PARK I PIASEK
Rosnąć na tle nieba
Dziś, o zachodzie słońca
stoimy pod drzewami.
W parku.
Widzimy piaskownicę
wypełnioną kwarcem z samego dna rzeki.
I dzieci…
Ten oto chłopiec — sandałki i opuszczone skarpetki —
biegnie — ciągnięty za rękę przez zażywną mamuśkę.
I ta dziewczynka — sześć różowych kokardek —
przesypuje piasek plastikową łopatką.
Kim będziecie kochane dzieciaki?
Czyjej ręki będziecie się chwytać?
Komu dacie się prowadzić?
Słońce zachodzi i przemienia piaskownicę w basen krwi.
A my stoimy
oparci o pnie drzew.
Byliśmy już
dociekliwi jak korzenie.
Niefrasobliwi jak liście.
Chwiejni
jak gałęzie.
Tragiczni
jak cień drzewa.
I niepokorni jak kora.
Teraz stoimy oparci o pnie.
I śpiewamy piosenki.
Uczta
Przyjaciele zasiadają do stołu.
Na nim butelka wina, oliwki, pomidory i chleb.
Wszystko zgrabnie poukładane.
Kiedy już pokosztują wina — pytają mnie —
gdzie jest ta twoja Wielka Grecja?
I patrzą mi w oczy.
Wino, choć kosztowało sporo
z ciemnych winnic pochodzi,
a oliwki wypłukane muszą być z oleju do cna.
Dlatego przyjaciele patrzą na mnie.
Mają nadzieję, że doprawię im kolację opowieściami,
od których powieje aromatem tymianku i bazylii.
Czekają. Czekają cierpliwie.
Zatem opowiadam im historię o morskiej podróży.
Opowiadam o falach, delfinach i jękach Boreasza,
skrzętnie ukrywając właściwe
pochodzenie mojej narracji.
Bajam jak natchniony. Moje uszy kołyszą się jak żagle,
źrenice błyskają jak gwiazdy w lipcu na Delos
i niewiele brakuje, abym zaczął terkotać jak cykada.
A jeśli nadal są nienasyceni —
zmyślam kolejną opowieść,
o tym,
jak przechytrzywszy chciwych wieśniaków z Chriso,
podeptałem pępek świata,
zeźlony amfiboliami kapłanki Apolla.
Zważcie, z jakim oddaniem traktuję biesiadników —
bo przecież nie są przygotowani
na lawinę kamyków prawdy,
które dotkliwie kaleczą stopy wędrowców.
Nie chciałbym, aby musieli poznać ich wściekłość.
Co by zostało po naszym spotkaniu?
Potłuczone szkło
i łzy na serwetkach.
Tulipany
Kiedyś byłem nieszczęśliwy.
Ot, me szczęście — pół papierosa.
Z dymem pójdzie. I już.
Dźwigałem dwa wiadra tulipanów.
Na bazar. Żeby sprzedać.
Śliczne były. Czerwone.
Z żółtymi pręgami na płatkach.
A chłód był taki. A one takie delikatne.
To biegłem. Żeby szybciej było.
Między samochodami. Biegłem.
I zobaczyłem ją.
Miała karminowe usta i była piękna.
Na dłoniach miała
zamszowe rękawiczki.
Dałem jej tulipana.
Wiem — użyje go, jak chce.
Jak tylko chce.
Gładź
Póki się grzałem przy ogniskach
to znaczy w zamierzchłej przeszłości
wystarczał mi cichy jęk lodu na kałuży,
głębi szukałem jedynie pod jej mętną gładzią.
I szron mi wystarczał
z jego tajemnicą znikania bez żadnej przyczyny.
Wystarczało mi wgryzanie się w glob jabłka.
I muśnięcie świtu, jeśli
udało się podnieść w porę ciężar powiek.
Byłem jak niemowlę.
Zupełnie bezbronny,
przydatny jedynie do kochania.
Krzyczałem ze strachu, o którym
nic nie umiałem powiedzieć.
A szczęście
to było ciepło
ognia, brzucha.
Tylko ono.
Nie chciałem nic zmieniać —
wymyślać koła, włóczni, oswajać zwierząt.
Zmuszałem się do odwagi gryzmolenia po skałach,
dlatego dano mi spokój.
Na krótko.
Później to już byłem tylko
badany,
demaskowany,
tropiony.
Raz jako myśliciel Wasilij R.
Albo głupek Kasper H.
To znowu schizofrenik Aleksander M.
Tyle imion mi wymyślono,
że nie pamiętam setnej ich części.
Znajdowano mnie skulonego
w zaroślach przy drodze,
albo w trzcinie nad jeziorem.
Byli tacy, którzy z lubością
kopali mnie w podbrzusze,
abym wreszcie pozbył się swojej embrionalnej pozy —
urósł, mówił, dbał o coś.
A ja trwałem zwinięty
w zachwycie.
I krzyczałem, krzyczałem, krzyczałem.
Przez ten swój hałaśliwy strach
z pewnością coś przeoczyłem.
Przychodzili do mnie i pokazywali
krzyż z przybitym ciałem skazańca,
albo figurkę mężczyzny
o czerwonych oczach.
Nie wiedziałem, po co to czynili.
Jednak najlepiej pamiętam tych,
którzy bili mnie w twarz
i nie mówili nic.
Jakoś przetrwałem.
Teraz jestem drobiną
mniejszą niż ziarnko piasku.
Impulsem, wpływem,
genem smutku.
Budzę strach.
Kropla
Przyjaciele zapytali mnie pewnego razu,
a było to w parku przy fontannie:
— Dlaczego piszesz wiersze,
wszak jesteś mężczyzną dojrzałym?
Z tym pytaniem,
perlącym się na czole,
pośpieszenie wracałem do domu.
Świat był przezroczysty jak kropla wody.
Dumnie milczałem.
Milczałem po męsku.
Gdy tylko oswoiłem się z oddechem
własnego mieszkania,
usiadłem na krześle
i włączyłem telewizor.
Chciałem pobyć w świecie bez metafor.
I nawet spodobało mi się:
tancerka — morduje — kochanka
bezpieczeństwo — narodów — trwałość
skok — terapia — ból
Tak spędziłem wieczór.