E-book
7.35
drukowana A5
30.17
Pan Perfekt w Krainie Wiecznej Niedoskonałości

Bezpłatny fragment - Pan Perfekt w Krainie Wiecznej Niedoskonałości

Tropem małżeńskiej mistyfikacji


Objętość:
127 str.
ISBN:
978-83-8104-938-2
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 30.17

Prolog

Ta książka powinna powstawać od końca. Tak, abym mogła się do wszystkiego przygotować.


Albo nie powinna powstać w ogóle.


Bo jakie znaczenie ma fakt, że umiem nazwać i opisać emocje, jeśli w żadnym stopniu nie zmienia to sytuacji, której punkt wyjścia jest skrajnie żałosny?


A zatem spróbujmy od końca — ze względu ma dobro małoletnich dzieci nie zgadzam się na rozwód.


Bzdura.


Nie zgadzam się na rozwód, ponieważ wciąż, irracjonalnie, kocham tchórza, kłamcę i zdrajcę. I na dodatek doskonale wiem, że całe moje jestestwo pragnie człowieka, który przestał istnieć 347 dni temu. A właściwie znacznie wcześniej…

Wiara

Zawsze wierzyłam w psychologów i traktowałam ich poważnie. Pomogli mi nawet zorientować się dlaczego nie zachodzę w ciążę, choć od tego wcale w ciążę nie zaszłam. Zaszłam po kilku latach starań w stu procentach dzięki osiągom nauki, wspartej wielopoziomową i niewątpliwą miłością z kategorii „na wskroś”.


Czkawka. Ale nie wyprzedzajmy historii.


A zatem — wierzyłam — i może wciąż powinnam wierzyć? Może to tylko specyfika pracy w parach, że trzeba przyjąć do wiadomości także to, co dla mnie jako jednostki jest trudne, ale wyrównuje szanse partnera? Nonsens. Szczególnie w przypadku, gdy partner od wielu miesięcy, o ile nie lat, skrupulatnie przygotowuje się do uderzenia z najwyższego C — nie przewidując niestety, że w ostatniej milisekundzie coś pójdzie nie tak i zebrani usłyszą nieprawdopodobny fałsz. Nie wszyscy w istocie. Najbardziej odporni na prawdę nadal będą przekonani o wirtuozerii wykonawcy. To ci, dla których nagi król zawsze pozostanie ubranym.


Skupmy się na chwilę na osobie mistrza — przypadek równie ciekawy, jak każdego innego człowieka. Tyle, że stabilność emocjonalną ma opanowaną do perfekcji — tę symfonię może odegrać o każdej porze dnia i nocy. Z dobrym skutkiem zresztą — bo ludzie kochają Zrównoważonych. Zrównoważeni są nieprzeszkadzającym akcentem w zabieganym świecie i dają wrażenie, że wszystko będzie dobrze. W jakimś wygodnym dla otoczenia sensie porządkują, a nawet stabilizują rzeczywistość — nie własną jednak. Do granic konformistyczni i świadomi nie-prawdopodobieństwa odgrywanego monodramu narażają się na pogłębiające frustracje, a ich pozorny stoicyzm jest wprost proporcjonalny do stopnia odrealnienia. Obrośnięci utrwalonymi definicjami i oczekiwaniami, jak dobrze ukorzenionym bluszczem, wolą generować -patie wielu odmian niż konstruktywnie wyjść z siebie. I ja nieostrożnie zinternalizowałam autorytet Niczym-Nie-Zmąconej-Tafli-Jeziora w konsekwencji wierząc, że nikt inny jak maestro wystarczy mi za całe życie.


Maestro nie należy poprawiać nawet jeśli w oczywisty sposób się myli. Bardzo tego nie lubi, choć jawnie tego nie okazuje — wręcz odwrotnie — sytuacyjnie niemal wyraża wdzięczność za wyprowadzenie z błędu. Ale łatwo tego nie zapomina. Właściwie to nie wiadomo nawet czego bardziej się obawia — tego, że ktoś zwraca mu uwagę czy tego, że w ogóle się pomylił, bo przecież nawet jeśli nikt nie zauważy to wciąż nie zmienia to faktu, że co najmniej przed samym sobą okazał się omylny. A maestro nie znosi bycia niedoskonałym. Nie umie i nie chce nie być perfekt.


Niebycie perfekt odebrałoby mu prawo do występowania w charakterze najurokliwszego, najinteligentniejszego, najpotrzebniejszego i najskromniejszego. Takiego, na widok którego sekretarki prezesów z narażeniem życia gwałtownie podrywają się z obrotowych foteli, zapominając, że człowieczeństwo nie polega na opanowaniu znaczenia słów-kluczy jak aktywa, hedging a nawet sekurytyzacja i derywat.


Tak więc moja wiara w Pana Perfekt runęła nagle i boleśnie głową zupełnie na sam dół. Dół pełen śmierdzących odpadków, parującego szamba i spleśniałych wymiocin. Oraz zmarnowanego nasienia oddanego prosto w łono pani z popularnego portalu randkowego.


W ten sam sposób runęła wiara we wszelkie formy spotkań terapeutycznych, podczas których usilnie starano mi się wmówić, że kochanka wchodząca w ramach tajemnego planu w relacje z dziećmi oznacza odciążenie od obowiązków, a reakcje na podwójne życie współmałżonka potwierdzają w postawie żony dominację spontanicznego dziecka wraz z upartą i głupią w gruncie rzeczy niezgodą na zastaną rzeczywistość. W istocie — czułam się bezbronna jak dziecko. Każda chwila tych rozmów, podczas których zmuszano mnie do pseudo-dojrzałej akceptacji wwiercała się kostropatym cierniem w moje skronie. Konsultacje polegające na chyleniu głowy przed precyzyjnie przygotowanym i okrutnie zakomunikowanym planem rozsadzenia od środka podstawowej grupy społecznej, jaką jest rodzina, nie znalazły mojego uznania. Naiwnie i błędnie szukałam w tych spotkaniach szansy na dialog. W odpowiedzi dostałam informację, że każdy ma prawo, rzeczy się dzieją a życie się toczy.


Ani słowa o tym, że moralność człowieka ma pewne fundamentalne ramy — w postaci krzywdy innych ludzi.


Jest we mnie oczywista niezgoda na to, czego aktualnie doświadczam a w szczególności na to, co reprezentuje ukochany przeze mnie człowiek, za którego — beznadziejnie paradoksalnie — wciąż czuję się odpowiedzialna. Nie mogę znieść myśli o tym, kim się z dnia na dzień stał ani refleksji o przenikliwym wstydzie naznaczającym nasze relacje i prawdopodobnie rujnującym je na zawsze. Żywię przekonanie, że w ramach społecznej edukacji prawda o tym, co się wydarzyło powinna być pielęgnowana i przekazywana dalej, jak wojenne opowieści o bohaterach i ich antagonistach. To niedorzeczne porównanie, ale w obu przypadkach chodzi w ogromnym stopniu o to, do czego zdolny jest człowiek w określonych okolicznościach.


Najtrudniejszy jest dla mnie fakt, że wciąż nie umiem zinterpretować z kim mam do czynienia. Wiele wskazuje na skrajnie zsubiektywizowaną i wyrachowaną jak liczba π postawę człowieka, który od zawsze skutecznie realizował swoje plany, biorąc pod uwagę czynniki zewnętrzne jedynie o tyle, o ile zbliżały go lub oddalały od celu. Człowieka, który zachowując pozory modelowego zdyscyplinowania pozostaje najzwyklejszym hedonistą. Ta interpretacja jest dla mnie przystępniejsza, bo daje choć cień szansy na racjonalną debatę, w przeciwieństwie do wariantu alternatywnego a co najmniej równie prawdopodobnego — lawinowej negacji i szalonego pędu nie tyle do czegoś konkretnego ile od czegoś, wizji bezimiennego pragnienia wyhodowanego na nigdy nie skonfrontowanym, skrajnie emocjonalnym poczuciu niespełnienia i krzywdy. Sama niemożność ustalenia właściwego scenariusza nieco metafizycznie wskazuje na wariację z domieszką obłędu, co sprawia, że staję się jeszcze bardziej bezsilna w obliczu hormonów, enzymów i reszty biochemicznej paplaniny, z fenyloetyloaminą na czele.


Mogłabym napisać, że straciłam również wiarę we własne umiejętności analizowania danych i oceny sytuacji — ale nie napiszę, bo jako osoba okłamywana z premedytacją miesiącami musiałabym się chyba dorobić alter ego w postaci spirytualistycznego medium, aby przewidzieć ten kompletnie idiotyczny rozwój wypadków. Poziom zaufania, jakim naturalnie obdarowałam najbliższą mi osobę, odłączył moją czujność — i w tym cała moja wina.


Wyczerpując temat wiary — zdecydowanie najwcześniej upadła we mnie wiara w Boga. Tego katolickiego — a właściwie każdego. Moje ostatnie przeżycia jedynie pogłębiają ten stan — przeraża mnie, jak bez żadnych skrupułów można wybiórczo traktować jasno wyłożone zasady i wciąż uważać się za godnego członka swojej społeczności wyznaniowej. Najbliższe wydają mi się aktualnie założenia buddyzmu — z jednej strony koncepcja tymczasowości i nietrwałości, która wbrew preferencjom drastycznie zdominowała moje życie, z drugiej — pojęcie karmy jako prawa przyczynowo-skutkowego, które nieustająco uważam za sensowne. Najwidoczniej los to tylko droga pełna spotkań, z których musimy rozważnie czerpać, lecz nieustannie podążać naprzód. Zawsze twierdziłam, że to, jak wygląda moje życie finalnie zależy tylko ode mnie samej i od moich sytuacyjnych wyborów, oby jak najbardziej opartych na wiedzy i doświadczeniu.


Słyszę chichot? Przedwczesny.


Nawet w obliczu łajdactwa wciąż samodzielnie podejmuję decyzje co z tym dalej robić. Stawiając kropkę zaczęłam właśnie zastanawiać się czy moje ostatnie przeżycia sprowokowały potrzebę zwrócenia się do jakiejś nieziemskiej siły — oprócz Rity (której wciąż nie umiem nazwać świętą) nie znajduję innego adresata. Podpowiedział mi ją ktoś szczerze i głęboko wierzący, ale ja cały czas rozmyślam, jak ta nieszczęsna kobieta ma uporać się z tabunami pogubionych dusz i skorelowanych z nimi ciał… Zachęcona nowoczesnością przekazu w pierwszym odruchu wysłałam nawet intencję poprzez specjalnie stworzoną stronę internetową — szybko jednak zorientowałam się, że temat okołozwiązkowy pojawia się tam w większości przypadków. Mając to na uwadze staram się jej nie zawracać głowy.


Wiarygodniejsza jawi mi się gruba Cyganicha na kazimierskim rynku, która próbuje za wszelką cenę nakłonić mnie do prezentacji zawartości portfela (bezskutecznie zresztą). Ona przynajmniej jest rzeczywista, choć gada głupoty — rzeczywista, jak kłamstwo i zdrada, które mnie ostatnio dosięgły.

Górka

Dążenie do celu ma dla każdego inny wymiar, dla jednych najważniejsze będzie „dążenie” właśnie, dla innych „cel”. Znajdą się pewnie i tacy, którzy w całej tej niezawiłej konstrukcji najbardziej skupią się na „do”. Ja przez długą część życia koncentrowałam się na efekcie końcowym — po prostu rzadko pochylałam się nad zbędną analizą drogi, lecz parłam w kierunku zadania. Byłam wtedy bardzo młoda i życie samo podsuwało mi nowe wyzwania — po osiągnięciu jednego celu zupełnie naturalnie przekierowywałam się na kolejny, robiąc to w sposób odpowiednio dla wieku chaotyczny. Być może dlatego, że jedynie za widoczne i jednoznaczne rozstrzygnięcia byłam nagradzana.


Prawidłowości zdobywanego doświadczenia oraz niemożliwe do zignorowania informacje zwrotne poszerzały zakres mojej uwagi. Zainicjowało to proces symbolicznego odchodzenia od naiwnej perspektywy dziecka opartej na przekonaniu, że gdy zasłoni oczy, to świat znika. I tak, w sposób nabyty, doceniłam występujących na scenie mojego życia ludzi oraz towarzyszące nam wszystkim okoliczności, wybory, przed jakimi stajemy każdego dnia i decyzje, jakie podejmujemy. Zaczęłam intuicyjnie dostrzegać odmienne motywatory prowadzące w konsekwencji do znaczących różnic między ludzkimi losami i już w dość wczesnym wieku zafascynowało mnie zachowanie człowieka w kontekście społecznym.


Jednym z przełomowych momentów stała się dla mnie prosta refleksja, że gdy w zatłoczonym miejscu mam wrażenie, że ktoś mi się przygląda i po sprawdzeniu okazuje się to prawdą — to wcale nie oznacza, że obserwowano mnie od dłuższego czasu. Pewnego dnia odkryłam że i ja automatycznie przenoszę wzrok na osobę, która w bardzo demokratycznej sytuacji tłumu zrobi cokolwiek, co wyłamie ją z tła. Na przykład się obróci. A więc ludzie wcale nie zwracają na mnie szczególnej uwagi! To drobne i przykre w gruncie rzeczy doświadczenie rozpoczęło (lub jedynie wzmocniło) świadomą ewolucję od omnipotencji i absolutnego egocentryzmu.


Przesunięcie radaru z jednostki na jej uwikłanie w rzeczywistość pozwoliło mi na jeszcze większe cieszenie się światem i tym, co mnie spotyka, nawet w sytuacjach dla mnie niekorzystnych. Każde zdobyte doświadczenie pogłębiało moją wrażliwość i dostrzegłam, że — będąc produktem bardzo rozbitego domu — uporczywie dążę do zbudowania kontrolowanego poczucia stabilności i bezpieczeństwa.


Paradoksalnie do sytuacji takich należały nawet te na pierwszy rzut oka skrajnie niestabilne — jak studenckie przygody seksualne czy eksperymenty z używkami. Każde takie przeżycie wzmacniało moją wiedzę nie tylko na temat samej siebie, ale także otaczających mnie ludzi i z każdego z takich wydarzeń wychodziłam z jeszcze większą świadomością. Trochę jak poligon — i podobnie ryzykownie.


Jedną z lepiej sprawdzających się prawidłowości był dla mnie zawsze… brak przywiązania do reguł. Zdecydowanie należę do tych, którzy wciskają przyciski zanim dotrą do instrukcji. Teorię sprawdzałam organoleptycznie, nie przyklejając się do żadnej z definicji. A zwłaszcza do definicji idealnego związku. Dwoje przypadkowych ludzi to każdorazowo mieszanka tak ciekawa, jak nieprzewidywalna. Nie ma większego znaczenia czy ich relacja opiera się na ‘pokrewieństwie dusz’ i podobieństwach, jak chcą niektórzy psychologowie, czy też na uzupełniających się kontrastach, jak twierdzą ich antagoniści. Na obie hipotezy można znaleźć równą ilość dowodów — nikt jednak nie będzie ich przywoływał w codziennym tumulcie pomiędzy gotowaniem obiadu a wieczorną toaletą. Może więc lepiej zająć się tym, co naprawdę ważne — zrozumieniem siebie i otwarciem na drugiego człowieka.


Uważne gromadzenie doświadczeń i budowanie wiedzy o świecie na niewiele się prawdopodobnie zdało, skoro jestem, gdzie jestem.


Dzięki temu jednak od pierwszych dni podjęcia decyzji o zaangażowaniu w nie pierwszy mój i nie najwcześniejszy związek byłam przekonana, że stoję u boku właściwego człowieka i pragnę w tę relację długoterminowo inwestować. A właściwie zrobić dla niej wszystko — pamiętam słowa mojego ojca, który wspominał, że gotowa byłam kąsać, gdy ktoś za bardzo zbliżył się do gniazda. Wśród pierwszych skojarzeń do głowy przychodzi mi — oprócz miłości i troski — jeszcze jedno słowo: lojalność. Dzisiaj mój żal jest zatem tym większy, im bardziej romantyczna, a jednocześnie racjonalna była tamta decyzja — i im więcej lat zajęło nam dochodzenie do tego, gdzie byliśmy jeszcze kilkanaście miesięcy temu.


Romantyczność naszego związku objawiała się między innymi tym, że oboje dość wcześnie zdobyliśmy przekonanie, że jesteśmy partnerami na całe życie. I po prostu rozpoczęliśmy wdrażanie tego planu, łącznie ze staraniem się o dziecko, ślubem, budową domu. Nie byliśmy na to ani za mało doświadczeni, ani zbyt lekkomyślni. Przekonanie o idealnym dopasowaniu zaczęłam tracić dopiero wtedy, gdy odkryłam szczegóły podwójnego życia mojego męża. Niemal tak samo konsekwentnie i tak samo gorliwie zaangażował się już od pierwszych chwil w relację z kochanką, jakby zapomniał o całym życiowym doświadczeniu. Na dowód własnej chyba bezsilności wypełniłam kilka odmóżdżających testów internetowych i wielokrotnie analizowałam w myślach czy zaistniało cokolwiek, co już na początku naszego związku powinno było wyostrzyć moją uwagę. Nie dostrzegam nic znaczącego, może poza tendencją mojego ukochanego męża do działania trochę… w białych rękawiczkach. Promował siebie, ale niemal niedostrzegalnie i moi znajomi przez długi czas nie widzieli w nim żadnych wad. Dopóki nie zaczęli razem z nami spędzać wakacji.


Presja jakości, presja czasu, presja sukcesu. Z tym żyłam na co dzień.


Presja Pana Perfekt, który dopiero w pozwie rozwodowym obnażył swoje główne słabości — żądania niedojrzałego i rozkapryszonego chłopca. Zupełnie jak w ośmieszonych ogłoszeniach o pracę oczekuje zatem, że partnerka będzie jednocześnie nowoczesną mamą bliźniąt, ponadprzeciętnym korpoludkiem, kreatywną kucharką, ekskluzywną damą do towarzystwa, słuchaczem uniwersytetu trosk wszelakich, towarzyszem ubłoconych wypraw, wierną Penelopą, wydajną sprzątaczką, koordynatorem przepełnionego grafika, motywacyjnym perpetuum mobile, przytulakiem do wylegiwania na sofie a w międzyczasie pochwali się wyczynami sportowymi i coraz to nowymi pomysłami na udany seks. Jak bardzo próbowałam być tym wszystkim naraz!


I jak bardzo doceniałam cokolwiek dostawałam w zamian.


Tego niedojrzałego i rozkapryszonego chłopca można by w gruncie rzeczy zaakceptować i kochać. Nawet jeśli właśnie jest w stanie histerii i zupełnie nie wie czego chce — wie jedynie, że już nie chce swojego czerwonego autka, bo teraz podobają mu się niebieskie. Tacy chłopcy bywają przecież prawdziwymi słodziakami — ale tylko do momentu, gdy całemu światu nie objawi się, że maja złe intencje, są egoistami i potrafią naprawdę krzywdzić. Nawet, a może szczególnie słabszych od siebie.


Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że żyłam w pewnym sensie w sytuacji przemocy psychicznej. Nie, nie żyłam — ja sobie sama tę roślinkę hodowałam, mnożyłam i odżywiałam, naiwnie wierząc, że w ten sposób wszyscy będziemy usatysfakcjonowani. Uświadomiła mi to jedna ze znajomych, z którą parę lat wcześniej spędziłam babski weekend w górach. W wieczornej paplaninie słychać było niemal same narzekania na płeć przeciwną. Moja wypowiedź nie zdobyła aprobaty grona, bo zdominowała ją lista doświadczanych przeze mnie cudów i objawień, których źródłem jawił się mój mąż. Wydałam się absolutnie niewiarygodna — a czas skutecznie pokazał, jak bardzo nie miałam racji. Wierzyłam bowiem, że partner, który ma przestrzeń na wyprawy motocyklowe i górskie wycieczki w męskim gronie z tym większą tęsknotą będzie wracał do domu. Że mój zdrowy brak skupienia na dzieciach i pozostawienie mężczyźnie przestrzeni na budowanie z nimi niezależnej od kobiety relacji spotka się z jego uznaniem. Że powrót żony i matki do pracy po półtorarocznym urlopie macierzyńskim, awans i zdobycie wymarzonego stanowiska będzie napawał go dumą. Wreszcie, że moje starania o odzyskanie nas jako pary po okresie połogu zdobędą jego wsparcie. Ale okazało się, że już wtedy był głową gdzie indziej…


Kiedy wracam do korespondencji z okresu tuż po katastrofie, nie mogę uwierzyć w uderzający stopień mojego umysłowego zniewolenia. Gdybym nie miała wtedy wokół siebie racjonalnych doradców, popełniłabym prawdopodobnie kilka elementarnych błędów. Bezwzględna wiara w uczciwość i czyste intencje mojego męża, niczym nieuzasadnione pozostawienie mu decyzyjności, posłuszne wypełnianie punktów z jego planu, wdzięczność za to, co mi się zwyczajnie należało — te rzeczy są dziś dla mnie niemal tak nieprawdopodobne, jak nasz aktualny status rodzinny.


A przecież mogliśmy rozstać się kilka lat wcześniej, gdy natura odmówiła nam współpracy w zakresie potomstwa. Mogliśmy zrobić sobie nawzajem prawie wszystko to samo, co robimy teraz — ale bez krzywdy wyrządzonej niewinnym i nic nierozumiejącym małym ludziom. Mogliśmy po prostu zerwać więzi i pójść własnymi drogami, by dosłownie za chwilę wpaść w nieskalaną euforię nowych związków. Zabrakło drobiazgu — prawdy. Choć rozmawialiśmy bardzo dużo i często to wydaje się, że nie o tym co najważniejsze. Ani raz bowiem nie otrzymałam jednoznacznego sygnału, że idzie lawina. Ani raz nie namierzyłam czynnika, mogącego zaburzyć naszą małżeńską kohezję…


…Choć zaniepokoiła mnie swego czasu wyrozumiała akceptacja dla dyskusyjnego w mojej opinii przypadku znajomego z pracy, który w ramach niestandardowego wdrożenia, wciąż pozostając mężem, zapłodnił młodziutką praktykantkę, po uszy w niego zapatrzoną i dziwił się na etapie rozwodu jakieś dwa lata później, że sprawy nie idą po jego myśli… Miałam już wtedy niespójną z resztą mojej małżeńskiej idylli refleksję, że obarczanie zdradzonej żony pełną odpowiedzialnością za wszelkie zło w tej smutnej przecież historii jest zbyt tendencyjne i niesprawiedliwie. Nie przyszło mi jednak do głowy, że z wyłamanymi kolanami stanę kiedyś koślawo w jej butach, choćby nawet były to najlepiej wyprofilowane szpilki od Louboutina.


Dopiero po wyprowadzce mojego męża zauważyłam, że jest mistrzem projektów niedokonanych. Na otarcie łez pozostawił wystające kable, niedomalowane ściany, stare skrzynie do renowacji, skrzypiące drzwi, niewymienione lustra, plany na samodzielne wykonanie korkowych podkładek. Zdobywanie nowych odznak sprawia mi dużo radości, ale myśl o niezauważonym wcześniej wygasającym zapale jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemna, zwłaszcza, że mogła być jednym z sygnałów ostrzegawczych.


Zapatrzona i naiwna nie dostrzegłam rozbuchanego ego Pana Perfekt, które niczym smog coraz szczelniej przenikało nasz związek, odbierając mu powietrze. Ego człowieka, który tym bardziej wygrywa, im więcej przeszkód ma do pokonania. Który zalicza obowiązkowe punkty z listy dorosłego życia. Zwyciężył wszak finalnie i dostał to, do czego przywykł jako syn, pracownik, kolega — ludzki zachwyt, uściski dłoni, skupienie uwagi. I, obok wizerunku idealnego męża, nowy rodzaj siły — autorytet ojca, z którym (przynajmniej na tamtym etapie) nikt nie był w stanie dyskutować.


Stopień satysfakcji z małżeństwa nie wpływa na prawdopodobieństwo dopuszczenia się zdrady przez mężczyznę. Aż 56% mężów, którzy mieli romans, oceniało swoje małżeństwo, jako „bardzo szczęśliwe”.


Glass, Wright, 1985

Miejsce pierwsze

Lata treningów, wyrzeczeń i pasji. Zaciskanie zębów, przełykanie goryczy porażek i ponowne próby. Pęcherze, otwarte rany, zasklepione kontuzje. A może inaczej? Niebywały talent, diament do oszlifowania, urodzony zwycięzca? Dróg do pierwszego miejsca na podium jest wiele. Ale są i tacy, którzy nigdy na nim nie staną — wbrew naszej biologii mogą być tym już, jeszcze albo w ogóle niezainteresowani.


Pan Perfekt do nich nie należy.


Nie wiem czy świadomie zdecydowałabym się na wspólne życie z kimś, kto zawsze musi być na fali wznoszącej. Los takiego człowieka jest smutny, bo od zwycięstwa jest uzależniony jak od każdej innej używki — i podobnie, jak każda inna uzależniona osoba, wypiera tę żałosną prawdę ze swojej głowy. Dodatkowo, współuzależnia członków rodziny, którzy go chronią. Środowisko zwykle nie dostrzega problemu lub dostrzega go za późno, gdy wydarzy się tragedia.


Na przykład zdrada małżeńska.


W tym rodzaju nałogu nie liczy się droga, ale mniejsze lub większe cele, z których się składa. Trochę, jak na ściance wspinaczkowej — każdy zdobyty kamień czy wyłom to rodzaj nagrody, która motywuje do dalszego wysiłku. Wspinaczka to bardzo piękny i ogólnorozwojowy sport, ale mocno indywidualny. Istota rzeczy polega na tym, że niektórzy po wdrapaniu na szczyt czują dumę i spełnienie, ale tylko przez krótką chwilę. Stanie na płaskim ich nudzi. Im dłużej rozglądają się z tej perspektywy po świecie, tym bardziej się niecierpliwią. A okolica z lotu ptaka interesuje ich o tyle, o ile mogą w ten sposób zidentyfikować nowe obiekty…


Górze nie trzeba się z niczego tłumaczyć. Ona nie poczuje się dotknięta nawet, gdy sportowiec szybko zamieni ją na inną skałę, która dostarczy mu jeszcze lepszych wrażeń. Inaczej bywa z żoną. Z niewiadomych przyczyn żona chce wiedzieć dlaczego po 10 latach związku jej partner pewnego zwyczajnego dnia, zapomniawszy jej o tym wspomnieć, zakłada profil na portalu randkowym i niedługo potem rozpoczyna desperacką korespondencję z kobietą, która żarliwie, acz wciąż w internetowym ukryciu, zaczyna ingerować w sprawy rodziny. Żona, w przeciwieństwie do skały, chce zrozumieć powody takiego działania i, co gorsza, ratować małżeństwo. Żona przytacza tak idiotyczne argumenty jak wspólny dorobek życiowy, jej bezgraniczna miłość, dwoje trzyletnich dzieci czy ryzyko, jakim obciążona jest nowa znajomość, nie mówiąc już o małostkowym i zbędnym przywoływaniu nikogo nie obchodzących wspomnień ze szczęśliwego pożycia małżeńskiego.


To zupełnie bez sensu. Powszechnie wiadomo, że żonom tylko wydaje się, że mają rację.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 30.17