Dla mojej najukochańszej córki —
niech ta książka będzie twoim magicznym wehikułem czasu, który pozwoli ci przemierzyć moje dzieciństwo od tych akcji, na które ledwo oddechu starczyło, do tych, które to były bardziej szalone niż mądre. Znajdziesz tu też perły mądrości, których wtedy nie miałem za dużo, bo przeważnie skakałem po drzewach zamiast czytać.
Dla mojego bratanka —
pamiętaj, że ciekawość jest jak skarb, który można znaleźć w najmniej spodziewanych miejscach, na przykład w tej książce. Niech będzie ona dla ciebie jak mapa skarbów, a każda strona stanie się skarbem pełnym wiedzy i zabawy.
Dla Klubu Banananas —
jeśli ta książka będzie tak fascynująca, jak szukanie pojemnika z ciastkami, to macie na co czekać! Niech wasza wyobraźnia rośnie niczym banan w tropikalnej dżungli i niech wasze szalone pomysły będą tak samo smaczne jak bananowe lody.
FJT
„Nie oczekuję na wielkie rzeczy. Zaczynam od tego, co mam i gdzie jestem”
Dyzio
Nie do przegapienia
Odkąd pamiętam, moja mama nazywała mnie Hrabią Pączkiem, a to z powodu mojej miłości do pączków. Już od najmłodszych lat przejawiałem szczególną sympatię do tego słodkiego przysmaku, a moja mama postanowiła wykorzystać to do mojej ksywki. Wydaje mi się także, że tytuł „Hrabia” wynikał z jej przekonania o mojej naturalnej zdolności do pokonywania jej dezaprobaty za każdym razem, gdy chciałem kupić kilka pączków więcej w piekarni obok kościoła, w drodze do domu. Pamiętam, że po jakimś czasie doszła do wniosku, że potrafiłem ją tak przekonać, moimi zdolnościami retorycznymi i charyzmą, że musiała kupować po kilka. Więc ta skuteczność — na którą zapracowałem moimi uporczywymi argumentami — zaowocowała mianowaniem hrabiowskim, jako formą matczynej aprobaty dla moich wysiłków.
Tak więc z biegiem czasu ta ksywka się przyjęła i pamiętam, że zacząłem być znany jako Hrabia Pączek wśród mojej rodziny i wśród kolegów. W tamtym okresie nie było to nietypowe, bo wszyscy wymyślali sobie dziwaczne przydomki na podstawie zainteresowań lub charakteru. Zresztą, moi koledzy Dyzio, Brylancik czy Groszek byli tego najlepszymi przykładami. Jednak nazywając mnie Hrabią i dodając do tego ksywkę Pączek, pewnie chciała też wyrazić w jakiś przewrotny sposób moją wrodzoną uporczywość w dążeniu do celu, nawet jeśli chodziło o pączki. Tak czy inaczej, pamiętam, że te pączki były naprawdę pierwsza klasa, i muszę przyznać, że takich dobrych nie jadłem już później w życiu. No ale cóż, ostateczny, dokładny powód nadania tej ksywki jest znany tylko jej — i może to być zabawna historia, o którą warto ją kiedyś zapytać.
Nie było to jedyne wspomnienie, które pamiętam z tamtych lat. Coś, co utkwiło mi w pamięci na zawsze, to moje miejsce, w którym się wychowywałem — absolutnie najlepsze na całym świecie! Wiecie, niektóre miasteczka są po prostu takie nudne, ale nie to! To miejsce było dla dwunastolatka jak oaza radości w pustyni nudy. Otoczone górami, przecinane rzekami, pełne krajobrazów tak oszałamiających, że samo myślenie o nich sprawia, że moje serce zaczyna dudnić coraz szybciej. Do tego wszystko tam leżało na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie miasteczko było na tyle małe, że dało się poznać każdy jego zakątek, zanim zdążyłeś powiedzieć „mam pomysł na wypad na lody”. To był jak magiczny mikrokosmos, gdzie zdawało się, że każdy to członek jednej wielkiej rodziny! A ulice prezentowały się tak urokliwie, że nawet samochody zdawały się uśmiechać.
Wyjeżdżając poza granice tego rajskiego miejsca, czułem się, jakbyśmy przekroczyli granicę między dwoma światami — jakbyśmy wjechali na dziką, niezbadaną planetę. Ale niezależnie od tego, jak daleko się znalazłem, zawsze chciałem wrócić, bo wiedziałem, że w moim małym miasteczku czeka na mnie więcej przygód niż na ekspedycji w dżungli. To było miejsce, gdzie czas płynął wolniej, a uśmiechy rozdawano bezpłatnie. Na dodatek każda pora roku przynosiła coś nowego do odkrycia. Wiosną mieliśmy pola dzikich kwiatów, które naprawdę wyglądały jak z bajki. Lato — najwspanialsze, jakie kiedykolwiek widziałem — i te kręte rzeki, do których się po prostu wskakiwało, żeby się ochłodzić w upalne dni. Jesień tak kolorowa od liści, że można było patrzeć jak w obraz, a zimą góry zmieniały się w krainę lodu ze szczytami pokrytymi śniegiem i z mroźnymi drzewami. A, i jeszcze narty! Normalnie życie jak z pocztówki!
Z drugiej strony wiem, że początek lat dziewięćdziesiątych w Polsce nie mienił się kolorami tak jak współczesność, i patrząc teraz na stare zdjęcia, trudno mi sobie przypomnieć, jak się wszystkim żyło w tym szarym świecie. Zwłaszcza gdy zachodziły te wszystkie zmiany ustrojowe po roku 1989. Nawiasem mówiąc, wydarzenia polityczne z tamtych czasów też nie utkwiły mi w pamięci jakoś tak mocno. Może byłem jeszcze za młody, żeby w pełni zrozumieć, co oznacza przeskoczyć przez płot albo powiedzieć „nie chcę, ale muszę”. Zresztą, do dzisiaj chyba jeszcze tego do końca nie rozumiem. Mimo wszystko wydawało mi się, że wokół dzieje się coś istotnego. Później okazało się, że miałem rację, zwłaszcza gdy w sklepie, a nie w telewizji, pierwszy raz w 1991 roku, zobaczyłem butelkę Coca–Coli. Poważnie — to, co dzisiaj jest w sklepie na wyciągnięcie ręki, w tamtym czasie mogłem tylko zobaczyć w papierowej broszurze przemyconej z Zachodu przez sąsiada, pana Gienka.
Tak, mieliśmy tylko dwa kanały telewizyjne, a naszą edukację zaczynaliśmy od kaset VHS (to znaczy Video Home System) — Dyzio miał nawet pierwszy magnetowid, o którym wszyscy mówili. Ale było coś fascynującego w tym, że każdy miał coś do powiedzenia od siebie na prawie każdy temat, zarówno dzieci, jak i dorośli! W tych dyskusjach czasami nawet nie wiadomo było, kto był dorosłym, a kto dzieckiem, bo każdy wiedział, jak wygląda prawdziwe życie, z zagranicznych filmów VHS, więc ci, którzy więcej oglądali, więcej wiedzieli, a potem pouczali całą resztę. Inaczej mówiąc, taki okres wczesnego oświecenia.
Ale w sumie życie na początku lat dziewięćdziesiątych to nie tylko poważne sprawy i brak tego wszystkiego, co nadeszło w przyszłości. Ja pamiętam znajdowanie radości w małych rzeczach jak łapanie świetlików nocą czy zabawa z kolegami w naszych ulubionych miejscach. Dla dorosłych było to niewątpliwie śpiewanie przy ognisku „Ale to już było” Maryli Rodowicz — za każdym razem tak donośnie, że aż uszy bolały. Chodziło o życie chwilą i cieszenie się z małych rzeczy. Chociaż ludzie naprawdę musieli ciężko pracować i nie do końca wiedzieli, co przyniesie jutro, przy tych wszystkich komplikacjach w nowo tworzącym się państwie. Ale pomimo tych trudności pamiętam, że zawsze unosiła się w powietrzu nuta nadziei i optymizmu, a przede wszystkim — przygody.
No właśnie, bo jedna z takich przygód rozpoczęła się ode mnie i Dyzia, duetu, który beztrosko bawił się na terenie Kokoszki niedaleko naszych domów. Dyzio miał inaczej na imię, ale otrzymał swój przydomek, ponieważ często bujał w obłokach, co oznaczało, że był niezwykle marzycielski i trochę roztargniony. Podobno pewnego dnia po powrocie ze szkoły do domu, ostro zdenerwowany, wykrzyczał mamie, że w szkole mówią, że jest roztrzepany i ciągle chodzi z głową w chmurach. Biedak znowu się pomylił, bo wszedł do domu sąsiadki, pani Aliny, mieszkającej w tym samym bloku, i zrobił to po raz drugi w tym samym tygodniu, nawet tego nie zauważając. Na co sąsiadka reagowała coraz bardziej stanowczo, tłumacząc, że jego dom jest obok i żeby się w końcu wziął i ogarnął! I stąd ten przydomek — Dyzio.
Natomiast Kokoszka była niezwykłym i naszym ulubionym miejscem na świecie. Jej nazwa wzięła się podobno stąd, że wiele lat temu pewien człek postanowił wypróbować, jak smakują kokosy z jego sadu. Nie był podobno za bystry, bo nie wiedział, że w istocie w tym sadzie rosły drzewa orzechowe. Po pierwszym gryzie okazało się, że nie są to kokosy, ale orzechy. Więc ten samozwańczy osadnik wówczas błysnął, tłumacząc innym, że zamiast kokosów ma tu same orzechy! I tak podobno od tego wydarzenia ludzie zaczęli nazywać to miejsce Kokoszką. Chociaż według Dyzia nazwa „Kokoszka” jest hołdem złożonym kurze, która stała się nieoficjalnym symbolem sadu. Mieszkańcy zauważyli, że jedna wyjątkowa kura o imieniu Koko, która zawsze tam chadzała, była niezwykle mądra jak na kurę i zawsze pomagała im w trudnych sytuacjach, znosząc jajka jak na zawołanie. Dlatego postanowili nazwać ten teren na jej cześć.
Tak czy inaczej, na Kokoszce spędzało się czas najlepiej, zwłaszcza latem, kiedy słońce świeciło mocno, trawa była długa i zielona, a lato trzymało się nas jak ostatnia gałka lodów, której nie chce się nigdy skończyć. Pamiętam, że leniwie wylegiwaliśmy się pod naszą ulubioną starą jabłonią, wymieniając dowcipy i pomysły na przyszłość, jakbyśmy byli na jakiejś fali twórczej. Może założymy firmę produkującą poduszki z szumem tego strumyka opodal? — mówił Dyzio. Oczywiście, że pomysł brzmiał jak coś, co wymyśliłby ktoś, kto za dużo słucha relaksacyjnych playlist na Spotify, ale wtedy — uwierzcie mi — wydawał się genialny. A najlepsze, że nie czuliśmy presji czasu — bo była to końcówka wakacji, a ciekawość świata trzymała nas w swoim uścisku mocniej niż babcia na pożegnanie. Spędzając czas tam wtedy, wydawało się, że jesteśmy tak genialni, że możemy poznać wszystkie tajemnice wszechświata, o których tylko mogą pomyśleć dwunastolatkowie z wyobraźnią rozkręconą na maksa.
W tym wszystkim pamiętam, jak Dyziowi — mistrzowi przypadkowości i przyjacielowi wszystkiego, co nowe — z uśmiechem rzuciłem matematyczną łamigłówkę, próbując sprowadzić go na ziemię po tej naszej burzy mózgów: „Jeśli miałbym 6 jabłek w jednej dłoni, a 4 jabłka w drugiej dłoni, to co byś miał?”. Bez zastanowienia Dyzio odpowiedział: „Bardzo duże dłonie!”. O nie, to nie była odpowiedź, jakiej się spodziewałem! Zaczęliśmy śmiać się tak głośno, że drzewo trzęsło się razem z nami. Albo przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
A potem nagle zaczęły spadać jabłka z tej starej jak świat jabłoni, jakby drzewo nie mogło się opanować od śmiechu razem z nami. No i wtedy zobaczyliśmy Brylancika na drzewie, trzymającego się gałęzi jak małpa na jakimś drążku gimnastycznym. Wówczas zdałem sobie sprawę, że jednak to spadanie jabłek nie były spowodowane naszym śmiechem. Natomiast jego późniejszy okrzyk: „O rany, lecę!” to nie próba podważenia porządku fizyki, tylko test, czy grawitacja działa, jak należy na tym obszarze.
Brylancik zawsze chciał być w centrum uwagi, taki nieustraszony bohater naszych podwórkowych przygód. Jednak życie go nie rozpieszczało — zamiast świateł reflektorów zwyczajnie zbierał śmiech i siniaki. Daliśmy mu ksywkę Brylancik, bo zawsze uwielbiał brylować. Z pewnością byłby gwiazdą w chodzeniu po drzewach, gdyby tylko potrafił trzymać równowagę. Wyznał nam, że zrobił niezaplanowany skok z jednego drzewa na drugie, aby nas zaskoczyć. No cóż, jak na działania bez planu, zawsze kończyło się to jakimiś kontuzjami. Ale Brylancik nigdy się nie poddawał.
A gdy wreszcie upadł na ziemię, od razu wstał. Troszkę poobijany, machał wszystkimi kończynami na różne strony, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. Prawie jak ekspert od jogicznych pozycji, tylko z odrobiną chaosu. Brylancik, prężąc się, udawał, że nic się nie stało. No i wtedy spojrzeliśmy na nasze ulubione drzewo zupełnie inaczej, bo zrozumieliśmy, że da się na nie wejść, ale trzeba to zrobić jak Brylancik — dosyć brawurowo.
„Wchodzimy!” –wykrzyknęliśmy jednogłośnie, jakbyśmy zostali ekipą do zdobywania tytułu mistrza we wchodzeniu na drzewo. Ale wiecie co? To drzewo urosło strasznie wielkie, jego pnia nie dało się objąć nawet we trzech, zresztą było wysokie jak na jabłoń i „nie do zdobycia” — przynajmniej tak nam się wydawało od zawsze. Było stare jak świat i nie zawsze miało jabłka, więc wróżyliśmy, że rok, w którym obradzało, będzie dla nas wyjątkowy. No ale podążaliśmy za Brylancikiem, który prowadził nas w górę, i jakoś dawaliśmy radę. Gdy wreszcie dotarliśmy blisko najwyższego punktu, widok, który nam się ukazał, był po prostu niesamowity. To drzewo górowało nad całą doliną, jakby chciało zdominować okolicę. Spędzilibyśmy tam pewnie dłuższą chwilę, by podziwiać te widoki, gdyby nie Brylancik, który, jak zwykle, zauważył coś błyszczącego, odbijającego światło letniego słońca.
To jakbyśmy nagle natknęli się na skrzynię ze skarbami, tylko że w drzewie, a nie w środku lasu. Odkryliśmy staro wyglądającą butelkę, uwięzioną w korze drzewa. Szybko ją stamtąd wydostaliśmy, ale godziny mijały, a my próbowaliśmy różnych sposobów, żeby ją odkorkować, niestety bezskutecznie. Dyzio, z desperacją malującą się na twarzy, używał swoich zębów, próbując zdobyć tytuł najlepszego otwieracza butelek.
Jego uśmiech, choć po tym wydarzeniu pozbawiony jednego z ostatnich przednich mleczaków, pozostał w mojej pamięci jako niezapomniane wspomnienie.
Wewnątrz butelki odkryliśmy stary list i ręcznie narysowaną mapę z wyraźnym „X” oznaczającym miejsce. Nie macie pojęcia, jakie emocje w nas kipiały. Brylancik, napędzany nieskończonym entuzjazmem, brykał po gałęziach jak prawdziwy Tarzan. Nieprzerwalny śmiech Dyzia (bez przedniego mleczaka) odbierał mu dech, sprawiając, że jego policzki stawały się jak napompowane czerwonymi balonami. A ja siedziałem na gałęzi w zachwycie, nie mogąc do końca zrozumieć, jak mogliśmy przegapić takie znalezisko, przebywając koło tego drzewa przez całe wakacje. Coś, co było przecież nie do przegapienia, wystarczyło tylko trochę odwagi, żeby się po to wspiąć. Tyle godzin spędzonych pod tym drzewem, a dopiero przypadkiem natknęliśmy się na butelkę, list i mapę. Poczułem wtedy, że to jak wygrana w loterii epickich rozmiarów.
Otworzywszy list, próbowałem go czytać na głos, ale okazało się, że jest napisany po francusku. Na szczęście już mieliśmy lekcje francuskiego w szkole, ale niestety nie pamiętaliśmy zbyt wiele z tych lekcji, poza tym, jak Grubcio (nasz szkolny kolega) uczył nas negacji: nauczycielka zapytała go, jakiego słowa użyć między „ne” a „pas”. Grubcio, jak pamiętam, pokazał lewą ręką „ne”, prawą „pas”, a potem uderzył głową o biurko jako formę czasownika! Cała klasa wybuchnęła śmiechem — wszyscy oprócz naszej pani nauczycielki oraz naszego kolegi Grubcia. Dlaczego? Ano pewnie dlatego, że wtedy Grubcio zaliczył pewne „uszkodzenie”. Ale uwierzcie mi, to było naprawdę niezapomniane widowisko! Tak czy inaczej, pod drzewem nasze podekscytowanie nieco opadło, bo nie mieliśmy pojęcia, co jest napisane w tym liście.
Następnie rzuciliśmy okiem na mapę. Wydawało się to proste, bo wszyscy wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy — przynajmniej w okolicach Kokoszki. Ta odręcznie narysowana mapa wydawała się wskazywać na jedno z pobliskich wzgórz. Na środku mapy był duży „X”, który wyglądał, jakbyśmy znali to miejsce — przynajmniej tak nam się wydawało. Co to „X” oznaczało, nie mieliśmy pojęcia, ale jedno było pewne: patrząc na znak, czuliśmy, że musimy odnaleźć ten punkt — bez względu na to, co to jest. Może to skarb, a może coś innego, ale jedno było pewne — nasza wyjątkowa orientacja przestrzenna na pewno nam w tym pomoże!
Wtedy Brylancik, mający kolejny błyskawicznie zrodzony pomysł, postanowił zrobić coś naprawdę szalonego. Próbował wziąć mapę z rąk Dyzia, jakby to był kawałek ciastka, ale oczywiście jak to on poślizgnął się na gałęzi i w rezultacie mapa została rozerwana na pół. Jak można sobie wyobrazić, zaczęła się kłótnia o to, kto ponosi winę za katastrofę kartograficzną. Ale jakby tego było mało, połowa mapy nagle uniosła się na wietrze, który zawiał jakby znikąd, a my rzuciliśmy się za kartką, próbując ją złapać, jakby to był jakiś motyl.
Ale nie jest łatwo biegać po górach za latającym kawałkiem papieru. Skoczyliśmy z drzewa i pobiegliśmy za tą połową jak sprinterzy, ale jeśli nigdy nie biegałeś w terenie górskim, to nie wiesz, co to znaczy próbować złapać latający przedmiot, taki jak kawałek papieru na wietrze.
No więc sytuacja rysowała się taka, że byliśmy tak wykończeni, że nie mieliśmy nawet siły na zdobycie tego fragmentu mapy, który oddalał się od nas jak jakiś kosmiczny statek. I nagle, z dala od naszych zmęczonych oczu, mapa odleciała przez rzekę i zniknęła gdzieś w oddali. Oglądając to, nie mogliśmy uwierzyć, że jednocześnie mieliśmy ją w zasięgu ręki i straciliśmy ją z oczu. To był moment, który z pewnością w historii naszych przygód zostanie zapamiętany jako „zagubienie połowy mapy przez Brylancikowe wygłupy”. A było tych wygłupów dosyć dużo.
A potem zaczęło się ściemniać, więc postanowiliśmy wracać do domu. W trakcie powrotu Dyzio zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego ktoś w ogóle postanowił umieścić ten list i mapę na drzewie. Dlaczego nie schował ich w pewniejszym miejscu, na przykład pod kamieniem czy w jakimś starym budynku? Czemu akurat drzewo? A co więcej, dlaczego na jabłoni? Można byłoby pomyśleć, że to jakiś zwyczajny drzewostan, a tu nagle odkrywasz mapę. Może to próba zwrócenia naszej uwagi na nowy sposób nawigacji? Albo ktoś po prostu nie wiedział, gdzie schować list, i stwierdził, że jabłoń będzie idealnym miejscem? Kto wie, ale te pytania towarzyszyły nam przez resztę naszej niezapomnianej wyprawy, tak samo jak ta niesamowita mapa i jej druga połowa, którą myśleliśmy w tamtym momencie, że już więcej nie zobaczymy.
Okazało się, że to był wstęp do całkiem nieoczywistej przygody, która dopiero co się rozkręcała. Kto by pomyślał, że na Kokoszce natrafimy na tajemniczą mapę i list? Oczywiście każdy z nas marzył kiedyś o skarbach, niebezpieczeństwach i odkrywaniu tajemnic. Ale w tym momencie, na początku lat dziewięćdziesiątych, jaka mogła być szansa, że ot tak dwunastolatkowie znajdą coś tak tajemniczego na drzewie?
Zresztą, pamiętam, że wracając tego dnia, dalej zastanawiałem się nie tylko nad tym, co nam wpadło w ręce, ale również nad tym, jakim cudem mogliśmy to przeoczyć, skoro spędzaliśmy tam całe wakacje. Myślałem sobie, że może jedynym sposobem na znalezienie takiej okazji jest jej wcześniejsze przegapienie? A może wszędzie jest pełno takich okazji, skoro znaleźliśmy je nawet na Kokoszce pod naszym nosem? Tylko musisz mieć troszkę odwagi, aby je znaleźć, wysilić się przy wejściu na drzewo, albo nigdy tego nie zdobędziesz, bo boisz się, że spadniesz?
No więc pamiętam, że jak tak o tym rozmawialiśmy w drodze powrotnej, to nadszedł nas moment oświecenia jak po oglądnięciu jakiegoś filmu z VHS. Otwarcie przyznaliśmy, że musimy rozwiązać tę zagadkę z listem i mapą, ponieważ taka okazja może już się nigdy nie powtórzyć. No więc kiedy jakaś okazja na przygodę zapuka do twoich drzwi — zwłaszcza taka jak ta nasza — otwórz je szeroko i przywitaj z uśmiechem, bo być może odkryjesz coś cennego albo przynajmniej czegoś nowego się nauczysz.
Bo w sumie życie jest jak jedna wielka szkoła wspinaczki — czasami trzeba się trochę wysilić, żeby zobaczyć cały widok na okolicę, no i wypatrzyć coś, czego inni nie widzą.
No tak, a gdy już masz okazję w ręku, trzymaj ją mocno, jakby to był ostatni kawałek czekolady. Bo takie okazje są jak uciekająca na wietrze kartka z mapą, i jeśli czekasz za długo — albo nie masz siły, żeby ją dogonić — to możesz już nigdy jej nie zobaczyć… Więc gdy już masz ją w ręku, to nigdy nie wypuszczaj… albo przynajmniej nie dawaj Brylancikowi, bo już wiesz, co się stanie.
Natomiast jeśli ją stracisz, wypatruj nowej. Bo jak się później okazało, druga połowa mapy znalazła swoją drogę do bandy Kukusia… co skomplikowało rozwikłanie tej zagadki jeszcze bardziej.
„To dla mnie jak skrzynka pełna niespodzianek, która się sama otwiera i co chwila wyrzuca jakieś dziwne rzeczy — już nie wiem, o co chodzi”
Brylancik
Mijanki i inne dziwne przypadki
Tydzień po znalezieniu tajemniczego listu i mapy w butelce zaczęła się szkoła, a nasza przygoda miała komediowy zwrot. Po pierwsze zorientowaliśmy się, że połowa mapy wcale się nie zgubiła, bo po drugiej stronie rzeki została znaleziona przez rowerzystę turystę. Ten rowerzysta, nazwijmy go pan Zdzisiek, uratował mapę od pewnego zniszczenia, gdy zauważył kawałek papieru tańczący z wiatrem. Zszedłszy z roweru, zrobił odważny łapczyw.
Teraz pan Zdzisiek, prawdopodobnie myśląc, że trafił na starożytną mapę skarbu, wszedł do sklepu, żeby kupić coś do picia i opowiedzieć pani za ladą swoją epicką historię. Niestety dla niego nasz bohater Kukuś — tak, to jego przezwisko, ponieważ jego wygłupy można było określić przez wskazanie na głowę z równoczesną wymową „kuku” — również przebywał w tym samym sklepie. Kukuś miał nieodparte pragnienie udowodnienia, że może zrobić coś, czego nikt inny nie jest w stanie — zwłaszcza jeśli było to absurdalne, głupie i przede wszystkim groźne dla zdrowia, zarówno jego, jak i osób w jego bezpośrednim otoczeniu.
Kukuś podsłuchał rozmowę rowerzysty turysty i natychmiast wymyślił plan, aby odzyskać tę część mapy, która my myśleliśmy, że zgubiliśmy. Nie wiedział jeszcze, że pewna dziewczyna z naszej klasy, która później stała się naszą opowiadaczką, także przebywała w sklepie. Ona później ujawniła, że nasza szkoła zorganizowała tajemniczą grę poszukiwawczą dla dzieci z naszej szkoły. I to odkrycie okazało się jeszcze bardziej zaskakujące niż znaleziony przez nas list, i mapa, której połowa znalazła się w rękach Kukusia.
A było to podobno tak. Kukuś, tylko o dwa lata starszy od nas i bardzo przebiegły, zbliżył się do pana Zdziska z błyskiem w oku. „Przepraszam, panie” — powiedział, szarpnąwszy za rękaw kurtki rowerzysty — „słyszałem w szkole, że nauczyciele stworzyli mapę skarbu na cele charytatywne, którą dzieci muszą znaleźć. Brakuje jej kawałka i myślę, że to może być to, co pan znalazł!”. Pan Zdzisiek, zupełnie zdumiony, zapytał: „O którą szkołę chodzi?”. W miasteczku mieliśmy dwie szkoły podstawowe, więc całkiem rozsądne pytanie, żeby sprawdzić Kukusiowe intencje.
Kukuś, z połowiczną szansą na trafienie, wydusił: „Chodzi o podstawówkę bliżej rzeki, panie, ta pierwsza. Zbierają pieniądze na lokalną grupę śpiewu i tańca Jabłonki… no i na tradycyjne stroje do tańca. Czy mógłby pan pomóc?” — zapytał pewnie.
Teraz wyobraźcie sobie Kukusia w latach dziewięćdziesiątych noszącego spodnie z poszarpanymi nogawkami i dziurami, których było więcej niż w kawałku szwajcarskiego sera. Bo jakoś jego modne jak na tamte lata ubranie i umiejętności przekonywania zadziałały. Pan Zdzisiek przekazał mu mapę i nawet wpakował trochę pieniędzy na „charytatywną” akcję.
Słowo rozeszło się jak pożar dzięki naszej opowiadaczce i ludziom w sklepie. Nawet mój tata, który pracował w innym mieście, o tym usłyszał. Więc w tamtym tygodniu miasto żyło ekscytacją związaną z domniemaną grą lub, jak ktoś wolał, poszukiwaniami skarbu na cele charytatywne. Wszyscy zaczęli plotkować na ten temat, bombardując nas informacjami niczym porządny deszcz parasolkę. I w końcu nie wiedzieliśmy, które były świeże jak rosołek babci, a które — jak odgrzewany kotlet, bo tyle ich było z każdej strony. Natomiast nauczyciele w szkole jakoś nic o tym nie wspominali, może nie chcąc rozwiać naszych nadziei, albo po prostu ignorując to całe zdarzenie.
Dodatkowo Kukuś, który miał połowę zagubionej mapy, zebrał swoją wierną ekipę tych, którzy zawsze oklaskiwali jego szalone wygłupy. Więcej świadków oznaczało więcej wiarygodności, prawda? No więc nowe plotki krążyły jeszcze szybciej, a niedługo potem nasz przyjaciel Groszek, bo ciągle zajadał się popularnymi w latach dziewięćdziesiątych groszkami czekoladowymi Wedla, dowiedział się od nas o naszym odkryciu. Wysypał się swojej bliźniaczej siostrze, która nie potrafiła trzymać sekretów nawet pod groźbą życia. Ona połączyła również fakty, opowiadając koleżankom o „poszukiwaniach skarbu zorganizowanego przez nauczycieli” i o drugiej połowie mapy oraz tajemniczym liście prowadzącym do skarbu znalezionego przez Hrabiego Pączka, Dyzia, Brylancika i jej brata Groszka.
W tamtych czasach, przed internetem i telefonami komórkowymi, informacje rozchodziły się dużo szybciej niż teraz, przynajmniej tak to zapamiętałem. Kukuś i jego ekipa odzyskali połowę mapy w mgnieniu oka, a my nagle znaleźliśmy się w epicentrum szkolnego polowania na skarby. Wydawało się, że cała podstawówka dołączyła do poszukiwań, ale już nikt nie wiedział, co jest prawdą, a co plotką, więc uwaga skupiła się na nas czworgu, mających połowę mapy i list — informacje solidniejsze niż betonowa ściana w tym całym zamieszaniu.
I tak oto zostaliśmy uwięzieni w wirze absurdu i chaosu, wszystko przez kawałek papieru i rozmowę w sklepie. Kto by pomyślał, że w latach dziewięćdziesiątych największe poszukiwanie skarbu dla wszystkich w miasteczku rozpocznie się w tak ekspresowym tempie bez udziału telewizji, prasy czy też jakiejkolwiek technologii masowego przekazu. Więc kiedy kolejnym razem spotkaliśmy się pod naszym drzewem na Kokoszce, zaczęliśmy zastanawiać się, kiedy i jak Kukuś i jego banda spróbują odebrać nam list i mapę, które tam znaleźliśmy. Ale prawdę mówiąc, nie mieliśmy żadnych pomysłów, jak tę sprawę rozwiązać, przecież wszyscy wiedzieli, że znaleźliśmy coś, w co teraz cała szkolna — i nie tylko — gawiedź wierzyła jako drogowskaz do skarbu. Jedyne, co nie było pewne, to czy to tak naprawdę była zorganizowana zabawa — jak się dowiedzieliśmy — czy też może prawdziwe odkrycie. Tak czy owak nie zamierzaliśmy oddać tego znaleziska nikomu.
A chwila takiej konfrontacji nadeszła całkiem szybko i przerwała nam nasze rozważania, co robić dalej. Pamiętam, jak Groszek próbował nas pocieszać, mówiąc, że mimo przewagi liczebnej, porównując do bandy Kukusia, nie jesteśmy jeszcze przegrani, bo jesteśmy bardziej inteligentni, więc coś wymyślimy. Dyzio nie mówił nic, jakby całkiem odleciał z przerażenia, a Brylancik wyglądał na zdenerwowanego samym myśleniem o konfrontacji z bandą Kukusia, i wyszedł aż na sam czubek drzewa. Ogólnie rzecz biorąc, mieliśmy pewne obawy co do naszego losu, nawet jeśli Groszek próbował nas uspokoić.
I tak, siedząc pod naszą Jabłonią, Brylancik zauważył grupkę chłopaków zbliżających się do nas. Było ich może dwudziestu, niektórzy znacznie starsi i wydawali się ogromni w porównaniu z nami, czterema chuderlakami. Szanse wydawały się marne. Zastanawiam się teraz, czy wyglądaliśmy na wystarczająco odważnych, że Kukuś zebrał taką dużą bandę, czy może potrzebował większej grupy, żeby odciąć nam wszystkie możliwości ucieczki? Nie ważne, bo wtedy nie mieliśmy czasu na rozmyślania, tylko na działanie.
Więc w pewnym momencie zaczęliśmy uciekać, ale jedynym wyjściem z Kokoszki, otoczonej lasami i górami, było kierowanie się w stronę, z której podążała banda Kukusia. Szybko zorientowaliśmy się, że ucieczka w kierunku Kukusiowej ekipy nie jest ucieczką, a jedynie przyspieszeniem konfrontacji. Więc stanęliśmy jak wryci, nie wiedząc, co robić. Wtedy przyszło mi do głowy coś, co w takiej sytuacji mógłby wymyślić tylko Brylancik, i zawołałem bez zastanowienia: „Hej, Kukusie, jesteśmy tutaj i czekamy na was!”. W tym momencie nie mogę w pełni opisać, jak zachowywali się Dyzio, Brylancik i Groszek, ale pamiętam, że mieli blade twarze, drżące nogi i nikt nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Moje serce natomiast waliło jak oszalałe. Natomiast Banda Kukusia zareagowała zgodnie z oczekiwaniami i ruszyła w naszą stronę bardzo energicznie…
Dzieliła nas tylko dolina, w której rozpościerały się łąki pełne wysokiej trawy, drzewa oraz miejsce pośrodku doliny, do którego nikt nie chciał wchodzić, bo opowiadali, że rośnie tam nawiedzony las. Niemniej jednak było wystarczająco dużo przestrzeni, byśmy mogli się schować, lecz za mało, byśmy mogli pozostać w jednym miejscu, bo zostalibyśmy szybko odnalezieni przez tak liczną grupę. Kiedy więc Kukuś i jego banda zbiegali w dolinę, wydając dzikie okrzyki, my jedynie patrzyliśmy ze strachem, stojąc na wzniesieniu naprzeciwko.
Na ten widok moje serce zaczęło bić jeszcze szybciej, krzyknąłem tylko „Za mną!” — i również zaczęliśmy zbiegać w stronę tej samej doliny. Jednak Kukuś i jego banda wybrali najkrótszą i najbardziej oczywistą drogę, podążając za biegnącą tam ścieżką, natomiast myśmy, pochyleni, przemieszczali się z dala od nich w głębokiej trawie po drugiej stronie tajemniczego lasu. To była klasyczna mijanka. Gdy Kukuś i jego banda wybiegli na wzgórze, na którym wcześniej staliśmy, my zdążyliśmy przebiec na wzgórze, na którym Kukuś i jego banda stali wcześniej. Nie powiem, ale byłem z siebie dumny, a chłopaki od razu wyglądali lepiej. Spoglądaliśmy także na bandę Kukusia, która rozglądała się po okolicy, myśląc, że gdzieś tam dalej jesteśmy. I wtedy nastąpił kolejny akt tej komedii mijanek, gdy znowu krzyknąłem: „Hej, Kukusie, czego tam szukacie?”.
Z tego miejsca najłatwiej byłoby uciec do domu, ale pamiętam, że szybko zdecydowaliśmy, iż nie miałoby to sensu, bo dopadliby nas gdzie indziej. Musieliśmy więc rozwiązać tę sytuację — najlepiej bezkonfliktowo. Po usłyszeniu okrzyku banda Kukusia ruszyła na nas z podwójną energią, jednak tym razem obrała drogę, którą my wcześniej uciekaliśmy — przez trawę. My natomiast, widząc to, ruszyliśmy drogą, którą Banda Kukusia biegła w naszą stronę za pierwszym razem. Kolejna klasyczna mijanka. Znów znaleźliśmy się po przeciwnych stronach doliny. Tym razem jednak nie szukali nas już w tym miejscu — Kukuś od razu krzyknął w naszą stronę: „Teraz już nie macie szans!”. Pamiętam, że nie wiedzieliśmy, co to miało oznaczać w praktyce, ale było to dosyć głośne i wykrzyczane przez Kukusia bardzo pewnie, więc trochę się przestraszyliśmy, bo nie brzmiało to jak zachęta do zabawy.
Kukuś i jego banda wyciągnęli wnioski z pierwszych dwóch mijanek i podzielili się na dwie równe grupy, które nadal miały przewagę liczebną nad nami. Pierwsza ruszyła przez łąki, a druga wybrała najkrótszą drogę, którą myśmy dopiero biegli. To, co zadziałało za pierwszym i drugim razem, teraz nie wyglądało na dobrą opcję. Jednak tu nadeszło coś, czego nikt się nie spodziewał, nawet ja sam. Mówiąc krótko, nie mając nic do stracenia, rzuciłem: „Biegnijmy przez nawiedzony las”, który znajdował się w samym środku doliny.
W tym momencie chłopaki jedynie skinęli głowami i zaczęli biec przede mną tak szybko, że widziałem ich plecy. Ten las był strasznie ciemny nawet latem i faktycznie wydawał się trochę przerażający, a pełno było w nim dziwnych krzaków, których wcześniej nie widziałem na Kokoszce. Te krzaki zdawało się, że nas atakują, bo Dyzio wybiegł z tego lasu z potarganymi spodniami, ja — z zadrapaniami na obu rękach, Groszek — bez jednego buta, który utknął w błocie, a Brylancik — bez koszulki. Ale jak to się stało, tego jednak już nie pamiętam.
I to była już trzecia mijanka, po której odczuwaliśmy potworne zmęczenie. Natomiast my, jak my, ale banda Kukusia była wściekła, że znowu ich wykiwaliśmy. Jednak i oni zmęczyli się na tyle, że usiedli na wzgórzu, aby odpocząć. Teraz myślę, że jeśli dla nas to był wysiłek, a biegaliśmy po Kokoszce codziennie, dla nich musiało to być dosyć trudne doświadczenie. Nawet gdy Brylancik krzyczał do nich, że może by tak jeszcze raz, nie odpowiadali, tylko siedzieli ciężko, oddychając.
Najlepsze w tym wszystkim było to, że Groszek w oddali zauważył małą kartkę, więc pobiegł jak szalony, by przynieść nowinę — w co nie mogliśmy uwierzyć. Okazało się, że Kukuś, biegając za nami, zgubił część mapy, którą pierwotnie straciliśmy. I chociaż nie mieliśmy już sił, wybuchła spontaniczna radość i okrzyki, które jednak nie robiły na Kukusiu i jego bandzie wrażenia, bo siedzieli potwornie zmęczeni — pewnie obmyślając, jak odebrać nam resztę mapy i znaleziony list, jeszcze nie wiedząc, że Kukuś zgubił swoją część.
No i wyszliśmy z tego cało — zarówno ze skompletowaną mapą, jak i z doskonałym samopoczuciem! Podczas tej przygody zdało się nam, że wszelka wiedza zaczerpnięta z zagranicznych filmów na kasetach VHS, zwłaszcza tych odkrywczych, jest jak lekcja w szkole. Jednakże jak mądrze zauważył Dyzio po seansie z Brucem Lee, „osiągnięcie stu zwycięstw w stu potyczkach to jeszcze nie szczyt umiejętności. Szczytem jest pokonanie przeciwnika bez walki — i unikanie niepotrzebnych potyczek”. Podobnie jak Bruce Lee, który nauczył nas, że prawdziwym mistrzem jest ten, kto unika niepotrzebnych potyczek, tak my triumfowaliśmy, unikając konfrontacji z Kukusiem i jego bandą. Nie, nie myślcie, że uciekaliśmy z ogromnym krzykiem — to było bardziej jak inteligentne, strategiczne wycofywanie się z jednoczesnym atakiem, który doprowadził do tych mijanek. Tak więc pamiętajcie, że życie to nie tylko teoria, ale również praktyka. I czasem najlepszą lekcją jest ta, którą dostajemy od życia bez uprzedniego zapytania.
W trakcie powrotu do domów śmialiśmy się nie tylko z naszych przeciwników, ale także z samych siebie. Nasze taktyczne podejście okazało się bardzo skuteczne, nawet jeśli czasem zdawało się bardziej przypadkowe niż przemyślane. Zupełnie tak samo jak ta komedia dziwnych przypadków, które doprowadziła do tego, że połowa miasteczka szukała teraz skarbu.
Zresztą wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że ot tak plotka może roznosić się szybciej niż przysłowiowy ogień w suchej trawie, i że nawet najbardziej absurdalne informacje zdają się mieć własne skrzydła. I że już nie prędkość światła jest najszybsza, ale właśnie plotki, które biegną niczym maratoński biegacz na sterydach.
Zresztą wtedy chyba zaczynał się właśnie ten etap, w którym każdy myśli, że wie o wszystkim najlepiej, a opinie lecą z ust szybciej niż z woda z kranu. Mówiąc w tempie, które przewyższa zdolność wysłuchania i zrozumienia tego, co ktoś inny próbuje naprawdę przekazać. W końcu w świecie, w którym prawda staje się rzadko spotykana, musicie być gotowi na wszystko, nawet na to, że krowy wymieniają się plotkami na temat najnowszych trendów w świecie rolnictwa.
Więc przestroga: obserwuj dokładnie, słuchaj uważnie i myśl, bo możesz wpaść w wir informacyjnego szaleństwa! Szaleństwa, które może prowadzić do kolejnego aktu zwariowanej komedii… no, chyba że życie postanowi, że teraz czas na dramat.
No właśnie, bo kiedy wreszcie dotarliśmy do naszych domów, zmęczeni, ale z uśmiechem zadowolenia na twarzach, było już bardzo, bardzo późno. Zupełnie straciliśmy poczucie czasu przez te wszystkie gonitwy! A w tamtych czasach rodzice byli mniej tolerancyjni niż dzisiaj. Spóźnienie do domu? W trakcie roku szkolnego, i to jeszcze bez odrobionego zadania domowego? Oj, to był grzech pierwszej kategorii!
Mieliśmy dwie części mapy, list i całą masę pomysłów, żeby rozwikłać tę całą zagadkę skarbu, który musiał być gdzieś tuż–tuż. Jednak co z tego, cała ta ekscytująca przygoda skończyła się jak dramat telewizyjny — bo najważniejsza rzecz, jaką wówczas mieliśmy, czyli czas, została nam odebrana. Rodzice byli tak zdeterminowani, żeby nam dać nauczkę, że nałożyli na nas szlaban. Wydawało się, że czas to dla nich coś więcej niż tylko abstrakcyjna jednostka miary. Byli tak zawzięci, jakby całe życie kręciło się tylko wokół zegarka.
Co to oznaczało? Tylko szkoła i dom przez najbliższy miesiąc! Za to, że nie przyszliśmy do domu o odpowiedniej porze. Bo zamiast poświęcać czas na naukę w pierwszych tygodniach szkoły, bawiliśmy się w poszukiwaczy zaginionego skarbu. Cóż, muszę się do tego przyznać, że wolałem znaleźć złoto niż brać się za naukę! Nie ma to jak kawałek złota na motywację, prawda?
W tym wszystkim najgorsze było to, że większość dzieci ze szkoły i Kukusiowa banda właśnie ruszyła na poszukiwanie tego skarbu, mając w głowach wszystkie szczątkowe informacje oraz gamę domysłów po tej całej sytuacji ze sklepu. A my nic nie mogliśmy zrobić, tylko przyglądać się temu wszystkiemu… z domu… przez następny miesiąc. Tylko że okazało się, że podczas naszego szlabanu znalezione zostały dwie nowe butelki z listami, które mogły prowadzić do skarbu, w co normalnie nie mogliśmy uwierzyć…
„Solidarność to chyba jest jak taśma klejąca — trzyma wszystkich razem, nawet gdy wszystko się rozpada”
Groszek
Solidarność
To było absolutnie niesamowite! Strasznie frustrujące i, co gorsza, megadenerwujące. Otóż siedzieliśmy w naszym domowym areszcie, a naszymi oprawcami byli nasi rodzice, którzy postanowili nałożyć na nas szlaban za zaledwie jedno spóźnienie. A wtedy, jakby tego było mało, inne dzieciaki — i ich było coraz więcej — postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i ruszyć na poszukiwanie prawdopodobnie skarbu, o którym dowiedzieli się dzięki naszemu znalezisku! Co gorsza myśleli, że cały ten skarb był tylko pretekstem do totalnie szalonej szkolnej zabawy, oczywiście dzięki Kukusiowi. Dodatkowo nasza frustracja była potęgowana opowiadaniom o każdym nowym zdarzeniu dotyczącym poszukiwań, które krążyły wśród nas jak streszczenia po seansie telewizyjnym.
Moja drużyna, mając niewiele czasu na przerwach, próbowała zrozumieć tajemniczy list i mapę, ale za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do przetłumaczenia słów i wypracowania jakiejś sensownej teorii, dzwonek nam przerywał. No więc nasze frustracje rosły w tempie równym do naszej zdolności do zrozumienia czegokolwiek podczas przerw. Jak tylko zaczynaliśmy robić jakieś postępy w tłumaczeniu listu, nagle dzwonek ogłaszał koniec czasu i trzeba było zaczynać wszystko od początku. Jakby ktoś celowo kierował się zasadą: „Nie pozwolę ci zrozumieć, co tu jest napisane, dopóki nie będziesz w pełni sfrustrowany”.
Natomiast po szkole byliśmy kompletnie odcięci od reszty świata, ponieważ w tamtych czasach telefony były używane tylko w przypadku prawdziwej sytuacji awaryjnej. Oczywiście takiej, jak na przykład gdy mama dzwoniła do ciotki albo ciotka do mamy, pytając o najnowsze przepisy kulinarne. W tamtych czasach zresztą jeden telefon przypadał na całą rodzinę i miał kabel. Dzieci zazwyczaj omijały ten magiczny aparat, bo przecież miały swoje rozmowy między sobą — w szkole, po szkole czy nawet podczas jedzenia na kolację kanapek z ogórkiem kiszonym i szyneczką.
Zaprawdę miałem nadzieję, że nasza frustracja osiągnęła już szczyt w tym momencie, ale jak to zwykle bywa w życiu, zawsze może być jeszcze bardziej pikantnie. Otóż, niespodzianka, Prosiaczek — ten wiecznie brudzący się czymś i wdzięcznie z tego powodu nazwany Prosiaczkiem — właśnie odkrył butelkę z jakimś tajemniczym listem. Podobno nawet próbował go przetłumaczyć. O ile to nie był szczyt absurdu, to już nie wiem, co nim jest!
Mówiło się, że butelka była schowana w dębie w parku dolnym. Podobno Prosiaczek, który bawił się w chowanego, wszedł na to drzewo, ale nikt go tam nie szukał. Więc spędził tam trochę czasu, a gdy schodził, jego stopa utknęła w niewielkiej dziupli. Kiedy próbował się wydostać, zaciekawiło go, co może być w tej dziurze w środku drzewa. Wrócił więc z latarką, a gdy zajrzał z powrotem, znalazł tam małą butelkę z listem. Nasza nadzieja w tym, że to inny list, który nie miał nic wspólnego z naszym znaleziskiem.
Natomiast po pierwsze szlaban nałożony przez naszych rodziców i po drugie wszystkie te nowe informacje o potencjalnych nowych odkryciach, które mogły przybliżać nas do znalezienia skarbu, odciągnęły uwagę Kukusia i reszty, bo zostawili nas w spokoju. Sytuacja ta nie popychała nas do przodu, ale przynajmniej uświadomiła nam, że posiadając mapę i list, mieliśmy więcej pewnych informacji niż inni. Ta myśl jednak trwała krótko, ponieważ w połowie naszego szlabanu okazało się, że pewna starsza dziewczyna, którą wszyscy nazywaliśmy Radar (bo zawsze wiedziała pierwsza, co się działo), znalazła kolejną butelkę z listem, również po francusku, w górnym parku, który był zasadzany wiele lat później niż ten dolny. W tym momencie te dwa nowe znaleziska nie miały zdawały się nie mieć nic wspólnego oprócz tego, że zostały znalezione na drzewach. Nasze miasteczko miało dwa parki, górny i dolny, ponieważ były one położone na różnych poziomach i zostały przedzielone rynkiem z małymi domkami, sklepikami, kościołem i restauracją.
Więc po tych wszystkich wiadomościach to już nie była tylko frustracja, ale zupełne zrezygnowanie i bezsilność. Groszek, który nie mógł wytrzymać, z płaczem prosił rodziców o skrócenie szlabanu nawet o kilka dni, a potem godzin i minut, aby dowiedzieć się więcej o tych znaleziskach, które mogłyby nam pomóc znaleźć skarb — był po porostu na skraju jakiejś rozpaczy. Tak szczerze, wszyscy byliśmy i tak samo błagaliśmy rodziców, bo nie mogliśmy już tego wszystkiego wytrzymać, no i znowu bez skutku. Bo jedyne, co interesowało naszych rodziców w tym czasie, to nasza dyscyplina i zmiany polityczne zachodzące w naszym kraju.
Dlatego — tak na spokojnie — jedyną sensowną taktyką w tej sytuacji było próbowanie odczytania listu, który znaleźliśmy. Jednak brakowało nam czasu razem, więc musieliśmy wymyślić coś, co pozwoliłoby nam go tak spędzać, a jednocześnie nie wzbudziłoby podejrzeń rodziców, że szukamy skarbu, bo szlaban mógłby się wydłużyć. Musiał to być plan, który nie pozostawiłby żadnych śladów, który naszych rodziców nie skierowałby ku myśli o poszukiwaniach. To był moment, w którym zaczęliśmy postrzegać, że polityczna zawierucha, którą nasi rodzice tak się interesowali, była na tyle pomocna, że można by ją wykorzystać do naszych celów.
I tak narodziła się nasza mała Solidarność — a teraz wyjaśnię, o co tu chodzi. Otóż uczyliśmy się francuskiego, ale nie byliśmy w tym wszyscy geniuszami. Bez owijania w bawełnę, muszę przyznać, że mieliśmy problem z przetłumaczeniem kilku zdań z pewnego listu, który znaleźliśmy. Ale to nie koniec, zwłaszcza dla Grubcia, czyli naszego mistrza wielkich liter! Podobno od żłobka pisał wszystko jakby krzyczał, WIELKIMI LITERAMI, i to tak grubo, że jego pióro z drżeniem żaliło się na swoje przeznaczenie! Dodatkowo miał pewne trudności z zrozumieniem podstawowych aspektów języka francuskiego, a zwłaszcza negacji, jak już wspomniałem.
Pani w szkole zachęcała nas do nauki, mówiąc, że „Chyba warto byłoby więcej czytać po francusku i rozmawiać z kolegami”. Ale szczerze mówiąc, myślałem, że to tylko taki tekst, żeby zapełnić dziennik szkolny. Ale jak to mówią, prawda wychodzi na jaw przy kolacji. Tak więc zebrałem się na odwagę i powiedziałem rodzicom: „Francuski idzie mi słabo, bo nie mam z kim po francusku rozmawiać. Pani mówi, że powinniśmy praktykować między sobą”. No i tutaj moje małe odkrycie — praktykować, czyli rozmawiać, ale jak to zrobić samemu? Może pani zapomniała dodać do instrukcji, żeby spróbować praktykować po francusku nawet samemu, chociażby z lustrem? Tata spojrzał na mnie tak, jakbym właśnie oznajmił, że postanowiłem zostać pokojowym mediatorem międzynarodowym, a nie uczniem podstawówki. Mama natomiast, zawsze gotowa do rozwiązania życiowych problemów, rzuciła pytaniem: „Dlaczego nie robicie tego w szkole?”. No właśnie, dlaczego? Odpowiedziałem.
Rozmowa nie szła po mojej myśli, a wtedy zadzwoniła ciocia, żeby włączyć telewizję i oglądać wiadomości, bo będzie o Solidarności, Mazowieckim, Unii Demokratycznej i wyborach, coś tam ważnego. To zapadło mi w pamięć. Kilka lat później dowiedziałem się, o co w tym wszystkim chodziło, bo rzeczywiście to było ważne — 27 października 1991 roku odbyły się pierwsze w Polsce po II wojnie światowej całkowicie wolne wybory parlamentarne.