Nędzna próba kontynuowania:
„Historii szlacheckiej”,
tak, by z dziełami wieszcza
tryptyk stworzyć,
w pięciu księgach
wierszem.
Księga I
Wiatr listopadowy
Kto nie zna dzieła wieszcza i kto się nie wzrusza,
Gdy wspomni bohaterów „Pana Tadeusza”?
Kto się raz myślą przeniósł, na Litwę, w te czasy.
Ten zawsze będzie wracał, gdzie bezkresne lasy.
Zwierza dzikiego pełne, kraj ten porastają.
Pola srebrzone żytem, zewsząd otaczają.
Gdzie świerzop bursztynowy oraz gryka biała,
Gdzie pszenica wygląda jak złocona cała.
Tam, gdzie grusze na miedzach, z rzadka sobie siedzą.
Co się niegdyś zdarzyło, one wszystko wiedzą.
Niechaj zatem raz jeszcze, dusza utęskniona
Granice czasu oraz przestrzeni pokona.
Niech się przeniesie znowu w nadniemeńskie strony,
Tam, gdzie nowy bohater zostanie wskrzeszony.
W latach tak bardzo ważnych, dla kraju naszego.
Do pamiętnej jesieni roku trzydziestego.
Wiatr leciutko zamiata, liście brzozy w gaju.
Niektóre wprost wpadają do wody ruczaju.
Z innych miękki kobierzec na ziemi się ściele,
Tam jest ich teraz dużo, na drzewach niewiele.
Kolorowe, barwami przeszyte jesieni.
Od jasnożółtych, złotych, do ciemnej zieleni.
Poprzez czerwienie, brązy, czarne, purpurowe.
Spadają wolno z drzewa liście kolorowe.
Rzekłbyś, że z wiatrem grają, jak zaczarowane.
Powoli z drzew zrywane, na ziemię rzucane.
Bronią się, nie chcą spadać, a wiatr je odrywa.
Co roku ten teatrzyk liści się odbywa.
Smukłe topole dumnie swoje prężą ciała,
Bo jeszcze cała szata liści nie zleciała.
Swą posturą, rozmiarem dworek ochraniają.
Przed wiatrami, co z liśćmi tak się zabawiają.
Dworek z dala widoczny, na pagórku stoi.
Drzewami osłonięty, wiatru się nie boi.
Jego bielone ściany, jaśnieć się wydają.
Dlatego, że promienie słońca odbijają.
Na podmurówce stoi mocno osadzony,
Choć lekko zębem czasu jest już nadgryziony,
To widać, że zadbany dobrze utrzymany.
Pewnie w tym roku jeszcze mógł być odnawiany.
Gości jak zwykle wita i w swe progi prosi.
Stary dwór w Soplicowie Andrzeja i Zosi.
Właśnie przed bramą, panicz młodziutki się zjawia.
Zeskakuje z konika, ubranie poprawia.
Wiąże konia za lejce, tuż za ogrodzeniem.
Nakrywa go od razu końskim przyodzianiem,
Zanim do stajni wwiedzie go jaki chłopczyna.
A panicz witać progi domu rozpoczyna.
Obchodzi dom, na ganek kroki swe kieruje.
Gospodarzy lub służby wzrokiem poszukuje.
Pan domu, razem z żoną dopiero co wstali.
Mimo tak wczesnej pory, szybko się ubrali.
Andrzej brodę i wąsy jeszcze pielęgnował,
Jak gdyby pod zarostem coś ważnego chował.
Służba po domu dawno znać, że się krzątała.
Od Państwa znacznie wcześniej zazwyczaj wstawała.
A toż to młody panicz- Jadzia zawołała.
Gdy tylko Jacka, we drzwiach zobaczyć zdołała.
Jaki on wyrośnięty, ledwo żem poznała.
Przybycie kawalera reszcie oznajmiała.
Zofia i Andrzej zaraz z izby wylatują.
Gdy się takiej nowiny nagle dowiadują.
Jacek, do matki najpierw szybko przyskakuje.
Schyla się, ręce tuli, potem je całuje.
Ta zaś, łzy uroniwszy, dziecko tuli swoje.
Ciągnie Jacka i prosi zaraz, na pokoje.
Andrzej do niego bieży, ramionami ściska.
Taka więź między nimi jak ojcowska, bliska.
Mimo że wszystkim w koło wiadome to było,
Że to nie syn prawdziwy, wiele ich łączyło.
Bo Jacek przez Andrzeja, tak był traktowany,
Jako syn pierworodny, a nie jak przybrany.
Opowiadaj, co słychać w dalekiej Warszawie?
Wszyscy ciekawi wieści, co tam piszczy w trawie?
Na długo przyjechałeś?, jak ci nauka idzie?
Poczekaj, zaraz powie, jak do siebie przyjdzie.
A teraz, do śniadania zaraz zasiadamy.
Niech się posili wprzódy, potem pogadamy.
Gdzie się Ewa i Józek teraz podziewają?
Niech zaraz do śniadania z nami zasiadają!
Toć brat przybył z daleka, taki wychudzony.
Na pewno z drogi głodny, na pewno spragniony.
Niech Michałowa zaraz do stołu podaje!
Zaraz się nam pokrzepi, jak tylko się naje.
Wszyscy wedle starszeństwa, do stołu siadają.
Dobrze za stołem wszyscy swoje miejsca znają.
A na stół właśnie kawę, Jadzia im podała.
Sposób jej przyrządzania, od kawiarki znała
I ze świeżą śmietaną dobrze jest zmieszana.
Ta sztuka, tylko jeszcze nielicznym jest znana.
A kawa tak podana, jak w brunatnym sosie.
Kusi swym aromatem, zda się, wierci w nosie.
Zaraz do spróbowania siedzących zachęca.
Jak rybak, który, aby coś złowić, zanęca.
Dziś jajecznica rano zostanie podana.
Przez Michałową, właśnie co przygotowana.
Część na słoninie tłustej, dobrze wytopionej.
Przy kominie uprzednio długo uwędzonej.
Część na rydzach zbieranych o późnej jesieni.
Podduszonych na maśle, co się złotem mieni.
Prócz jajecznicy, nabiał na stole się zjawia.
Ser biały w dużej misie, cześć stołu zastawia.
Rozrobiony śmietaną, dobrze przyprawiony.
Pietruszką i szczypiorem z wierzchu ozdobiony.
Z innej strony na stole, paszteciki małe.
Z zająca na jesieni bywają wspaniałe.
Śniadanie w Soplicowie ważnym jest posiłkiem,
Bo siły trzeba nabrać rano, przed wysiłkiem.
Zanim do swoich zajęć wszyscy się udadzą,
Bo Zofia oraz Andrzej tak dworek prowadzą,
Że każdy ma zajęcie sobie przypisane,
Które przezeń starannie jest wykonywane.
Odkąd poddanym swoim, tak jak obiecali,
Ofiarowali wolność, bardzo się starali,
By ich dworek i ziemia, którą dziedziczyli,
Nie popadły w ruinę, w takiej ważnej chwili.
Zosia się gospodarstwem, domem zajmowała.
Doglądała dobytku, tak jak obiecała.
Dla Andrzeja ważniejsze sprawy ziemi były,
By jak największe plony, co rok przynosiły.
Wykształcenie rzecz ważna, bardzo o nie dbano,
Dla tego Jacka do szkół wielu posyłano.
Teraz w Warszawie kończy właśnie szkołę średnią.
Ta zdała się być właśnie sytuacją przednią,
Do tego, by do Szkoły Podchorążych wstąpić.
Wojenną sztukę zgłębiać i godnie zastąpić,
Członków rodu Sopliców, co niegdyś walczyli,
W wielkiej cesarskiej armii, z nią Moskali bili.
Jacek imię otrzymał po wąsaczu dziadku.
Niejako takie imię, dostał po nim w spadku.
Ojciec Jacka, Tadeusz takie miał życzenie,
By syn jego o dziadku wzbudzał przypomnienie.
Miałem dzisiaj do lasu iść na rozeznanie,
Pójdziesz ze mną? Do Jacka skierował pytanie
Andrzej, wstając od stołu, buty zakładając,
Twierdzącej odpowiedzi od Jacka czekając.
— Pewnie, zawsze lubiłem te leśne podchody.
Sprawdzanie, czy się czasem do naszej zagrody,
Zwierz dziki nie zakrada, śladów nie zostawił,
Czym by wiele kłopotu gospodarstwu sprawił.
Niedługo z dworku wyszli, w las się kierowali.
Po drodze długo jeszcze z sobą rozmawiali.
Andrzej się dopytywał wychowanka swego,
Czy aby coś w Warszawie nie słychać nowego.
Wiedział, że ten nadzwyczaj pojętny chłopczyna,
Umie ucha nadstawić, gdy się rumor wszczyna.
A po co do dom zjechał, chociaż spodziewanie?
Gdy wszystko z nauką dobrze jest nadspodziewanie?
Widać, że wieści nowe przywozi ze sobą,
Którymi się podzieli z najbliższą osobą.
Mówże Jacku od razu i bez zawiłości,
Jakie to nowe rzeczy zdarzą się w przyszłości.
Jak wiesz, Jacek powiada, kontakt utrzymuję,
Z kadetem podchorążych tam gdzie aspiruję.
I dość pewne przecieki do niego dostałem,
Że się zacznie w Warszawie wśród nocy pożarem.
Że jeszcze w tym miesiącu rozpoczną powstanie.
Niepodległości kraju wysuną żądanie.
I z Moskalem zaborcą, zbrojnie się rozprawią.
Tak, że żadnego wojska w kraju nie zostawią.
Wszystko zaplanowane, dobrze przemyślane.
Jeśli się uda, to już powstanie wygrane.
Wpierw, Księcia Konstantego planują pojmanie.
I Warszawy z wojsk ruskich szybkie oczyszczanie.
Książę jako zakładnik w ich rękach zostanie.
To wymusi korpusu ruskiego poddanie.
Widzę, żeś się zapalił do tej bijatyki.
Uważaj tylko abyś nie wdepnął we wnyki.
Ruskie wojsko wiesz przecie, że to nie igraszka.
Kto się z nim starł, każdemu pisana porażka.
Sam cesarz Napoleon, Ruskim nie dał rady.
Choć wojsk miał niezliczone półki i brygady.
Toć wiesz, wtrąci się Jacek, jeśli mam być szczery,
Że wojny nie wygrały ruskie bohatery.
To mróz wielki pokonał francuskie oddziały.
Ruskiej armii w tej wojnie udział był niemały.
Jednak gdyby, nie, srogie mrozy panowały.
Pewnie cesarskie wojska wojnę by wygrały.
Tak rozmawiając z sobą, doszli do polany.
Wiesz, że tu pojedynek został rozegrany?
Przed dziewiętnastu laty, tutaj na polanie,
Miało miejsce ostatnie takie polowanie.
Powalono niedźwiedzia, jednym tylko strzałem.
Wiem, bo nieraz tę sławną historię słyszałem.
Tu dziad twój Jacek palnął z horeszkowskiej rury.
Gdy by nie trafił, to by niedźwiedź dopadł skóry,
Twego rodzica oraz Horeszki hrabiego.
Nie było strzelca tutaj lepszego od niego.
W habicie bernardyna między nami chadzał.
Razu jednego swego imienia nie zdradzał.
Co do bestii ci powiem, jakbym widział z bliska.
Pysk rozwarty miał, a w nim ogromne zębiska.
Którymi przeraźliwie z wielką siłą kłapał.
Cud, że żadnego z tych dwóch zębami nie złapał.
Pyskiem strasznie charczało, zwierze rozjuszone.
Nie miało gdzie uciekać, w którą pobiec stronę.
Strzelcy młodzi, do oka strzelby przystawili,
Lecz z braku doświadczenia, obydwaj chybili.
Wreszcie Asesor, Rejent razem wypalili,
Lecz oni także zwierza tego nie trafili.
Gerwazy struchlał cały, strzelbę w rekach trzymał,
Lecz się bał oddać strzału. Robak nie wytrzymał.
Wyrwał strzelbę, wycielił, niedźwiedzia usadził.
Od razu kulę w czaszkę, między oczy wsadził.
Padł jak gromem trafiony, nieborak zwierz dziki.
Dobijać nie trza było, zbędne były piki.
Runął cielskiem na trawę, chociaż jeszcze dychał.
Między hrabią i Tadkiem tak powoli zdychał.
Tak mi to opowiadasz o tamtej wyprawie,
Jakbyś sam widział z bliska, jakbyś był tam prawie,
Ale dość tego Jacku, chodź, dalej idziemy.
Zwierza takiego teraz w puszczy nie znajdziemy.
Już południe dochodzi. Nad lasem ciemnieje.
Zda się, że chyba zaraz coś deszczem poleje.
A chmury, jedna z drugą, słońce zakrywają.
Szybko nad drzew wierzchołki teraz nadciągają.
Słońce chce się przebijać, promienie wysyła,
Lecz daremnym wysiłkiem jego praca była.
Bo chmury, jakby wszystkie razem się zmówiły
I nisko dziś świecące słoneczko zakryły.
Jedna jasna, na niebie chmurka się zjawiła,
Lecz długo nie została, ciemna ją zakryła.
Gdybyś uważnie patrzył, wzbudził wyobraźnie,
Ujrzałbyś, co na niebie działo się wyraźnie.
Bo chmury tam nad lasem teraz wirowały,
Tak jakby przedstawienie jakieś odgrywały.
Ciemne i postrzępione upiory powstają.
One to główną rolę w sztuce odgrywają.
Nacierają na siebie, walkę pozorując,
Rozrywają się w bitwie, pozycje szturmując.
Ta zda by się, na koniu jeźdźca obrazuje,
Który swą zaostrzoną dzidą hufce pruje.
Inna jakby ktoś w ręce karabin podnosił
I o rąk podniesienie przeciwników prosił.
Tamta w armatę wielką chmura się przeradza.
Wystrzelenia chęć wielką, w przeciwnika zdradza.
Jeszcze inna, jak topór pół nieba przecina,
Kończy bitwę i nowy teatr się zaczyna.
Jaśniejsze teraz chmury przewagę zyskują,
Że dziś nie będzie padać, one to zwiastują.
Rozejdzie się po kościach, jak starzy mawiają,
Którzy jesienną aurę bardzo dobrze znają.
Jacek z Andrzejem w krzaki znów się zanurzyli.
Swą obecnością w lesie niepokój wzniecili.
Przez gęstwiny, zarośla trudno się przeciskać,
Zwłaszcza jeśli od strzelby pasek w reku ściskać.
Bo bez starej Horeszków wysłużonej rury,
Nie zapuszczał się nigdy Andrzej w las ponury.
Tu na zwierza dzikiego wciąż się natknąć można.
Stąd wyprawa w głąb puszczy, winna być ostrożna.
O zbłądzenie nie trudno, jeśli nie znasz lasu.
Nie jeden tu zabłądził, wiele stracił czasu,
By się wydrzeć ze szponów puszczy nieprzebytej.
Dzikiego zwierza pełnej i magią podszytej.
Im głębiej się zapuszczasz w gąszcze i wykroty,
Tym bardziej cię wciągają chochliki niecnoty.
Swym śpiewem wabią ludzi boginki, rusałki.
Coraz to nowe puszczy odkrywasz kawałki,
Zrywasz pajęcze sieci, gęsto zaplecione,
W które owadów mnóstwo zostało złowione.
Pająk sok z nich wysysa, gdy jad działać zacznie,
Byś tak nie skończył w puszczy, przyglądaj się bacznie.
Bo im dalej zapuszcza się człowiek do kniei,
Tym mniej na opuszczenie lasu jest nadziei.
Jak w głąb dalej podążasz, ciemności nastają,
Mgły w lesie się podnoszą, to znów opadają.
Parują leśne bagna albo grzęzawiska.
Od wilgoci drzew kora tam robi się śliska.
Jesienne chłody wszystko na wskroś przeszywają.
Białym szronem gdzieniegdzie mchy się pokrywają.
Paprocie rozłożyste ponad nie wystają,
Już liście swe brązowe do snu układają,
Bo w kłączach magazyny swe na zimę mają.
Z nich nowe liście wiosną co rok wyrastają.
Cały las do snu, jakby teraz się sposobił.
Z mgły jesiennej pierzynkę, jakby sobie robił,
Którą od środka lasu, na brzegi roztacza
I swą jesienną aurą mieszkańców otacza.
Intruzów nie zaprasza, wręcz dostępu broni.
Tak rośliny, zwierzęta cała puszcza chroni.
Gdy w krzaki zatem nasi wędrowcy wkraczali,
Choć uważnie i cicho w nich się poruszali,
To las już cały wiedział o ich obecności,
Że nieproszonych znowu tu przywiało gości.
Już pierwsze kuropatwy w powietrze się wzbiły
I obecność intruzów w lesie obwieściły.
Wiewiórka na leszczynie bacznie się przygląda,
Schowana za pień drzewa, na boki spogląda.
Tam gdzieś spłoszone stado saren i jeleni,
Wyczuło coś w powietrzu i znikło w przestrzeni
Lasu, którego spokój nagle zakłócono.
Borsuki, lisy, jeże tym zaciekawiono.
Ptaki wszelakie drzeć się poczęły na siebie.
Jastrząb też krążyć zaczął nad nimi na niebie.
Wyszli z gęstwiny obaj, przy pniu dębu stają.
Wtem ruch wieki, donośny, ucha nastawiają.
Stadko dzików zbudzone bokiem przelatuje.
Wśród gęstwiny schowane, bezpiecznie się czuje.
Tam w zaroślach, po nocy pewnie sobie spało.
Jednak ze snu twardego, coś stado wyrwało.
Może obecność ludzi i ptaków skrzeczenie,
Wywołało w tym stadzie takie przerażenie.
Jeden wielki odyniec nagle się odwrócił.
W kierunku ludzi spojrzał, oczami wywrócił,
Rozpędził się i z furią tam, gdzie stali ruszył.
Wszystkie odgłosy lasu, hałasem zagłuszył.
Sierść nastroszył, ryj przygiął, kły na przód wystawił.
Widać, że rozwścieczony, nie będzie się bawił.
Na cel obrał Andrzeja, z impetem szarżuje.
Zda się, że zwierz w swym pędzie człowieka stratuje.
Ten za strzelbę ułapił i w dzika celuje,
Lecz ze strachu się trzęsie, pewnikiem spudłuje.
Jacek, widząc, że sprawa zły obrót przybiera.
Podbiega do Andrzeja, strzelbę z rąk wydziera.
Raz przystawia do oka, celny strzał oddaje.
Dzik zda się, że żyw jeszcze, tak się jednak zdaje,
Bo po strzale zwierz w górę, tak jakby podskoczył.
Uniósł się siłą woli, czym strzelca zaskoczył.
Potem runął pod nogi bladego Andrzeja,
W którym niemal ostatnia zgasła już nadzieja.
Na ocalenie życia, gdyż zwierz rozbuchany,
Gdyby był, w niego trafił, byłby rozszarpany.
Chwilę jeszcze stał Andrzej niczym osłupiały.
Widział te wydarzenia, które się tu działy,
Lecz jakby od nich z dala teraz był myślami.
Jakąś mgłą otoczony albo zaroślami.
Wtem oprzytomniał nagle, na Jacka spogląda,
Ten cały jest i zdrowy albo tak wygląda.
Ucieszył się więc bardzo, twarz mu rozjaśniała.
Dobrze, że tak się sprawa zakończyła cała.
Poklepał po ramieniu wybawcę swojego.
Widać, że prócz imienia masz z dziada twojego,
Dobre oko, a nawet to opanowanie.
Którym wąsacz zakończył tamto polowanie.
Ja dziś zawdzięczam tobie zdrowie albo życie.
Tyś się Jacku odnalazł tutaj znakomicie.
Widać, że ci odwagi wcale nie brakuje.
Masz wszystko, czego szlachcic dzisiaj potrzebuje.
Bronią władasz niezgorzej niźli dziady twoje,
Odwagą oraz sprytem ja ci nie dostoję.
Zamyślił się tak Andrzej, po brodzie się drapie,
A zwierz, dogorywając jeszcze lekko sapie.
Huk strzału resztę zwierząt niezmiernie przeraził,
Jak gdyby ktoś w mrowisko kij jakowyś wraził.
Niektóre uciekały w głąb puszczy wygnane.
Inne w swoich kryjówkach zostały schowane.
I z dala obserwują, co się dalej stanie,
Czy nie zacznie się na nie teraz polowanie.
Zając uszy wzniósł w górę, jak to do słuchania
I bacznie nasłuchuje psiego ujadania.
Czy nagonka ruszyła i trzeba uciekać?
Czy lepiej gdzieś pod drzewem przycupnąć, przeczekać,
Lecz polowanie strzałem się nie rozpoczyna.
Musi jakowaś inna tego być przyczyna.
Cisza zaległa w koło, emocje opadły,
Tylko jeszcze dwie szyszki z drzewa na dół spadły.
Huk wystrzału, do lasu innych gości zwabił.
Kubę Maćka i Pietrka w zadziwienie wprawił,
Bo w soplicowskim lesie darmo nie strzelają,
Chyba że coś ważnego przekazywać mają.
A tu wystrzał słyszeli dwakroć powtarzany.
Jeden, lecz kilka razy echem podwajany.
Pobiegli zatem szybko, strzałem przywołani.
Pod dębem się zjawili trochę zadyszani.
Stają, widzą, że Andrzej z Jackiem zdrowi cali,
Bo o to, że się komuś coś stało, się bali.
Do zwierzęcia podchodzą, oczami go mierzą.
Że takich dzik rozmiarów być może, nie wierzą.
Spotkali w lesie dziki, nie jednego razu,
Ale nikt z nich takiego nie widział okazu.
Toś się waćpan popisał, jednym tylko strzałem,
Żeby takiego zabić, jeszcze nie słyszałem.
I nuż jeden przed drugim gratulacje składa.
Na Andrzeja rzecz jasna cała chwała spada.
Ten lekko zawstydzony pochwałą, się zdaje
I że to Jacek strzelał, po chwili wyznaje.
Wiary dać nie chcą. Kuba na Jacka spogląda.
Na takiego mi strzelca jeszcze nie wygląda.
Tu nie jeden dorosły struchlałby ze strachu,
A ty, żeś go położył — toś odważny brachu,
Bo żeby jednym strzałem sześćset funtów wagi,
To trzeba mieć naprawdę nie mało odwagi.
Maciek z Pietrkiem głowami tylko pokręcili.
Oni by się takiego zwierza przestraszyli.
Trzeba dać znać do dworu kogoś tam wyprawić.
Odyńca przecież w lesie nie można zostawić.
Leć Pietrek! Przyjedź wozem, my tu zostaniemy,
Do przyjazdu twojego go popilnujemy.
Jak jego łeb odetną, powieszą na ścianie.
Każdego w podziw wprawi on, zdecydowanie.
Andrzej z Jackiem rzecz jasna, dłużej nie zostają
I w stronę domu z lasu wolno się udają.
Mijają stare miejsca, które dobrze znali.
Nie raz wszakże po lesie tym spacerowali.
Przeszli skrótem przez gąszcze, jałowcem podszyte.
Minęli leśne barcie wśród krzaków ukryte,
Gdzie latem pszczoły brzęczą, dokoła łatając,
Miód pyszny, bo spadziowy na drzewach zbierając.
Teraz listopad zimno pszczoły w ulach siedzą,
Że ktoś blisko przechodzi, szybko się nie zwiedzą.
Gdybyś tędy przechodził jakąś letnią porą,
To musiałbyś odwagą wykazać się sporą,
Bo chociaż takie małe to leśne stworzenie,
To bolesne potrafi zadać użądlenie.
Nie daleko pasieki, rosną sosny stare.
W ich stronę jest wskazane zrobić kroków parę.
Potem już się kierować w stronę zagajnika,
Tam drzew już jest mniej znacznie, las prawie zanika.
Tam właśnie nasi teraz wędrowcy zmierzają,
Zamku co stał pod lasem, mury dostrzegają.
Wyszli z lasu i kroki do dworu kierują,
Lecz takie zimne wiatru podmuchy wnet czują,
Tak zawiewa i wnika w szczeliny ubrania,
Że każdy ile może tyle się zasłania.
Spoglądają na siebie, pada zrozumienie,
Że zajdą w stronę zamku, on da im schronienie.
On nieopodal lasu przecież się znajduje.
Przed wiatrem się tam schronią tak Andrzej miarkuje,
A wiatr tymczasem hula po wolnej przestrzeni,
Typowy w listopadzie dla pory jesieni.
Ostre powietrze smaga po twarzy człowieka,
Że głowę swą odwraca, od wiatru ucieka.
Próbuje tyłem wtedy jakoś się obrócić,
Zasłonić twarz kołnierzem, kontakt z wiatrem skrócić.
A ten jakby umyślnie dokoła wiruje,
Owija ciało całe, do góry wzlatuje.
Uściskiem swym lodowym człeka obejmuje.
Już się wdziera w szczeliny pomiędzy ubrania,
A człowiek jak potrafi, każdą z nich zasłania.
Wiatr niesie z sobą ostre, małe krople wody,
Które teraz się wbiły do Andrzeja brody.
Ta nieco lica jego dotychczas chroniła,
Ale za sprawą wody trochę się zmoczyła,
Więc potęguje jeszcze to chłodu doznanie,
Które za sprawą wiatru mocniejsze się stanie.
Jacek czapkę rekami obydwoma łapie.
Wiatr zda się, że go teraz prawie w szyję drapie,
Choć kołnierz postawiony- karku nie osłania.
Jacek to idzie naprzód, to znów iść się wzbrania,
A wiatr figle wyprawia, to z liśćmi tańcuje,
To w górę je unosi, to w dole składuje.
Drzewa się uginają, kreci gałęziami,
Tak jak by chciał te drzewa wyrwać z korzeniami.
Do zabawy zaprasza, ale po swojemu.
Nie wiadomo czym one, zawiniły jemu.
Wiatr ostry w listopadzie, bardzo często wieje,
Chce odebrać na ciepło ostatnie nadzieje.
Bo on nadejście zimy przyrodzie zwiastuje.
Dla tego często deszczem albo śniegiem pluje.
Przeprowadza niejako swoiste sprzątanie.
Przed nową porą roku, tą, która nastanie.
Tak to koleją rzeczy odwiecznie się toczy,
Że zwykle w listopadzie wiatrem wieje w oczy.
Może dlatego, żeby kto w oczy dostanie,
Mógł przejrzeć i poczynić swe przygotowanie,
Na zmiany nadchodzące na świecie, w przyrodzie,
Tak by z naturą wszelką pozostawał w zgodzie.
Może i ten wiatr, który teraz mocno wieje,
Zwiastuje coś nowego, przynosi nadzieję.
Może dla Litwy całej z Polską połączonej,
Wiejąc, przynosi iskrę nadziei wskrzeszonej.
Aby ta iskra wielki płomień roznieciła,
Wolnością te narody wspólną obdarzyła.
Księga II
Duch Klucznika
Dopadli murów zamku, tu wiatr przeczekają.
Przechodzą główną bramą, dziedziniec witają.
Widać, że rzadko ludzka noga tu postaje.
Dzikie chaszcze wyrosły, przedrzeć się nie daje.
Zamek ten niegdyś słynna Horeszków posiadłość,
Dziś zaniedbana staroć, głosząca upadłość.
Przysądzona Soplicom, Sędziego staraniem.
Była przedmiotem sporu oraz pojednaniem.
Sopliców z Horeszkami świadkiem perturbacji,
Do czasu pojednania oraz emigracji.
Skonfiskowany został potem przez Moskali,
Za udział ponoć w wojnie z Carem powiadali,
Bo Tadeusz, twój ojciec z moskalem wojował.
Nawet jeśli nie wrócił, kto się tym przejmował.
A dziś jedna ruina, łza się w oku kręci.
Wspaniały okazały jest tylko w pamięci.
Mchy porastają mury, z kamienia wzniesione,
Te z tego to powodu stały się zielone.
Tam z rogu muru dzikie wino wychodziło,
Liście już utraciło, grona zostawiło.
Małe i cierpkie w smaku, lekko przemrożone.
Na wino się nie nada, nie było szczepione.
Tak jak ogród przy zamku niegdyś wychwalany,
Tak i sad zdziczał całkiem niepielęgnowany.
Bo wiadomą jest rzeczą, że oczy zachwyca,
Tylko to, co pod stałym nadzorem dziedzica.
Zamek blachą pokryty i dach mu przecieka.
Kto się tutaj zabłąka, ten zaraz ucieka.
Bo wiatr grając na dachu, taki hałas wznieca,
Jakby ktoś suche szczapy dorzucał do pieca.
Ściany zamku potężne dużo wytrzymają,
Lecz i one z upływem czasu nie wygrają.
Rysy się na tych ścianach teraz pojawiają.
Widać, że od starości po prostu pękają.
Chodźmy do refektarza tam znajdziem schronienie.
Tę dużą salę zamku wszak wieńczy sklepienie.
Ono budowlę całą zda się, podtrzymuje.
Wszystko, co się u góry, nad salą znajduje.
Wchodzą, lecz pajęczyna wejście im zasłania,
Jakby chciała powiedzieć, że wejścia zabrania.
Przekazuje przybyszom do ich wiadomości,
Że nie chętnie ich wita, nie zaprasza w gości.
Zerwali pajęczyny z boku korytarza.
Półmrok tam panujący przybyszów zatrważa.
Szyby powybijane, w oknach zostawione,
Spowite pajęczyną, jakby zasłonione.
Światło słoneczne ledwo przez nie się przedziera
I dziwną aurę grozy we wnętrzu wywiera.
U sklepienia zawisło stado nietoperzy.
To pomieszczenie do nich przed zimą należy.
Teraz spłoszone nagłym gości pojawieniem,
Zbudzone ze snu chyba ruszyły strumieniem.
Przeleciały nad głową Andrzeja i Jacka
Jak wyrwane z letargu spłoszone znienacka.
Wyleciało przez okno chyba stado całe,
Jeden zaraz za drugim, bo okno jest małe.
Przeleciały na wieżę i tam się schowały.
W małym ciemnym otworze powoli znikały.
Naraz jakby w drzwiach zamki chórem zazgrzytały.
Tak przeraźliwy hałas złowrogi wydały,
Że skóra cierpnie ludziom, którzy go słyszeli.
Andrzej i Jacek stoją, jakby oniemieli.
Nie znając tych odgłosów prawdziwej przyczyny,
Przysłuchują się bacznie z czyjej one winy.
Wtem donośne znów słychać klucza przekręcanie,
Jakby ktoś drzwi odmykał, co wiszą na ścianie.
Zegary bić zaczęły, jakby nakręcane,
Kuranty grać melodie, dawno zapomniane.
Co sprawiło, że wszystko naraz tu ożyło,
Czy stado nietoperzy w ruch zegar wprawiło?
Wtem jakby spod sufitu dobiegły odgłosy.
Takie jak te zza grobu, które jeżą włosy.
Kto spokój zamku kłóci? Głos ten się odzywa.
Kto mnie ducha klucznika tego zamku wzywa?
Na ten głos Jacek, Andrzej stoją przerażeni.
Chcą refektarz opuścić i chyłkiem wyjść z sieni.
Stójcie! Gdzie uciekacie? Duch na nich zawoła.
Nikt bez mej zgody zamku opuścić nie zdoła.
Czemu się zapuszczacie w moje okolice?
Mówcie panowie szlachta, wszak to wy Soplice,
Dybaliście na zamek za życia mojego.
Choć zajazd uczyniłem względem na Hrabiego,
Wam przypadł w konsekwencji, chociaż po kądzieli.
Zosia go córka Ewy z Tadeuszem dzieli.
Ty tego nie zrozumiesz młody panie Jacku.
Ty pośród swoich żyjąc, błądzisz po omacku.
Choć zamek utracili za sprawą Moskali,
Ci nigdy o ten zamek przecie nie zadbali.
Ja Jako klucznik zamku wiodłem żywot długi.
Pomny, że Stolnikowi winnym jest posługi,
Ja zamku doglądałem, jak pana nie stało.
Kłopotu z Soplicami miałem tu nie mało.
Siłą nigdy by zamku mi nie odebrali.
Sędzia i cała świta po prostu się bali,
Więc praw dochodzić wszczęli tedy układami.
Musiałem ich najechać zbrojnie z kamratami,
Ale Moskal się wmieszał i wszystko zniweczy.
Choć dobre chęci miałem nikt mi nie zaprzeczy.
Ja się po śmierci zamkiem nadal opiekuje.
Wszak tego przecie Stolnik po mnie oczekuje.
Wy, Soplice, choć przyznam, że was nie lubiłem,
Póki się z Panem Jackiem tam nie pogodziłem.
Tam, na tym łożu śmierci wtenczas, gdy umierał
I tajemnicę swoją do grobu zabierał.
On w chwili śmierci prosił, o win wybaczenie.
Ja mu wtedy przed śmiercią dałem rozgrzeszenie.
I od tamtego czasu, zemsty zaniechałem.
Sopliców za przyjaciół odtąd zawsze miałem.
Nic wam zatem groźnego w zamku się nie stanie,
Toć prawnie teraz macie jego posiadanie.
Ja wam opowiem teraz, o tym, co was czeka,
Co przynieść może dla was przyszłość niedaleka.
Wiecie co się wszak święci w dalekiej Warszawie.
Tu, na Litwie też będzie głośno o tej sprawie.
Chcą z Moskalem wojować wielmożni panowie.
Ale chyba nie mają dość rozumu w głowie.
Ja wam tu powiem zatem, jak się sprawy mają.
Jest szansa, by zwyciężyć, jeśli wszyscy stają,
Do walki z Moskalami, więc kraj nasz wyzwolą,
Jeśli do walki włączą, tych co stoją rolą.
Powiadam wam, że wolność wtedy odzyskacie,
Kiedy się wszyscy razem na wojnę udacie.
Jeśli tej szansy, która przed nami dziś staje,
Nie da się wykorzystać, to mi się wydaje,
Że sto lat poczekamy, może krócej mało,
Jak już na całym świecie będzie wszystko wrzało.
Bo kluczem do zwycięstwa jest zaborców skłócić.
Tylko tak można będzie Litwie wolność zwrócić.
Wy i tak tego, co ja mówię, nie pojmiecie.
Za mało jeszcze przeto żyjecie na świecie.
Jacek z Andrzejem stoją, na się spoglądają
I chyba z przerażenia się nie odzywają.
Nie wiedzą tak naprawdę co duch do nich gada.
Obaj nic nie pojmują, co on im wykłada.
A duch dalej im prawi, morały wygłasza,
Że kiedyś będzie taka ta ojczyzna wasza,
Że równe prawa będzie mieć szlachta z kmieciami.
Tę samą ilość kresek rządzących posłami.
Ale na próżno ja wam zdradzam tajemnice,
Więc zaraz pozamykam zamku okiennice.
A wy do dworu wtenczas udać się możecie,
Bo wiatr już szaleć przestał, co goni po świecie.
I z hukiem nagle okna się pozamykały.
Coś skrzypnęło, coś pękło, obrazy skakały.