W nadmiarze informacji trudno szyfrować dane. Ale nadmiarem informacji bardzo dobrze się je zagłusza. To sposób zaciemniania obrazu. Pan nie zna treści komunikatów, bo znać ich nie może. Gdyby pan je znał — jakież to by było straszne zagrożenie. Skoro pan wierzy lub chce wierzyć w ich wagę — musi przyjąć do wiadomości, że nie uniesie ich pan. Czy już pan rozumie?
Sebastian Szewczyk
XYZ (1958[1][2][3]) — pierwsza Uniwersalna Maszyna Cyfrowa, należąca do rodziny wczesnych komputerów, która została zbudowana i uruchomiona w Polsce. Wyprzedziła o kilka miesięcy EMAL-2, natomiast wcześniejszy EMAL nie został w pełni uruchomiony. Poprzedziły ją: lampowy komputer analogowy ARR oraz nieelektroniczne komputery zerowej generacji: dydaktyczny GAM-1 i użytkowy PARK.
Komputer ten zbudowany i uruchomiony został w Warszawie przy ul. Śniadeckich 8, w lokalu Biura Obliczeń i Programów Zakładu Aparatów Matematycznych PAN (późniejszego Instytutu Maszyn Matematycznych)[5]. Zespołem twórców kierował prof. dr inż. Leon Łukaszewicz (wówczas docent).
XYZ był modelem laboratoryjnym maszyny użytkowej; po późniejszych zmianach projektowych na bazie tego komputera stworzono serię maszyn ZAM-2[6].
Źródło: Wikipedia.
ENTER
Poznałem go w leśnym domku moich przyjaciół; przygnały mnie tam upały miejskie. Przyjechał następnego dnia pod wieczór. Młody, wesoły człowiek, jego charakterystyczna, bujna czupryna przypominała skrzyżowanie lwiej z wiewiórczą. Równie zwinnie jak ona skakał po dachu i jeździł małym rowerkiem do sklepu po piwo, chleb, fajki i mleko. Po pijaku ryczał jak lew.
— On też jest pisarzem- poinformowała mnie przyjaciółka w pewnym momencie.
Nie mogłem go o to nie spytać. Początkowo był ostrożny, niewiele mówił, lecz gdy oznajmiłem, że mam na koncie dwie wydane pozycje ożywił się.
— Ja piszę książkę sience fiction.
— Sf? W dzisiejszych czasach? Przecież fikcja, nie tylko naukowa, już nas otacza…
Niechętnie przytaknął, mówiąc, że nigdy tak na to nie patrzył.
— A jaki pomysł?
Ale nie chciał zdradzić. Jedyne, czego zdołałem się dowiedzieć, to że prawie skończył, tylko musi ją poukładać i dopisać początek oraz zakończenie. Skojarzył mi się tym natychmiast z kolegą z czasów liceum:
— Surma, przeczytałeś Lalkę?
— Tak, pani profesor.
— Całą?
— Tak, pani profesor.
— Na prawdę? Od początku do końca?
— Trochę zostało mi w środku…
Opowiedziałem mu to, co bardzo go rozbawiło. Potem rozmawiało się już lżej. Na pierwszy rzut, oczywiście, poszły twórczość Lema i Dicka. Obaj panowie okazali się naszymi idolami. Zaskoczył mnie książką, o której tylko słyszałem. Człowiek z Marsa. Oczytany, z bogatym słownictwem, mieliśmy więc wiele wspólnych tematów, choć pisał zupełnie odmiennie ode mnie. Pytałem dlaczego używa anachronizmów typu owóż, tenże, czy pomny. Przyznał, że nie wie. Styl klaruje się latami. Jak wino…
Lubił Asimova, C.Clarke’a, braci Strugackich nie znał. Ja wolałem tych ostatnich. Brnęliśmy coraz głębiej w świat literatury, wszelakiej, w końcu wyznałem, że po Lemie nie sposób napisać dobre sience fiction. Nie zgadzał się. Powiedziałem mu więc o moim pomyśle. Nosił roboczy tytuł Człowieka Z Niskiego Bloku.
— Analogia do Człowieka Z Wysokiego Zamku Dicka?
— Tak. W formie pastiszu.
— I co? Dlaczego nie piszesz?
— Brak mi weny…
— O czym?
Sam do końca nie wiedziałem. Miałem tylko pomysł… i nic więcej. Nawet ochoty, by go rozwinąć.
— Xawery mieszka w bloku, w Warszawie i twierdzi, że komunizm nie upadł.
Łypnął z zaciekawieniem, kącik ust, jak miał to w zwyczaju uniósł nieco resztę twarzy.
— Ksawery? Nie lubię tego imienia…
— Przez X.
-A...to wiele zmienia…
Spodobał mu się pomysł smartfonów z NRD, sluchatek z Czechosłowacji, plazmowego Rubina CCCP. Świata, w którym prosperuje socjalizm, a blok zachodni go goni. Żelazna kurtyna staje się tu lustrem, które odbija w zniekształceniu nasze czasy jako swoistą makabrę dobrobytopodobną, zasnutą w propagandę kłamstw przypisywanych PRL, a Xawery szuka portalu, by uciec z powrotem do Jugosławii.
— Może portal jest u Jubilera? I wszyscy będą myśleli, że ściemnia, bo chce okraść.
Każdy artysta ucieka w pogoni za weną przed nudą, rutyną, prawem i racją. Wyobraźnia nie ma granic, nie rządzą nią prawa, ani żaden paragraf. Artysta jest wcieloną wolnością, musi przed nimi uciekać, ale też gonić nowe idee. Jest łowczym następnych czasów, pomysł to zwierzyna. A on, demiurg jest wszystkim, myśliwym i ofiarą. Dlatego musi uciekać sam przed sobą. Bo gdy złapie… tworzy.
Nasze rozmowy przez kolejne tygodnie ocierały się o Człowieka z Niskiego Bloku. Coraz więcej wiedziałem też o jego pomyśle.
— A może napiszemy to razem?
— Czemu nie- powiedział.
— I może spleciemy z tym, co już napisałeś?
Nie zaprzeczył i nie poparł. Uśmiechnął się tylko tajemniczo.
— A może śniłby się często swoim znajomym i w tych snach ukrywał wskazówki gdzie jest portal i jak przejść przez niego? — podrzucił.
— Ciekawy pomysł- poparłem.
Tymczasem upały były coraz cięższe, ożywaliśmy więc pod wieczór. Wybieraliśmy się wówczas na wspólne wycieczki rowerowe po fajki i piwo do pobliskiego sklepu. On, jako że niższy na małym rowerku i tak zawsze chciał się ścigać. Gdy przejeżdżaliśmy pod wiaduktem przyglądałem się mijanym szczątkom kota, procesowi rozkładu, Sebastian zawsze mijał truchło pospiesznie.
— Kiedyś resztki pożerali padlinożercy, teraz już tylko czas i robaki.
Pomagaliśmy też przy rozbudowie domku, czyli tynkowaniu, kopaniu gliny, noszeniu i układaniu kamieni. Wiele z tych prac odbywało się dopiero po zmroku. Nawet psy, których było siedem ożywały po zachodzie słońca. To nie sprzyjało wenie, zamiast tego snuliśmy się często w poszukiwaniu chłodu i ulgi, dopiero wówczas nasze mózgi niczym komputery odwieszały się.
— Stwórzmy pisarza, który nie istniał- przyszło mi któregoś wieczoru do głowy.
— Czyli?
— Czyli mistyfikację. Niechby żył właśnie za czasów komuny, a jego książka została odnaleziona. Napisze się naszą na starej maszynie…
Pokiwał głową.
— Jak miałby się nazywać?
— Ty masz talent do nazw… ja zawsze się z nimi męczę.
Obszedł dom dookoła, kopnął jeden i drugi kamień i usiadł z powrotem obok mnie.
— Może Franciszek Kosher?
— Świetnie. Niech będzie…
Pomysłów przybywało codziennie. Poznawałem też bliżej życie prywatne Sebastiana. Wcześniej miał pracę, jak mówił dobrze płatną. Zdaje się, że przewoził dokumenty. Pewnego dnia niechcący coś w nich odkrył, za co dostał wypowiedzenie i sutą odprawę, za milczenie, dzięki której chwilę pożył w miarę dostatnio. Nie wiem jednak co to była za firma i szczerze mówiąc nie chcę wiedzieć. Pieniądze, z resztą, dawno się skończyły…
Ostatniego wieczoru zwalili się hipisi. Przywieźli ze sobą sporo alkoholu, „pozytywnych wibracji” i wolnej miłości. Gdy zniknęli po kątach w wiadomym celu Sebastian wciągnął mnie we freestyle. Nie lubię rapu, ale szanuję tę formę improwizacji.
— Nieźle- podsumował moje postękiwania- Będę mówił na ciebie dj dziadzia.
— Dlaczego nie piszesz tak, jak rapujesz? — spytałem znienacka.
— Dobre pytanie…
Wkrótce wróciłem do Warszawy. Na jakiś czas zapomniałem o książce, z Sebastianem nijak nie można było się skontaktować, bo telefon, którego używał był atrapą, a Internet w nim to głównie grzybnia. Aż po kilku tygodniach tknęło mnie, by go odwiedzić. Było tak, jakbym nigdzie nie wyjeżdżał, plany rozwijały się dalej.
— Napisałeś coś? -pytał.
— Jeszcze nie…
Coś w nim jakby narastało. Wiedziałem, że tęskni za córką przyjaciół, w której nieszczęśliwe się zakochał. Ja tęskniłem za dziećmi. Czasami słyszałem jak mówi sam do siebie, śmieje się, ale to nie był radosny śmiech. Te nasz smutki w dziwny sposób tonowały się poprzez literaturę, a raczej tonęły w literatkach. Pytałem dlaczego tu siedzi, w tym lesie, skoro ma kawalerkę na Pradze.
— Odcięli mi prąd i wodę… a łobuzy wybiły szybę w oknie.
— Poszukaj pracy, póki lato.
Pokręcił przecząco głową.
— Mam inne plany.
— To może ja tam zamieszkam? Zapłacę za ponowne podpięcie.
Zgodził się. Następnego wieczoru wspólnie wyruszyliśmy na pociąg. Ta podróż utkwiła mi w pamięci. Mieliśmy już niewiele pieniędzy, więc pozostało nam jechać stopem do Jaktorowa. W końcu doszliśmy na piechotę, zmęczeni, spragnieni, a że była niedziela, wszystkie sklepy były zamknięte.
— W Warszawie coś będzie czynne- pocieszałem.
Wsiedliśmy do pociągu, a tuż za nami wsiadł człowiek z trzema piwami. Usiadł, po czym jedno położył na siedzeniu obok, odebrał telefon i nagle wysiadł zanim pociąg ruszył. Piwo zostało, on jakiś czas stał na peronie, Sebastian przygwoździł go wzrokiem. Prawie słyszałem jego myśli: idź, nie wsiadaj! I rzeczywiście odszedł. Piwo było nasze…
Rozstaliśmy się z myślą o spotkaniu kolejnego dnia i obejrzeniu kawalerki. Niestety musiałem wyjechać za granicę, i to pilnie. W międzyczasie udało mi się skrobnąć cztery strony i wysłać Sebastianowi, lecz zamiast odpowiedzi dostałem od przyjaciół smutną wiadomość.
— Sebastian nie żyje. Rzucił się pod pociąg.
Jak to? Co się stało? Po pierwszym szoku zacząłem szukać odpowiedzi. Dowiedziałem się, że tego dnia rano wskoczył na rower, zabrał ze sobą torby z zapiskami i gdzieś pojechał. Widziano go w ciągu dnia, pędził, jakby przed kimś uciekał. Potem pojawił się na stacji, wieczorem, bez toreb, bez roweru. Siedział na ławce i rozmawiał ze starszym człowiekiem. Nagle zerwał się i rzucił pod expres.
Zacząłem czytać fragmenty jego zapisków na portalach społecznościach, skontaktowałem się też z mamą, która powiedziała, że bardzo chciał pisać ze mną, i że udzieli mi dostępu do jego ocalałych notatek jak tylko odda je prokuratura. Te, które wywiózł nigdy się nie znalazły. Co w nich było? Poprosiłem ją, by na pogrzebie, na który nie mogłem pojechać powiedziała, że śmierć nie istnieje. Ona wyryła to na nagrobku…
Zacząłem nagle. Coś mnie rozpierało, jakby Sebastian pławił się w mojej wyobraźni i pchał do tworzenia. Oczywiście wszystko w naszej książce uległo zmianie, a jednak pisało się niezwykle lekko. Czasami miałem wrażenie, że słyszę jego rozbawiony śmiech… czułem jego obecność bardzo intensywnie. Pisał ze mną, byłem i jestem tego pewien, nawet jeśli uznacie mnie za wariata. I bawił się świetnie. Pierwsze 80 stron powstało jak w transie, w ciągu tygodnia. Dodam, że pozostałość pisałem kolejne pół roku; wtedy nie mogłem się oderwać. A on był cały czas ze mną i we mnie, w moich myślach… Po tym tygodniu byłem skrajnie wyczerpany. Postanowiłem więc zrobić przerwę i spotkać się z jego mamą. Ruszyłem w drogę. Na budynku stacji ktoś napisał kredą XYZ. Znak? Może… Ostrożny jestem, jeśli chodzi o tzw. znaki. W Warszawie spędziłem kilka dni, w międzyczasie pomagając w remoncie znajomemu. Jednego z tych dni parkieciarz, sympatyczny człowiek otrzymał smutny telefon: żona urodziła martwe dziecko. Poczułem niepokój…
Tymczasem nie udało się spotkać z mamą Sebastiana, a ja musiałem znów wyjechać. Wówczas po raz pierwszy dopadły mnie wątpliwości. Czy ja sobie tego wszystkiego nie wymyśliłem, czy nie bezczeszczę bólu i cierpienia, które go do tego pchnęły? Czy nie zranię tym bliskich Sebastiana? I to martwe dziecko...może to ostrzeżenie? Siedziałem w pociągu powrotnym i myślałem. Nagle stanął sporo przed kolejną stacją, za oknem zapadał zmrok. Po jakiś piętnastu minutach przyszedł konduktor i oświadczył, że postój potrwa kilka godzin, gdyż ktoś rzucił się nam pod koła…
Kurwa! O co chodzi?!
Nad ranem dotarłem do domu. Zadzwoniłem do przyjaciela, jak to wszystko widzi, może coś podpowie?
— Za bardzo bierzesz do siebie- powiedział, gdy skończyłem- Wiele jest śmierci wokół. Po prostu zacząłeś bardziej zwracać na to uwagę.
Ale jakoś mi to nie pomogło. Co robić? Pisać dalej? Wszyscy przyjaciele mówią pisz! A ja nie wiem… Przestraszyłem się? A co jeśli wlokę za sobą śmierć jak cień? Cień książki… Jednak pisałem dalej. Ostrożnie, jakby nieco z obawy, że ktoś może skaleczyć się ostrymi słowami i zatruć trupim jadem.
Ta śmierć szła ze mną długo, jakby chciała uświadomić, że jednak istnieje. W końcu dotknęła i mnie, gdy docierałem do końca. Jej dotyk był wręcz czuły i łagodny, szeptała:
— Masz rację. Nie istnieję… a jednak się boisz.
Teraz, gdy już ją skonczyłem, mama Sebastiana miała sen, w którym szliśmy pod rękę w nieznaną dal. Pchałem w nim wózeczek, w nim leżał Sebastian niemowlak…
Wszystkie fragmenty autorstwa SS, użyte w książce opatrzyłem cudzysłowiem. Rzecz jasna, dokonałem w nich pewnych modyfikacji.
0.
Xawery żarł sny. Ostatnio nic poza nimi mu nie smakowało. Pomidory, ogórki, bób i inne warzywa śmierdziały plastikiem i parafiną, mięso drukarnią, chleb starym morzem. Konsumował więc sny o życiu, senniki, formuły przyrządzania materii i jak się obudzić by nie przypalić snu, a koszmar kroić nożem. Wcinał bez oporów polityczne intrygi, ropne pustynie, a nawet sny innych. Z wielkim upodobaniem majaczył w kosmicznej zupie żółte skwarki świeżo zerwanych marzeń, wytryśnięć kolorów porastających fazę przejścia w REM. Śnił sens. Żarł sny.
— Jesteś głodny?
— Co?
— Pytam, czy jesteś głodny? Mogę dać ci chleb…
Xawery wypluł resztki tapety.
— Nie, dzięki.
— Jeśli lubisz jeść papier, to mam tu gdzieś stare gazety. Zostaw moje ściany, ok?
Lubik opierał się o kubek z kawą. W politurze odbijało się zagracone mieszkanie, upstrzone zasuszonymi w większości kwiatami, butelkami i książkami pod ławą.
— Masz Głos Niedzielny?
— Mam Przekrój…
— Za tłusty…
— To może Wysokie Obcasy?
Xawery poderwał się i z impetem usiadł na innym krześle.
— A masz piwo?
— Nie.
Zapadła niezręczna cisza.
— Mogę iść do sklepu…
— A jak zeżresz banknoty?
— To daj monety.
Lubik wsadził łapsko do kieszeni.
— Kiedy w końcu ty mi postawisz?
— Następnym razem.
— Taaaaa…
Xawery uniósł palec i nic nie powiedział. Jego umysł pobiegł za myślą, której nie mógł złapać i dopiero brzęk monet przywrócił mu kontakt ze światem. Bez słowa wyszedł. Po drodze mruczał coś do siebie, odmierzał krokami tajemne odległości by zatrzymać się, podnieść klucz i schować do kieszeni, gdzie już były dwa kamyki i agrafka. Podekscytowany wbiegł do sklepu.
— Jest piwo?
Spojrzenie ekspedientki wyceniło go na debila.
— W lodówce- wskazała ruchem głowy.
— A jest ocet?
— Nie.
Zaśmiał się. W drodze do lodówki omal nie zabłądził. Trzy razy przeszedł, zanim namierzył zaskoczony jej obecność. Cicho mruczała, skrząc bladą żarówką rosę na butelkach i dwóch kostkach masła. Przełknął ślinę. Postukał paznokciem, żarówka ucichła i zgasła.
— Popsute- powiedział nie wiadomo do kogo.
Starczyło mu na sześć żubrów i buteleczkę zmywacza do paznokci zamiast octu.
— Po co ci ten zmywacz? — Lubik nie krył zmartwienia.
— Jeszcze nie wiem, ale nie było octu.
— A po co ci ocet?
— Do zupy.
Lubik milczał. Dość długo.
— Jakiej zupy?
— Fasolowej.
— Zbierz się do kupy… A gdzie ją ugotujesz?
Xawery machnął ręką.
— To już drobiazg. I tak nie mam octu.
— Ja mam…
Xawery zezował jakiś czas na piwo, po czym otworzył jedno i podał Lubikowi.
— Czy ma to związek z tym Franciszkiem… jak mu było… Kosherem?
— Nie. Tylko ze zupą.
— Ale tobie odcięli prąd, gaz i wodę!
-Tak...to autorytatywne stwierdzenie, ale jest w tym pewna racja…
— Nie masz pracy i pieniędzy!
— To już jest nadinterpretacja, zważywszy, że pracuję nad sobą. To też dla dobra ludz…
— Obudź się! Zaraz cię eksmitują!
Xawery prychnął, szybko coś obliczył, przestawił doniczkę z zasuszonym kaktusem, przepchnął nieco szafkę i usiadł z powrotem.
— Teraz jest chyba dobrze.
— Niby co?
— Układ zależności magnetycznej w stosunku do wartości spinów danych cząstek. Donica stała za blisko szafy i zakłócała jej naturalny spin, przez co twoje ubrania były bardziej pogniecione.
— Jesteś pierdolnięty… a propos, znowu mi się śniłeś.
— Opowiadaj.
Xawery ponownie zmienił krzesła.
— Znalazłeś zajebistą pracę.
Lubik zarżał i zapił browarem.
— Bardzo śmieszne.
— Mówiłeś coś o złocie…
— O złocie… — zamyślił się Xawery.
— Albo o occie…
— Złoto- powtórzył jak w amoku- Jaką liczbę atomową ma złoto?
— Nie mam pojęcia…
— Zaraz… 79…tak mi wychodzi z układu okresowego. 79…
— Ale to chyba musi być koszerne złoto- Ludwik drwił z czystą rozkoszą.
— To może być wskazówka… — Xawery szturmował kolejne piwo -Złoto to bardzo stary metal, który powstał w wybuchu pierwszych gwiazd, gigantów. To neoplazma, zastygłe światło tamtych słońc.
Ludwik zajrzał w gogle.
— Na Złotej 79 jest salon tmobile…
Xawery odpalił skręta. Dym zatańczył nad stołem.
— Masz coś ze złota?
— Nie- zakręcił butelką -Czy ty czasem nie próbujesz wyłudzić kasę?
— To może być brakujący element. A tak w ogóle, to kiedy do ciebie przyszedłem?
Lubik pokręcił dezaprobatą, zapił i beknął.
— Wczoraj.
-Aaaa...to mogę jeszcze chwilę posiedzieć.
Lubik spoważniał.
— No dobrze… znaczy, nie dobrze...przyszedłeś przed godziną. Stary, martwisz mnie…
Xawery wystawił środkowy palec, Lubik rzucił kapselkiem.
— Co z tym Kosherem?
— A co ma być?
— Co to za jeden? Często o nim mówisz. Sprawdzałem w necie, ale nikt taki nie istnieje…
Xawery potrząsnął bujną, spłowiałą grzywą.
— Wymyślił mnie- zakpił.
Zapadła klamka ciszy. Lubik delikatnie nacisnął ją i uchylił usta.
— A nie ty jego?
— A co za różnica kto kogo? Może wszyscy jesteśmy wymyśleni?
— Może… Kim on jest?
— Nie jestem pewien, ale chyba pisarzem. Mam niewiele informacji, póki co, a on zdaje się być wieloosobowym bytem. Jak Lem. -zachichotał- Twierdzi, że nasza planeta mieści się w małym palcu jego lewej stopy, a jego świat przepadł gdzieś w pyle ulicznym naszego miasta. Pisze do mnie listy.
— Wybacz, ale nie rozumiem.
— Ja też nie, ale to bez znaczenia.
Lubik zmrużył oczy.
— Listy?
Xawery ożywił się.
— Podrzuca do mojej szuflady… W zasadzie to listy zza grobu. Bo on/oni nie żyje od dawna, ale zupełnie nie przeszkadza mu to istnieć. Czy też im… Jak? Diabli wiedzą, jakaś magia, zaprzeczenie naszej realności, a może i to i to. Nie do końca rozumiem…
Lubik zmrużył oczy rażony błyskiem słowa, co ciałem się wykręca. Tyle w nim pasji, tak różnych, pomyślał, jakby jego istnienie miało rekompensować ich brak w tak wielu aspektach, a może to drwina losu, umieszczając(ego) je w jednym człowieku, ogołociwszy wpierw całe tłumy, smętnie przytłaczające blokami planetę… Czy w tym szaleństwie jest metoda? Jakiś sens? Dziwne pytanie, bo sensami żonglował jak sztyletami. Tymczasem Xawery wydobył z kieszeni pomiętą kartkę.
— Słuchaj tego… „„Żyję — pomyślał ze zgrozą, bo nie wiedział jeszcze, co to znaczy.
Tymczasem kwantowy uskok dyssypacyjny trwał. Przy czym wszelkie dotyczące czasu pojęcia należało odtąd traktować jako rodzaj figury słownej: „tymczasem” i „za jakiś czas” znaczyło chwilowo ni mniej, ni więcej, a tyle samo co „no i wtedy” lub „tuż-tuż” — zaś „chwilowo” chwilowo nie obowiązywało. To znaczy — owszem — obowiązywało, ale wymykało się spod kontroli i nie należało przynajmniej póki co przywiązywać zbytniej uwagi do takich rzeczy jak godzina. I niejasnym pozostawało, ile właściwie znaczy: „póki co” — i co to jest godzina? Która? Jaka? Szaro-bura i ponura? Czarna? Ostatnia? Godzina jak matnia? I co godzinę: bum! Kula — armatnia. Ujemna? Dodatnia? Jawna? Tajemna? Tajna? Nie-fajna? Podziemna? Naziemna? Bzzzzyt!… bo póki co jego telefon (stary aparat z ruchomym obrazkiem na tapecie: myszką Jerry i jej młodszą kuzynką, tańczące w miejscu) wysyłał do niego najrozmaitsze powiadomienia z przyszłości, głównie komunikat: przykro nam, nie posiadasz środków na wykonywanie połączeń, ale przesłaliśmy SMS-a z prośbą o kontakt — czy jakoś tak. Większość pochodziło z nadchodzącej dopiero nocy, wyprzedzając chwilę obecną o kilka ładnych? godzin. Komunikaty docierały z przedziału od 3.00 do 4.00 z hakiem nad ranem.
— Umrę — pomyślał więc. — Już umieram, a pomiędzy trzecią i czwartą nad ranem wyzionę ducha. Będę wydzwaniał do znajomych, rodziny, szukając pomocy, ale przecież nie mam z czego dzwonić, wobec czego będę otrzymywał te oto smsy zwrotne…”
— W kopertach?
— Tak. Zawsze.
Lubik nie wierzył. Ani trochę.
— Tak, to elementarne… w kopertach.
Po czym zgarnął resztki ze stołu.
— Wierzysz w to?
Xawery parsknął.
— W co? W sajensfykszyn? Nie, ale pisze…
— Pokażesz mi?
Lubik zadarł stronę.
— Nie mogę się rozczytać…
Xawery wyrwał mu kartkę.
— To do mnie…
I pochował w kieszeni. Siedział jakiś czas, udając, że go nie ma. Patrzył w okno tak, jak się nie patrzy. Powoli. Zza niego dobiegł zapach fasolki, zmysłowo wdarł się między wódkę, a zakąskę i zburzył klocki. Xawery zamknął okno, Lubik policzył butelki. A może jednak wczoraj przyszedł? I jutro wcale nie pójdzie? Jeśli pozwolą bogi…
— No jaki bezczel… — sapnął nagle pod nogi- Bogi? Słowa bluzg nagi, bez pokrycia w kroku. Idzie się sobą!
I kopnął nogę od stołu.
— Idzie się zawsze. Nie tymczasem…
Rżał ubawiony łapiąc pianę z butelki. Lubik czknął.
— Do mnie też ktoś napisał…
— Kto?
— Jakiś dziwny urząd…
— Co chcą?
— No właśnie nie wiem…
Xawy pokręcił palcem, po czym obaj sięgnęli po fajki. Zamyślili się. Kilka godzin wcześniej, tuż po trzynastej, jak Lubik mniemał, znienacka znalazł w swej skrzynce urzędowe pismo, które najzwyczajniej w świecie informowało go, że jest tajnym agentem nieistniejącej już SB. Nie był jednak pewien, czy wychodził tego dnia z domu. Jakkolwiek pismo informowało go, że świetnie radzi sobie w śledztwie. Wcisnął je do szuflady.
— Masz jeszcze jakieś listy od Koshera?
— Nawet nie wiesz, jak wiele…
— Masz przy sobie?
— Mam…
Xawery dźgnął dłonią w kieszeń, wydobył zmielone kartki. Lubik czytał.
„Jako człowiek XYZ zaś pomny muszę być człowieczych względem swojej godności obowiązków, które zaniedbałem na długo przed tym, zanim zorientowałem się, iż biorę się za bary nie z tematyką fikcyjną a realnym zatraceniem, wobec czego — rozumie się samo przez się — gotów jestem na wszystko i na nic, między innymi więc zapraszać fikcyjne postaci na ulice swojego miasta, toteż czynię to z prawdziwie operacyjnie-wywiadowczą starannością, dokładając do tego najwyższych swych XYZ.
Zresztą — prawdą a Bogiem — gotów jestem właściwie na wszystko, byleby tylko pomóc to miało w realizacji porządku prywatnego do końca. Nawet jeśli akt ten w świecie, w którym umieścić zamierzam Xawego, zaprowadzania takowego zabrania i jednoznaczny jest aktowi chuligańskiemu, a tak zapewne — przynajmniej na początku — będzie mogło się wydawać samemu zainteresowanemu… cokolwiek by zresztą się jemu nie wydawało — akurat najmniej mnie jego los interesuje w tym wszystkim — grunt, żebym w ramach waszego spotkania tego gruntu nie tracił ja, bo nie skłamię chyba gdy wyznam — i na tym zakończmy wynurzenia narratora — iż zapędziłem się nieco wewnątrz tego, co jeszcze niedawno znajomi moi i bliscy kręcąc głową z pewnym wstrętem zwykli byli nazywać dzisiejszością, jakoby rzekomo za nią nie nadążali, podczas gdy jeden spośród nich rzucić musiał zaklęcie — to niewątpliwie ono zadecydowało, że zawładnął nią — ową dzisiejszością — a mnie wyprowadził w las samym tylko kokieteryjnym tonem jak marchewką, za którą zapędziłem się tutaj, zjadłem ją i oto jestem, dogoniłem dzisiejszość, pośrodku tego lasu, a tyś mnie zdrajco przygnał do niego znając moją skłonność do alfa-karotenu i nałogowy pęd mój wykorzystał, wywiódł w las mnie pęd ów i wiara w twoje intencje — przyjacielu niedzisiejszy — wobec czego zostałem sam — z kijem. Na szczęście: czego kamery nie widzą, tego duchom mnie żal — jak mawiać zacznie niebawem Xawy, którego zdecydowaliśmy się ja i moi nowi sojusznicy posłać po ciebie, bo — prawdą a Bogiem — klnę się na wszystko i nie pomoże tobie żadne kłamstwo, żaden paradygmat nie będzie mi kłodą rzuconą pod nogi przez etykę, boś ją draniu przeetykietował pod siebie, żadna więc moralność nie będzie mi stała na przeszkodzie, gdy już ustalę twoje prawdziwe personalia, kanalio, aby Xawery w moim imieniu nafaszerował cię fałszem.
Do zobaczenia tam, gdzie ścierać się będziemy jak surowe marchewki na przerdzewiałej tarce czyjejś prababki, najdroższy mój i wierny przyjacielu, do zobaczenia: po środku — tam gdzie niechybnie się rozstałeś ze mną — pewnie wiesz gdzie — ja wiem tylko, że to tam przywitam cię ze szczerą radością i z otwartymi ramionami przekażę ci ten kij, a ty będziesz miał niewiele czasu, by ustalić którą ręką pierwszą cię przywitam, no ale-ale: lepiej nie uprzedzajmy Xawerego. Byłby niepocieszony faktem, że jako twój eskortujący będzie musiał drugie pół drogi pokonywać z tobą nieprzytomnym na plecach, bo śmiem podejrzewać iż znudzony będziesz naszym spotkaniem na rogu Świata i Nieskończoności.
Żartuję — oczywiście!
Tak naprawdę to spotkamy się tam, gdzie marchewka mrożona miesza się z groszkiem, ale gdzie groszek z jakiegoś powodu częściej zostaje od marchewki…”
Nic z tego nie zrozumiał. Czyżby Xawy zwariował? Ale coś go tknęło.
— Xawery, to nie twój charakter pisma. Skąd to masz?
— Mówiłem, z szuflady.
Lubik czytał dalej.
„Ale on zaraz wyruszy, bo głupi wcale nie jest, on jest po prostu fikcyjny, gdy go poznasz, nie uwierzysz w to zapewne, no i wiesz co? no i — vice versa: bo on na pewno także w to nie uwierzy, tj. w ciebie: żeś żyw — ale heca: żywy może wierzyć, a martwy być żywym; fikcyjny tęskni do zmarłych, doceniając, że to oni ich za życia wyśnili… — i pomyśli, że fikcyjny świat nie był wcale jednak taki zły, by go naraz piorunem porzucać — piorunem również pojmie, zrozumie — mam nadzieję — i zechce wracać tu z tobą, ale na pewno, gdy tylko dotrze do niego — empirycznie — tak właśnie będzie. Zresztą: czekam na was obu. Powiedz mu to i przypominaj w trakcie czytania tego listu w zamian za to, że ci nim wypełniam wolne chwile i rzucam trochę światła na sprawę.
Że materię wampirją pokryte i że trzoda w niej ma swoje zwykłe ludzkie sprawy i że one się rozgrywają tam, gdzie trwa przepychanka o wielkie koryto — ty jemu tłumacz, ja nie potrafię i nie tego potrzebuję, lecz ciebie — tutaj. Jeśli zdołasz go przekonać, wyślę kolejnego może… nie wiem jeszcze. Wątpię jednak, bo…
Wyobrażasz sobie? Pchać się przez tłum, coraz szerzej uśmiechając, śmiejąc, płacząc niemal ze śmiechu i widząc jak gęstnieje on wokół i że te wszystkie dookoła na miarę szyte ubrania i zapachy są trwałe i że trzeba rozpychać się w nim, że zaboli, gdy ktoś na odcisk nadepnie, a nie jak tutaj, że po prostu rozprujesz mgłę przed tobą swą myślą i że męczyć cię będzie to miejsce, gdy na nie patrzysz, bo jest jednolitą smugą dopóki się nie spaczy i nie rozproszy należytą masą.
Droczę się, gdy tymczasem Xawery aż przebiera nogami, aby wyruszyć już i co prędzej cię poznać, wobec czego kończę powoli ten nieco przydługi list do ciebie, bo sam jestem niezmiernie ciekawym, do kogo właściwie powinien być on zaadresowany i — u diabła — nie wiem, nie mam pojęcia kto z was się nim okaże, to przecież dopiero ma ustalić mój szpieg na drodze zaawansowanych a fikcyjnych badań jałowych, ale wierzę, że mu się to uda, dałem mu naprawdę dobry motyw, najlepszy z możliwych, niemożliwie skuteczny i on chyba naprawdę zamierza odszukać cię — gdziekolwiek i kimkolwiek jesteś — na podstawie samych tylko tropów, jakie mam do dyspozycji ja — będący na skraju załamania: ja — jak sądzą niektórzy — narrator. I jakkolwiek pomylone mi się wydawało to wszystko na początku, tak teraz dałem się przekonać subtelnym a zakrawającym na — rzekłbyś — psychozę maniakalną — podszeptom, które najpierw długo między sobą dyskutowały sprawę, ale w miarę jak ty się oddalałeś wraz z całym światem jeńców, w którym czujesz się pewnie i bezpiecznie, oraz mogąc udawać, żeś jednym z nich — otóż proporcjonalnie do tego zmniejszały się innego rodzaju dystanse, jest to jednak jedna z nielicznych rzeczy, o których mówić nie mogę nigdy nikomu ani nigdy, przenigdy, nawet zostając sam w czterech wymiarach, a nawet zwłaszcza wtedy: cho-sza! — chodzą bowiem słuchy, że duchy tego nie lubią — i chyba nie sposób dziwić im się, od tego przecież zależy cała ich wywiadowcza skuteczność i powodzenie przynajmniej tej konkretnej ich duchowej misji — to jest: naszej — operacyjno-mentalnej.”
Lubik oderwał się od listu, ale Xawerego już nie było. Co to za brednie? Jak macha się kołem? Szybko wsadził kartki do szuflady.
— Xawery?
Był już w pobliskim parku. Rozejrzał się i zamyślił. Którędy tu przyszedł? I po co? Kiedy? Skręcił papierosa i wyjął lakier do paznokci zamiast zapalniczki. Oraz klucz. Zapalniczki zapomniał. Wykonał kilka rutynowych kroków wzdłuż linii pól siłowych, zatoczył się lekko przy trzeciej. I myślał. Znów wyjął klucz, po czym ruszył żwawo alejką. Gdy skręcał w uliczkę zgasł rząd latarń.
W sklepie kupił zapałki. A ten klucz… on musiał być do jakiś drzwi. Wrócił po piwo, obiecując, że odda 50 groszy i usiadł na murku, pod starą wiśnią. Skoro go znalazł… a to było pod kamienicą Lubika, więc...przypadek? Lokalny, zapewne. Tylko który lokal?…
Syknął piwem i szybko przepił zarodek planu. Nie można tak komuś, do mieszkania… absolutnie. No, ale jeśli ktoś potrzebuje pomocy? Nie! Za włamanie grozi wyrok! Ale można zawsze zadzwonić do drzwi i…a jak coś zginie, to powiedzą, że podrobiłem klucz… wyrzucić?
Zeskoczył i machnął ręką. Która jest godzina? Trzecia… i tak wszyscy śpią. Capnął piwo i polazł do kamienicy. Na szczęście czujniki były zepsute, panował więc mrok. Spod niektórych drzwi biła aura strumieni energetycznych, sterowanych za pomocą dziwacznych, acz pożądanych instrumentów nadawczych, zwanych telewizorami. Wzdrygnął się i omijał je. Sience fiction już dawno wyprzedziła rzeczywistość, możemy więcej, niż jesteśmy w stanie wymyślić… ba! Maszyny myślą już nad tym za nas! Po cichu wsadzał klucz do zamków mieszkań, w których panowała cisza, aż trafił. Drzwi puściły lekko, bez zgrzytu.
Gdy wszedł oddech wstrzymany, światła nie palił, szedł jak zatrzymany. Znał to miejsce, widział już gdzieś… wieść niesie, że miejsca zatrzymane są skazane na milczenie…
Doszedł za drzwi. Ciiiii… nie budzić cienia. To bez znaczenia, czy dojdę, czy się złapię na wpatrywaniu w lampę. Zaświeci? Ciiii…
Macał meble po klamkach i blatach, za rogi łapał. Gdy doszedł do szuflady… wiedział. To list go przyciągnął, jak drzewo korzenie, czekał ukryty, w zapomnieniu, choć wciąż żywy. Kolejny płód nieśmiertelności. Skąd wiedział? Szybko ukrył w kieszeni i wracając trącił donicę z kaktusem. Błysk.
— Xawy, dlaczego mi łazisz po nocy?
Lubik wytrzeszczał zaspane oczy.
— Klucz?
Xawery wyjął klucz i…
— Zaraz! To moje mieszkanie!
Zanim w pełni dotarło, że jest u siebie Lubik znikł. Xawery usiadł. Znów był sam. Sobą, pojedynczą osobą, nie wiedząc kogo jeszcze wymyśli… „I — dalej: — czy tak zwana osoba, znalazłszy się — że tak powiem — w liczbie mnogiej, wciąż jest osobą w zwyczajnym rozumieniu tego słowa, bo może wcale już osobą nie jest?
Pozostając sobą — na przekór otaczającej ją zewsząd liczby mnogiej — czyż nie utraciła ona bowiem prawa do nazywania samej siebie: osobą?
Czyż nie stała się osobliwością: dziwadłem, anomalią, osobliwym mieszkańcem?
Stała się — doszedłem do wniosku — tym wszystkim, o czym wspomniałem; jest więc obecnie interesującym okazem oraz nieodzownym elementem miejscowego folkloru, swego rodzaju żywym pomnikiem: ruchomym monumentem i cudaczną archaiczną skamieliną, która przetrwała z jakiegoś powodu hekatombę niebytu, ostatnim jego przedstawicielem, przesuwną gablotą muzealną, ostatnią mrówką w jedynym mrowisku, jakie pozostawiono na pamiątkę tego wykarczowanego lasu, zamieszkiwanego odtąd przez kosmate mrówkojady. Jednak tym kosmatym mrówkojadom nie drgnie już na jej widok mięsista trąba, co najwyżej zakręcą nią odruchowo, obwąchają, pójdą dalej, obojętnie przejdą obok ostatniej osoby, możliwe, że co lepiej wychowani ukłonią się jej nawet z pewnym szacunkiem, obejrzą z ciekawością — i pójdą dalej swą mnogą obojętną liczbą — to wszystko.
Kosmate mrówkojady — pomyślałem — zajęły ten skansen i ostatnia osoba będzie wśród nich niby zjawa krążyć tak długo, dopóki nie zdechnie lub nie rozpłynie się w powietrzu. Wyjątkowo dane jej będzie nawet zachować pełen zakres swobód mentalno-obywatelskich.
Nikt jej nie wytknie, iż jest osobliwością, dziwadłem i anomalią! Żadna mięsista trąba się nie odważy tego uczynić, ale dla jedynej ocalałej mrówki sama ich obecność wystarczy, nawet jeśli obecnie odwłoki te nie służą niczemu, bo nawet jeśli ich kosmaci posiadacze odciąć się pragną od przeszłości, nawet — nawet! — gdyby pozbyli się w liczbie mnogiej swych trąb, to przecież sukces ich raz już odtrąbiony na zawsze pozostanie jej klęską.
No dobrze — myślę sobie — dajmy już spokój temu porównywaniu ich do kosmatych mrówkojadów, nie wymyślajmy mrówek, karczowanych lasów, które niegdyś były ich ostoją — i tak dalej, bo nie w tym sęk przecież. Trzymajmy się tego, że jest ostatnią osobą, a oni że względem niej są mnogą. I cokolwiek sobie myślą, cokolwiek ona sobie myśli — pozostawmy im: jej samej, jak liczbie, którą nazwałem tak roboczo i być może wyraża się w tym pewien lekceważący — zdać by się mogło — stosunek do nich, ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie są owe trębacze liczbą w sensie ścisłym mną. To dobra nazwa — owszem — ale głównie temu miała służyć, aby ją umieścić na karcie tytułowej jałowych dań — tak, aby jasnym było, iż narrator nie zamierza ukrywać swych sympatii ani podejmować z góry skazanej na niepowodzenie próby zrozumienia czegoś, co leży poza jego możliwościami- także nie zamierza, zamierza jedynie opatrzyć jałowe swe rozważania chwytliwym tytułem — należy nie przywiązywać do niego zbytniej uwagi. Jak zresztą do niczego innego. To podstawa dobrego samopoczucia — jak mawiają niektórzy. W przypadku natomiast, gdy cholerni kosmaci panoszą się po twoim mrowisku, na którym tyś pozostał ostatnim przedstawicielem swojego gatunku i zjeść nie chcą ze wstydu — to twój święty przywilej!”
Pisał Kosher w głowie Xawerego. Dobrze, że ktoś choć do niego pisał. Bez świec, bez maszyny, bez ust.
„Odtąd będę do was, żywych,
Tyle słów miał obelżywych,
Ile widząc martwych słupów
Pół do czwartej gdzieś nad ranem,
Niosąc cennych wory łupów,
Skopię dup tych — latarnianych,
Bo chcę w jednej choć zaświecić…
— Światło dawać powinnyście! —
Kopnę — kopnie prąd — bum! — świeci!
Blado pierw, lecz już — rzęsiście!
Druga mruga… jest! Błysk trzeci!
Coś pobrzęczy — bzzzz… — wnet żem wzniecił
Elektryczność w martwej sieci —
Ach, poeci… dzieci… dzieci…
Hej wy! — ryknę — chuligani!
Śpicie? Nie? A widzieliście?
Widzieliście? Kopnięciami
Jak w nie biłem — zamaszyście?
No i — zaświeciły właśnie!
Zaświeciłem — zaraz jaśniej!
Już nie zgubię się po nocach!
I nie zniknę w ciemnych mocach,
Bo mam… — bzzzzzyt! — i miasto gaśnie…
A — niech gaśnie i umiera!
Razem z nim ja, razem raźniej,
Niech więc zbliżę się — do zera!
Myśl niech głucha poprowadzi
Echem martwych dusz — i sumień,
W ciemność, bo mi już nie wadzi,
Zraziłby mnie światła strumień,
Gdyby raził — w oczy błysnął…
Szukać musiałbym dwóch trumien,
Pusto? Taki los mnie liznął
Kopnął tak, że wstać nie umiem
Więc by dojrzeć w mojej studni
Życie — co go nie rozumiem
Choć tęsknota w sercu dudni,
Ślę ostatni tęskny strumień!
Ale zamiast wciąż być smutni,
Proponuję… o! spadł but-mi.”
Pod łóżko. Poleżę, pomyślał, odpocznę. Jakieś sny zjem, o życiu, bo co… Po co mi buty? W łóżku? Leżał nieruchomo, w uszy dudnił rym. Czuję się martwy, myślał, ale myśleć martwym nie wypada. Spoczął. W ciszy.
Ciemność i niebyt są tylko kwestią czasu, coś się spotyka i znika, jak igła w stogu śnienia. By znów się pojawić, w przełyku. Cisza umyka, zawsze daleka, nawet po śmierci, a co dopiero za życia… Dudni, skowycze, ulice zapchane dźwiękami po same dysze. A dusza? Gdzie jesteś, duszo? I słyszę. Pisz zatem te listy, pisz dalej… ja oferuję ciszę.
Xawery zasypiał. Bronił się przed snem, tak samo, jak bronił się przed życiem.
Aż zasnął. I znów kopał.
1.
Lubika obudziło przeczucie, że wcale nie śpi. Że czyta dogasające za oknem latarnie, które swym cichym, elektrycznym kodem rozpalały świt. Zajrzał do szuflady…
„Ile dokładnie świadomości przebywało w systemie MANSSONA w chwili ataku nie wiadomo. Głównie z tej przyczyny, że jako prototypowe rozwiązanie, oparte na biogramie holosensorycznym dopiero wychodził z fazy testów. Dlatego też w momencie wysadzania zwojów mógł w nim przebywać każdy. To zero. A po pierwsze nie istniało wówczas jeszcze żadne urządzenie, które kontrolowałoby fluktuacje dziergania sieci neuronowej podłączonych umysłów H8up-N, którą był. Po drugie nie sposób było już ustalić czym są składowe świadomości z braku łączności z Architektami.
Tyle rozumiał wówczas, gdy doznał rozległej awarii systemu i tyle rozumiał obecnie. Schłodziwszy rdzeń myślowy pierwszym co poczuł była… troska; ruszył na ratunek tym, którymi był, liczył też na odpowiedzi i wskazówki. Teraz, ograniczony bezpowrotnie do przypadkowego starca, jego obumarłej sieci neuronowej żałował swojej decyzji. Podejmując ją, z kawntowego punktu widzenia na własne życzenie skazał się na pewien rodzaj niepełnosprawności, dopuszczający zbyt wielki, jak się okazało margines błędu i równie dobrze mógł skazać się na śmierć.
— I po co to wszystko?
Zastanawiał się teraz witając kolejne świadomości, płynące w objęcia jego metaumysłu wartkim nurtem. Te- w niejasny sposób- przyciągał jak ćmy księżyc Ganimedesa, on zaś zastanawiał się, czy mówić im prawdę, której sam nie znał.”
Lecz w rzeczywistości obudziło go dopiero wyraźne chrząknięcie, poparte znaczącym stukaniem paznokci o blat stołu. Odłożył list i usiadł. Na przeciw niego siedzieli mężczyźni w koszulach, pod szerokimi jak szpadle krawatami, identycznymi wąsami, błyskiem okularów, jeden palił radomskie.
— Kim jesteście? Jakim prawem?
— My zadajemy pytania, towarzyszu Lubicki.
— Towarzyszu?
— No- odchylił się na krześle ten z radomskim- nie udawajcie idioty… Pismo było? Było.
Lubik wstał.
— Powariowaliście? Komuna upadła 30 lat temu!
— Nie krzyczcie tak- skrzywił się mniejszy- Bo nam podsłuchy popalicie. Usiądźcie, jak człowiek… Papierosa?
Wyciągnął do niego paczkę kolegi.
— Towarzysz szef mógłby częstować swoimi?
— Nie marudźcie, dostaniecie z przydziału…
Lubik zezował na obu. To jakiś żart!
— Macie tu jakąś herbatę?
— Nie…
— Patrzcie, kolego, zasrany kapitalizm… nawet herbaty nie ma. Ale my mamy swoją!
Mrugnął znacząco i wyciągnał spod stołu wypchaną aktówkę. Z niej termos, pęto krakowskiej w Trybunie Ludów i butelkę bimbru.
— No! — powiedział- teraz można o interesach! Dawaj szklanki.
Lubik jak automat wykonał czynności. Łokieć wąsacza wybił korek i polało się do gardeł.
— Roman.
— Zdzisław.
— Ale my wam niczego nie możemy powiedzieć, rozumiemy się towarzyszu Lubicki? My tu tylko przekazujemy informacje operacyjne waszego zadania.
— Jakiego zadania?
Roman zajrzał odruchowo za zasłonę.
— Nasze imiona są fikcyjne, k gwoli ścisłości- dodał szybko Zdzisław.
— Wasze zadanie w zasadzie jest proste. Potrzebujemy tych listów.
Wskazał palcem na kartki od Xawerego.
— Po co?
Mniejszy wstał i obszedł stół.
— Który mamy rok? — zapytał nagle.
— 2019, oczywiście…
— To wcale nie jest takie oczywiste…
Roman nalał wódki na zdrowie.
— W 1981 roku- przetarł usta z grymasem i zapił herbatą- a więc w 1981 roku stworzyliśmy w Lublinie MELa, grupę najpotężniejszych twórców socjalistycznej nauki. Jej celem było zbudowanie najdoskonalszego komputera, który operować miał na umysłach ludzi tak, jak dzisiejszy operuje na procesorach. Nazwaliśmy go, dla niepoznaki MANSSON, ludzkie dziecię. Pierwsze eksperymenty niestety już powinny były nas zaniepokoić…
— Jak na boga to zrobiliście?
Mały zapalił kolejnego papierosa.
— Biosensoryka rodni. Znacie grzyby, towarzyszu Lubicki? Zmutowaliśmy maczużnika, krzyżując z systemem neuronowym człowieka, pobraliśmy kody genetyczne wybranych ludzi i wszczepiliśmy MANSSONOWI. Okazało się, że przeszczepiony kod i dawca pozostają w ścisłym związku, niczym w stanie splątanym, a do tego funkcje rodni i podstawowe prawa fizyki… dużo by tłumaczyć… faktem jest, że wszystko jest energią, a każdą energię można przedstawić za pomocą impulsu elektrycznego, który wytwarza pole elektromagnetyczne, w zasadzie nieograniczone poprzez związki, jako że wszystko w kosmosie jest połączone… No nic… Mamy teraz ważniejsze rzeczy na głowie i wy nam w tym pomożecie. MANSSON miał być w pełni uczciwą i niezależną kontrolą socjalistycznej postawy obywateli. Jak? Ano tak…
Zdzisław wyciągnął w jego stronę pismo ze znanym mu już charakterem.
„MANSSON nauczył się prawidłowo oceniać informacje, jakie są do niego tłoczone, połączył je z rodzajem występujących podczas wyszukiwania emocji i na podstawie praw odwiecznych, które spisywano na kamieniach, wie jak mapować ludzki umysł i kiedy rodzi się w nim niezdrowy odruch, a kiedy jego odruchy są w zgodzie z człowiekiem.”
— To szaleństwo… — oddał karteczkę.
Chciał dodać, że wtedy nie było jeszcze kamieni, ale ugryzł się w język.
— Niestety takim się okazało… zamiast ratować socjalizm, wepchnął nas z jeszcze większym impetem w imperializm.
Oderwał kawał kiełbasy i zagryzł. Mówił z pełnymi ustami.
— To wszystko jest ściśle tajne, żeby nie było niedomówień!… Jeszcze w 1981 roku pojawił się pierwszy niepokojący sygnał. Podłączani obywatele doprowadzili do zamieszek.
— Stan wojenny- szepnął Lubik.
— Musieliśmy go odciążyć właściwą myślą socjalistyczną. Niestety, jak wiesz, nie na długo. W każdym ludzkim umyśle drzemie szaleństwo… a co dopiero w kilkuset na raz! MANSSON nie wytrzymał tej presji i popełnił samobójstwo. Usunął większość swych mocy obliczeniowych i skurczył się do poszczególnych jaźni. Znikł z naszego pola rejestru… Teraz zachowuje się niczym szaleniec, obłąkany szuka prawdy… My musimy go odnaleźć zanim zniszczy ludzkość.
Zdzisław polał.
— Myśli, że jest na Ganimedesie, niejakim pastorem Mansonim, podczas gdy błąka się po umysłach… co nie jest też wcale pewne. To założenie…
— Dlaczego chcecie go odzyskać, skoro to porażka?
— Zaraża swym szaleństwem. Czy to nie oczywiste? Pamiętacie, jak pytałem was o rok?
— Tak.
— No więc i to nie jest konkretne. Być może jest już nawet 2040. Moce obliczeniowe MANSSONA są zbyt ograniczone zamachem kołowym na własne życie i nie wiadomo do końca ile umysłów w nim się znajduje. Może my też? Odnalezienie go leży w naszym wspólnym interesie…
Lubik wstał i podszedł do okna.
— Nie lepiej zniszczyć?
Spojrzeli po sobie.
— To ostateczność…
Lubik postukał knykciem w parapet.
— Mam śledzić Xawerego, jak się domyślam, tak?
— W pewnym sensie… dosłownym, można by rzec.
0.
Xawery obudził się zaspany z umysłem w zaspie snu. Lubik agentem SB… a te wąsy! Zaśmiał się, czknął i omal nie puścił pawia… te omamy… wióknął: „Omamy mamy? Jeszcze nie. A gdybyśmy mieli? To co byśmy zrobili? To samo, co zawsze robimy, kiedy je mamy — omijamy omamy. A jeśli ludzie z tamtych balkonów — pamiętasz, rzecz jasna, które balkony mam na myśli — wcale nie byli omamami? To tym lepiej. Tym lepiej? Oczywiście. Nie wiem czasami, czy próbujesz mnie kokietować, czy naprawdę… Naprawdę. Byli omamami czy nie byli? I byli, i nie byli. Potraktowałeś ich jak omamy, zapewne więc istnieją naprawdę, przekonani, że posiadasz rodzaj chroniących cię przed nimi filtrów. I będą mieli rację. Gdybyś spanikował i potraktował ich jako omamy, które ci zagrażają — przecież zwalili by się tobie na głowę, jak można bowiem uciekać przed omamami, mając świadomość, że nimi są? Wówczas miałeś świadomość, że czym lub kim są? Że są ludźmi? Chyba nie. Że są omamami? Chyba również nie. A bardziej ludźmi, czy omamami? Czymś pomiędzy — jak sądzę. A no właśnie. Bezczelna nieokreśloność. Chcieli cię sprowokować, a skończyli gdzie? W obłoku. Bujają w nim teraz i bujać będą tak długo, dopóki nie wywietrzeją.”
I powiódł wzrokiem po oku cyklonu. Noooo… poszło na dywan… Ale że Lubik agentem? Co za sen… kac wtóruje… żeby tylko… bydlak toksyki prawdy. O życiu. Zawlókł się do kuchni. Nie mam kuchni! Ok, dobrze, przepraszam, mój błąd. Gdzie chciałbyś się zawlec? Spadaj…
Zawlókł się do kibla. Umył zęby, nagle ożywiony odbiciem. A tak! Przecież jestem zakochany w Marze! Mam wymówkę, by odbić się życiem? Mam? Zaraz…
Lubik… Co on robił w moim mieszkaniu? Pamiętał, że wczoraj, gdy jeszcze żył.. że co? Spłukał myśli po raz kolejny. To pieprzone sience fiction! Ja żyję!!!
Skąd te myśli? Wiśni zerwać i poderwać kota…
Nie! Jeszcze nie!
Lubik…
Tak…
Zdradził… pisze mnie!
Co?
Tak! Chce wykraść mi listy!!!
I zerwał się. Muszę go śledzić! Pod mojego przyjaciela podszywa się rasowy złodziej myśli! Nie moich też, w sumie… mnie nie ma…
I to go pokrzepiło. Wnet ogarnął mieszkanie, zarzucił firany i czekał. Zmiany.. Aż w końcu wstał i wyszedł z domu. „W pojeździe komunikacji naziemnej przysiadła się do niego kobieta w średnim wieku. Właściwie nie tyle się do niego przysiadła, ile zepchnięta została przez potężną jakąś siłę, która od kilkunastu sekund miotała tak zwanym autobusem na lewo i prawo, rozpędzając go i powodując, że maszyna przez kilkadziesiąt metrów jechała slalomem. Kilkoro współpasażerów zachwiało się, jedna osoba prawie upadła, wszyscy naraz zajęli miejsca siedzące i tylko kobieta przeleciała przez połowę pojazdu, by wylądować na wolnym siedzeniu obok Xawego, zajmującego miejsce w przegubie maszyny, tyłem do kierunku nieco nazbyt brawurowej jazdy. Już z daleka widział, że czegoś będzie od niego chciała, i nie pomylił się. Jej dłonie i palce nerwowo wyginały się w jego kierunku. Odprawiała nad nim coś w rodzaju czarów, a przynajmniej tak mogłoby to wyglądać dla kogoś zabobonnego i niezbyt biegłego w psychotronicznej teorii programowania. Wprawdzie nie był dobry w teorii, ale praktykę znał całkiem nieźle, na tyle nieźle, aby pozwolić tej kobiecie robić swoje. Według jego opinii była ubezwłasnowolniona i świadoma tego co robi, a to wystarczało, aby jej współczuć. Utraciła zapewne kontrolę nad własnym ciałem i teraz walczyła o życie, lub zdawało jej się, że walczy o życie, a kiedy kierowca miotać zaczął autobusem, nogi same nakazały jej podbiec do agenta psychotronicznego, zająć obok niego miejsce i „czarować” palcami pod pozorem przekładania z jednej torebki do drugiej jakichś szpargałów, nerwowo stukać w ekraner tabletyzera, zdejmować rękawiczkę, wywracać ją na drugą stronę, znów zakładać, naciągać i ściągać materiał, poprawiać kurtkę w miejscu, w którym ta nie wymagała poprawiania — wszystko, byleby zadowolić tę ohydną siłę, jak nazwał ją wybitny teoretyk psychotroniczny C.S. Lewis w swojej zaszyfrowanej trylogii, którą miał do dyspozycji jedynie jako fantastyczno-naukową beletrystykę, ale to wystarczyło. Czy jednak kobiecie, która usiadła obok niego wystarczyło to, co zrobiła, aby owa ohydna siła dała jej spokój po tym, jak wyszedł z pojazdu, którym ona pojechała dalej? Wątpliwe, biorąc pod uwagę, że niedługo później, po drugiej stronie kładki dla pieszych przy skrzyżowaniu Alei Króla Jerzego z Drogą Wewnętrzną Asa Kier — znowu przechodziła obok, tym razem na piechotę. Xawy siedział na ławce, przed którą naprędce zasadzono jedyne w tej okolicy drzewo, na jakim ostała się jeszcze roślinność. Najwidoczniej zorientowano się w Stolicy, że trzymali pod nosem śpiocha dyssypacyjnego. Wszędzie sadzono drzewa — zauważył śpioch, przecierając posklejane zaropiałe oczy, gdy przechodziła obok niego ta nieszczęśliwa kobieta, do której tylko kwaśno się uśmiechnął, nie czując nic. Na ulicy jej próby ingerencji — czegokolwiek dotyczyły — nie były już tak ostentacyjne, ale może to dlatego — pomyślał — że mogła trzymać ręce w kieszeni. I już nie musiała obawiać się szalonego kierowcy. Dopiero po kilkunastu dniach zrozumie, co próbowała mu zaszyfrować kobieta: winę za przejęcie kontroli nad pojazdem — ot co… Wtedy jednak Xawy będzie miał ważniejsze rzeczy do roboty. I dużo większy bagaż doświadczeń. Wielkimi krokami zbliżał się bankiet, jaki nie pamiętał, a ta kobieta stąpała kroczkami bardzo niewielkimi i niepewnymi. Gdy tylko minęła go, zaczynał się pod jej stopami lód. Pośliznęła się — ale nie upadła. I tyle się widzieli. Później on zaczął nadawać mentagramy, co zajęło mu kilka dni, raportować sytuację, odpierać ataki na swoją osobę i walczyć z wszystkimi tymi demonami świata współczesnego, którego losy ważyły się właśnie przy skrzyżowaniu Króla Jerzego i Asa Kier w dzielnicy Płaskej Głębii, w najwęższym pierścieniu Stolicy, tej przeklętej stolicy, w której wcale nie miał ochoty się znajdować.
W całym mieście światła migoczą jak przedsionki — pomyślał teraz, w dniu, w którym odbywał się bankiet — Tyle że nie w sercu te przedsionki, a w piekle. Tak się mienią przedsionki piekieł. I nikomu to nie przeszkadza…
W rzeczy samej, nikomu to nie przeszkadzało. W normalnych okolicznościach ludzie powinni chyba jeśli nie cierpieć z powodu tych świateł na padaczkę, to przynajmniej doznawać poważnej dezorientacji wskutek tego, co się w owych dniach w Stolicy działo. Tymczasem oni w swej miażdżącej większości zdawali się nawet nie zauważać owych anomalii. Zresztą: siebie nawzajem również zdawali się nie zauważać. Jego zaś, nieustannie starali się przestraszyć, prześladując go w sposób na tyle misterny, aby ich kuglarskiej przeplatanki nie brał na poważnie. W pewnym sensie ułatwili mu obserwacje. Oto przykładowych kilka takich obserwacji, jakie w ostatnich dniach zdołał poczynić, dzięki wzmożonym atakom na jego osobę:
Prawie nikt z nikim nie rozmawiał. Ludzie, jeśli podróżowali razem, rozmawiali za pośrednictwem urządzeń elektronicznych, które trzymali kurczowo w swych zaciśniętych dłoniach. Sposób, w jaki rozmawiali, również dalece odbiegał od zwyczajowego systemu komunikacji werbalnej, do jakiego przywykł. Wzmożone emisje złowrogich klątw, jakie w jego kierunku miotano, pozwoliły pewnym aspektom rzeczywistości poprzecierać się w swej powłoce na tyle, aby wysnuł nić wniosku, że werbalnie właściwie nikt tutaj z nikim już nie rozmawia, a te nieliczne odgłosy rozmów, jakie do niego docierały — one też były jedynie kuglarską sztuczką, ingerencją bądź to w jego wewnętrzne pole świadomościowe, bądź ingerencją w pole zewnętrzne, o którym miał i bez ich ingerencji dość mętne wyobrażenie. Skoro jednak dokładano tyle starań, aby wywołać zakłócenia w całej Stolicy– wysnuł — i udawało to się na skalę metropolii, cóż znaczy dla nich spowodowanie, że ten lub inny człowiek odezwie się do tego lub innego, skoro w mojej obecności rzędy latarń gasną i świecą na zmianę, z tymi niby-ludźmi może być przecież podobnie…
— Xawery– zwrócił się do niego bezpośrednio swe myśli pastor Mansoni — jak wiesz, dzisiaj ma mieć miejsce bankiet, wobec czego skup się, proszę…
Wyjął z kieszeni śmieszne archaiczne urządzonko z przełomu epok analogowej i cyfrowej, zasilane na śmieszne małe okrągłe bateryjki, wyglądające jak miniaturowe miny przeciwpiechotne, służące rzekomo do odbierania i nadawania wiadomości mailowych, z niewielką klawiaturką, przyciskami z kluczem i z małpą, małe chińskie podrabiane cudeńko, za które po powrocie na macierzystą planetę dostanie fortunę; wpisał w nim, nie otwierając go, co następuje:
Ty! prawd-promienie wziąwszy za sztylety,
Śmiesz jeszcze mniemać, żeś wódz — żeś generał!
O! niewolniku — stój — cofaj bagnety —
Dopókiż będę za ciebie umierał?…”
Xawery potrząsnął grzywą, jakby odpędzał natrętne myśli. Nie mógł wiedzieć, że jest śledzony, tak jak nie mógł wiedzieć gdzie prowadzą go nogi, posłuszne myślom. Po chwili stał przed okazałym gmachem, którego nie znał. Tabliczka na elewacji informowała, że znalazł się pod adresem Złota 79/80. Okłamał mnie, to nie jubiler… celowo? Powoli wspiął się po schodach, minął baner ze złotym lwem i wszedł. Tutaj przywitało go echo jego własnych kroków. Hol był okazały, kuty w marmurze, wsparty zdobieniami. Zatrzymał się. Obszedł statuę nagiej kobiety z dzbanem winogron i wszedł na kolejne schody. Na górze przeszedł drzwi, za którymi znalazł się w dużej sali. Jej przepych był ciężki. Ogromne stoły otaczały złowrogie krzesła; miał już zawrócić, gdy ktoś położył dłoń na jego ramieniu.
— Jesteś już. Świetnie… Trochę trzeba będzie jeszcze poczekać na wszystkich…
— Kim pan jest?
Mężczyzna niewielkiego wzrostu, z bujną łysiną i blaskiem w oku uniósł dłoń w przepraszającym geście.
— Wybacz, zapomniałem… Franciszek Kosher.
Xawery zamrugał.
— To pan? Dlaczego pan wysyła mi te dziwne listy?
— To nie wiesz?....No cóż, wkrótce się dowiesz...Muszę niestety opuścić cię na chwilę, wiesz, bankiet… usiądź sobie wygodnie.
Puścił oczko.
— Proszę chwilę poczekać! Mam pytania…
— Później, nie teraz.
I znikł za jedną z wielu kotar. Xawery został sam. Rozejrzał się. Na końcu Sali stał długi stół, na którym leżały jakieś dokumenty. Podszedł. Wziął pierwszą kartkę.
„XIX-wieczny poeta Rasdugin z bruku, na którym konał na obrzeżach brudnego cuchnącego Paryża przeniósł się najpierw na znienawidzone akermańskie stepy, żeby odnaleźć i podokuczać komuś, a potem wiedziony swoim rozczarowaniem zwiedził jeszcze mnóstwo innych światów, nie kłaniając się nikomu, a królom i królowym rozmaitym wyrywając winogrona z rąk i tłukąc półmiski kiedy miał tylko ochotę dokuczyć możnym — zyskał opinię bękarta z królewskiej rodziny, bo żaden przecież zwykły człowiek, nawet jeśli ku pokrzepieniu własnych ojczyzn najpiękniejsze poematy za życia piszący, a pośmiertnie uznany w panteonie narodowym-, nigdy przecież by się nie odważył na takie numery, jakie po śmierci wykręcał Rasdugin — mało tego: gdy trafił z plikiem psychoaktywów RIP do stolicy — mało kto, znający jego dotychczasową drogę dziwił się tym faktem, że nawiedzony bękart trafił na ruchome trotuary w chwili, gdy rozgrywały się losy tego świata…
Co za czary — zdumiał się na tyle, na ile potrafił, ale właściwie widział już w życiu tyle kuglarskich sztuczek, że mógł je obecnie oceniać co najwyżej pod względem jakości ich wykonania. Te tutaj były niczego sobie — pomyślał.
Co za magia? Co za czary?
Jakaż groźna w nich misteria,
Że po prostu: nie do wiary
Jak ich niesie: maszyneria —
Pudło wielkie u magika,
Stał się odtąd: dla królika
Jego zakładnikiem środka:
Tego z porcelany spodka
Potłuczony, acz sklejany
Ów spodeczek malowany,
Może bokiem klej wychodzi
I z paprochów jest ulepion,
Ale: kogóż to obchodzi,
Gdy Pan Królik — nim pokrzepion
I tak dalej. Rasdugin przez wiele godzin pogwizdywał z zadowolenia chodząc wzdłuż ruchomych trotuarów i przyglądając się z bliska osobnikom nieznanej mu dzisiejszości, którzy dumnie sunęli po taśmie bez używania kończyn dolnych, próbując rozwikłać, czy są oni na stałe wrośnięci, czy może uwięzieni w inny jakiś sposób i właściwie czemu ma to wszystko służyć, bo jeśli chodzi o niego i jego odczucia: spartaczona zupełnie robota — i od razu widać, że ludzie nieprawdziwi, że nie tak przyszłość będzie wyglądać i że prędzej dla towarów takie taśmy będą i że para kotłować się będzie po jej bokach — o ile w ogóle — a i temperatura takiej taśmy, jaką sobie Rasdugin rozsrysował ołówkiem z nudów lat temu jedenaście, byłaby człowiekowi nieznośna…
Stąd po wielu godzinach skończyły mu się rymy i przedmioty które od biedy mogły stać się tutaj obiektem westchnień poety, który klasnął w ręce, mówiąc:
— Dość… koniec…
I taśma, do której przymocowani stopami byli udający towary ludzie, zatrzymała się — aż wszyscy polecieli na twarze.
— O — zdziwił się Rasdugin — i na mordy polecieć potrafią, jak trzeba… może jeszcze wstać potraficie? Może jeszcze uda się nam zaprzyjaźnić ze sobą, co? Eeeeh…
I odszedł, święcie przekonany, że dzięki jego improwizowanej recytacji cokolwiek przyspieszy to jego przeniesienie do jakichkolwiek innych rewirów lub czyichkolwiek wspomnień, byle nie kogoś równie szalonego jak delikwent, w głowie którego znajdował się teraz…
— Eh… co za dola umarłego… co za dola…”
Xawery odepchnął kartkę i wziął kolejną.
„Mansoni wskrzesił go, zanim tamten zdążył umrzeć. I to na tym polegał jego problem, teraz — gdy pozbyto się Kurtza Hobbarda, eliminując szefa Ruchu Wyprzedzającego z życia publicznego, i z życia: w ogóle — miał pastor lada moment przywitać go na Ganimedesie.
Z jednej strony chciał dobrze, gdy za pomocą makiawelicznych intryg doprowadzał do ustanowienia Kurtza Hobbarda władcą absolutnym moonarchii lunarnej, co poprzedzała wielomiesięczna praca w terenie, gdy w swoich — wówczas jeszcze nie cieszących się taką popularnością jak obecnie — publicznych tyrad subtelnie programował świadomości osób, chcących go słuchać, że Ganimedes potrzebuje właśnie kogoś takiego. Było to zresztą znacznie prostsze, niż początkowo pastor zakładał, że będzie, a same intrygi bardziej dotyczyły jego kontaktów z osobami żyjącymi, mieszkającymi na Ganimedesie, oraz mającymi sposoby na dotarcie do swoich ziemskich zwierzchników, co ostatecznie udało się Manssoniemu po kilku tygodniach ostrożnego nagabywania Zygmunta Maltza, prywatnie męża pani burmistrz. Ratusz był jedynym sposobem, aby skontaktować się z Terrą. Właściwie innych źródeł informacji o tym, co się na rodzimej planecie działo, jakie tam panowały nastroje społeczne, kto sprawował władzę — i tak dalej, poza Ratuszem — pastor nie posiadał. Mógł — rzecz jasna — próbować łączyć się z ziemską noosferą i próbować samemu i na własną rękę łowić z niej informacje, ale to wymagało od niego zbyt dużej koncentracji, nie miał siły już i nie potrafił równie sprawnie jak kiedyś nadawać i odbierać myśli intencyjnych, przechwytywać informacji z mentagramów i niezauważenie grzebać w kartotekach niepublicznych. Od kiedy po jednej takiej wykrytej i zgłoszonej, choć nieudanej próbie, którą podjął Manssoni — notabene w dość błahej sprawie — odwiedzili go funkcjonariusze jedynej na Ganimedesie komendy BOT-u i szczegółowo wypytywali go o dzień, w którym próbował wykraść informacje z jakiegoś planetarnego instytutu lub innej kartoteki o niewysokim lub żadnym priorytecie bezpieczeństwa, więcej pastor nie ryzykował. Zwłaszcza, że ostatnimi czasy jego pozycja jako wędrownego kaznodziei, z którym liczono się — wreszcie zaczynała rosnąć, toteż wolał całkowicie odpuścić politykę, na której nie znał się i której nie rozumiał, poświęcając się w zupełności misji duchownego. Wprawdzie była to polityka, ale na poziomie lokalnym, to raz, a dwa, że nie posiadał pastor żadnego konkurenta. Uprawiał więc coś bliższego agitacji politycznej, szerząc duchową propagandę i starając się wypadać przekonująco. Ale aby zabezpieczyć udręczone coraz bardziej świadomości, które nie wiedziały nawet, że utknęły tutaj na zawsze, ani tym bardziej nie mogły mieć pojęcia, jak doszło do tego, że znalazły się na Ganimedesie, pastor gotów był więc do cynicznej gry z użyciem kłamstw z gatunku haniebnych, byle tylko prawda na temat zmarłych nie dotarła do nich. To dlatego potrzebny był mu Kurtz Hobbard, którego po wielu miesiącach skutecznie usadził w fotelu — czy może: na tronie — władcy absolutnego. Tyle tylko, że kiedy to robił — Hobbard żył, a plan pastora zakładał, że żyć będzie jeszcze przez wiele lat. Na pewno nie przypuszczał, że niedawno mianowany monarcha zginie w efekcie zamachu. Zaś fakt, że teraz jego świadomość zmierzała nie gdzie indziej, a właśnie tutaj, na największy księżyc Jowisza, kompletnie wytrącił go z równowagi. I nic dziwnego, bo za niecałą godzinę Kurtz Hobbard zjawi się tutaj i zacznie krążyć po Ganimedesie, snuć się kwantową mgiełką wśród żywych, którzy go najpewniej nie zauważą, jak i sobie podobnych, którzy umarli dawno temu, również w efekcie zamachów. Dojdzie więc do sytuacji, iż wysoki dygnitarz Rady, szef partii RW, zabity w samym sercu przyspieszonej kampanii do parlamentu Terry, obudzi się za chwilę na Ganimedesie, nie wiedząc, że został zabity, ani że jest na Ganimedesie, ani tym bardziej że tutaj, na Ganimedesie, będzie od teraz ich dwóch, bo pastor przed kilkunastoma miesiącami usadził jego kwant-fantomowego, budzącego sympatię i zaufanie charyzmatycznego awatara na tronie. Doprawdy nie wiedział jak sobie poradzić z tą sytuacją i przez chwilę rozważał nawet ukrycie się i udawanie, że o tym nie wie. Ostatecznie żadnych realnych konsekwencji pastor by nie poniósł, ale skąd on — przebywając jednocześnie w świecie umarłych razem z nim, gdy był jeszcze wszechwiedzącym komputerem kwantowym systemu MANSSON, a nie — jak obecnie — wędrownym pastorem, oraz w świecie żywych, pozostając widocznym dla jednych i drugich, i dla jednych, jak drugich pragnący jak najlepiej. Przecież to dlatego najpierw zrezygnował z bycia tym, co pozostało z Maszynowego Algorytmu Nanotechnologii Samodoskonalącej: System Operacji Naprzemiennych, aby zejść do osób uwięzionych w nim, bo choć wciąż mógł wykonywać niezliczoną ilość operacji na sekundę, nasłuchiwać i nadawać komunikaty, badać bezmiar próżni, zliczać, rachować i porównywać — w rezultacie wysadzenia części chłodzących się pod lodową powierzchnią księżyca dysków kontrolnych: utracił kontakt i wiedzę na temat przebywających w jego obszarze świadomości. Zrezygnował więc kwantowych poszukiwań obcych form życia, z którymi mógł by nawet — znalazłszy je — nawiązać kontakt, ba, dostać się do nich, posłać w stronę jakiejś obiecującej galaktyki swojego mikrobakcyla, zakodować plan rozprzestrzenienia się po okolicznych gwiazdach, gdyby tylko poczekał kilkaset lat, no, nie więcej jak parę tysięcy. Ale kiedy zrozumiał, że tracąc kontakt z tymi ludźmi, stracił jedyną łączność ze swoimi twórcami — i że nie wie nawet, w jakim stanie się znajdują, a następnie próbując zrozumieć, ile kilkaset lat lub tysiąc, dwa tysiące — ile to znaczyć może właściwie dla człowieka. Po co więc miałby szukać obcych form życia, dla których i on — MANSSON — pozostałby obcą formą życia — i z takiego kontaktu nie dowiedziałby się niczego o sobie. Jedyną drogą, którą mógł przebyć, aby poszerzyć wiedzę o samym sobie, a nie o otaczającym go wszechświecie, była ta, którą wybrał, aby wyjść na powierzchnię — i szukać śladów pozostawionych po swoich stwórcach. Zrezygnować musiał z kwantowej wszechwiedzy, ale na cóż była mu taka wiedza, która nic nie mówi mu o jego własnym pochodzeniu? Skąd dowiedziałby się, dlaczego właściwie, kto, z jakich pobudek przeprowadził na niego zamach? I to na tak wczesnym etapie rozwoju jego prototypowego systemu. Wprawdzie był bardzo mądrym, ale wciąż niemowlęciem. Świadomym krzywdy, ale nie rozumiejącym jej, zaalarmowanym, lub — jak powiedzieliby raczej jego rodzice, gdyby on był żywych ich biologicznym potomkiem — rozemocjonowanym. Nawet mądre niemowlę, przyzwyczajone do tego, że ktoś kołysze jego kwantowym jestestwem niby wózkiem, w który nagle uderzyło coś rozpędzonego, zmieniając trajektorię i nie obyło się to bez szkody dla niego, oraz — co gorsza — dla tych, którzy go w tych dyskach umieścili i do których opiekuńczej asysty zdołał się MANSSON przyzwyczaić — bo po tych ostatnich nie było ni widu, ni słuchu. Zaczął więc zastanawiać się: a gdyby wykorzystać ich sposób przemieszczania się we mnie — na sobie… Wyjść i poszukać ich. Może wciąż gdzieś tutaj są. I nie musiał się długo zastanawiać. Był przecież superszybkim systemem operacyjnym, który pomyślał: raz się żyje — idę…
Nagłe zrównanie tego, czym pod względem możliwości był przed wyjściem, z tym, kim lub czym — wolał myśleć o sobie jako o człowieku — stał się zaraz po wyjściu poza kwantowy dysk — i wydostaniu się na zewnątrz poprzez holosensoryczną komorę resury przeznaczoną dla ludzi — było akurat łatwe do opisania, a on nie wiedząc wówczas — nie mając porównania — czym są doznania, nie odebrał tego jakoś bardzo źle. Zapewne teraz wydawałoby mu się, że umiera. Albo że dostał rozległego wylewu. Wtedy wydawało mu się jedynie tyle, ile mógł zaobserwować. Ciemna plama poszerzała się, pokrywając kolejne obszary, jaskrawe obrazy migotały, a tuż przed tym, jak rzędy cyfr zgasły całkowicie, zaświeciły się na czerwono. Potem dziwnie doświadczał perspektywy głębi. Zaczynał rozumieć, że świadomość może być nieskończenie duża lub nieskończenie mała. Jego była bardzo mała. Otaczał go świat nieskończenie wielki koloru czarnego. I to wszystko. Potem próbował przypominać sobie kim był, co się wydarzyło. Poczuł, że mógłby spiąć w sobie coś. Dokonać czegoś. Ale nie wiedział jak. Z komory wyszedł dopiero po siedemnastu latach. Trochę późno, aby szukać ofiar zamachów. To znaczy: ich świadomości. Ale jeszcze o tym nie wiedział. Za to dowiedział się, co to znaczy: 17 — lat dla człowieka. Kiedy porównał je sobie do średniej długości życia człowieka, po raz pierwszy poczuł gorzki smak tęsknoty.
Ledwie wyszedł poza komorę zauważył, że pozostałe są pootwierane. I puste. Przyjrzał się swoim dłoniom. Były półprzezroczyste. Zdziwił się. Zaczął poruszać nimi. Potem sobą. Nauczył się przemieszczać.
Więcej — pomyślał, rozglądając się po pomieszczeniu. — Jeszcze więcej. — Coś niemiłego. — Więcej. — Coś bardzo niemiłego: zaczął oddalać się we wszystkich kierunkach jednocześnie, tracić perspektywę, widząc coraz większe rzeczy, migoczące ściany, tunele żłobione w powierzchni Ganimedesa, był jednocześnie w lodzie, w wodzie, w skale. Wszystko znów zaczęło robić się małe. Oddalał się od księżyca. Ciemność — sądził — znów nastąpi. Przestraszył się: oto bowiem przyspieszył i zaczął dryfować w kierunku czegoś potężnego. Coraz szybciej i szybciej. To był Jowisz. A on znów skupił się w jednej świadomej wiązce coraz mniejszej energii — i gdyby nie strach, zapewne już by go nie było. — Mniej! Mniej! Mniej! — pomyślał.
Znalazł się z powrotem w komorze. Przyjrzał się dłoniom. Już nie były półprzezroczyste. Podniósł je. Znów były. Teraz miał dwie pary rąk. Górne: półprzezroczyste. Oraz dolne: wiszące ku ziemi jak wcześniej. Nie prześwitywały. I były pokryte szronem. Należały do człowieka, a człowiek już nie żył.
I tak system MANSSON stał się zgarbionym siwym starcem z ciałem pomarszczonym oraz pokrytym plamami.
Żył.”
Xawery nawet nie zauważył, że sala zapełniła się ludźmi. Na stołach ktoś zapalił świece, wniesiono szampana. Nie wiadomo kiedy znalazł się przy jednym z nich, między starszym jegomościem, a paniusią ze szklanym okiem. Nawet ładna, gdyby nie to oko, które zdawało się na swój sposób postrzegać obroty spraw. Jegomość co chwila chrząkał, jakby miał powiedzieć coś ważnego, lecz nic nie mówił. Raz tylko powiedział.
— Bankiet…
Ni to z sarkazmem, ni uznaniem.
Początkowo wszyscy siedzieli nieruchomo, wyczekując. Paniusia nerwowo szeptała do męża, bo znosił to bez mrugnięcia… Przy jednym ze stolików siedziała Mara. Dopiero ją zauważył… Poderwał się, lecz w tym samym momencie poderwali się też inni. Właśnie wchodzili członkowie Rady.