To był właśnie ten rodzaj zakwaterowania, którego szukałem od tygodni, ponieważ byłem w takim stanie umysłu, w którym absolutne wyrzeczenie się społeczeństwa stało się koniecznością. Czułem nieufność wobec samego siebie i znużenie swoim gatunkiem. Krew burzyła mi się niespokojnie, a w mózgu zagościła jałowa pustka. Obmierzły mi znajome przedmioty i twarze. Chciałem być sam.
W taki nastrój popadają wszystkie wrażliwe i artystyczne umysły, gdy ich posiadacze są przepracowani lub zbyt długo żyli według ustalonego rytmu. To wskazówka od samej natury, by poszukać nowych pastwisk; znak, że konieczne jest odosobnienie.
Jeśli posiadacz się nie ugnie, niechybnie się załamie. Stanie się kapryśnym hipochondrykiem, krytycznym wobec wszystkiego. To zawsze zły znak, gdy człowiek robi się nadmiernie krytyczny i surowy wobec poczynań własnych lub innych ludzi, ponieważ oznacza utratę nieodzownych elementów pracy twórczej: świeżości i entuzjazmu.
Zanim doszedłem do tego ponurego etapu, pospiesznie spakowałem plecak i wsiadłem do pociągu do Westmorland, rozpoczynając w ten sposób wędrówkę w poszukiwaniu samotności, orzeźwiającego powietrza i romantycznych krajobrazów.
Było wczesne lato, a ja natknąłem się na wiele miejsc, w których warunki wydawały się prawie idealne, ale jakaś drobna wada uniemożliwiła mi podjęcie decyzji. Czasami była to sceneria, której nie lubiłem. W innych miejscach nabrałem nagłej niechęci do gospodyni lub właściciela i czułem, że będę się nimi brzydził, zanim minie pierwszy tydzień spędzony pod ich opieką. W innych miejscach, które mogłyby mi odpowiadać, nie byłem w stanie się zatrzymać, ponieważ nikt nie szukał tam lokatora. Los prowadził mnie więc do tej chaty na wrzosowiskach, a nikt nie może się przeciwstawić przeznaczeniu.
Pewnego dnia znalazłem się na szerokim bezdrożu w pobliżu morza. Spałem poprzedniej nocy w małej wiosce, którą pozostawiłem jakieś osiem mil za sobą. Odkąd ją opuściłem, nie widziałem żadnych oznak ludzkiej obecności. Byłem tam wyłącznie w towarzystwie pięknego nieba nade mną oraz kojącego, pachnącego ozonem wiatru, który delikatnie owiewał kamieniste, porośnięte wrzosami pagórki. Nic nie mogło zakłócić moich rozmyślań.
Nie wiedziałem, jak daleko rozciągają się wrzosowiska; wiedziałem tylko, że trzymając się linii prostej, dotrę do klifów i oceanu, a po pewnym czasie być może do jakiejś wioski rybackiej.
W plecaku miałem prowiant, a moja młodość sprawiała, że nie bałem się spędzenia nocy pod gwiazdami. Wdychałem pyszne letnie powietrze i odzyskiwałem utracony wigor i szczęście, a do mojego wysuszonego miejskim życiem mózgu znów zaczęły dopływać witalne soki.
W ten sposób mijała godzina za godziną, aż w końcu pokonałem około piętnastu mil od rana. Wtedy zobaczyłem przed sobą w oddali samotną kamienną chatę krytą dachówką. „Zatrzymam się tam, jeśli to możliwe” — powiedziałem do siebie, przyspieszając kroku w jej kierunku.
Dla kogoś, kto szuka spokojnego, wolnego życia, nic nie mogło być bardziej odpowiednie niż ta chata. Stała na skraju wznoszących się wysoko klifów, z frontowymi drzwiami wychodzącymi na wrzosowisko i podwórkiem z widokiem na ocean. Gdy się zbliżałem, do moich uszu dochodził dźwięk tańczących fal, który brzmiał jak kołysanka. Jakże musiały grzmieć, gdy nadchodziły jesienne wichury, a ptaki morskie uciekały z wrzaskiem, szukając schronienia w turzycach.