą jakieś ryzyko, że wszystko może odsłonić przed nami swoje szkaradne oblicze. Dlaczego od razu myśleć, że coś się nie uda? „Złe myśli przyciągają złe wydarzenia”, dlaczego więc się nimi zadręczać? Oczywiście uważam też, że nie powinno się podchodzić do zmian z nadmiernym optymizmem. Wydaje mi się, że najlepszym rozwiązaniem jest po prostu podchodzenie do nich ze stoickim spokojem. I tutaj pojawia się horyzont, znów połączenie dwóch skrajnych wartości.
Chaos jest motorem napędowym do nie bania się podejmowania ryzyka, ale podczas rozpatrywania ewentualnych jego następstw, preferuje się zachowanie stoickiego spokoju i trzeźwego myślenia. Tak właśnie łącza się dwie kolejne stawki. Jakże wielkie. Po jednej stronie szalenie niebezpieczny chaos, po drugiej zaś otoczony harmonią spokój. Są jak ogień i woda, nawet nie da się określić, który z nich jest potężniejszy, być może dlatego, że są sobie równi. Są jak dwaj bogowie, którzy stoją u bram, teraz to już tylko Twój wybór, w którą stronę podążysz. Pamiętaj jednak, że bez względu na to, którego wybierzesz drugi i tak po Ciebie przyjdzie, to tylko kwestia bezlitosnego czasu. Nie da się być w życiu ani tylko spokojnym, ani tylko histerycznym. Gdy przesadzi się, z którymś z nich to tak jak w przypadku innych wartości popada się w obłęd, obłęd albo nadmiernego myślenia aż w końcu głowa odmawia posłuszeństwa, albo spokoju i bierności wobec nowych zmian, które są nieodłącznym elementem rozwoju. Gdyby nie motywacja do modernizacji pomyślmy jakby świat wyglądał dzisiaj. Ja osobiście jestem ciekawa w jakiej epoce byśmy się zatrzymali. Dobrze, że potrafimy połączyć w sobie te dwie skrajności, gorzej gdy żyjemy w przekonaniu iż jesteśmy tylko albo skrajnie samo skontrolowani, albo skrajnie szaleni. Przede wszystkim nie bój się zmian, to one są odpowiedzialne za to w jakim miejscu teraz jesteś. Powinieneś być im za to wdzięczny.
Wznoszę toast za Tych, którzy nie są ani skrajnymi histerykami, ani ciągle zastanymi śpiochami.
— Auditus 5 —
Sapientia et stultitia * Mądrość i głupota
„Mądrym trzeba się urodzić” — bardzo często do moich uszu dochodzi takie stwierdzenie. Moje zdziwienie nie ma końca, kto był aż na tyle mądry inaczej by coś takiego wymyślić. Już w słowie wstępu widzimy, że rozwaga i ciemnota to wartości, które mają ze sobą wiele wspólnego. Zastanowisz się pewnie dlaczego w ogóle sądzę tak wysoko postawione stawki. Odpowiem bardzo prosto. Generalnie robię to, bo mogę to robić. Nikt nie musi zgadzać się z tym co przeczyta, ale wydaje mi się (tak samo jak w pierwszej części mojego tryptyku, który jakby nie patrzeć jest pewnego rodzaju monologiem), że czasami po prostu warto popatrzeć na niektóre sprawy, zwłaszcza te ważne, oczami innego, drugiego człowieka. Nie mnie jest oceniać, czy ktoś jest obdarzony darem mądrości, czy może odwrotnie, ale jeśli mam możliwość i na tyle cięty język to dlaczego mam się nie wypowiedzieć, nie narzucając oczywiście nikomu swojego zdania i czekając na swoją kolej. „Gdy powiem, że jestem mądra to stwierdzicie, że się przechwalam. Jeśli temu zaprzeczę to i tak wiecie, że kłamię ;)”.
Szukając synonimów do słowa „mądrość” pierwszy jaki ukazał się mojemu spojrzeniu to wyraz „wiedza”. Hmmm. Bardzo ciekawa sytuacja. Być może faktycznie jest to wyraz bliskoznaczny, ale absolutnie nie oznacza tego samego. W moim odbiorze nie leży nawet blisko tytułowego określenia intelektu. Piszę to by uświadomić wielu osobom, które jeszcze nie widzą różnicy. Świadomość jest faktycznie istotnym elementem życia. Można określić nią, np. informacje, które zdobywamy w szkole, na studiach, w pracy, słowem — uczymy się całe życie. To jest wiedza. A czymże jest mądrość skoro nie tym samym? Mądrość jest o tyle ciekawą wartością, że (przynajmniej w moim mniemaniu) da się ją wytrenować. Wiedzę się wyczytuje, a mądrość się doskonali. W jaki sposób? Chociażby na swoich błędach: „Dostrzegać swoje błędy — to inteligencja. Przyznawać się do nich — to pokora. Więcej ich nie popełniać — to mądrość”. Dużo razy słyszę od innych osób: „Jesteś taka mądra, jak ty to robisz?”. Po prostu właśnie ciągle coś robię, ciągle się uczę, lecz nie chodzi mi o wiedzę książkową. Dzięki niej być może faktycznie będę bardziej wykształcona, ale nie bardziej mądra. Mądrość jest ściśle powiązana z wolnością, ale na nią przyjdzie jeszcze czas. Pragnę zauważyć, że wszelcy, wielcy wynalazcy, modernizatorzy, i inne „jednostki specjalne” określane „geniuszami” to nie osoby mądre. Absolutnie nie mówię, że takimi nie były, bo jak już wspomniałam wcześniej — nie mi to oceniać. Chodzi o to żeby podkreślić, że to osoby wykształcone, które z danej dziedziny chłonęły wiedzę jak mokra gąbka wodę. Czymże jest w końcu tytułowy esprit? To zdolność chociażby do samodzielnego podejmowania decyzji i zarządzania własnym losem, który nie ma swojego końca w tragicznym zdarzeniu, to zdolność wygłaszania swojego zdania, a jednocześnie przyjmowania do siebie opinii innych, mądrością może być także zwykła selekcja informacji, które są nam dostarczane i ich weryfikacja. Mądrość to wszystko to, czego możemy nauczyć się bez książki. Trzeba mieć tylko chęci i wewnętrzną potrzebę stania się kimś oświeconym.
Głupota, też ciekawe zjawisko. Czasami mam wrażenie, że co drugi człowiek jest jakiś ograniczony. Mam nadzieję, że to tylko moje wrażenie. Mają razem z mądrością wspólny mianownik, który jest zarazem jednym z istotniejszych i silniejszych łączników — nikt nie rodzi się głupi, bałwaństwa również trzeba się nauczyć. Zarówno jednej jak i drugiej stawki nie otrzymuje się przy narodzinach. Nie wygląda to tak, że gdy dziecko wydostaje się na świat to otrzymuje woreczek albo z mądrością, albo głupotą. Rodząc się nie bierzemy udziału w teleturnieju, którego nagrodami są właśnie tytułowe skrajności. Drugiej z nich także się uczymy. To zastanówmy się teraz przez chwilę. Skoro zarówno jedna jak i druga z nich podlega procesowi nauczania bez książki to dlaczego w większości przypadków ludzie wybierają zidiocenie? Wydaje mi się, że po prostu z tej dziedziny jakoś łatwiej przyswaja się informacje. Sama nie potrafię wytłumaczyć do końca jak to jest. Nonsens pojawia się wtedy gdy stajemy się bezkształtną masą i nasze oblicze jest identyczne jak oblicza większości ludzi wokół. Zlewamy się z resztą, nie mamy własnego zdania, za wszelką cenę próbujemy się wkupić w łaski innych nawet jeśli uwłacza to naszej godności. Wszystko tylko żeby nie wyłamać się z odgórnie ustalonych schematów, które są akceptowane przez resztę społeczeństwa. Zauważ na przykładzie młodej społeczności, że na osobę, która nie chce zapalić fajki patrzy się jakoś inaczej, jest ona jakaś dziwna. Dlaczego? Bo wyłamuje się ze schematu. Czy nie lepiej pójść w stronę logiki i być kimś, a nie tylko jedną z wielu części? Mądremu inaczej człowiekowi bardzo ciężko będzie osiągnąć coś więcej. W tym przypadku pragnę również zauważyć, że fakt iż ktoś w szkole nie ma dobrych ocen nie oznacza, że jest bezmózgowcem. Tak jak w przypadku mądrości tak i w tym wiadomą rzeczą jest, że oceny nie są miarą wiedzy, a na pewno nie mądrości. Czasami ktoś może być głupi, ale mieć dobre oceny, a w innym przypadku osoba będzie mądra, ale po prostu bez daru do nauki. Też nie każdy, kto nie zgadza się z Twoim zdaniem jest mądry inaczej, to że ma własne świadczy tylko o tym, że myśli, a jeśli myśli to znaczy, że jest światły.
Nie powinniśmy raczej oceniać innych i tak zweryfikuje ich świat. Zauważyłam po wielu dyskusjach, dialogach i innych formach rozmowy, że zawsze najwięcej do powiedzenia mają Ci po prostu najgłupsi. Wykłócają się, wtrącają w połowie zdania żeby tylko udowodnić słuszność swojej racji. Nie mówię, że obrona własnych przekonań jest przejawem bezmyślności, ale Ci którzy są myślącymi istotami zawsze w spokoju czekają na swoją kolej. Po co mają się spieszyć skoro i tak wiedzą, że mają rację? Ważne jest to aby zrozumieć, że każdy z nas ma wybór. Każdy może wybrać, w którą stronę podąży. Osobiście uważam, że nie wolno być ani zbyt mądrym, ani zbyt głupim. Trzeba być trochę niedorzecznym aby egzystować w trzeźwości umysłu. Tytułowe wartości mają ze sobą wspólne to, że nie występują pojedynczo. Nikt nie ma do końca „kapuścianej głowy”, ale też nikt nie jest bezkreśnie oświeconym geniuszem. Trzeba dążyć do wyłamania się ze schematów, a tylko świadomość bycia absurdalnym może na to pozwolić. Tak jak w przypadku innych, osądzonych wcześniej wartości nie można przesadzić ani w jedną, ani w drugą stronę. Nadmierne myślenie o czymś albo nad czymś, czy kimś sprawia, że jesteśmy bardziej świadomi. Absolutnie nie potępiam tego, twierdzę wręcz, że dobrze jest mieć rozbudowaną jaźń, ale tak jak we wszystkim w tym też należy zachować zasadę „złotego środka”. Nadmierna świadomość sprawia, że odsuwamy się od pewnych sektorów życia, ponieważ (nawet podświadomie) próbujemy doszukiwać się w nich jakiś matactw, które tak naprawdę nie mają pokrycia w rzeczywistość. Zbyt wysoki poziom głupoty prowadzi do samozagłady. Człowiek nie rozgranicza po pewnym czasie co jest dla niego dobre, a co złe. Oprócz zrobienia krzywdy sobie może ją wyrządzić także ludziom dookoła, bo zatraca się we własnej ciemnocie. Na co dzień oceniamy innych, mówimy że ktoś jest mądry albo, że gada banialuki. Nie nam to oceniać, a przede wszystkim powinniśmy zacząć od określenia własnego stanu. Szczerze powiedzieć sobie, czego mam w sobie więcej, bezmyślności, i czy zatracam już swoje wyjątkowe kształty na rzecz wpadnięcia w społeczny schemat, czy świadomości tego kim jestem i ile znaczę. Czasami lepiej nie mówić, a przynajmniej nie głośno. Pamiętaj, najgłośniej krzyczą Ci, którzy mają najmniejszy mózg.
Zauważ, że parę zdań, które napisałam są oceną. Staram się nie klasyfikować ludzi na mądrych i głupich. Nie wypowiadam tego głośno, ale przecież tutaj piszę nie mówię. Oprócz tego to jest mój Sąd, Ty siedzisz i słuchasz mojego monologu. Słuchaj dalej, jeszcze wiele się wydarzy…
Wznoszę kolejny toast za Tych, którzy są tak samo niedorzeczni jak i wyjątkowi.
— Auditus 6 —
Divitiae et paupertas * Bogactwo i ubóstwo
Dom na prywatnej posesji ozdabiany pozłacanymi okiennicami, na których malują się ręcznie rzeźbione wzory. Wokół niego ogród, w którym znaleźć można prawie każdy rodzaj kwiatów, a nawet jakieś nowe „krzyżówki” gatunków. Na specjalnie zamawianej kostce, z której złożony jest podjazd, dwa Mercedesy — jeden zmatowiony, a drugi idealnie błyszczący tak, że można w nim oglądać swoje narcystyczne odbicie. Prawie idealny obraz bogactwa. A z drugiej strony grupka ludzi na ulicy Krupówki w Zakopanem, która codziennie zmienia swoją lokalizację, jest albo na jej początku, albo na końcu, wraz z nieodłącznym elementem wyposażenia — kawałkiem kartonu, na którym maluje się jakże głęboki przekaz: „Szczerze? Zbieramy na piwo. Pomożesz?”. Ktoś powiedziałby: „obraz nędzy i rozpaczy, żebraki, że im nie wstyd”. Pierwsze co gdy słyszymy pojęcie dostatku i nędzy kojarzy nam się to z rzeczami materialnymi. Jeśli właśnie o tych pomyślałeś/ pomyślałaś to muszę Cię jednocześnie pocieszyć i zmartwić — jesteś po prostu jak większość, dane pojęcie kojarzy Ci się z tym co znaczna część społeczeństwa kreuje w swojej głowie. Zarazem smutne jak i normalne. Normalne, bo zaliczasz się do większości, smutne — bo zaliczasz się właśnie do niej.
Bogactwo to owszem drogie ubrania, dwa lub więcej zadowozów zwanych też samochodami, każdy w innym kolorze tak aby można było je dobrać do najnowszej stylówki Kleina, czy Prady, dostatek to także największa i najbardziej zakrzywiona plazma, na której codziennie o określonej godzinie będziemy mogli obejrzeć „Milionerów” i pokłócić się przy okazji kto miał rację przy pytaniu: „Czyim ulubionym ogierem był Bucefał?”. To wszystko jest oznaką posiadania sporej części nadrukowanych przez państwo papierków. Prawdziwy przepych to jednak ten, który zaczyna się w środku. Co komu z tych wszystkich wymienionych wyżej rzeczy materialnych, jeżeli w głębi siebie jest, nie żałując sobie słów, biedakiem. Trzeba zauważyć, że wiele przykładów ludzi sukcesu, którym pozornie wartościowe papierki pchały się w zasadzie same do rąk poniosło porażkę. Jest to tylko oznaką tego, że osoby te w środku były wypełnione prostotą. Tylko jeżeli ktoś jest bogaty mentalnie, psychicznie i tak dalej, potrafi zapanować nad dostatkiem materialnym, w innym przypadku pieniądz go po prostu zniszczy. Dobrym przykładem tego jest jeden z bohaterów książki J.R.R. Tolkiena — Thorin II Dębowa Tarcza syn Thrain’a z rodu Durina. Władca krasnoludów kiedy poczuł w swoich dłoniach dostatek nagle zaczął jakby odpuszczać sobie swój lud, a zajął się wyłącznie skarbem. Wydawałoby się — już po chłopie. Jednak jest on jedną z tych postaci w historii literatury, która pomimo fortuny potrafi się opamiętać i kiedy giną jego przyjaciele i wszyscy, którzy liczą na jego akt męstwa odkłada rzeczy ważne, a zajmuje się najważniejszymi. Udowadnia tym, że można być w pełni rozumu żyjąc w dobrobycie, ale tylko jeśli nasze wnętrze jest dużo więcej warte niż wszystkie te jeżdżące dwuśladowce, gadające kolorowe pudła i wszystko to, co pozornie kojarzy nam się z bogactwem.
Wcześniej przytoczeni panowie z Krupówek. Mogło by się wydawać, że jakieś żebraki, obiboki, generalnie niższa warstwa społeczna żerująca na dostatku innych, wyżej usytuowanych. Bieda… Z czym kojarzy się bieda. Zapewne z odwrotnością tych wszystkich materialnych klamotów opisanych powyżej. Właśnie tak klasyfikujemy teraz ludzi — nie ze względu na to kim są, ale co mają. Otóż nie będzie już chyba zaskoczeniem jeśli napiszę, że ubóstwo to nie tylko rzeczy materialne, ale także wnętrze. Być może ci Panowie z kartonowym banerem byli znacznie bogatsi od wszystkich oszustów, którzy proszą o wpłacanie datków, np. na rzecz operacji nieuleczalnie chorego dziecka, które nawet nie istnieje. Gdy popatrzyłam na ich twarze moje zdziwienie nie miało końca, ludzie, którzy muszą na najsławniejszej alei Zakopanego prosić innych o datki na piwo po prostu się cieszyli, śmiali się, dobrze się bawili. Takiego stanu emocjonalnego nie zauważyłam nawet u osób, które odwiedzają najbardziej prestiżowe restauracje. Przecież, nic im nie brakuje, nie maja na co narzekać (chyba, że na wyidealizowane problemy, które nie mają pokrycia w rzeczywistości), mogą kupić wszystko co im się żywnie podoba, więc dlaczego nie cieszą się tak jak ci, których nie stać na butelkę kultowego „Michel ‘a”? To bardzo proste. Ci panowie nastygmatyzowani przez społeczeństwo łatką „ulicznych pijaczków” mają w sobie cząstkę bogactwa, której brakuje ludziom, którym wydaje się, że bogatymi są. „Bogaczu hardy, próżno śmiejesz się z nagiego. Nago wychodzim na ten świat, nago pójdziemy z niego”, wyjaśnił Daniel Naborowski.
Hmm. Czy krocie i mortus mają jakiś wspólny mianownik? Myślę, a właściwie jestem pewna, że tak. Odnoszę nawet trochę wrażenie, że żeby stać się naprawdę bogatym nie tylko w sferze umysłowej, ale także materialnej to najpierw trzeba być biednym. To właśnie skromne życie przygotowuje do ogarnięcia dobrobytu (nie tylko pod względem majątkowym, ale także mentalnym). Warto też zastanowić się, czy działa to w drugą stronę. Ależ oczywiście, że tak. Jeżeli dana osoba jest bogata, ma ogromny majątek, ale nie jest na to gotowa psychicznie to, czy prędzej, czy później po prostu go zaprzepaści, marazm luksusu pochłonie ją doszczętnie i już nigdy nie będzie mogła wydostać się z sideł ubóstwa, coraz bardziej zacznie popadać w obłęd. Tak jak ze wszystkim tutaj także nie wolno przesadzić w żadną stronę. Bycie w zbyt wysokim stanie posiadania potrafi zaprzepaścić nie tylko namacalne rzeczy, ale także wnętrze. Najczęściej osoby obdarzone w zbyt piękne serce są najbardziej ranione, ponieważ inni wykształcili w sobie takie przekonanie, że taką personą można łatwo pomiatać, rozkazywać jej i oczekiwać niewykonalnego, bo skoro jest taka dobra to przecież zrobi wszystko żeby dogodzić każdemu. Tak samo jest w drugą stronę. Jeśli ktoś posiada w sobie zbyt mało taktu to jego serce niszczy biedota, staje się zamknięty na jakąkolwiek prośbę o pomoc i potrzebę zrozumienia. Nad tym ostatnim warto się zastanowić, czy to nie przez innych ludzi inni stają się zimni jak lód, a ich emocje zaczynają stopniowo zamieniać się w obronny mur przed kim i czymkolwiek. To zostawiam do przemyślenia każdemu osobiście.
Wznoszę toast za wszystkich, którzy nie są ani za bogaci, ani za biedni. (chociaż fajnie tak oglądnąć „Ojca Mateusza” na większym ekranie :).)
— Auditus 7 —
Opus et requiem * Praca i odpoczynek
Chyba każdy na pierwszy rzut oka woli skierować swoje spojrzenie na drugie pojęcie. Odpoczynek, coś co kojarzy się z biernością i brakiem pierwszego pojęcia, czyli pracy. W życiu każdego człowieka następuje pewien określony cykl: rodzimy się — uczymy — kształcimy w danym zawodzie — a później…? A później wstajemy codziennie o 6/7 rano żeby pod koniec miesiąca, a właściwie to 10 dnia każdego miesiąca przynieść do domu kilka jakże wartościowych papierków, i tak przez kolejnych około 40 lat. A potem co się dzieje? Wyczekiwany czas odpoczynku, leżenia całymi dniami na leżaczku przed drewnianą chatką albo zwiedzenia miejsc, na których odwiedzenie nigdy nie było czasu. Co się dzieje następnie? No w zasadzie w każdym przypadku jest tak samo — niezależnie od majątku, pozycji społecznej i wszystkich tych czynników, które nas różnią każdy kończy w drewnianym pudle rozprawiając z kornikami, turkuciami i jeszcze innym robactwem. Słowem jest czas zarówno na pracę jak i na odpoczynek. Dwie różne sprawy, ale mają ze sobą wiele wspólnego, nawet więcej niż by się wydawało.
Pewnie tak samo jak w przypadku innych opisanych tutaj skrajności również praca kojarzy się z codzienną wędrówką do miejsca, w które niekoniecznie chcemy się udać (no chyba, że pracujemy w zawodzie, który lubimy, wtedy to już inny, odległy dla wielu ludzi wymiar). Ale nie powinna kojarzyć się tylko z tym. Wiadomo, że w dzisiejszych czasach jest ona bardzo ważna, bo jak już wiele razy podkreślałam papierki z wyrysowanymi wizerunkami władców Polski znajdują się na bardzo wysokiej pozycji wartości społecznych, po prostu można mieć za nie w zasadzie wszystko co nie emocjonalne, chociaż w dzisiejszym świecie nawet to co powiązane z ludzkimi odczuciami. Dobre zatrudnienie owocuje w wyższą pozycję społeczną i prestiż — można być kimś będąc nikim. Jednak gdyby przyjrzeć się pojęciu roboty bliżej to myślę, że w głowach osób, które lubią bardziej wytężyć swój umysł pojawiłoby się stwierdzenie: „hej, ale można przecież pracować jeszcze nad sobą”. Otóż to, sedno tego sporu. Praca nad sobą to jej najcięższy rodzaj jakiego można w życiu doświadczyć. Jestem też w stanie powiedzieć, że osoby, które znają jej znój nigdy więcej by się takiego przedsięwzięcia nie pochwyciły. Choć pewnie zdarzyłyby się głosy, że trud ten jest niczym wobec efektów, które zauważa się już po skończonym procesie kształtowania własnej tożsamości.
„Człowiek jest dzikim zwierzęciem, które pracując nad sobą, oswoiło samo siebie.”.
Pierre Reverdy
Harówa włożona w swój charakter to zmiana. Zauważyłam, że ludzie nie pracują nad sobą, bo albo im się nie chce, albo się boją. Oblatuje ich strach przed tym co będzie dalej, co będzie jak się zmienię. Jeżeli też masz takie obawy to uwierz mi — może być już tylko lepiej. Zazwyczaj jeśli decydujemy się na jakieś ulepszenie to z jakiegoś powodu, nie podoba nam się stara wersja nas i tak dalej. Tak samo jest też przecież z pracą zawodową, uważamy, że zarabiamy za mało jak na nasze kompetencje, więc zmieniamy pracę. Temu również towarzyszy zawsze ogromny stres. Nowe otoczenie, nowi ludzie, nowe zadania do wykonania. Ale to właśnie o to chodzi, znój jaki wkładamy w rozbudowę siebie zawsze przynosi korzystne efekty ( oczywiście tylko i wyłącznie wtedy gdy decyzja o przeprowadzeniu zmiany jest podjęta w stanie trzeźwości umysłowej). Transformacja może być zła tylko wtedy gdy nie zmienisz się sam, a zrobi to ktoś za Ciebie lub gdy modyfikujesz się dla kogoś. Uwierz mi, jeżeli sam nie czujesz potrzeby modernizacji własnej osoby to najprawdopodobniej tak jest. „Zawsze znajdzie się ktoś ładniejszy, mądrzejszy, młodszy, ale nikt nigdy nie będzie Tobą”. Nie warto zmieniać się dla kogoś i tak ta osoba tego nie doceni. Sama wiele razy widziałam, że niektórym nie pasuje to jaka jestem, więc starali się zmienić we mnie tę jedyną cząstkę wyjątkowości, której nie ma nikt inny. Radzę Ci zrób to co ja — odsuń się od takiej armii sobowtórów. Jak już wyżej nadmieniałam, praca nad sobą do łatwych nie należy i Ty sam musisz poczuć, że chcesz cos w sobie odmienić.
Odpoczynek, brzmi cudownie gdy kojarzy się np. z urlopem, wakacjami, leżeniem cały dzień i myśleniem o niczym. To jest jak najbardziej w porządku i jest to forma bierności, której każdy z nas potrzebuje. Sytuacja zmienia się trochę jeśli chodzi o odpoczynek mentalny. Tutaj nie da się położyć i nic nie robić. Robota i laba to dwie różne rzeczy, ale nie istnieją bez siebie. Gdy wkładamy trud w zmianę swojej osoby naturalnym jest, że od czasu do czasu potrzebna jest sjesta. Do zmian należy podchodzić powoli, z czystą głową, tak aby nie zrobić sobie krzywdy. Naturalnym biegiem rzeczy jest, że czasami po prostu trzeba usiąść i wyłączyć myślenie. Nowe i świeższe pomysły biorą się właśnie z chwili zatrzymania i odświeżenia swoich myśli, planów oraz celów. Nie ma takiej osoby na świecie, która by ciągle tylko oddawała się dysertacji. Zauważyłam też, że wiele osób gdy wejdzie już w stan odpoczynku to z niego nie wychodzi, chwila wytchnienia zmienia się w wieczne bezrobocie. Zupełnie nie na tym to polega. Wieczna frajda jest chyba jeszcze czymś gorszym niż wieczne zaharowywanie się. Gdy utkwimy w ciągłym stanie bierności w naszym życiu przestają zachodzić zmiany, wkrada się nudna rutyna, która niszczy wszelkie perspektywy dotyczące spełniania marzeń i realizacji zamierzonych celów. Nie chodzi o to żeby całkowicie osiąść na laurach, ale aby potrafić zrobić sobie krótką przerwę na reset swoich myśli i powrócić jeszcze silniejszym. Jeśli potrafisz tak zrobić to uwierz mi, że jesteś znacznie bardziej pracowity niż większość społeczeństwa. Jeśli nie to poszukaj po prostu motywacji, chyba nie chcesz zaliczać się do marnej większości ;).
Nie ma pracy bez odpoczynku i odpoczynku bez pracy. Żeby móc efektywnie tworzyć trzeba zebrać myśli aby wrócić z jeszcze lepszymi pomysłami. Żeby móc odpocząć najpierw trzeba zacząć coś robić. Kolejne dwie wartości, które są sprzeczne, ale występują tylko w duecie. Czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy potrzebują zmiany, pracy nad sobą, ale nie zauważam tego procesu u nich. Ich wewnętrzne „ja” krzyczy: „Zmień coś! Nic ze mną nie robisz!”, robi to tak głośno, że czasami aż inni dookoła to widzą i słyszą. Taki przypadek to tak zwany leń pospolity — osoba, która potrzebuje unowocześnienia, ale nie robi tego na skutek lenistwa, więc bywa też tak, że samo życie zmusza do przeprowadzania procesu pracy nad sobą — „trzeba coś stracić, by coś docenić. Żeby odzyskać trzeba się zmienić”. Nie jest to takie proste, ale wykonalne. Jeśli odczuwasz w głębi siebie nacisk aby zrobić coś ze sobą to po prostu to zrób, jednak „nie decyduj w złości i nie obiecuj w szczęściu”. Tak jak już wcześniej wspomniałam tę decyzję powinno się podejmować w dogodnych warunkach — bez stresu, złości i innych towarzyszących myśli, które mogą zakłócić Twoje rzeczywiste myślenie na tematu procesu jakiego zamierzasz się podjąć.
Wznoszę toast za Tych, którzy pracują nad sobą jeśli odczuwają taką potrzebę oraz Tych, którzy mają czas usiąść i wypić szklankę whisky.
— Auditus 8 —
Salutem et morbo * Zdrowie i choroba
Każdy człowiek doświadcza zarówno pierwszego jak i drugiego. Dla jednych kończy się to lepiej, a dla innych gorzej. Jednak zdrowie i choroba to dwa stany, które jakby się zdawało wykluczają swoje wzajemne istnienie, bezdyskusyjnie. Nic bardziej mylnego. Na co dzień raczej nie myślimy o tym, czy jedno może współistnieć z drugim. Pewne jest tylko to i wynika również z moich obserwacji — pierwszego nie doceniamy, a drugim się nie przejmujemy.
Zdrowie to stan kiedy czujemy się dobrze, nie odczuwamy żadnego bólu i bez oporów możemy wykonywać codzienne obowiązki oraz oddawać się przyjemnościom. Nie każdy miał jednak tyle szczęścia. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale wokół nas chodzi wiele osób, które codziennie borykają się z jakimś bólem albo dyskomfortem związanym ze schorzeniem, którego doświadczają. Ci, którzy są w znacznie gorszym stanie egzystują w specjalnych ośrodkach, w których otoczeni są specjalistyczną pomocą (niejednokrotnie wsparcie rodziny byłoby zbędne wobec katorgi jaką przechodzi dana osoba). Dużo mówi się dzisiaj o tak zwanej „pomocy w odejściu”, popularnie zwanej eutanazją. Nie chciałabym osądzać tutaj, czy powinna być ona wszędzie legalna, czy też nie. Każdy ma na ten temat swoje poglądy, które często związane są z wieloma innymi czynnikami, takimi jak: wyznawana religia, własne przekonania, czy zasady wyniesione z domu. Nikt też nie wie jakby się zachował gdyby usłyszał od opiekunki medycznej, przykładowo jednego ze swoich rodziców, czy poddajemy ją, czy jego temu zabiegowi. Jeśli nie byłeś w takiej sytuacji to naprawdę nie wiesz jak byś postąpił, może to i dobrze. Jak pisał jeden z polskich poetów, Jan Kochanowski: „Ślachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz, Aż się zepsujesz”. Widać nie tylko w obecnych czasach, ale także kiedyś ludzie nie doceniali tego daru, który nie jest nam dany na zawsze. Nie widzę u ludzi tej wdzięczności za to, że np. nie jeżdżą na wózku, że nie są uzależnieni od drugiej osoby, że nie muszą martwić się o to jak przejdą przez ulicę skoro nic nie widzą. Każdy zachowuje się tak jakby siła fizyczna mu się należała. Nie, to tak nie działa. Wystarczy jedno pstryknięcie palcem i hart zostanie Ci odebrany bezpowrotnie.
Teraz sprawa trochę bardziej nieprzyjemna. Nikt nie powiedział, że ciągle będzie miło. Choroba to stan, którego doświadcza obecnie wiele osób już nie tylko starszych, ale także bardzo młodych. Strach pomyśleć co będzie dalej. Ile widzi się ogłoszeń, czy reklam na temat niepełnosprawnych dzieci, a już nawet noworodków. Smutno patrzy się na malutkiego człowieka, który ma przed sobą całe życie, a już od najmłodszych lat jest skazany na ciągłą pomoc drugiej osoby (a takich też jest już coraz mniej). Nie potrafię sobie wyobrazić tego na własnym przykładzie i myślę, że wielu z nas nie byłoby w stanie zwizualizować sobie siebie w takiej sytuacji. Choroba dopada każdego w przeciągu jego życia. Przeziębienia, grypy i inne zarazy to tylko namiastka tego jak niektórzy czują się cały czas. Momentami zastanawiam się, czy takie chwilowe schorzenia są jakimiś ostrzeżeniami, czy zapowiedzią tego co będzie kiedyś. Rok 2021, czas pandemii, która opanowała cały świat. Dopiero to uderzyło ludzi w twarz (niektórych to chyba z podwojoną siłą). Nikt wcześniej nie przejmował się aż na tyle swoim zdrowiem, każdy był zapracowany i wszystko było ważniejsze od niego. Co dzieje się teraz? Całkowity chaos, ludzie wpadają wręcz w psychozę, już sami nie wiedzą jak mają się chronić. Wolą panikować i odsunąć się od reszty społeczeństwa byleby tylko nikt nie odebrał im dobrego samopoczucia. Jakoś wcześniej nikt o tym nie myślał. Nikt też nie spodziewał się tego, że powtórka z rozrywki (Dżumy i wszelkich innych zaraz jakie nawiedzały ludzkość w historii) nastąpi tak szybko. Tak jak już wspominałam — wystarczy jedno, szybkie pstryknięcie palcami.
Zdrowie i choroba w kontekście fizycznym to coś o czym myślimy w pierwszej kolejności, no bo przecież jak zaboli paluszek to gdy rozprzestrzeni się to na większą skalę to nie będzie można ruszać całą rączką. Trochę inaczej jest ze zdrowiem psychicznym. Jak zaboli psychika to automatycznie odcina człowieka od wszystkiego, natychmiastowo. Tyle mówi się o badaniu wzroku, słuchu i jeszcze wielu innych istotnych rzeczy, ale bardzo rzadko słyszy się o kontroli swojego stanu psychicznego. Zauważyłam, że coraz większa część młodych ludzi zaczyna miewać bardzo głębokie problemy na tle psychicznym. Wielu z nich kryje się z tym, bo uważa to za powód do wstydu, albo kieruje się jakże popularną zasadą: „samo weszło, samo wyjdzie”. To tak do końca nie jest. Choroba psychiczna w wielu przypadkach działa trochę na zasadzie „efektu domina”. Najpierw podupada jedna, najsłabsza osoba, a później po niej nieco silniejsza, ale możliwa do złamania, która starała się pomóc. Nigdy nie warto skrywać w sobie emocji (zarówno negatywnych jak i pozytywnych, choć te drugie pokazuje się jakoś chętniej), ponieważ z czasem to i tak wybuchnie, a po odczekaniu zbyt dużej ilości jakże cennych minut narobi tylko jeszcze więcej szkód, nie tylko nam samym, ale także ludziom dookoła, którzy starali się pomóc. Bez zdrowia psychicznego nie ma zdrowia fizycznego i na odwrót. Zarówno jedno jak i drugie musi „działać” aby nie popaść w stan różnego rodzaju zaburzeń.
Myślę też, że pewnego rodzaju chorobą jest uzależnienie. Boryka się z nim wiele osób, a coraz częściej także młodych. Jest to sytuacja w zasadzie beznadziejna. Coś trzyma Cię i nie chce puścić. O ile na przeziębienie możesz wziąć jakąś tabletkę tak na to nie ma określonego leku. Samemu trzeba chcieć wydostać się z tego bagna. Niejednokrotnie okazuje się to bardzo trudne, bo skoro się uzależniłeś/ uzależniłaś to znaczy, że lubisz robić coś tak bardzo, że nie możesz przestać. W obecnym świecie tych uzależnień zaczyna przybywać, a ludzie są na nie coraz bardziej podatni — na pewno niczego dobrego to nie wróży. Okazuje się, że przetrwają Ci, którzy są najbardziej odporni na tego typu „ogłupianie”. Gdy nasz mózg jest od czegoś uzależniony to nie pracuje już tak samo jak wcześniej. Ma jakieś centrum odniesienia, które np. w stresujących sytuacjach uruchamia się i pomaga w ich opanowaniu (niszcząc przy tym np. nasz organizm, więc nie jest to jakaś pozytywna pomoc). Trzeba mieć naprawdę silną głowę (albo twardy zad) żeby przetrwać pomimo tych wszystkich pokus.
Istnienie zdrowia bez choroby i choroby bez zdrowia jest niemożliwe. Dopełniają się wręcz idealnie choć są sobie tak bardzo odległe. Jeśli nie zachorujemy nie będziemy wiedzieć do końca czym jest impet, a nie będąc zdrowym nie da się popaść w stan chorobowy. To bardzo proste, ale na co dzień się nad tym nie skupiamy. Nie ma jednego bez drugiego. Bez niedyspozycji nie doceniamy wigoru. Też nie ma co się dziwić, nie da się docenić czegoś nie wiedząc jaka jest tego druga, często zła strona. Byłeś/ byłaś na pewno chory/ chora wiele razy. Jeżeli tak to zacznij doceniać to co masz, bo naprawdę wiele osób chciałoby piastować Twoje stanowisko. Wielu ludzi chciałoby zobaczyć budzące rano promienie słońca świecące prosto w oczy, które tak Cię denerwują, bo nie możesz pospać jeszcze kilki minut, wielu chciałoby usłyszeć drażniący Cię odgłos dzwoniącego budzika, wielu chciałoby móc wstać i założyć skarpetki nie do pary, ale nie ma takiej możliwości. Zanim zaczniesz narzekać, pomyśl ilu ludzi chciałoby być na Twoim miejscu.
Wznoszę toast za Tych, którzy nawet schorowani umieją się cieszyć z tego co mają i za zdrowych, którzy doceniają, że mogą założyć codziennie dwie skarpetki inne.
— Auditus 9 —
Victoria et defectum * Sukces i porażka
Zacznijmy może od tego, że każdy z nas może definiować te dwa osobne sobie pojęcia na skrajnie różny sposób. Ja jednak staram się udowodnić, iż pomimo że każdy z nas ma inny tok rozumowania to potrafimy wszyscy zgodzić się z przemyśleniami jednej osoby. Prawie każdy żyjący na świecie człowiek pragnie osiągnąć coś więcej. Chce być poważany, szanowany i zauważony przez większość. Chce coś po sobie zostawić i być zapamiętanym na długie lata. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć, że ktoś pragnie osiągnąć porażkę. Pomyślicie teraz „a po co ktoś miałby chcieć być przegranym?”. A co chyba ważniejsze, czy dobrym określeniem jest stwierdzenie: „osiągnąć porażkę”?
Sukces, zwycięstwo, wyczyn. To słowa, którymi większość ludzi chciałaby określać swoje zasługi, ale tylko nieliczni mogą sobie na to pozwolić. Aby osiągnąć sukces trzeba wyróżniać się od tej powtarzanej przeze mnie często większości. Po wydaniu pierwszej części mojej trylogii usłyszałam od wielu osób, że „osiągnęłam już jakiś sukces, pomimo tak młodego wieku”. Czy tak uważam? Absolutnie nie. Nie chodzi tutaj o moją skromność, z której jak wiadomo bardzo słynę; P, ale o to, że ja naprawdę tak nie uważam. Żeby nazwać coś sukcesem musi to uznać za niego znaczna część społeczeństwa. Zwycięstwo to coś wielkiego, ale czy tylko? Otóż nie. Każdy sam określa co nazywa swoim triumfem. Dla jednych niewystarczającym będzie otwarcie własnej firmy i wypuszczenie na rynek, jak się okaże, bardzo deficytowego towaru, a dla innych dokonaniem będzie samodzielne wstanie z łóżka po godzinach rehabilitacji, które są następstwem wypadku, po którym wszyscy lekarze z danego szpitala stwierdzili zgodnie, że: „ten pacjent już nigdy nie stanie na nogi”. Tak więc jak widzisz każdy ma swój większy lub mniejszy sukces. W moim mniemaniu sama w sobie jedna, wydana książka nim nie jest, ale jeśli trafi do większego grona odbiorców, które stwierdzi zgodnie: „ej, to wcale nie jest takie złe” — będzie można mówić już o jakiejś części większego dokonania. Wyczynem jest to z czego sam jesteś dumny bardziej niż kiedykolwiek i z czegokolwiek. Sytuacja komplikuje się trochę kiedy przebywasz w gronie osób, które Ci zazdroszczą. Nawet gdy zrobisz coś fenomenalnie to każdy będzie usiłował wmówić Ci, że coś jest nie tak. Najważniejsze jest abyś Ty był zadowolony z efektów Twoich starań. Jeśli jesteś to możesz śmiało przyznać sobie, że zrealizowałeś się.
Porażka to zdecydowanie cięższy temat. Nikt nie chce ich ponosić. Zabrzmi to trochę absurdalnie, ale nie rozumiem dlaczego. Mam wrażenie, że ludzie zapominają o tym, iż „porażka jest nieodłącznym elementem sukcesu”. Zwycięstwo nigdy nie występuje w pojedynkę, tak się po prostu nie da. Wiadomym jest, że nikt nie chce znajdować się na samym końcu poważania, każdy chce być szanowany i wielbiony, a nie ma co ukrywać — porażka tego nie zafunduje. „Ważne jest to nie jak upadasz, a jak się podnosisz”. Czasami słyszę od innych ludzi jak zachwycają się np. aktorami, pisarzami i innymi artystami, jaki triumf odnieśli, lecz mam wrażenie, że nikt nie zdaje sobie sprawy ile klęsk musieli ponieść aby zasłużyć sobie na ten jeden wielki, miażdżący sukces. Prawdziwy blamaż rozpoczyna się dopiero wtedy gdy tracisz chęci na wydostanie się z niego. Też nie do końca nam to oceniać, bo niektóre osoby być może nie mają warunków na oswobodzenie się z tego stanu, ale nie oszukujmy się — większość może tylko po prostu jej się nie chce. Nie należy też porównywać się do innych, na zasadzie: „do niego los uśmiechnął się szybciej, to niesprawiedliwe”. Tak jak już kiedyś wspominałam, „życie raczej dzieli po równo wydech i wdech”, więc spokojnie i na Ciebie przyjdzie w końcu czas, lecz wymaga to trochę chęci, wiary w siebie, motywacji i samozaparcia. Nic nie zrobi się samo. Tak jak książka nie napisze się sama, piosenka sama się nie zaśpiewa, a „Ojciec Mateusz” sam się nie oglądnie, tak samo porażka nie odejdzie sama z Twojego żywota. Musisz ją kulturalnie wyprosić, a gdy już postanowi opuścić Twoje życie zamknąć drzwi na tyle spustów, na ile to możliwe.
A więc jak już wiadomo, mamy do czynienia z kolejnymi bardzo skrajnymi wartościami, które pomimo swojej odmienności nie istnieją w pojedynkę. Może trochę inaczej — mogą być pojedynczymi przypadkami, ale wtedy nie mają sensu, nie wnoszą po prostu nic. Bez porażki nie można zaznać smaku zwycięstwa, a bez triumfu nie można poczuć czym jest upadek. Tak, to również działa w dwie strony. Nie można cały czas tkwić w kolorowym świecie, w którym wszystko jest pod ręką. Czasami trzeba upaść i bardzo mocno uderzyć się w głowę aby zrozumieć czym była ta cudowna chwila nazywana powodzeniem. Tak samo jak inne sprawy opisane w tej części tak i te nie są wieczne. Nic nie jest dane na zawsze, tak więc najgorsze chwile w końcu przeminął, ale te najlepsze także zakończą swój żywot. Sukcesy trzeba umieć odnosić, a porażki nauczyć się akceptować. To proste — chcesz wstać, najpierw musisz uklęknąć. Żeby uklęknąć, musisz najpierw stać. Nie ma innej opcji. Każdy niewypał uczy pokory, a każda victoria utwierdza w przekonaniu, iż wszyscy możemy osiągnąć naprawdę wiele. Ktoś powie teraz, no dobrze, a co z bezdomnymi i tego typu ludźmi, nie wyglądają jakby kiedykolwiek odnieśli jakiś sukces. Być może z pozoru nie, ale dla niektórych ogromnym osiągnięciem jest dostanie czwórki z kartkówki, z matematyki, założenie skarpet do pary, czy ugotowanie wody na parówki. Nie należy mierzyć innych własną miarą, ponieważ dla każdego z osobna zwycięstwo jest czymś innym. A więc dlaczego niektórzy kończą pod sklepem prosząc o parę marnych złotówek? To wynika albo z lenistwa, albo z tego, że ktoś kiedyś już pogrzebał ich szansę na „bycie kimś więcej”. Umówmy się — ludzie są zazdrośnikami i każdy zrobi wszystko żeby Tobie nie wyszło. Nawet jeżeli sam nabędziesz jakieś osiągnięcie to nigdy nie upoważnia Ciebie, ani nikogo innego do narzucania tego drugiej osobie. Lepiej nie rywalizować w tych tematach, bo czasami wygórowane ambicje innych mogą zniszczyć nasze osobiste pojmowanie powodzenia, a tym samym można w ten sposób na własne życzenie zrujnować swoją motywację do dokonania czegoś naprawdę wielkiego, a przede wszystkim pożytecznego dla samego siebie. Nie warto udowadniać niczego innym, Ci którzy wiedzą jak wartościowy jesteś po prostu tego nie potrzebują, a Ci którzy nie wiedzą i tak nie zwrócą na to zbytniej uwagi. „Najlepiej stawać się lepszą wersją siebie od osoby, którą wczorajszego wieczora widziałeś/ widziałaś w lustrze”. Słowem podsumowania pragnę zaznaczyć puentę, do której dążyłam cały czas. Dwie skrajne sprawy, ale warto przyswoić sobie myśl, że: „Porażka jest elementem sukcesu, a nie jego przeciwieństwem”. To potwierdza tylko moją wcześniejszą teorię o magnesach z takimi samymi biegunami, które się przyciągają.
Wznoszę kolejny toast za Tych, którzy umieją podnieść się po upadku, a także Tych, którzy z szacunku do samego siebie potrafią położyć się i odpocząć.
— Auditus 10 —
Verbis et factis * Czyny i słowa
Pierwsze co nasuwa się na myśl kiedy widzimy te dwa pojęcia to rozmaite cytaty z nimi związane: „Bez czynów słowa są niczym” i tak dalej. Każda tak zwana „złota myśl” ukazuje zarówno jedno jak i drugie jako całkowite przeciwieństwo i tak faktycznie jest. Czyny to coś co widzimy, coś co możemy wykonać i inni ludzie zobaczą tego efekty — lepsze lub gorsze. Słowa są czymś co słyszymy i wypowiadamy. Nie wiemy jaki mają kształt ani czym są, a jednak każdy z nas używa ich codziennie setki (no może w przypadku osób bardziej gadatliwych tysiące). Faktem jest, że są to dwie jakby obce sobie sprawy, ale uwierz mi, że i je da się połączyć w całość.
Zacznijmy może od czynów. Wydaje mi się, że łatwiej przyswaja się informacje o nich, bo są czymś co spotykamy codziennie, a przede wszystkim co widzimy oraz co sami wykonujemy. Gesty są czynnościami, do których w codziennym życiu nie przywiązujemy zbytniej uwagi. Myjemy zęby, jemy śniadanie, które najpierw szykujemy, robimy pranie, oglądamy propagandę w kolorowym pudle i tak dalej. Robimy to, ale prace te są już naszym przyzwyczajeniem, więc nie zastanawiamy się nad nimi zbyt długo. Są, to je wykonujemy, nie ma ich, to się cieszymy. W normalnym tego słowa znaczeniu (czyny) właśnie tym są. Są procesem, którego inni mogą zauważyć efekty: białe zęby, pyszności przygotowane wcześniej na śniadanie, czyste ubranie, kłótnia na tle politycznym — to wszystko jest kontynuacją wykonanych przez nas prac. Zachowania te są ściśle powiązane z uczynkami. Tutaj musimy już zajrzeć w głąb swojego mózgu i uruchomić nieco więcej szarych komórek. Uczynek jest czymś co nie tylko widzimy, ale także tym co możemy poczuć — my oraz inne osoby. Jeżeli zrobimy komuś jakąś przyjemność mówiąc np. przyjacielskie: „miłego dnia!”, to automatycznie na twarzy osoby obdarowanej tym jakże serdecznym stwierdzeniem pojawi się uśmiech (no chyba, że mamy do czynienia z tak zwanym gburem pospolitym to wtedy faktycznie Twoje starania mogą nie być odwzajemnione). Trzeba pamiętać, że te małe geściki dzielimy również na pozytywne i negatywne, serdeczne i niegrzeczne, radosne i smutne. Czasami nie trzeba naprawdę dużo aby sprawić przykrość drugiej osobie. „Zanim potraktujesz kogoś w jakiś sposób, najpierw pomyśl, czy Ty chciałbyś żeby tak potraktowano Ciebie”.
Drugie pojęcie dziesiątej rozprawy tyczy się słów, czyli wszystkiego tego co wypowiadają nasze usta. Wszelkie komunikaty są z nich zbudowane, krótsze i dłuższe wypowiedzi również. Pomyśl teraz ile znasz wyrazów, nigdy przecież się nad tym nie zastanawiamy tylko po prostu mówimy. Czasami nie staramy wybierać się odpowiednich wyrażeń tylko wypowiadamy je tak po prostu żeby udzielić odpowiedzi. Dar mowy jest o tyle ciekawy, że tylko i wyłącznie my nad nim panujemy, oczywiście zdarzają się sytuacje, które wywołują w nas gniew, stres i wszystkie inne mniej przyjemne emocje, czego często następstwem jest brak przemyślenia wypowiadanego komunikatu zarówno do siebie jak i drugiej osoby (pamiętaj są także owe persony, które nie zostały nim obdarzone i przez całe swoje życie nie mogą wydobyć z siebie ani słowa). Ale nie tylko negatywne emocje mają na nas taki wpływ — tak samo jest przecież z pozytywnymi. Pod wpływem wszystkich „cukierkowych” odczuć nasze wypowiedzi też nie są do końca przemyślane. Kieruje nami pewnego rodzaju impuls, więc nie mamy nawet czasu aby zastanowić się nad jakością, czy treścią naszych komunikatów. Zauważyłam, że prawie każdy człowiek ma pewną słabość do tworzenia zdań, lecz dopiero po jakimś czasie dochodzi do niego ich znaczenie. Ciężko jednoznacznie stwierdzić co jest tego przyczyną, ale chyba przeświadczenie, że wszystko co się wypowie jest zbyt mądre aby musiało być wpierw przemyślane. Niestety muszę Was zasmucić. Tak nie jest. Warto też przyjrzeć się bliżej oddziaływaniu emocji oraz nastroju na nasze wypowiedzi. Jak pisał w jednym ze swoich licznych dzieł Adam Mickiewicz: „I nie tyle prędkich słów gniewne usta miecą”. Prawda jest taka, że jeżeli do naszych wypowiedzi dorzucimy zły humor lub wywołującą zdenerwowanie (albo inne odczucie) sytuację to tak jakby ktoś na chwilę zablokował nasz mózg. Nie docierają żadne uspokojenia, prośby ani groźby. Mówimy wszystko to, co ślina na język przyniesie. Nie rozgraniczamy, czy dany komunikat może kogoś zasmucić, a nawet urazić, czy też nie. Nie chcę nawet wspominać o osobach, które są wrażliwe ponadprzeciętnie od całej reszty społeczeństwa. Wypowiadając do takiej istoty niewyważone wcześniej słowa można wpędzić ją do klatki, z której jej samej bardzo ciężko się wydostać. Wyrazy obleczone są w bardzo wielką moc — niejednokrotnie miażdżą przecież jeszcze bardziej niż czyny. Czasami niektóre uwagi warto zachować wyłącznie dla siebie. Pamiętaj, wszystko to co myślisz jest znacznie drogocenniejsze niż gdybyś miał przelać to w nieadekwatne słowa.