Drogi Czytelniku,
Trzymasz w swych dłoniach książkę wyjątkową. Razem z nią pragnę porwać Cię na magiczną wędrówkę po tajemniczym świecie ojczystej przyrody. W podróż do serca dzikości, a niekiedy i głębiej… Podążymy boso po mchu, jak najciszej, aby nie przeszkadzać mieszkańcom leśnych ostępów. Zatopimy swoje istnienie w głuszy na wielogodzinnym czuwaniu, wsłuchując się w jej szmery, szelesty i pradawne odgłosy. Spróbujemy jak duchy, niewidoczni podpatrzeć jej sekrety. Posiedzimy razem przy księżycowej pełni na łąkach i wśród pól, aby w oparach srebrnego blasku podejrzeć dziki, sarny, lisy, jelenie, łosie przemierzające swój świat ku nieznanemu przeznaczeniu. Nie straszne nam też będą czarne jesienne noce upstrzone migotami gwiezdnych iskier, ani też deszcze, ulewy, wicher i mróz. Niezwykła to wyprawa będzie o tyle, że natura w swym przejawieniu dla mnie okazała się być osobistą drogą do poznania siebie, co w dalszych słowach zapisało się każdą opowieścią. Za każdą z nich bowiem kryje się osobista przygoda, noc spędzona na czuwaniu lub marszu w kniei, zmagania z chłodem, deszczem, śniegiem, błotem, wyżyny cierpliwości, czasem i lęki oraz osobiste sprawy. Las wołał mnie od dziecka — spędzałem w jego okolicach niemal każdą wolną chwilę, podpatrując zarówno sekretne życie różnych gatunków zwierząt, jak i delektując się wszystkimi zdarzeniami objawianymi przez przyrodę. Nie policzę już ile dni i nocy dane było mi tak spędzić. Obcowanie z naturą i pośród niej stało się moją miłością, którą właśnie pragnę z Tobą podzielić. Świat natury pełen żywych, kolorowych, czujących istot jawi się także jako pełen energii, czarownych zjawisk, których nie sposób dostrzec codziennym wzrokiem. I te cuda też pragnę przed Tobą objawić. Świat, który ujrzysz i przeczytasz na tych kartach może i czasem różnić się od tego, do jakiego na co dzień przywykłeś. Moim marzeniem jest abyś po lekturze tego tomu także otworzył swego ducha na podobne doświadczenia. One czynią nasze życie usłane tymi promieniami, które gdzieś w codzienności uległy zapomnieniu. Wierzę bowiem, że przy odrobinie czujnej uwagi najzwyklejszy spacer stać się może niezapomnianą wyprawą po krainie baśni. Powierzam zatem Twojemu sercu mój najdroższy skarb — szepty leśnej duszy, wspomniane i zapisane w tym oto pamiętniku.
Część I. Zima
Lisie Misterium
Ośnieżone pola otulone białą kołderką delikatnego puchu, szepczą swą chłodną pieśń echem dalekiej pustki. Mroźne połacie wabią ku sobie czarem, lodowej przestrzeni zaklętej w biel. Wiatr hula, woła, wyje osypując śnieżne drobiny wśród bruzd. Oziębłe psoty dziadka mroza. Pani Zima lodowatą dłonią odkrywa swe tajemnice i urok tym, którym aura nie straszna. Jak pradawna wiedźma, stara niczym sam czas, snuje iskrzące baśnie roztaczając wśród gwiaździstej nocy swe bezlitosne ramiona. Drzewa skrzypią boleśnie smagane kąsającymi powiewami, jakby skarżyły się na porę roku, a oblodzone gałązki trzeszczą im do wtóru kołysząc się chwiejnym rytmem i siejąc wokół niewidoczne lodowe kruszyny.
W takie właśnie noce nie mogę zbytnio zasnąć tęskniąc za szczypaniem mrozu, nocnym widokiem bieli no i wrażeniami, jakie tylko zima dać może. Pomimo srogiej pogody postanowiłem wybrać się na nocno — poranny spacer. Mamy przecież końcówkę stycznia, a to czas kiedy lisy harcują po polach i lasach rywalizując ze sobą i szukając partnerek. Tu i tam, wśród zaprószonych poletek niosą się stłumione poszczekiwania, skomlenia, odległe wycia.
Lisi bal. To ich czas.
Nie spodziewając się wiele z uwagi na pogodę (delikatny śnieg, a pod spodem chrupiący lód, hałasujący jak diabli) po spakowaniu i ubraniu ruszam na wędrówkę. Celem moim są rozległe trzcinowiska na zamarzniętych bagnach, otoczone polami, małymi fragmentami lasów, i zadrzewieniami. Przebijam się przez skute lodem i śniegiem pola. Wiatr się uciszył. Po drodze dostrzegam jeszcze dwa zające siedzące na śniegu. Szaraki już dawno mnie usłyszały, a teraz podnoszą się czujnie oczekując. Omijam je łukiem, a one odskakują nieco ku pobliskiej łące.
Dalej idę już ostrożniej, z jednej strony mając las, z drugiej trzciny. Co jakiś czas nasłuchuję. Panuje tu cisza. Jeszcze grubo przed godziną 6:00 docieram na miejsce i siadam na wydeptanej przez dzicze i sarnie przemarsze trawie. Za plecami mam pole, przed sobą rozległe trzcinowiska, za nimi las. Ze zdziwieniem słyszę świst kaczych skrzydeł, których stadko przeleciało gdzieś niedaleko mnie. Trwa oczekiwanie i słuchanie zimowych pieśni kniei… W pewnym momencie dobiega mnie dalekie, stłumione poszczekiwanie. Omamiony rzekomą odległością ignoruję je. Czas jakby spowolnił. Zimno nie kąsa. Rozgrzany po marszu, odpowiednio ubrany mam sporo czasu zanim chłód zacznie się dobierać. Delikatnie prószy śnieg. Nagle do świadomości przebija się pospieszne, acz stanowcze stąpanie. Przed sobą nie widzę nic, za sobą… odwracam głowę i… jest! Poznaję od razu. Lis sznuruje z nosem przy ziemi i to w moim kierunku. W pewnym momencie skręca nieco, podążając za niewidocznym dla mnie tropem. Piszczy przy tym zupełnie jak mały psiak — pierwsza myśl- ranny, chory? Nie, porusza się normalnie. To godowe podniecenie, podąża tropem liszki. Mija mnie dosłownie w odległości może dziesięciu metrów nie zauważając i oddala się popiskując rozkosznie. Cóż za radość w sercu! Nie wiem jeszcze, że to nie koniec wrażeń na dzisiaj.
Mijają kolejne minuty. I następne. Coś subtelnie stąpa głęboko w trzcinach, nie chcąc jeszcze się ujawnić. Delikatne trzaski. Tknięty dziwnym uczuciem wstaję bezgłośnie, aby się rozejrzeć. Nic. Mija trochę czasu, gdy tak stoję nie marznąc. W pewnym momencie skupiam wzrok na jednym miejscu dostrzegając niepozorny ruch. Chwila wyczekiwania, i tak — znowu lis! Widzę wyraźnie, że jest większy od poprzednika. Jest też sprytniejszy — używając mniej ośnieżonych fragmentów pola kukurydzy podszedł mnie całkiem blisko. Ale jeszcze nie rozeznał „kto zacz”. Przypatruję mu się niemal na bezdechu. On węszy, bada, sprawdza. Śnieg opada na powieki i topnieje wolno. Za mną narasta hałas. To dziki, które zdążyły wrócić po nocnym żerowaniu od drugiej strony, układają się w barłogach i gramolą po trzcinach posapując i rechając po swojemu. Nieświadomie odwracają uwagę mojego wdzięcznego obiektu obserwacji uświetniając mi chwilę i słuchowisko. Odgłosy te zdają się uspokajać „»mikitę.«” Zna je chyba dobrze. W pewnym momencie lisiur daje lekki skok w tył, i oddala się kilka susów. Nie ucieka jednak, tylko łukiem obchodzi moje stanowisko. Żegnam się z nim ciepło, życząc mu w myślach jak najlepiej i dziękując za wspaniałe wrażenia. Lisiak znika mi z pola widzenia gdzieś w rowie podążając za swoimi sprawami. Siadam ponownie i jakiś czas słucham dziczego koncertu. Łamanie trzcin, trzaski, jakieś skrobanie po lodzie i pękające grudy — oto oprawa tego słuchowiska. Trochę mija zanim się uciszą. Powoli podejmuję jak najcichszy powrót, nie chcąc przeszkadzać mieszkańcom tej ostoi. Przypomina mi się, jak kiedyś w tamtym miejscu podczas srogiej zimy znalazłem dzika wbitego zadem w lód, do połowy ciała. Był oczywiście zamarznięty. Wiosną nie było już po nim śladu poza kilkoma rozwleczonymi kośćmi. Podczas drogi powrotnej mijam jeszcze jednego lisa, który „sznuruje” w kierunku lasu. I ten nie jest zbyt płochliwy, po dotarciu na skraj siada chwilę przypatrując mi się, po czym czmycha w gąszcze. Kawałek dalej zziębnięte bażanty drapią skostniałą darń w poszukiwaniu okruchów żeru. Samotny świerk wytrwale rozstawia zielone chojary okryte szubą ziarnistej śnieżyny. Chroni od wiatru bażancie plemię. Wszyscy czekają wiosny… Powoli zaczynają majaczyć się światła osiedli i świat do którego nie mam wcale ochoty wracać…
Z pamiętnika Wędrowca: Zimowy zmierzch nad jeziorem
Grudniowe słońce ostatnim tchnieniem wieczornego blasku roztoczyło pomarańczowe echo swej letniej potęgi na pomarszczonej tafli leśnego jeziora. Jakby chciało tym promieniem, cudem przepuszczonym przez tabun burych chmur pożegnać się ze światem. I tak stworzyło… nowy zachwyt. Niebiosa wylały swój splendor roztaczając ulotną kaskadę promienistych psot. Ukołysana woda, pieszczona gasnącą iskrą tuliła się do snu u stóp czerniejącej na horyzoncie ściany boru. Szczyty starych sosen zagarniał pod panowanie mrok.
Jeszcze słychać było kacze wycieczki z sitowia w toń. Tam spędzały noc. Cóż je gnało w sam środek mokrej jeziornej pustki?
Czarodziejski spektakl dogasał. Za chwilę tlący ogień zniknie pogrążając uroczysko we władaniu ciemności. I tak powoli roztacza nade mną ogrom swej otchłani czarna, zimowa noc.
Ostatnia podróż łosia
A on wędrował w kniei sam. Towarzyszył mu tylko szmer osypującej się za potężnym cielskiem zimowej okiści. Pękały z trzaskiem gałązki pod racicami olbrzyma. Śnieg grał, skrzypiąc. Sunął niczym dawna zjawa, z leśnych głębin prabytu. Tu, w głębi puszczy wicher i zimno wytłumione połaciami drzew nie dokuczały tak bardzo. Ostęp stawał się coraz dzikszy. Prawdziwy chram natury. Drapieżne plątaniny jeżyn co i raz chwytały boleśnie jego zmarznięte badyle. Ciemne, poważne oczy zwierza badały z uwagą otoczenie. Rozdęte, wilgotne chrapy węszyły zdając się pytać, szukać, myśleć. Ranna noga drętwiała co jakiś czas. W końcu przystanął i wyprostował się w całej potędze. Prawdziwe bożyszcze leśne… Podjął nowy kierunek. Otulony mrozem, z echem wilczego koncertu, łoś mozolnie dążył ku bagniskom w poszukiwaniu upragnionego żeru. Szare widmo z wolna pochłonęły gąszcze. I znów zapanowała srebrna cisza… W zimnych resztkach iskier słońca chłodnego dnia pląsały już taneczne cienie.
Umęczony zwierz nagle drgnął panicznie. Załopotał cień grozy. Mignęły wypełnione głodem i groźbą ślepia burych napastników. Wilki ustawiły się pod wiatr na szlaku przemarszów łosich. Kilka z nich już od popołudnia tropiło w oddaleniu rannego olbrzyma. Korzystając z otępienia zwierzęcia cichcem podkradły się bliżej. Węch ich nie omamił. Na tylnym badylu zwierza jątrzyła się zmarznięta, oblepiona śniegiem rana. Łoś szarpnął się w tył. Za rosochy złośliwie chwyciły spętane pędy chmielu i gęstwiny młodych drzew. Drapieżniki jak gdyby czekały na ten ruch. Potężny czarny basior doskoczył za cofającym się w przestrachu zwierzem. Rozdarł mu tylną szynkę i zanurkował w zaspie o milimetry unikając przelatującej nad łbem racicy. Łoś chrapnął gniewnie. Pułapka była zamknięta.
Osłabiony wędrówką i rozdrażniony raną, obrócił się tyłem do gęstwin nastawiając w obronie królewskie rosochy. Mądre oczy starego pojedynka oceniały szanse. Ileż to razy w latach swej potęgi i krzepy zgubił pogoń wilczą w odmętach bagien, ile razy dał do wiwatu młodym niedoświadczonym pomiotom drapieżców. Zazwyczaj schodziły mu z drogi woląc szukać łatwiejszej zdobyczy wśród łań jelenich, saren i tegorocznych cieląt. Teraz wyczuwały jego słabość. Nie jadł już od wielu godzin. Marsz go wymęczył. Dokuczały rany. Oddychał ciężko.
Wilki zdawały się postępować według precyzyjnego schematu. Okrążały ‘’zdobycz’’ trzymając się na wierzchu zamarzniętych zasp. Szerokie poduszki łap ułatwiały zadanie. Stary łopatacz tkwił głęboko w śniegu utrudniając manewr. Z każdym ruchem burego przeciwnika, bacząc ostrożnie wodził rogatym łbem w jego kierunku. Trwał śmiertelny taniec sił… Próba cierpliwości i wytrwałości.
Wygłodniałe drapieżniki charcząc złowrogo podchodziły coraz bliżej. Prowodyr nie dawał jednak jeszcze znaku do ataku. Znał grozę sytuacji. Dawno, dawno temu podobny dramat pozbawił życia Szarą Waderę, która wyrzucona podczas ataku porożem łosim, złamała kręgosłup nadziewając się na ostrą ułamaną gałąź leciwego dębu. Basior pamięta dobrze tamtą lekcję. Wolał wziąć ofiarę na zmęczenie, niż narażać swoich pobratymców.
…Długa zimowa noc ciągnęła się w nieskończoność. Gwiazdy migotały wesoło iskrami świateł niepomne na puszczańskie tragedie. Nie wiadomo kiedy przyszło wyczerpanie. Zdrętwiałe nogi zwierza powoli przestały reagować na kolejne podchody. Zmęczony łeb opadał cicho coraz niżej. Chrapliwy oddech buchał parą z nozdrzy łosiego olbrzyma rozrywając ciszę ostępu. Na śniegu zalegały roztarte strugi krwi. Głodna złaja przestawała panować nad dyscypliną. Wyczuwały czas. Zapach potu, krwi i głód doprowadzał drapieżniki do szału. Łoś upadł na kolana. Jeden z wilków odruchowo rzucił się do ataku od frontu. Już, już wydawało się, że rozedrze kłami umięśnioną szyję ofiary. Głupi młodzian! Zwierz podźwignął się w ostatniej chwili, szeroko rozstawił badyle. Bystre jeszcze oko zadziałało wraz z ciałem. Zwiesił łeb niżej, jakby w ubytku sił. Wilk tuż tuż. Błysk ślepi obu przeciwników. Nie!
Działo się wtedy błyskawicznie.
Ciszę zimową rozdziera bolesny skowyt. Nabity na rosochę wilk leci w powietrzu wyrzucony gasnącą mocą Księcia Puszczy. Głuche uderzenie o pień, pękają z trzaskiem żebra. Młodzik opada w śnieg dysząc szybko. Próbuje się ruszyć. Bura sfora nie dba teraz od niego. Naciera. Olbrzym upada, podnosi się. Chrapliwy oddech bożyszcza lasu przerywa. Z pyska skapuje krwawa piana. Ból wpija się w cielsko z każdym szarpnięciem wilczych paszczęk. Cały bok rozdarty, zwierz opada. Łosi jęk boleści przeszywa grozą kryształową ciszę wraz z warknięciami wilczych rozbójników. Bure cielska napastników zlewają się w szare plamy. Dźwięki dobiegające jakby zza grubej zasłony. Dotkliwy uścisk na szyi, jeszcze jeden. Strach uleciał w przestrzeń. Gasnące ślepia przesłania mgła. Już… Głodna wataha powarkując na siebie, napełnia z dzikością puste żołądki. Pora nagrody za trud. Prawo Kniei mówi: Jesteś głodny, możesz jeść! Możesz zabijać. Przetrwaj! Ranek zaczął się radością i dostatkiem dla wielu Puszczańskich istot. Lis słyszał już nocą odgłosy wilczego starcia z łosiem. Zaległ nieopodal w norze u korzennych stóp starego grabu. O świcie, kierowany węchem spryciula ruszył na pobojowisko. Nie był tu pierwszym biesiadnikiem. Na padlinie siedziały już hardo kruki, a wśród wielkich żeber uwijały się żwawo sikory. Leśne ptaszęta korzystały często i gęsto z tej dzikiej ”słoniny”. Nos poinformował mikitę, że zdążył się tu pożywić też Tumak — niedościgniona Kuna Leśna. Czarne kruki ani myślały ustąpić miejsca, trzeba je było solidnie postraszyć. Szykował się syty dzień uczty… Rudzielec wiedział już, że przez wiele dni nie opuści tego miejsca. Jeszcze przez kilka nocy będą tutaj ściągać licznie myszy i nornice, na które zapoluje podstępem. Skorzystają też śmigłe kuny i łasice. W promieniach wschodzącego słońca, w potędze kąsającego chłodu knieja z nadzieją witała krótki zimowy dzień. Co też dziś przyniesie? Komu śmierć, a komu życie? Odpowiedź kołacze gdzieś wśród drzew…
Z pamiętnika Wędrowca: Czarna zjawa
W okolicy pojawił się nowy zwierz. Wielki, stary i ogromny odyniec. Spotykałem duże odciski na polach i w błocie — wielkością dorównywały niemal końskim kopytom. Mocarny dzik. Potęga tych racic budzi respekt. Bałbym się go spotkać nocą. Tropię kilometrami i nigdzie nie mogę trafić jego kryjówki. Zwierzę przemieszcza się jak duch, mimo swej potęgi, stale czujny i niewidoczny. Musi mieć ogromne doświadczenie. Nie trzyma się stałych ścieżek, napotykam jego ślady w najbardziej zapomnianych miejscach. Na tropie, cały drżę z fascynacji. Wyobrażam sobie jak kłusuje tęgo podczas pełni księżyca, a jego srogi grzbiet niknie w oparach mgieł. Niełatwo będzie nań trafić.
Gawędy Żubrze
Zimowe słońce pieściło delikatnie zmarznięte grzbiety przebijając się przez plątaninę ogołoconych koron drzew. Żubrze stado maszerowało z wolna, potężne cielska łamały bezlitośnie ustępujące gąszcze, trzaski niosły się daleko echem w mrocznej ciszy dnia Puszczy. W tych srogich odgłosach znać było bijące tętno pradawnej kniei szepczącej tu przez wieki. Co jakiś czas powietrze przeszywały ostre wabienia sikor i alarmujące głosy dzięciołów. Barwne czeredy drobnych ptaszyn czyniły spustoszenie wśród zimujących owadów. Zwinne dzioby podważały ostającą korę, wciskały się w drzewne szczeliny, rozgarniały próchno, przegarniały zmarznięte pączki. Uśmiechem losu, a tragedią innych darzyła knieja czasem resztkami po biesiadzie wilczej. Przez wiele dni taka ofiara służyła pożywieniem gromadom ptaków, myszy i pomniejszych padlinożerców. Trwał pogodny, krótki puszczański dzień. Opanowane mrozem powietrze dziś jakby trwało nieruchomo. Na niebie królował radosny błękit. Chłód potężniał z każdą godziną. Nie dokuczał jednak ogromnym zwierzętom, które natura wyposażyła w grube, zimowe futro.
Żubry docierały do celu wędrówki. Śnieg skrzypiał tęgo pod potężnymi racicami olbrzymów. Na skraju lasu zwierzęta przystanęły krótką chwilę ocząc i węsząc dookoła. Z nozdrzy buchała para. Zlepki śnieżnej zmarzliny wisiały na futrzanych brodach. Nie było powodu do niepokoju. One zresztą nie musiały obawiać się niczego. Wokół stogów siana panowała pustka. Ciszę przerywały tylko szmery nornic i leśnych myszy harcujących w czeluściach brogu. Znać było już ślady ucztowania innych pobratymców. Zwierzęta w majestacie wystąpiły na polanę gromadą otaczając stopniowo życiodajny stóg. Te bardziej strudzone ułożyły się wypoczywając, reszta z apetytem dobrała się do suchej trawy. Z lubością przeżuwały pokarm, powoli napełniając przepastne kałduny. Rozległy się mlaskania i posapywania. Zgrzane marszem cielska miarowo ogarniało rozkoszne lenistwo. Zostaną tu dłużej… Wprawne ucho nadal wyłapywało kolejne trzaski, odgłosy, stuknięcia, szmery co jakiś czas dobiegające głucho z głębin lasu. Puszcza tętniła życiem a każdy dzik, jeleń czy sarna trudziły się zaprzątając tylko jednym — najeść się i przetrwać! Nie dać się zaskoczyć drapieżnikom.
Stogi dawały schronienie, ciepło i jedzenie nie tylko roślinożercom. Za mysim plemieniem ciągnęły lisy, kuny, tchórze czy sowy. Zimową nocą, pod całunem gwiazd, w sercu czaru tego zapomnianego w chłodzie zakątka działy się małe i duże sukcesy, tragedie i dramaty leśnych mieszkańców. Jeśliś cierpliwy i uważny, cichy i opanowany, tutaj puszcza obdaruje Cię spełnieniem kolejnej tajemnicy.
Pamiętnik Wędrowca: Kuropatwy
Zziębnięte puchate kulki przywarowały na miedzy. Mróz był ich kompanem. Sute upierzenie ratowało zahartowane ptaki. Dziarsko rozgrzebywały ośnieżoną darń drapiąc w poszukiwaniu zagubionych nasion. I tak mijał krótki, zimowy dzień… Wieczorem zapadały pośród przysypanych traw, tuląc się wzajemnie i ogrzewając. Tak ptasia rodzina potrafiła przetrwać nawet srogie, siarczyste mrozy. Bywało, że w ciągu nocy przykrywał je sypiący śnieg. Rankiem wytykały się spod chłodnej kołdry, skrzydłami wzniecając kaskady srebrzystego pyłu.
Na dziczym szlaku: Czarna Zjawa
Minęło ileś miesięcy. Wraz z opadłymi liśćmi, wyciem wichru i ponurymi nocami ciągnącymi się w nieskończoność nadeszła sroga zima. Bez ostrzeżenia. Pewnego wieczoru, na początku grudnia chwycił mróz. Ściął trzeszczącymi taflami zwierciadła kałuż polnych, przemienił w kamień błoto, z mokrych grud wilgotnej ziemi uczynił nieprzyjemne, ostre, raniące podracicza pułapki. A potem sypnął śnieg. Życiodajne dotychczas łąki, pola, ściółka i buchtowiska pokryła chłodna biel puchowej potęgi. Gałęzie i konary ugięły się pod ciężarem lodowej okiści. Z odwiecznym rytmem natury Knieja zasnęła pod panowaniem zimy. Jakże trudno było teraz zwierzętom zdobyć pokarm i nasycić wyziębione trzewia. Skończyły się czasy dobrobytu! A drapieżcy nie próżnowali, choć i dla nich nadchodził teraz najcięższy egzamin życiowej lekcji. Część roślinożerców kierowana nieomylnym instynktem zaległa zawczasu w barłogach, ostojach i kryjówkach przeczekując opady śniegu i tragiczną aurę. Zwierzęta wyczuły nadchodzącą zmianę pogody. Lisy, rysie i wilki upolowały w tych dniach więcej niż normalnie, jakby wiedząc, że zapasy umożliwią im przetrwanie najgroźniejszych godzin czekania w norach i pod wykrotami, podczas szalejącej zamieci.
Przez całą jesień Stary Odyniec żarł, wypoczywał, wędrował i doświadczał niezliczonych przygód. Ileż się naplądrował pośród bezpiecznych łanów kukurydziska. Ciągle nabierał doświadczenia, wiedzy i …nowych blizn. Po pamiętnej wpadce do rzeki i odkryciu świerkowego młodnika, Czarna Zjawa ledwo uszedł śmierci po potyczce z wilkami. Nieświadomie wtargnął wówczas na terytorium watahy. Leśny świat nieustannie obdarzał go zdarzeniami dzięki którym dzik uczył się sedna przetrwania. I on bezbłędnie rozeznał nadchodzące pogorszenie aury. Tego wieczoru pośród marznącej darni buchtował długo w noc, pałaszując dziko rosnący topinambur, przy akompaniamencie narastającej wichury i szalejących tumanów srebrzystych podmuchów. W ślepia ostro uderzały płatki wirującego śniegu. Jeszcze nie odczuwał zimna. Gruba szczeć, upaprana błotem i żywicą, doskonale zabezpieczała zwierza nawet wobec dużo gorszych warunków. Nie była to przecież pierwsza zima w życiu dzika, a przeżył już ich wiele. Zjawiska pogodowe traktował więc jako coś normalnego. Choć we mgle jego pamięci żyła jeszcze chwila, kiedy po raz pierwszy wstąpił na lód, a ten ‘’zaatakował’’ go z hałasem wtrącając ciało podrastającego wycinka do lodowatej wody. Szmat czasu! Teraz ciamkając i pofurkując żerował jak najdłużej wiedząc, że najgorsze może dopiero nadejść. Wreszcie nasycił kałdun. Zawieja przybierała na sile. Czas było wracać do zacisznego barłogu. Dziś dzik nie pilnował szlaku i nie podejmował zbytniej ostrożności. Sypiący śnieg szybko ukrywał za nim ślady, wiatr rozpraszał zapach. Nauczony doświadczeniem wiedział też, że drapieżcy zalegli wcześniej w swoich kryjówkach aby nie tracić cennych sił i ciepła podczas zadymki. Łowy w takich warunkach nie były owocne. Parł przed siebie śmiało, co i raz zapadając się w powstających zaspach. Czuł jak miarowo pracujące ciało ogarnia siła i krzepa. Czarny Zwierz dochodził do szczytu swojej tężyzny. Mimo wszystko zatoczył łuk i do puszczy zbliżał się pod wiatr. ‘’Przezorny zawsze…’’ — Powiedziałby człowiek.
Tutaj pod lasem śniegu było nieco mniej. Brnął więc teraz dużo swobodniej. Sroga czarna plama ogromnej sylwetki odcinała się groźnym rytem na tle połaci bieli. Czasem postać ginęła w odmętach zamieci. Wreszcie zniknął z widoku zlewając się z morzem drzew. W lesie śnieżyny było jeszcze mniej. Sporo zatrzymywały drzewa i chwytały gęste jałowce. Zjawa przystanął na chwilę, chcąc zmysłami ocenić sytuację. Może gdzieś czai się wygłodniały drapieżnik lub zdradliwy intruz? Nie sposób dziś nasłuchiwać. Cała puszcza grzmi targana wrzaskami zawiei i trzeszczą smagane wichurą konary. Czasem szemrze osypujący się śnieżny pył. Miękkie łupnięcia opadających w puch gałązek. Bór tętni orgią żywiołów. Życie zamarło pod wykrotami, w jamach, norach, dziuplach, gniazdach, gęstych zacisznych ostojach mieszkańcy lasu starają się przeczekać kaprysy zimy. Zjawa spokojnie ruszył naprzód. Po drodze zbuchtował ogromne mrowisko i zaległ w nim swym ogromnym cielskiem. Wcale nie dla żeru — w kopcu zawsze było cieplej od tysięcy zimujących owadów. Te odrętwiałe próbowały atakować intruza kwasem mrówkowym. Dzikowi właśnie o to chodziło. W ten okrutny sposób pozbywał się pasożytów. Jednak swoich dobroczyńców zostawiał na chłodną śmierć. Samotny dzik dotarł wreszcie do miejsca spoczynku. Leśne bajorko otoczone szuwarami skrywało dziś niejednego gościa. Brodząc z trzaskiem pękającego pod ciężkimi racicami lodu dzik przedzierał się do barłogu. Wtem załopotało mu coś przed ryjem! Trwożne kwakanie. Dzik wzdrygnął się. Zabiedzona kaczka krzyżówka — niejedna ofiara lodu, przegrała z mrozem. Kiedy się ocknęła, nie czuła już płetw. Próbowała oswobodzić przemarznięty kuper, kiedy wyłonił się ryj dzika. Spanikowała. Zjawa nie pogardził nietypowym kąskiem. Jednym kłapnięciem ryja zgasił cierpienie ptaka. Wypluwając pióra mielił w zębach ciepłe drgające mięso. Przyjemna chwila błogości dla wyziębionej gardzieli i szczęścia przed snem. Zaszył się w trzcinach. Tutaj, pod osłoną drzew, krzaczastych wierzb i kęp roślinności błotnej ziąb nie dokuczał aż tak bardzo. Zmęczone marszem, najedzone zwierzę z wolna ogarnęło leniwe ciepło rozlewające się po całym cielsku. Pocięte zębami łodygi szuwarów otulały izolującą masą strudzone biegi. Starego odyńca zaczął morzyć sen….
Wśród gwizdów, wycia i szumów zamieć przybierała na sile. Szalała już drugą dobę. Ciężka to była próba dla zaszytych tu i ówdzie mieszkańców Puszczy. Nauczone doświadczeniem, zwierzęta czekały. Zasypany w barłogu odyniec ocknął się. Prychnął nozdrzami rozbryzgując chmurę śniegu. Złapał oddech. Na świecie majaczył się ponury ranek. Przespał 12 godzin. W brzuszysku zaczynał grać pierwszy głód. Jeszcze wytrzyma. Jeszcze nie czas…
…. Ze snu wybudził go tęgi mróz i odrętwienie członków. Wyłowił gasnące echo odległego wycia wilka. Wataha zwoływała się na łowy. Było tuż po zachodzie słońca. Postępujący granat czystego nieba zaczynał iskrzyć srebrnym migotaniem milionów gwiazd. Gasła powoli czerwona zorza wieczorna. Śnieżyca wyczerpała swą furię. W bezmiarze ciszy bezlitośnie kąsał chłód. Sarny, dziki, jelenie, łosie i ptactwo nie spieszyły się z zaznaczaniem w białej ponowie śladów swojej obecności ani ‘’rysowania’’ własnymi tropami map do swych ostoi. Jeśli mogły starały się pożywić wszystkim wokół, co tylko nadawało się do zapchania żołądka i jak najpóźniej wybrać się na żerowiska. Pierwsi ruszali mali drapieżcy. Śmigłe kuny, zwinne łasice i gronostaje przeszukiwały tunele śnieżne, dziuple i zakamarki w poszukiwaniu myszy. Dno lasu plądrowały już wszędobylskie lisy, węsząc czujnie za najmniejszym przejawem zapachu ofiar. Drapieżniki, najszybciej tracące energię wylegały na szlaki tropiąc, czając się i podchodząc każdą zdobycz. Każdy chciał przetrwać.
Zjawa był świadom tych wszystkich zmagań. Nie był pierwszym celem dla drapieżników, nie spieszył się. Chroniła go jego wielkość, siła i tężyzna — każdy amator mięsa zastanowiłby się ileś razy, zanim zdecydowałby się na atak czarnego olbrzyma. Zaczął poruszać niemrawo odrętwiałymi nogami, przygniótł go śnieg, znakomicie izolując od mrozu. Dzik stęknął i otrząsnął się zeń. Dopiero teraz poczuł zimno. Przy trzcinach, gdzie pokrywa lodowa była cieńsza popracował racicami i dobrał się do wody. Nahałasował przy tym. Nasycił pragnienie. Z mułu wygrzebał drętwą żabę i jakieś owady oraz kłącza. Było tego za mało. Z kniei można już było wyłowić delikatne trzaski wędrujących i żerujących zwierząt. Nieopodal zaszemrały zarośla. Bajorko minęła chmara saren. Dzik przeczekał ich przejście, a po chwili cicho ruszył ich szlakiem. Posuwał się ostrożnie, jednak skrzypnięć śniegu nie dało się uniknąć. Gibkie sarny szybko odsadziły się od niego. Nie zważał na to. Wreszcie przystanął. Kierunek jego wiódł do starej świetlistej dąbrowy nieopodal rzeki. Stado zaś odbijało ku polom. Odyniec zawahał się chwilę.. Nie, dziś nie pokaże się w pobliżu pól ludzkich. Byłby zbyt widocznym celem. Przebijając się przez warstwy nieruszonego śniegu rozpoczął samotną, awanturniczą przeprawę ku swojemu żerowisku.
Szary ryś także borykał się z głodem i chłodem. Nie zdążył upolować więcej przed zamiecią, a od wczoraj zdybał tylko bażanta na skraju lasu i nieco nornic. Aby przeżyć musiał bardzo rozważnie rozdzielać siły i nieustannie polować. Najlepiej z sukcesem. Co nie zawsze się udawało. Ptak i gryzonie nie nasyciły jego apetytu, a jedynie go wzmogły. Dokuczał mróz. Dziś musiał jeszcze schwytać coś większego, albo… Kocur jak siwy duch sunął bezgłośnie przez puszczę. Ponura, śmiertelna zjawa lasu… Miękkie poduszki łap zapadały się w śnieżnym kobiercu tłumiąc każde skrzypnięcie. Poprzez lata krnąbrnego żywota nauczył się zarówno zachowań swoich ofiar jak i szlaków ich przemarszu oraz żerowisk. Doskonale wiedział gdzie kluczyć i jak polować aby przetrwać. Instynkt wiódł go ku ogromnym dębom, sypiących jesienią obficie żołędziami. Doświadczenie uczyło, że mógł tam spotkać buchtujące wycinki dzicze, sarny, albo i chmarę łań. Grube konary starych drzew stanowiły dla kota idealne miejsce do zasiadki na łowy. Wreszcie w mroku zamajaczyły potężne kontury dąbrowy… Kot przystanął. Strzygł uszami starając się wyłowić wszelkie nietypowe odgłosy świadczące o obecności kopytowców. Zawęszył. Udało się — dotarł dziś przed swoimi ofiarami. Ma szansę. Kocur rozglądał się. Szukał odpowiedniego miejsca do swoich czatów. Uwagę zwierza przykuł niższy, ale o grubych gałęziach, rozłożysty dąb. W kilku zwinnych susach wdrapał się na zmarznięte drzewo. Gałęzie zatrzeszczały lekko… Ryś przywarł do konara kilka metrów nad ziemią. Skulił się, aby tracić jak najmniej ciepła. Ośnieżona kora rozgrzewała się od niego, powodując topnienie śniegu, który natychmiast przymarzał. Zwierz czuł, jak jego futro dosłownie wrasta w chropawe szczeliny pośród kory. Przy każdym ruchu wyrywał boleśnie kawałki sierści. Prychnąłby z irytacji, wiedział jednak, że trzeba zachować ciszę. I od niej często zależało przetrwanie. Pod nim rozciągała się ścieżka naznaczona przysypanymi śladami saren i dzików. Obiecująco! Głód już nie dokuczał, ale wręcz ssał powodując osłabienie i otępienie zwierzęcia. Jakiś czas ryś warował nasłuchując czujnie. W końcu wielki kot pogrążył się w niespokojnej drzemce…
Prastare dęby. Wspaniała świetlista dąbrowa. Ten drzewostan w latach obfitości owocowania stanowił oazę dostatku dla rozmaitych większych zwierząt począwszy od dzików, saren, łosi i żubrów, poprzez gryzonie, wiewiórki, i wrzeszczące sójki. Całe to towarzystwo buszowało raźnie jesienią pośród dębiny w różnych odstępach czasu, starając się nie wchodzić sobie w drogę. Teraz jednak zalegała tu pustka i chłodna biel. Zgrzany marszem odyniec, przedzierając się przez zaspy właśnie dotarł na jego skraj. Cichutko, niczym widmo, kolos węsząc gwizdem ostrożnie badał dobiegające z uroczyska zapachy. Nadszedł od przeciwnej strony niż ryś. Pogodny wyż z lekkim wiatrem i szczypiący w ryj mróz upośledzały wyczuwanie zapachów. Szczecina zwierza wokół pyska pokryta była sztywnymi soplami. ‘’Dodatkowe kły’’ — zaśmiałby się postronny obserwator. Dzik nie wyczuł nic niepokojącego. Głodny, rozpoczął mozolne buchtowanie pod pierwszym z drzew. Na szczęście nie było jeszcze odwilży, śnieg nie stanowił więc pancernej skorupy. Z łatwością go rozproszył. Teraz używając całej swej masy i sił napierał na ściółkę, starając się dotrzeć do przysypanych żołędzi. Wnet rozległo się smakowite chrupanie. Gorzkawy smak ogarnął jęzor. Odyniec z łakomstwem przełykał skąpą strawę. Tuż pod drzewem zapach stał się jakby intensywniejszy. Zjawa poszedł za aromatem. W szczelinie u podstawy pnia żołędzi było mnóstwo. Zapasy mysie, wiewiórcze lub ptasie. Nieważne! Cóż za gratka. Dzik z uciechą pochłonął zawartość dzikiej spiżarni. Chrząknął z zadowolenia. Przemieszczając się powoli rył i buchtował całkowicie zatracając się w żerowaniu. Nie wiedział, że dziś nie jest tu sam…
Bury kot drgnął. Z zimnego snu wyrwały go znane odgłosy. Nie poderwał się jednak, nadal przytomnie warując w bez ruchu. Do nozdrzy kota doleciał ostry, nieprzyjemny zapach. Zjeżył się. Dzik! W dodatku ogromny. Ryś znał swoje siły i możliwości. Szanse w takim starciu miał niewielkie. Zirytowany kocur pożerał łakomie wzrokiem niedostępną ofiarę. Sytuacja nie rozwinęła się po jego myśli. Żerujący hałaśliwie odyniec odstraszał sarny na które drapieżnik liczył najbardziej. Trudno! Knieja nie raz już płatała podobne psikusy każdej ze stron. Tu życie zależało od najbardziej absurdalnych przypadków, umiejętności, doświadczenia i sprytu. Zarówno wilki jak i rysie kiedy tylko mogły wybrać coś innego, rezygnowały z dzików. Czarny zwierz był niebezpieczny. Walczył, ranił, szarżował, miotał się, a gruba szczecina skutecznie utrudniała zadanie śmiertelnej rany. Smakowitych warchlaków broniła zawsze czujna, rozwścieczona locha, straszna w furii. Minęła godzina. Dzik żarł w najlepsze i ani myślał wędrować dalej. Nieświadomie zaczął przybliżać się do rysiego stanowiska… Kot czeka. Rozważa. Obserwuje. Może czarny zwierz jest ranny? Może jakoś upośledzony? Jeśli nie schwyta niczego do świtu, będzie krucho. Już czuł jak coraz trudniej było ogrzać mu ciało. Drętwiały kończyny i wkradało się otępienie. Może się wycofać? Odyniec jest tuż tuż. Zaraz znajdzie się pod konarem. Gorejące ślepia drapieżnika zagrały oszalałym blaskiem… Mięśnie i ścięgna napięły się do granic. Nie panował nad nerwowymi ruchami ogona. Skoczył….!
…Zjawa stopniowo się nasycił. Obszukał już większość drzew. Pofukując, ciamkając i chrząkając zostawiał wyrytą w śniegu historię swojej kolacji, którą z pewnością rozpracuje węch innego zwierzęcego tropiciela. Właśnie zbliżał się do najbardziej tęgiego z dębów, kiedy jego uwagę zakłócił nieznany szmer… Dzik przystanął i naraz zgiął się po pacnięciem cielska drapieżnika. Dobrze zrobił! Ryś nie był nowicjuszem. Błyskawicznie wpił zęby w kark ofiary, pazurami próbując sięgnąć bardziej miękkich części brzucha. Odyniec był jednak zbyt duży. Zjawa fuknął wściekle, zakipiał. Odór zwiastował rysia-podstępnego, tchórzliwego zbója, który kiedy tylko mógł porywał jak najmniejsze warchlaki salwując się ucieczką na drzewo. Nigdy nie podejmował walki. Dzik rzucił się przed siebie na oślep. Uderzył w pień. Ogłuszony, zatoczył się. Kocur zajazgotał zaskoczony. Pazurami starał się dotrzeć do ślepi dzika. Pyskiem próbował sięgnąć do szyi zwierzęcia, jednak za każdym razem prychał wypluwając kłęby gęstej szczeci zmieszanej ze szronem. Czarny zwierz najgroźniejszy był szarżując. Tego nie mógł teraz zrobić. Stary dzik rzucił się do ucieczki przez gąszcze starając się zrzucić napastnika. Ten wpił się łapami mocno. Zwierzęta w szalonym pędzie gnały spowite w śmiertelnym uścisku. Odyniec szalał z bólu i wściekłości, jeszcze kawałek — tam zaczyna się gęsta tarnina, wbije się w nią taranując krzaki masą, pozbywając się bestii, albo straci oczy… Pędzący kolos zachwiał się. Stracił równowagę. Racica oślizgnęła się na oblodzonym kamieniu. Runął jak długi przygniatając kota z całym impetem. Ten mruknął głucho. Zabrakło oddechu. Trzasło zduszone żebro… Chwyt zelżał. Dzik szarpnął się, uwalniając z objęć szarych paskudnych łap. Zjawa kipiał bojową furią. Krew sącząca z karku zalepiła oczy. Podniecony zwierz natarł na wroga.
Rozdzierający ból otrzeźwił rysia. Widział szarżę sunącego odyńca. Skurczył się w sobie. Skok! Rozjuszony dzik przeleciał pod nim zatrzymując się w śniegu. Drzewo! Jedyny świerk w zasięgu łap. Wycieńczony kocur dopada do pnia. Próbuje się wdrapać. Ciężko! Świdrujący ból przeszywa pierś. Zdradliwa świerczyna nie posiada grubych mocnych konarów jak dąb. A ośnieżone chojary bronią dostępu wyżej. Kłują w ślepia. Kocur przywarł sztywno do pnia. Czarna Zjawa krążył już pod drzewem fukając i rechając wściekle. Pełen energii, lekko raniony i tym bardziej rozjuszony wyczuwał słabość wroga. Zadzierał łeb do góry. Natarł na pień! Z gałęzi poleciały pyliste śnieżyny przykrywając zdyszane cielsko kota. Prychał zdenerwowany. Czuł jak stopniowo słabnie. Uszkodzona kość przebiła coś w środku powodując krwotok wewnątrz. Tego nie widział… Odczuwał tylko dolegliwość.
Siły opuszczały strasznego drapieżnika. Zapadł w ciemny letarg…
Dzik zaległ nieopodal tarniny. Cały czas targał nim gniew. Gotów był w każdej chwili wystartować i stratować znienawidzonego wroga, rozpruć mocą potężnych szabel, gdyby tylko ten próbował podjąć ucieczkę. Dokuczało pragnienie. Odyniec pochłonął nieco śniegu. Mijały godziny. Żaden podejrzany szmer nie przykuł czujności czarnego zwierza. Cicho jak szept, ostrożnie zbliżył się do drzewa. Nie usłyszał oddechu. Bure zgrubienie na pniu pozostawało nieruchome. Wyczuwał ślizgość obfitej posoki. Zjawa węszył długo. Z wolna uspokajał się. Wyczuł śmierć. Nie miał tu już nic do roboty. Zresztą, gdyby nawet — zwierzęta instynktownie nigdy nie przedłużały niepotrzebnych starć w Puszczy. Tej nocy nieświadomie uratował wiele zwierzęcych istnień. Sroga Knieja obdarzyła roślinożerców małym zwycięstwem. Jakiś czas przemierzą szlaki bezpieczne od podstępów rysich.
Rany piekły dokuczliwie. Odyniec zaczął przedzierać się przez zwarte gąszcza jeżyn pogrążonych w zaspach. Musi przed rankiem dotrzeć do bezpiecznego leża aby wypocząć po starciu. Czuł się znużony. Nadchodził chłodny, zimowy świt.
Dzik jest dziki, piękny, mądry,
Chociaż czasem bywa krnąbrny
I choć ma te ostre kły,
Rzadko kiedy bywa zły,
A kłów głównie tych używa,
Gdy dno lasu przeorywa
Larwy, kłącza i pędraki,
Ulubiony pokarm taki,
Dzik poświęca mnóstwo czasu,
Aby dobro chronić lasu,
Miesza ściółkę, spulchnia glebę,
Miewa taką też potrzebę,
Lubi cały jeszcze potem,
W bagnie się wymazać
Błotem
W mroku się wynurza z Cieni,
Siłę czerpie z głębin Ziemi
Z mocą miękką darń buchtuje,
Smakołyki wszędzie czuje
Bardzo boi się on ludzi,
W ciszy leśnej nocą budzi,
I człowieka, tak unika,
Gdy go spotka, szybko zmyka
Cieszy wielką się swobodą.
I podąża, za przygodą,
Radzi sobie dobrze wszędzie,
I ukochał też żołędzie
Do barłogów gna o świcie,
Aby się uchować skrycie,
Każdy kwiczy, chrumka, chrząka,
Nikt bez celu się nie błąka,
Bo dzik proste zna przyczyny,
Że najlepiej, wśród rodziny,
W legowisku się ułożą,
Ryje obok siebie złożą,
Dobrze tam po prostu mają,
No i bardzo, się kochają
Z pamiętnika Wędrowca: Szare Święta
Pamiętam czasy, kiedy wraz z nadejściem mrozów ziemię spowijał puchaty kożuszek śniegowej powłoki. I nie był to taki sobie, byle jaki śnieżek, tylko prawdziwy oddech srogiej, chłodnej zimy. Zamiecie potrafiły trwać wiele dni, nawiewając na polach ogromne zaspy sięgające aż po pas, a polne drogi prowadzące do pomniejszych wsi stawały się nieprzejezdne. W takie dni uwielbiałem się włóczyć, zachwycając oczy rozlewającym się oceanem wszechobecnej bieli. Zwierzęta, którym też niełatwo było wtedy wędrować, były na śniegu bardzo widoczne i „»ufne«”. Nie uciekały, nie chcą trwonić na mrozie cennych zapasów energii. Bo w takiej aurze, od każdego nierozważnego, zbędnego kroku zależy też przetrwanie. Dlatego nie powinniśmy szczególnie zimą niepotrzebnie zwierząt płoszyć. Obecnie takie widoki odchodzą do przeszłości, głównie za sprawą zmian klimatycznych, bardzo przyspieszanych przez działalność człowieka. Mimo to, zawsze warto wybrać się również w grudniu na pola i w lasy.
Na delikatnym nawet śniegu z łatwością rozpoznamy tropy wędrujących zwierząt, w Wielkopolsce napotkamy głównie sarny, jelenie, dziki, lisy, zające, bażanty, kuny. Te ślady spotkamy najłatwiej, a dzięki śnieżnej powłoce z łatwością nauczymy się je rozróżniać. Nawet jeśli nie poprószy i nie ma mrozu, to też nic straconego — w miękkiej ziemi pól tropy odciskają się równie widocznie. I można wtedy zaobserwować już wydeptane, często używane przez zwierzęta ścieżki, prowadzące w różnych kierunkach. Jeśli udamy się w dzień którąś z nich, dotrzemy do miejsc w jakich zwierzęta żerują, piją, czyszczą się i zażywają kąpieli. Może to być rowek polny, zwykła większa kałuża lub stawek. Warto podczas spaceru zwrócić uwagę na ogołocone z liści krzewy; głogu, tarniny, dzikiej róży, oraz drzewa. Teraz mamy szansę dojrzeć wśród nich pozostawione przez ptaki gniazda. Większość takich konstrukcji, zostawiły ptaki udające się jesienią z odlotami w różne strony świata. Śmiało możemy je zdjąć aby obejrzeć jak są zbudowane, albo z barwną tablicą w ręku spróbować odgadnąć, kto też z ptasich mieszkańców je sklecił. Drobne ptaki śpiewające nie używają ich już ponownie — są pozostawiane na pastwę kaprysów natury i zazwyczaj strącane przez wiatr. Mogą czasem w nich zimować jakieś owady. Wyjątkiem są większe konstrukcje ptaków krukowatych, drapieżnych, bocianów, pomijając, że są wysoko, nie powinniśmy ich ruszać.
Zimowy las nie musi być wcale cichy. To bardzo dobry czas, aby rozpocząć ornitologiczną przygodę i próbować nauczyć się rozróżniać ptasie głosy. Jako, że nie brzmi ich teraz dużo, bez trudu zapamiętamy lub nagramy charakterystyczne nawoływania. W tak krótkie dni, poza sporadycznymi wyjątkami ptaki nie śpiewają, ale usłyszymy odgłosy wabiące i alarmujące. Posługują się nimi wszystkie gatunki ptaków. W naszych lasach o tej porze roku usłyszymy zawołania dzięcioła pstrego, czarnego, wrzaski sójek i sympatyczne nawoływania kilku gatunków sikorek. Przy odrobinie szczęścia ujrzymy też czerwone gile, a w olchowych zagajnikach mamy szansę natrafić na stadka biesiadujących żółtawych czyżyków, uwijających się z wesołym gwarem w koronach drzew. Na miedzach i łąkach napotkamy natomiast szczygły, bażanty oraz bardzo podobne do wróbli mazurki. Odróżnimy je po czekoladowej główce i ciemnej plamce na ‘’policzku ‘’. O zmierzchu ptaszki te w gęstwinach krzewów gromadzą się na nocleg, wypełniając radosnym gwarem surową ciszę pól.
Lisie dary
Jedne z najpiękniejszych chwil jakie mi się przytrafiają podczas spotkań ze zwierzętami to te, w trakcie których nie boimy się. Znamy. On / Ona / Ono nie ucieka. Ufa. Spotkanie trwa kilka chwil lub minut po czym sarna, dzik, lis lub ptak niefrasobliwie oddala się w kierunku swoich spraw. Jak to możliwe? Podobne spotkania nazbyt często zapisały się w mojej pamięci. Jakby zwierzęta uczyły się — kto jest w porządku i nie stanowi zagrożenia, a kogo lepiej unikać. Coś takiego przydarzyło mi się właśnie dzisiaj. Po trzech godzinach nocnej zasiadki pośród przybierającego księżyca i mgieł czułem się wręcz wtopiony w stertę polnych kamieni, które posłużyły mi za przystań obserwacyjną. Wtem wyławiam lekki szmer. Nie wiem skąd. Ale coś skłania mnie, by delikatnie odwrócić głowę.
— Coś dziwna ta bruzda, myślę. Czy była tu wcześniej?
— Yyy, rusza się!
W szarej pełznącej sylwetce rozpoznaję lisa. Zwierzak skrada się — wyraźnie w moim kierunku. Coraz bardziej odwracam głowę. Zaszeleściło. Musi to słyszeć!
Tym razem jakoś tętno nie przyspieszyło, nie pojawiła się adrenalina. Zamiast tego wlał się spokój i błogość. Lis nic nie robił sobie z moich delikatnych szelestów. Usiadł przyglądając się. Podszedł bliżej — „»kuka«” głową w tę i we w tę, starając się rozeznać co też za dziwne ‘’straszydło’’ tam się usadziło. Majaczy mi w mroku jego białe podgardle. Lis przygląda się, węszy. Jest jakieś kilka metrów ode mnie. Ani myśli uciekać. W końcu kiedy załapał zapach, jakby wyraźnie uspokojony odwraca się i kontynuuje swoje skradanie w kierunku czegoś tam. Jeszcze dwa razy się ogląda i powoli sunąc znika we mgle. Kierunek z którego nadszedł pozwala mi przypuszczać, że przyszedł po moim tropie aż do mojego stanowiska. Tak bardzo chciał sprawdzić? Takich spotkań z lisami mam w sercu i pamięci już ileś. Czyżbyśmy się z tym lisem już znali? Zapamiętał mnie i rozpoznał? Podobno zwierzaki uczą się zapachu poszczególnych ludzi i odróżniają ich w terenie. Podobno też, człowiek który nie je mięsa wydziela zapach, który dla zwierząt nie stanowi groźby. Może i coś w tym jest. Gdyby mógł wyrazić swą myśl, pewnie powiedziałby:
— A, to znowu ten szary włóczęga. Nie masz co robić? Po co tu tkwisz, skoro nie polujesz ani nie żerujesz?
— Ehh, gdyby ten dziwoląg umiał mówić. No ale nic, nie pogadam sobie, ani go nie zjem. Lecę dalej łowić myszy, dobranoc! A ty tu sobie siedź i marznij.
Lisie stworzenie w swym zdziwieniu pewnie nigdy nie zrozumie moich motywów. Pozdrowiłem go w myślach, życzyłem bezpiecznego szlaku i udanych łowów. Podziękowałem za to spotkanie. A w środku — aż dygotałem ze szczęścia i wzruszenia. Ta pełnia zaczęła się wspaniale.
Z pamiętnika Wędrowca: Wigilia w lesie
Pochmurny wieczór przemija w szarudze cieni, nie trwa to długo. Kłęby chmur rzedną, odsłaniając iskry odległych gwiazd. Miliony ich. Świat się okrył peleryną czerni tajemnic, trwa nów. Czas sów. Puszczyk — ‘’Dobrodziej’’ nawołuje mrocznie, kawałek dalej piskliwym skrzekiem odpowiada mu samica. W oddali odzywa się jeszcze jeden nieśmiały samiec. Sowy jakby komentowały pojawienie się ludzi w lesie. Ciemna ściana gąszczy wzywa ku sobie głębią — jakże inaczej niż przy księżycowej pełni. Kilka kroków w ten świat, i już nie wiadomo gdzie jesteśmy, pochłania nas niepamięć w odmętach ciemnicy. Nie wiadomo dokąd iść. Zagubienie. Gaszę latarkę i wypatruję prześwitów między drzewami, to najlepszy drogowskaz do polanki. Rzeka pluszcze sennie, piaszczyste zbocze osypało się lawiną zamazanych tropów. Tu zwierzęta przeprawiają się przez płytki bród. Postój robimy na powalonej przez wiatry brzozie. Opowiadam historię niezwykłego drzewa.. To takie…’’dziwne.’’ Uczestniczyć w ich pełnym zdarzeń życiu, wypadkach, przygodach. A ona wciąż żyje. To już drugi rok, gdy leżąc wzdłuż wypuszcza na gałęziach zielone liście. Stało się tak nagle. Rzucony obok burzą dąb poddał się wcześniej. Na kłodach wygodnie położyć się można, usiąść i wyczekiwać wyjścia zwierząt na łąkę. Słuchać jak zbliżają się przez las. Księżycowa, nocna lornetka sprawdza się i w takiej ciemnicy. Dziś nie używam jej wcale, oddając do dyspozycji Paulinie, która z niesłabnącą ciekawością przeczesuje w napięciu horyzonty spowitych ciemnością pól. Czas nam rozpocząć nocne czatowanie.
Gdzieś w dalekich gąszczach ochryple, diabelsko, odzywa się kozioł sarny. Nie wiemy czy wrzeszczy na nas, a może ogłasza przeprawę mocarnych dzików.
Zwierzęta ‘’ludzkim głosem’’ przemawiają nieustannie. Wiedzieć tylko i znać o czym prawią… O tym opowiada knieja. One świętują codziennie. Tu każdy dzień czy noc są takie zwyczajne i wyjątkowe zarazem. Za korowodem rozległych pól ulatują w niebo z pieśnią, odgłosy ludzkiej pasterki..
Nocni Strażnicy
Zza okna spogląda na mnie przybierający w złotym blasku księżyc, domownicy coś narzekają na mróz…
— Mróz???
Chyba nie ma lepszej aury do wyprawy. Zawsze czekam nań z utęsknieniem. Podczas ujemnych temperatur maszeruje się wygodniej, organizm rozgrzewa się — czuję się zdrowiej. Błotniste obszary i nieprzebyte kałużyska ścinają się chłodem, otwierając swobodny trakt dla dotychczas niedostępnych miejsc. Szybka decyzja, kompletowanie ubioru, zamyślenie czy wszystko jest. Jest. No to w drogę!
W dolinie pośród pól, rowów, łąk i zadrzewień wita mnie gęsta otulina mgły. No tak: ‘’Mleko się rozlało’’. Na niżej położonym terenie kumuluje się na potęgę, skrywając wszystko całunem powłóczystej tajemnicy. I straszno, i pięknie. Wstępuję w kłęby i ruszam dalej. W środku widać całkiem nieźle. Z daleka wyglądało to gorzej. Choć znam drogę na pamięć, cieszę się, że jednak widoczność jest bardzo przyzwoita. Pod stopami niestety chrzęszczą marznące grudy. Na trawie jest jeszcze gorzej. Na szczęście jest wcześnie — tuż przed 20, a więc zwierzęta na dobrą sprawę nie buszują tu tak swobodnie. Z oddali dobiegają cały czas odgłosy żyjącej wsi. One czekają na ciszę.
Moim celem jest śródpolne kamienisko, które upatrzyłem sobie spacerując w ciągu dnia. Miejsce wysokie, bezpieczne, zapewniające mi dobrą widoczność z każdej strony. Teren — bajka, obok płynący strumyczek, kawałek dalej rów i bobrowa tama. Woda pluska kojąco. Z jednego boku mam widok na kukurydzisko, z drugiego łąka na której lubią żerować sarny i buchtować dziki. W strumieniu znajduje się bród — przejście zwierzątek, którym przeprawiają się z pola na łąkę i odwrotnie. A dalej dzicze bagno i lasy….Na szczycie napotykam dwa idealnie płaskie kamienie, jakby specjalnie ułożone do siedzenia. Duże, bardzo wygodne. Jakby to miejsce specjalnie na mnie czekało. Z radością zasiadam na widowisko i słuchowisko jakie może mnie czekać.
Nocni strażnicy. O kim mowa? Co i raz dobiega mnie zirytowane kwękanie oburzonych kaczek.
— Kreeech, kweeeek, kreeech
— niesie się narzekanie kaczorów. Dolatuje co i raz z różnych stron, ze zmienną intensywnością. Nasłuchuję tego z uwagą. To dla mnie sygnał: ‘’wiedz, że coś się dzieje’’. I już nie muszę z czujnością nasłuchiwać innych zwierząt — wystarczy mi kacze echo. Tak dają wyraz swojemu przestrachowi lub złości, kiedy jakiś dzik przeprawia się lub hałasuje w trzcinach psując im noclegowisko. Może szuwary penetruje lis? Tego nie wiem, ale przy odrobinie cierpliwości i szczęścia dowiem się w swoim czasie. A gdyby kaczki z trzepotem odleciały wtedy trzeba mieć się na baczności. Znaczy — zbliża się drugi człowiek. Pożegna mnie wtedy smutny poświst skrzydeł… Na razie jednak paplają, nie zamierzając się ruszać. Nie pomyliłem się — po jakimś czasie słyszę niedaleko ‘’kaszlące’’ i bulgocące dziki. Ależ gromko dziś chrypią! Nie chcą jednak się pokazać, harcując w zaroślach. Kaczuchy co i raz obwieszczają nowe zdarzenia z kolejnych miejsc. I cichną. I tak ciągle… Niezły gwar, jak na końcówkę listopada. Wzmaga się mróz, ale nowa taktyka ubioru sprawdza się znakomicie i bez trudu wysiaduję już drugą godzinę.
Trochę się uciszyło. Mgła jeszcze zgęstniała. Mokra wata. Co jakiś czas rozglądam się wokół — mimo mrozu, zwierzęta potrafią przemieszczać się subtelnie, i można coś przegapić. Podczas jednego z takich przeglądów dostrzegam koczujące przez opary sylwetki. Dziki? No wreszcie! Nie… Te są ogromne. Wyższe jakieś. Jelenie? Ale co tu u licha robią jelenie?
Zszokowany staram się nieco wytłumaczyć racjonalnie. Co też mogło je tu przygnać? Dwa byki. To dopiero niespodzianka. Niedaleko osiedla, ogrodzenia, trasy ruchu, a do większego kompleksu leśnego jakieś trzy kilometry. Nie mogę się nadziwić, a głowa szuka wyjaśnienia. No dobrze — na resztki kukurydzy. Tylko, że tam miały ją wszędzie po drodze. Aby tutaj dotrzeć musiały nawet przeprawić się przez linię kolejową… Nie znajduję wytłumaczenia. A one, niepomne na wścibskiego podglądacza, zatopiły swoje cielska z powrotem w szarych kłębach zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. No nic — takie psikusy się zdarzają. Bywało i spotkać dziki niemal pod samym domem, przy powrocie z całonocnego czuwania, na którym nie widziało się niczego.
W ogóle nie ma dziś saren. Trochę mnie to dziwi, bo od śladów gęsto. Nawet kozły nie szczekają. Choć co jakiś czas słyszę pluśnięcia kopytek w strumyku i wiem że sobie tam przechodzą nie pokazując mi się. Jak można zanurzać się w tak lodowatej wodzie! Brrrr….Mija trzecia godzina. A może dłużej. Czuję się już lekko, błogo i radośnie, zjednoczony w ciszy z tym wszystkim co wokół mnie wędruje, żeruje i śpi. Z letargu wyrywa mnie powtarzające się pluskanie. Coś przechodzi przez bród? Chlupie — pewnie dzik. Po chwili kotłuje się w krzakach, szura w zeschłej trawie, łoskot, chrzęst i nie wiadomo co jeszcze. Jakiś dziczy gbur, zupełnie bez szacunku wobec innych zwierząt, które mogłyby się wystraszyć. Jest niedaleko mnie, kilka metrów. Nadal nic nie widzę. Już wstrzymuję oddech, a oczy pewnie świecą się jak u żbika. Szmery przycichają, przechodząc w dziwne skrobanie. Za parę chwil już tylko skrobanie i gryzienie. Czuję się oszukany… No bo teraz, kto, bóbr? Dziesięć minut — szurr, szurr po drewnie. I niewielki pęd wierzby przewraca się z łoskotem. ‘’Bober’’ hałasuje nie gorzej niż dzik, a ja staram się go wypatrzyć. Nic z tego…. Za to kątem oka dostrzegam inny ruch.
Wraca lis! Od strony pola. Być może to on straszył kaczki na noclegowisku. Sądząc po tym jak znajomo pełznie to ten sam przyjaciel ze spotkania wcześniej. Nie zwraca uwagi na moją górkę. Nasłuchuje bobrowych harców. Cały skupiony, z nastawieniem szpiczastych uszek zbliża się do miejsca bobrzej pracy. Stara się podejść do samego rowu nieco dalej. Wiem dlaczego. Bobra upolować nie jest łatwo — wystarczy że pluśnie do wody i tyleś go widział. Tam już schroni się w niedostępnej norze, w razie co wystawiając na dobry wieczór oślizgłe, ostre, żółte zębiska. Tam gdzie nie mogą jeszcze wybudować żeremi, kopią tunele. A woda zimna….Lisi przyjaciel wie chyba wszystko to samo co ja. A może nawet i więcej. Dlatego stara się zajść od drugiej strony. Bobrzysko hałasuje tak, że poza pędami które ogryza, chyba świata nie widzi. Trochę mi go szkoda, bo zaraz….
Do widowiska wkracza mi niespodzianie trzeci aktor. A raczej aktorka. Wpatrując się w lisa, zza gałęzi dostrzegam solidną czarną plamę. Poprzedzone regularnym chrzęstem, na który zaabsorbowany nie zwróciłem uwagi. Przez łąkę wesoło i pogodnie toczy się dzik, a raczej spasiona locha, którą widziałem tutaj już podczas ostatniej pełni. Wtedy dosłownie wpadliśmy na siebie w gęstej mgle, a świnia wcale niechętnie salwowała się z łąki pofukując gniewnie. I sądząc po tempie w jakim to czyniła, nie była do tego wcale taka chętna. Przeprosiłem ją w myślach. I dlatego dziś wybrałem się dużo wcześniej, wiedząc o jakiej godzinie można ją spotkać na łące. Żeby przypadkiem jej nie zakłócić niczego. Ale teraz, mało tego! Z trwożnym kwikiem podlatuje do niej jakaś nieznana mi sowa, forsując pozorowany atak. Co to ma być? Co te zwierzęta dzisiaj? Świnka wygląda jak beczułka, ale może będzie miała młode. Dzikuska niefrasobliwie pruje przed siebie, co i raz przystając i próbując buchtować zmarzniętą darń. W jednym miejscu zatrzymuje się dłużej — prawie naprzeciw mnie. Podziwiam z jaką zawziętością rozwala glebę. Jest taka śmieszna na tych krótkich nóżkach. Taki pączek. Prawie jak ja. Dobiega mnie zapach mokrej, rozrytej ziemi. Ona krąży tak sobie cały czas w ciągu nocy podjadając co znajdzie. Widać na kukurydzę nie może już patrzeć, skoro przybrodziła na wpół zalaną łąkę. Bóbr ścichł. Lisa już nie ma. Pora chyba wracać. Patrzę na księżyc. Spowija go pierścienna otoczka, a mgła przybrała w potędze do niemożliwości. I już wiem, że w ciągu godziny utworzą się chmury. Gwiazdy znikły. Na gałązkach polśniewa szron. W słabnącym świetle księżyca iskierki mrozu tlą się migającym tu i tam blaskiem, mamiąc oczy. Ma się wrażenie, że to błyskają ślepia zwierząt. I tak to właśnie jest w tym leśno — polnym świecie. Nigdy nie wiadomo co się zdarzy. Jakiego cudu doświadczysz i jaką tajemnicę podejrzysz. Komu szczęście, a komu pech?
Z pamiętnika Wędrowca: Styczeń
Wieczór pogrążył się w misterium kolorów. Różowa pastel rozlała swój splendor w bezkresie niebios. Czerwień zapłonęła nad lasem. Wędrowny Człowiek zobaczył. Przystanął, zamyślił się, pozdrowił gasnące słońce. Cienie malutkich sikorek przemykały po gałęziach, te w pośpiechu szukały miejsca na nocleg. Ostatni akt spektaklu w teatrze barw.
Armada perlistych łabędzi sunie w przestworzy z pogłosem trąb dyszących krtani. Zmierzają ku jeziorom. Myśl poszybowała z ciekawością. Gdzieś tam, w ciemnej ścianie boru senne oczy otwierają mroczne puszczyki. Zwierz niejeden dopiero budzi się do żywota. Chabrowa modraszka nurkuje w pomponie jemioły na starej wierzbie, woła szczebiotem sen. Ptasie skrzaty znikają i cichną. Złocista połówka młodego księżyca zapanowała nad polną pustką — za chwilę zmierzy się z ciemnościami nocy. Ziąb narasta i przenika. Nadchodzi. Srogi styczeń dźwiga na plecach ciężki bagaż Dziadka Mroza — w poświacie, Starcy Świata ruszają na swoją wędrówkę. Krok włochatej stopy, skuwa, zamraża i gasi życie w ostatnim przytuleniu.
Ciemność.
Pełnia Zaskoczenia
Lisi księżyc rozświetlił się w zimowej chwale. Nad polami roztoczył swe panowanie srebrny blask odwiecznej latarni. One same drzemały już smacznie pod białym kocykiem śnieżnej ponowy. Czas to był zwierzęcego święta, pradawnego misterium gonitw, podchodów, tropienia, a wreszcie — do chwili rozkosznego spełnienia w futrzastym wdzięku rudych towarzyszek. Te umykały frywolnie, przed zapędami nieposkromionych zalotników. I tak wśród zawiei i z mrozem szczypiącym równie zadziornie, działy się psoty lisiego tańca odrodzenia.
Ale nie one były dziś celem mojej obserwacji. Zanim przyszły mrozy, szare deszcze napełniły okoliczne rowki i strugi nurtami burego bulgotu. Ucieszyłem się bardzo, bo miesiącami tkwiły suche. Jest szansa, że wrócą bobry. Nawet podczas zimy pracowite stworki poprawiają, chroboczą i nadbudowują swoje konstrukcje jeśli woda nie zamarza. A przy bobrowych przepływach i ‘’wodospadach’’ wcale nie tak łatwo o to. Zwierzęta spiętrzając wodę dbają o to, aby ich żywioł pozostał im w posłudze. I przyjemnie jest siedząc sobie w mrozku, posłuchać jak harcują. Brnę przez polną, ciemną drogę, która normalnie byłaby oceanem jednego błota. Ale mróz uczynił swoje, skuwając czarne bruzdy w zwodnicze progi i pułapki. Trzeba iść ostrożnie. Aura jednak sprzyja. Kiedy jest biało, zimową nocą widać zwierzęta z bardzo dużej odległości. Daje to szansę do niepowtarzalnych i jedynych obserwacji. Śnieg skrzypi pod raciczkami, kopytkami i łapkami zwierzęcych wędrowców, sprawiając delikatną osłonę dźwiękową. Można wypatrzywszy grupę zwierząt z dala, przyczaić się gdzieś obok drzewa i poczekać aż przejdą obok nas. No i przede wszystkim przepuścić je lub wyminąć zawczasu, aby nie przeszkadzać w sprawach życia i śmierci, jakim jest codzienny byt w walce o przetrwanie na własne kopytko. Pierwszą grupę saren napotykam w tym miejscu co zwykle. Od lat, odkąd pamiętam, zawsze tutaj. Zauważywszy je z daleka, nadkładam trochę drogi aby nie zbliżać się zbytnio i nie przeszkadzać w żerowaniu. Śnieg skrzypi jak licho, a one co i raz podnoszą anteny czujnych głów. Nie podejmują ucieczki. Ja kieruję się przez łąkę do polnego kamieniska, które służy mi za punkt obserwacyjny. Nie jest tam może najcieplej, ale lokalizacja dobra. Z tyłu płynie bobrowa struga otoczona zaroślami wierzbowymi, a z przodu mam widok na całą łąkę i tym samym wszelkie zwierzęta, które muszą tędy przechodzić. Tu zatrzymują mnie krępe, czarne sylwetki, poruszające się niemrawo jak głazy. W zjawach rozpoznaję dziki. Trzeba czekać. Nie pójdę przecież z hałasem na przełaj, aby i ich nie straszyć. Mijają nieruchome minuty zimna. Delikatne szuranie po prawej odwraca moją uwagę od czarnego zwierza razem z głową. Kica zając. Podążam wzrokiem za szarakiem i jego szmerami aż i on znika w mroku. Kiedy ponownie zerkam w stronę dziczego biesiadła, nie ma już nikogo. Poszły równie cicho co zając. Wreszcie mogę wdrapać się nie niemal 3 metrową górę kamieni. Ślisko. A na szczycie bardziej dmucha. Teraz czas na test — cierpliwości i wytrwałości. Jakże wiele razy już zaliczony…
Nie czekam aż tak długo. Wnet zauważam kolejną ciemną sylwetkę zmierzającą do mego stanowiska. Dzik, a może pies? Podążające z szyją u dołu sarny, potrafią zmylić. Bo właśnie sarna okazuje się być nocnym gościem łąki. Ale dlaczego jest sama? Dziwny widok. Teraz zazwyczaj przemieszczają się w grupach. W stadzie łatwiej dodrapać się do strawy, jest bezpieczniej i weselej. Dziwne tym bardziej, że obok krążą dwie inne grupy jej sióstr, które napotkałem zmierzając tutaj. Sarni wyrzutek? A może po prostu ‘’Outsider’’? Cieszę się, że sarna ze mną tu jest. Zbliża się i oddala, balansując stale w granicach 30—40 metrów od mego stanowiska. Słyszę lekkie szuranie, kiedy rozgarnia kopytkiem śnieg, aby dobrać się do zamrożonej trawy. Ciekawiej robi się kiedy zbliża się do miejsca przez które przechodziłem. Widzę smugę własnego tropu ciągnącą się na przełaj przez całą łąkę. Spłoszy się? Zwierzę schyla głowę, badając węchem mój niedawny ślad. Węszy niemal jak pies, schylając się ciekawsko, jakby chciała dogłębnie rozeznać kto też razem z nią dziś się tu włóczy. Pierwsze zaskoczenie. Podąża tropem kawałek w tył, badając kierunek z którego przyszedłem. Po czym obrót, i teraz drepta już w moją stronę. Nie dziwi mnie aż tak jej zachowanie — podobne widywałem już wielokrotnie. Wtem zwierz robi coś, czego zupełnie się nie spodziewam. Sarnia psotnica jakby nigdy nic, kładzie się bokiem tuż obok mojego śladu. I leży. No tak, pojadła, to trzeba strawić. I cieszę się tym widokiem. Zwykle większość ludzi widzi sarny jak uciekają w podskokach, a spotkałem się z mylnymi opiniami, jakoby wcale się nie kładły.
— No pięknie, myślę. Bo wiem, że potrafią tak długo. Pamiętam jak jedna z saren zasnęła mi o świcie latem pod czatownią — na około dwie godziny. Teraz też się zapowiada… Godziny mijające z echem plusku niedalekiej strugi nastrajają kojąco i łagodnie. Wiercę się coraz bardziej, bo zaczyna dokuczać ziąb. Ale nie sarnie. Jak leżała, tak spoczywa. Czasem się trochę poruszy. Wiem, że nic jej nie jest. Momentami po białej przestrzeni żeglują ciemne fale. Robi się tajemniczo. Widok przyćmiewa się na momenty, aby za chwilę rozbłysnąć księżycem w pełni złota. To cienie mknących chmur. Wyglądają pięknie i złowrogo. W życiu czegoś takiego nie widziałem, albo nie dostrzegałem dotąd. Kiedy przemykają przez sarnie ciałko, ona na momenty niemal znika. Zachwycam się tym spektaklem. I ratuję herbatą z termosu, bo zastój dał się we znaki z chłodem. Tak to już jest. Zima to nie pora na zasiadki. Sprawdza się inny system — wędrówka z punktu do punktu i około godzinne przestoje. Albo ile wytrzymasz. Głowię się co tu zrobić… Bo przecież nie ruszę z impetem przez łąkę strasząc niewinnego zwierzaka. To jej świat, a gościem jestem ja. W gościnie trzeba się zachować według zasad gospodarza. Wpadam na pewien pomysł.
Po cichutku zbieram leżące rzeczy i zapinam plecak. Powoli, próbuję zsunąć się z kamieni. Ślizg! Zjeżdżam z impetem na dół, zahaczając z hałasem o jakiś śmieć. Sarna wzdryga się czujnie, ale o dziwo jeszcze nie wstaje, a ja wydaję z siebie dość donośne, jedyne co przychodzi mi do głowy,
— Chrrrr, Chrrrmmmmm!
Poleciało w powietrze ostre chrząknięcie. Sarna wstrząsa łebkiem, ale o dziwo uspokaja się. W końcu znany jej dźwięk. A patent był taki, że pamiętam, iż leży tu i tam nieco śmieci. Dziki przedzierając się przez nie, czynią podobny hałas. Nieraz słyszałem. Sarnie jak widać też dobrze znany. Siedzę na gołej ziemi zastanawiając się co dalej. Uratowałem sytuację, ale nadal nie mogę się ruszyć. Zaczynam skrobać ręką w ziarnistym śniegu, dogrzebując się do skostniałej trawy. To szuranie również nie robi na niej wrażenia. Podobny dźwięk rozlega się na polach często, kiedy sarny próbują dodrapać się do różnych ozimin. Co teraz? Jeśli ruszę pieszo nawet w drugą stronę rozpozna odgłos kroków człowieka i umknie przestraszona. A gdyby tak… spróbować odejść jako… dzik? W końcu one potrafią hałasować jak sami książęta ciemności. Nie spróbuję to się nie dowiem… Tak! To dobry plan. Wycofam się tyłem przez strugę i obejdę sarnią sypialnię polem, szerokim łukiem. A ona zostanie tu spokojna… Uda się.
Moje kolejne gromkie, gardłowe chrząk — chrumknięcia, nie budzą czujności zwierzęcia. Choć odwraca głowę, nie podnosi się. Zna dziki. Ja chcę tylko zagłuszyć te kilka kroków które mam do zrobienia po ziemi i śniegu. Za rowkiem będzie już lepiej. Z początku idę na czworakach. Potem kilka szybkich, lekkich susów z bulgotem dziczym w gardle i już stoję nad strugą, gdzie wartko zasuwa szara spiętrzona woda. Rowek nie jest duży. Wystarczy, wydaje się, ot większy krok do przodu, lub mały skok. Kiedy obracam się za plecy, sarna nadal leży. Podstęp się udał. Teraz tylko małe hop. Cyt! Jestem na drugim brzegu. Delikatnie ślisko. But wpada. Ale to kalosz, więc luz. Nadal stoję i próbuję wspiąć się po zboczu porośniętym przez wygładzone języki traw. Nie ułatwiają zadania. Chwytam pędów wierzby, i teraz wystarczy tylko ciut się podźwignąć…
Zamiast do przodu, plecy jednak lecą w tył. Nie! W odruchu próbuję chwycić wierzb, ale te śliskie od mrozu wymykają się z rąk. Czuję jak kalosze wypełniają się lodowatą wodą, a ja cały opadam niżej, by z pluśnięciem wyłożyć się z plecami w kaskadzie małego żywiołu… Wpadam po pas. Kto by pomyślał że to takie głębokie. Pierwsza myśl, telefon! Był w kieszeni polaru. Z rozpaczą prześwietlam czołówką zasuwając nurt sinej strugi. Nic tu nie znajdę. Czuję, że wpadam niżej w jakieś błoto, trzeba wychodzić. Obracam się do brzegu, gdzie z ulgą dostrzegam smartfon leżący na zboczu w pokrowcu. Impet mojego upadku wyrzucił go aż tutaj. Uff!! Super. To nic takiego. Przygoda normalna, wpisana w ‘’ryzyko zawodowe’’. Taki tam rowek, phi… Bywało dużo gorzej i weselej. Wracam pamięcią do takich momentów jak przed laty, kiedy to wpadłem do ‘’normalnej’’ dużo większej rzeki, podczas przechodzenia na drugą stronę po powalonym drzewie. Albo kiedy przypadkiem wszedłem na śpiącego dzika w barłogu i w adrenalinie zacząłem biec na oślep przez nie końca zmarznięte bagno, zapadając się lodzie i błocie. Lub gdy skakałem z rozbiegu na drugi brzeg ogromnego rowu w zaspach, a ta zapadła się spychając mnie w wodę, razem z małą lawiną śniegu… To były wpadki. Całkiem cicho wydobywam się na brzeg. 5 warstw namokniętego ubrania niemiło ciąży na ciele kłując szpilkami złowrogiego chłodu. Dopiero teraz sarna raczyła się podnieść i gapi się zdumiona, w miejsce mojego plusku. Zaczyna znów jeść. Wybucham w środku śmiechem — musiałem plusnąć jak rasowy dzik forsujący rów. Wiem, że tak potrafią i robią to wielce niechlujnie, z małym zachowaniem jakiejkolwiek ciszy. Teraz nie mam wyboru, muszę po prostu gnać szybko. Tu się nie przebiorę ani nie wysuszę. I wiem jak zadziała organizm — po pierwszym szoku od zimna, zalewa ciało falą błogiego gorąca. W takiej sytuacji trzeba to wykorzystać i utrzymać jak najdłużej poprzez ruch. Bo nie potrwa długo. Byle się nie wychłodzić. Maszeruję przeto jak najszybciej okrężną drogą przedzierając się do roweru. Smartfon jednak nie działa. Bardzo przykro. Nowiutki był, z przeznaczeniem głównym robienia zdjęć na mojego bloga Szepty Kniei. Staram się o tym nie myśleć, może da się uratować. Do domu mam jeszcze około 2 kilometrów rowerem, które pokonuję w iście olimpijskim tempie. Jakoś niczego się nie obawiam. Kiedy za młodu wpadłem zimą do tej prawdziwej rzeki, też maszerowałem ileś kilometrów lasem. Nic mi nie było.
Starość nie radość. Mimo szybkiej przebiórki, co chwilę chcę siusiu w dużych ilościach. Trwa to do rana. Tym razem nie potrafię się naturalnie rozgrzać i po raz pierwszy od lat używam do snu koca. Poza tym pozostaję zdrów. Takie tam nieplanowane morsowanie. Smartfon okazuje się nie działać — dziwne, przecież nie wylądował w wodzie. Ale widać za obiektywem kamery parę. Może zawilgocił się od mrozu. Najważniejsze, że sarna się nie wystraszyła. A ja wróciłem bogatszy o nową przygodę i leśne sposoby łagodnego wycofywania się z niespodzianych zdarzeń.
Z pamiętnika Wędrowca: Bobrowa Struga
Nurt płynie wartko, w chwilach ulewy wyrywając zaborczo kęsy podmytej ziemi. Ta osuwa się, tworząc imponujące zapadliska. Wiele drzew straciło na tym odcinku swoje podparcie i siłami czepnych korzeni stara się ofiarować sobie jeszcze nieco czasu w istnieniu. Szum wygłusza odgłosy zwierząt, ale wycisza i Ciebie dla nich. Można ruszyć się swobodniej. Lecz nie o to tu chodzi. Parę godzin nocnych przy księżycu, spędzonych w takim koncercie żywiołu, robi z Ciałem i Duszą coś nieuchwytnego. Jesteś tylko Ty i Ona. Płyniecie w tym dźwięku, stając się jednią ciszy. Bo uśpiony umysł wreszcie odpuszcza swoje blablanie, wieczne analizy, gonitwę chaosu. Tu gdy masz świadomość, że to wszystko przepływa od dziesiątek lat. Niezmienne, a tak różne i bogate w niespodzianki. Ulokuj się wygodnie na jednej z krępych wierzb, i posłuchaj o czym szumi woda…
Dołem człapią czasami bobrowi budowniczy. Przepływają niechlujnie. Muszą pokonać ten kawałek, jeśli chcą dostać się do spokojnego miejsca. Księżycowe złoto odbija się w promieniem w bystrze spienionej topieli, igrając wzrok migotami błędnych, chwiejnych iskier. Czasem zaburzą je cień jakiejś smugi. Może ryba lub kawałek drewna? Znowu bóbr? Skraj polnego rowu, to dla zwierząt coś jak nasza autostrada. Trasa po której mogą poruszać się pewnie i bezpiecznie, bo przecież człowiek tu nie zagląda. Ścieżki błotnistych tropów krzyżują się przy bardziej łagodnych zejściach do wodopoju, objawiając sylwetki saren, dzików, a czasem i jeleni. I niech nie straszy Cię głośniejszy plusk lub chlapnięcie, przerywające jak wykrzyknik monotonię rześkiego pluskotu. Właśnie któryś ze zwierzęcych wędrowców źle obliczył skok, lub zdradziła kopytka śliska ziemia. Lodowata kąpiel nocna. Mały cień nieuchwytnej zjawy, znikający jak duch w głębinie… Czy to może rzęsorek rzeczek, ‘’szczur wodny’’, jadowity pogromca plemienia rybiego? Spieniona struga szemrze swą odwieczną pieśń, zapisując w maleńkich falach dziejące się historie tego zakątka. Pola wokół zasnuwają się z mgłami, pozostawiając Cię sam na sam z igraszkami strumienia. Kamień rozmawia z wodą. Wierzba z wiatrem. A ona płynie… kaskadą niesie te wszystkie wspomnienia ku niżej położonym, drzemiącym bagniskom. Tam już zaczyna się inny świat. Każdy piękny, przebogaty, obfity w szeleszczące zagadki.
Zimowy Pielgrzym. Starcie z żywiołem zamieci
Gdy wiatr zaczyna wyczyniać dzikie hulańce a wirujące płatki mokrego śniegu w szalonym pędzie chłostają mroźnym policzkiem wszystko na swej drodze, wtedy… Czas do ciekawej wędrówki nastał. Odkąd pamiętam, uwielbiałem mierzyć się z ekstremami pogody. Jeśli zimą nie było księżyca, do wyprawy najbardziej nadawały się takie oto aury — gwiezdne niebo i diamentowa cisza mrozu, albo… furia zimowej zamieci…
Opatulony jak bałwan. Chłoszczące smagnięcia wiatru ziębią nogi, mimo solidnego ubioru. Tu sprawdzi się coś nieprzemakalnego. Brnę z niemałym wysiłkiem zapadając się w czapach nowo powstających zasp. Porywy wichru tamują oddech. Oczy trzeba przymykać — bolą atakowane pędzącymi płatkami śnieżnego impetu. Nieprzyjemne kłucie. Czasem nadlatuje pasmami uderzających w ciało fali. Chwieję się wtedy. Ale uparcie zmierzam dalej, oczarowany potęgą mocy śniegowej jędzy. Najgorzej, gdy śnieg jest sypki i jest go dużo. Tak ponad kolana. Wtedy każdy kilometr przeprawy przez puchowy dywan, odczuwa się jak pięć. Ogromny wysiłek, szybko wyczerpuje. Czy starczy mi sił? Świat wydaje się być jedną zimową pustką. W takich warunkach szczególnie podziwiam go z perspektywy pradawnej dzikości. Zwierzęta nie mają jednak taryfy ulgowej. Jeśli sztormowa aura przedłuża się, trzeba starymi szlakami podążyć na żer, mając naprzeciw żywiołu tylko własny spryt, sprawne racice i zimową szatę sierści. Przy takim wietrze wystarczy niewielki mróz, aby odczuwalna dla skóry ujemna temperatura powiększyła się do kilkunastu stopni. Taka pogoda daje mi jednak pewną przewagę. Choć ślady szybko zostają zasypane, widoczność nadal pozostaje lepsza niż w przypadku braku śniegu. Szalejąca wichura rozprasza zapachy, a trzeszczące drzewa robią echem za tło, w którym zatracają się wszelkie niespodziane odgłosy. Mogę ustawiając się pod wiatr niewidoczny, niewyczuwalny, zaczaić się na jedyne takie zimowe widowisko…
Baśniowe otumanione śniegiem pola, na których śpiewa wicher w tańcu z kawałkami wszechobecnej śnieżyny. W oddali tego bezkresu, wzrok rozróżnia nieokreślone, czarne plamy. Suną niemrawo, powoli. Jeszcze gapię się i mrugam starając upewnić czy mi się nie wydaje. Nie. To zwierzęta. Zbliżają się wolno, bo im również pół metra śniegowej pokrywy daje się we znaki. Czasem któreś z nich wybija się lekko w górę, jakby w geście buntu wobec śnieżnego zdobywcy. Zapadają się w nim z powrotem. Musi minąć trochę czasu zanim sarny, dziki i jelenie, wypiszą w białym pamiętniku utarte ścieżki swoich tropów, żeby swobodniej się poruszać. Nie jest im łatwo. Są już na tyle bliżej, że wiem. Dziki! Jest ich około 10. Dwa największe prą naprzód, biorąc na siebie cały trud tej awanturniczej przeprawy. Wydrążonym korytarzem posuwa się reszta, choć taki jeden mniejszy, co i raz wyskakuje na bok nurkując w zaspach. Dobrze się bawi. Beztroska młodość ma swoje prawa. Wiatr atakuje ostro wdzierając się lodem w płuca, a ja mam wrażenie, że wyczuwam zapach spoconych dzikich świń. Stoję frontem do nich, oparty o drzewo. Czarne, włochate stwory kierują się nieco na ukos ode mnie. Tam jest przejście w rowku. A przynajmniej było, dopóki nie zawaliły go zaspy. Jestem ciekaw jak pokonają taką stromiznę. Stłumione kwiki i chrząknięcia watahy docierają do słuchu mimo czapki i kaptura. Teraz ani drgnąć. Pień olbrzymiej wierzby pochłania mnie w siebie, i odtąd mam poczucie, że wytrwam jak to drzewo, ile będzie trzeba.
I znowu zaskoczenie. Nie próbują sforsować rowu. Kontynuują marsz wzdłuż niego, nieopodal moich przysypanych już śladów. Spryciarze! Tak, wierzchem zmarzniętych starych zasp idzie się wygodniej, choć nie wiem czy dzikowi też. Gromadka przetasowuje się z hałasem I dostrzegam jak miejsce dwóch przodowników zajmują inni. Tu teren jest nieco lżejszy. Rosnące po drugiej stronie rowku tarniny i głogi zatrzymały nieco śniegu. Cóż za solidarność w chłodzie! Teraz prowodyr stada wypocznie nieco i nabierze sił przed dalszą wędrówką. Z zachwytu chwili wyrwa mnie obraz zjeżdżającej plamy, lądującej z kwikiem na dnie oblodzonego rowku. Opętany ślizg! Coś delikatnie pęka z chrzęstem. Pewnie kawałek lodu… Grupa zatrzymuje się na to zamieszanie i już słyszę zdziwione, zaniepokojone odgłosy. Największy staje na krawędzi i jakby zerkał w dół. Stąd nie widzę gapcia, który wpadł. Zaspy ogromne, wysuwające się ‘’daszkami’’ pokrywy nad rowek. Stadko nie niepokoi się zbytnio, całkowicie są pochłonięte wydarzoną sytuacją i towarzyszem w dole. Pewnie próbuje wyleźć. Jaka szkoda, że nie mogę się ruszyć by zerknąć co tam się dzieje. Wymiana pogłosów między dołem a górą. Zaczynam już się martwić o tego pechowca. Wiem jak ciężko jest wydostać się po takiej stromiźnie przez zaspy, zwłaszcza gdy jest się ciężkim, niezgrabnym zwierzęciem bez rąk do dyspozycji. I wtedy dzieje się coś, co na długo odciska się w pamięci piętnem wzruszenia. Momentami bura sylwetka zwierza niknie w podmuchach bladej zasłony żywiołu. Mam wrażenie, że spoglądam na jakiegoś pradawnego ducha. Mądrego i dostojnego. Czarna Zjawa. Książę tutejszych pól. A on po prostu.. jak stał, tak podskoczył na tylnych biegach, przednimi wbijając się w krawędź zaspy. Olbrzymie cielsko traci równowagę i pociesznie bokiem zjeżdża na sam dół. Do niego. Pociąga za sobą małą lawinę. Ale.. przetarł mu szlak. Po chwili wynurzają się oboje, witani również mieszanymi głosami pobratymców. Tak — dziki to bardzo rodzinne i inteligentne zwierzęta. Wiadomo nie od dziś. Może i dlatego tak je pokochałem poświęcając lata, nie bacząc na pogodowe sztormy, aby po prostu być z nimi jak najbliżej. Grupa czarnych wędrowców oddala się ze srebrnym szmerem, a ja pozostaję znów w towarzystwie wyjącego wichru i atakujących nieosłonięte fragmenty twarzy śnieżycy. Jakby chciała mnie ocucić. Odeszły, choć zostawiły za to coś cennego. Bo czuję, jak w sercu wyryte dziczą racicą spisało się kolejne z najpiękniejszych wspomnień… i mroźne przesłanie srogiego Ducha Zamieci.
Z pamiętnika Zimowego Podróżnika: Noc Wędrowna
Uciszyło się. Szalejące przez kilkanaście godzin żywioły zmęczone, wytańczone, wyczerpały wreszcie swą dziką furię. Woda, ziemia, powietrze — wszystko to przytuliło się w końcu zgodnie i zasnęło pod tonami bielusieńkiego puchu. Jest spokojnie i cicho. Czasem brzęknie gdzieś na mrozie niewidoczne źdźbło, ot zimowa symfonia ciszy przy akompaniamencie harcujących myszy. Nocne pola spowił zachwyt lekkiej, białawej mgiełki. Nieruchome widma zasypanych drzew wyłaniają się niczym zjawy, narzekając na wspomnienie tragicznej zamieci. Wyglądają upiornie, pięknie i nieziemsko. Czar zimowego cudu zachwyca zestrojone z nocą oczy, przenosząc umysł do krainy duszy. Na miedzach sterczą buńczucznie maszty chwaścianych kikutów. Czego one nie przetrwają.
Pochłaniam wcale nie forsownym marszem kolejne i następne kilometry. Czuję się jak polarnik, przemierzający bezkres arktycznego piekła. Gdzie okiem nie sięgnąć, tam ściele się otchłań wszech-panującej bieli. I możesz tak wędrować bez końca, dopóty sił starczy lub nogi nie odmówią posłuszeństwa. Dopóki maszerujesz, jest przyjemnie ciepło. Doskonale udało mi się dziś dobrać ubiór. Nie zagrzewam się, a ciepła z podchodu wystarcza na półgodzinny postój. Idealnie. Ogarniam wzrokiem… Wolność… taką wolność, którą to nie mogę się nasycić. Bo te zaśnieżone bezkresy tkwią oto przede mną puste i ciche, a ja mogę podążyć w dowolnym kierunku, tak daleko jak tylko zapragnę. I polami wymijać, co większe wsie. Przestrzeń jak nigdy zaprasza do wędrówki. Śniegu nie ma aż tak dużo, nie męczę się wiec zbytnio. Bo pamiętam czasy śniegów kopnych i po pas, w których brnięcie powodowało wyczerpanie już po kilku kilometrach. W plecaku są kanapki i dwa termosy. Z jednego krzepi herbata z własnoręcznie zebranych dzikiej róży i jarzębin, w drugim gęsta zupa. Iść, nie przestawać…
Poirytowane kwiczoły terkoczą niepocieszone, kiedy mijam krzaki tarnin i głogów. Nie dziwię im się. Na pewno gdybym wiedział, że tu śpią, obszedłbym to miejsce. O dziwo, nie napotykam żadnych zwierząt, choć śladów co kawałek sporo. Jeśli pokrywa śnieżna utrzyma się długo, ta biała kartka zaroi się paciorkami tropów. Tu przy rowie, jakieś trójpalczaste, na pewno nie bażant, za duże. Czyżby żuraw? Wiem, że sporo z nich nie podjęło wędrówki. Co kawałek sarnie kopytka, a gdzieniegdzie śmieszne znaki zajęczych skoków. Z rzadka ukazują się pojedyncze tropy dzików i mam wrażenie, że wszystkie ślady są z dzisiaj. Inaczej być nie może, jeśli zadymka przycichła w dzień. Tłumaczę sobie to tym, że jest jeszcze wcześnie. ‘’Dzicza godzina’’ w tych okolicach zaczyna się na dobre około 23. Wtedy najbardziej można się spodziewać czarnych kolosów. Obserwując ślady, zamyślam się nad mądrością zwierząt. Praktycznie żadna ścieżka nie prowadzi przez otwarte, gołe pole. Doskonale wiedzą, że nie ma czego tam szukać i wystawiać się niepotrzebnie na działanie zawiei i mrozu. Prastary instynkt nieomylnie prowadzi je ku miedzom, olszynom i zadrzewieniom, gdzie spadło mniej śniegu i można wydrapać coś do zjedzenia. Takich miejsc nocą nie wizytuję. Chętnie zmagam się z kaprysami pogody i tym bardziej ucieszam kiedy w tej małej replice Arktyki, przykucnąwszy w porę, mogę odprowadzić wzrokiem jakiegoś zagubionego zwierzęcego podróżnika. W takich warunkach jak dziś bez problemu wypatruję ich z dala, zanim mnie jeszcze usłyszą.
Nozdrza atakuje zapach świeżego błota i rześkiej wody. Słyszę jej narastający plusk i już uśmiecham się w myślach. Tak! Wróciły bobry! Bulgot wodny dobywa się z niewielkiej zapory, którą pracowite zwierzątka już zdążyły wznieść mimo chłodów. Nie poddają się. Bo w zeszłym roku im ją zniszczono. Zepsuto kilka, przez co rowy wyschły na wiór na wiele miesięcy. Ostatni deszczowy czas napełnił je znów, a to wystarczyło nieustępliwym grubaskom do powrotu i działania dla dobra człowieka, oraz wszelkich innych stworzeń. Przy tamie dostrzegam na śniegu mnóstwo tropów. Fragmenty są niezamrożone. Mam wrażenie, jakby wszelkie stworzenie z pól przychodziło pić właśnie tutaj. Są lisie i kunie łapki, sarnie kopytka, a nawet ptasie skoki. Bobry chcąc nie chcąc pomagają na wiele sposobów innym mieszkańcom tego światka. Wystarczy, że się osiedlą a już dzieje się dobrze. Mój Ty kochany Bobrze. Choćby dlatego warto było maszerować tyle kilometrów aby się tego dowiedzieć, że znów jesteś. Jak zrobi się cieplej wrócę tu podziwiać jak pracuje. Pamiętam takie sceny z niektórych pełni księżyca. Rowek jest głęboki, siedząc na jego skrawku wysoko, mam widok na strugę i leniwie sunącego grubasa. Miejscami bywa tak płytko, że zwierz musi człapać. Widok tego czujnego przecież zwierzęcia w blasku odbijającego się w kipieli miesiąca jest iście urokliwy jak on sam. Już nie mogę się doczekać.
Zadziwia mnie ta tajemnicza aura. Mimo lekkiego wiatru mgła przybiera na sile aż tyle, że zamiast zadrzewień na horyzoncie dostrzegam jedynie rozmazane bure plamy. Jakby chciały skryć swe sekrety w zawoalowanym misterium pustki polnej. Zwierząt nie napotykam dziś nawet na postojach. Czyżby wichura tak dała im się we znaki? Trwa też przecież Lisi Bal. I kiedy borykam się z myślą, że nie spostrzegłem nawet żadnego lisa jeden z nich zasuwa bokiem. Ależ ma tempo! Zastygam natychmiast w bezruchu. On zwalnia i wychodzi na drogę przeskakując na drugą stronę. Nadal tkwię. Z nudów odliczam. Po 2 minutach zwierzak wyłania się znów i wraca niemal swoim tropem. Czyli był się napić tam, gdzie bobry mimowolnie uczyniły wolne od lodu skrawki. Jakie to ważne — bo jedzenie śniegu nie zaspakaja na mrozie pragnienia, a je wzmaga jeszcze. Mikita znika mi z widoku w chmurze srebrnego pyłu, jaki wznieca po sobie podczas gonitwy. Sunie jak strzała. Żegnam go ciepło w myślach, życząc najlepszych łowów i bezpiecznego szlaku. Tej nocy przemaszerowałem około 20 kilometrów. Dziewięć godzin w terenie. Tak to się wlecze z postojami. W nastroju aury coś się zmieniło. Wilgoć wieszczy zmianę…
W powietrzu wisiała odwilż. Za kilkanaście godzin świat zachłyśnie się deszczem.
Pamiętnik Wędrowca: Roztopy
Padało od świtu. Wilgotne stróżki sączyły nieubłaganie wodniste korytarze, miękcząc śnieg do postaci galaretowatej papki. Wraca do formy pierwotnej. Z wody powstałeś… i wodą powrócisz. Lodowe okowy tajały szybko odkrywając bogactwo form, kształtów i kunsztu jaki wyczarował przez ten czas mróz. Pobudował zamki i fortece obwarowane fosami, stworzył pałace spływające, tu i tam wyżłobił koryta poszarpane. Zwykły polny rowek, a tyle zachwytu w przemianie. Roztopione śniegi napełnią po brzegi i może wrócą tu bobry. Dobrze by było. Bo jak są bobry, to nie ma suszy, a one za darmo odwalają robotę, którą musielibyśmy zainwestować w małą retencję. Czego i tak nie robimy. Nie szkodzą, a pomagają w dobie zmian klimatycznych. Rześki zapach wszechobecnej wilgoci. Jeszcze tu i tam dało się przejść, za moment zapanuje plucha w błotach. Jak szybko przemija zima! Wieczorami podmarza na noc. Maszeruję wtedy z upiornym chrzęstem skołtunionych grud, który mam wrażenie słychać na kilometry. Z podchodu zwierząt nici.
Siadam u wierzb nad strumieniem i słucham jak żywioł balansuje na krawędzi temperatur. Subtelne ‘’kap’’ ściekających kropli ściera się z trzaskiem odrywanych fragmentów lodów, te stukają zahaczając z nurtem o kolejne lodowe wyrwy. Sennie pokrzykuje bażant śpiący na którymś z drzew. Zwykły, polny rowek…
Mroczna magia Świerków
Obok mnie po lewej świerkowy zagajnik bawi się resztkami słońca malując widowiskową grę cieni. Granica światów. Niezwykłe, jak wiele pamięta Ziemia. Ile można z niej wyczytać. Tu gleba kwaśna, tam bardziej zasadowa, miękka, próchnicza, przesuszona, wilgotna? Drzewa to wiedzą i wskazują sobą. Szlak prowadzi niezmienną jak wyrok linią, tu Dostojni Świerkowie, tam z prawej Królestwo Olch. Te jeszcze cieszą się światłem. Spoglądam na tą różnicę z fascynacją. Moja droga wiedzie dziś właśnie tędy… Mroczny, skąpany w szarej poświacie bór wyciąga iglastą dłoń z zaproszeniem do krainy swego cienia. Jakże tu inaczej. Chwilę zastygam w podziwie dla cudu, jaki igra w stłumionych pląsach światłocienia. Misterium zjednoczenia. Pożegnanie słońca. Bo pod świerkowy okap już ono nie dotrze. Nawet nieco się waham, czy naruszyć bożą świętość tej ostoi.
Potężne chojary dotykają piętnem tajemnicy. Otulają sekretem. Ciemnozielona świątynia igieł. Choć w środku widać na odległość, górę przesłaniają czochrate gałęzie. Pradawny chram natury. Czuję się jak przed wiekami. Jak tu cicho… Pachnie żywica. Jeden z nich ma rozdartą korę wokół na wysokości pasa, chyba jakiś rogaty zwierz ćwiczył na biedaku swoje poroże. Wiatr tańczy w koronach leniwie bujając wierzchołki olbrzymów, ale tu na dole jest zupełny bezruch. Drzewa pochłaniają całą energię Jakby nic się nie działo. Tutaj nie ma ryzyka, że zleci na łeb jakaś gałąz. Przede mną nie wiem jak długo marszu wśród świerkowej braci. Kępy igieł działają jak gąbka, wytłumiając wszelkie dalekie odgłosy. Już nie słyszę czarciego piszczenia olch. Wyobrażam sobie jak piekielnie ciemno będzie tu nocą, I nawet pewnie strasznie. Dziś ‘śpię ‘ właśnie tutaj. Wiechcie potarganych smreków hamują wszelkie podmuchy, a przecież wiem jak ziębiło na polach. Widoczność spada niemrawo, sycąc ten cały mieszkający tu cień, głębią odwiecznej czerni. Zasłuchany w ostatnich odgłosach mysikrólików, spajam się z nią powoli, stając się na te parę godzin jednią ponurego iglastego żywiołu.
Oaza
Leśne oczko wodne w głębi ostoi, do jakiego docieram po dwóch godzinach drogi okazuje się zachwytem przerastać moje najśmielsze oczekiwania. Po tak długim czasie mroku chojarów nieboskłon nagle otwiera się błękitem, objawiając kolejny sekret. Niebieska kopuła wyłania się jak podarunek. Więc to jest tajemnica świerków. Dzika oaza obfitości. Tu zima zatrzymała się trochę na dłużej. Chyba nie wie, co dzieje się dalej. O ile na polach i drogach już rozmiękło, tutaj temperatura jest odczuwalnie kilka stopni niższa. Jakiś zaklęty kąt. Zbuchtowana ziemia kłębi się tabunem twardych grud. Dziki nieźle narozrabiały. Wszystko nadal przymarznięte. Mimo to, właśnie do tego zimowego zakątka zmierzają wytrwale wszyscy mieszkańcy lasu. Powalona mocą żywiołu, ogromna stara wierzba spaja się zastygła w lodowym lustrze. Mozaika powalonych gałęzi, które sterczą wykrzyknikami kikutów w niemej skardze swojego losu. Te są uosobieniem chaosu. Dzikość maluje niepowtarzalne piękno. Ziemia i woda uczyniły siebie jednią. I właśnie na łączeniach gałęzi z lodem błyszczy się nieco niezamarzniętej wody. Procesy gnilne drzewa robią swoje, ale dzięki temu powstają swoiste ‘’miski’’ gdzie zwierzęta mogą się napić. Matka Natura dba o swoje zwierzęce dzieci. Dostrzegam ślady jednego średniego jelenia, wszechobecnych saren i upartych dzików. W lodowej powłoce zapisała swój skamieniały trop kuna. Oczyma duszy widzę i wyobrażam sobie, jak cudownie musi być tutaj podczas pełni, gdy księżyc posrebrza zimowe zwierciadło kaskadami bladych promieni. A Ty czuwasz siedząc na powalonym drzewie w zachwycie i niepewności, co i kiedy z otchłani lasu nadejdzie.
Teren opanowały olchy. I to one wyśpiewują tutaj przy najmniejszym podmuchu swoistą melodię tego skrawka. Zawodzące jęki. Rozwlekłe, straszące piski niosą się przeciągłym echem z każdym wdechem wiatru. Czarcia sonata. Ale mi nie przeszkadza. Izolowany, zaczarowany, zapomniany świat pochłania mnie w siebie z każdym szelestem, zapachem, kolorem, przejawem kłębiącego się mimo wszystko życia. Brodawki na olchach. Jakieś dziwne grzyby. Sploty korzeni. Bębnienie dzięcioła. I wreszcie, jakby dopełnienie pojawiają się czyżyki z wesołym gwarem ptasiego zapału. Te nucą piosenkę zimy. Nie mogę się nadziwić, jak bardzo tu chłodno. Po godzinie postoju ziąb przenika już całe ciało, delikatnie wypraszając ze swej pieleszy zaginionego wędrowca. Kompozycja wilgoci i chłodu robi swoje, odbieram tak, jakbym miał wyziębione kości. Dziś nie zostanę tu na noc, choć kusi. Kto wie, co tam się jeszcze kryje. Może i łoś zbłąkany dociera? Wilk cichcem przemyka? Lis w szuwarach drzemie? Albo wiosną legną się traszki? Olchy. Skrzypiące strażniczki. Tylko one znają najskrytsze tajniki tutejszego zwierzęcego żywota. Będą o nich nucić po wsze czasy.
Z pamiętnika Wędrowca: Dawne dzikie obserwacje
I stało się. Zaskoczył mnie zupełnie. Wracałem z niedługiego czuwania zimą, zgarbiony, zmęczony brnąc przez kożuchy miękkich zasp. Zimowa, śnieżna noc ma tą zaletę, że na białych połaciach widać dobrze z daleka. Wokół bielusieńkie przestrzenie. Śnieg skrzypi jak diabli. Martwota i bezruch. I gdy w którymś momencie podnoszę głowę, zastygam w głębi zdumienia.
Gdzieś kilkadziesiąt metrów przede mną, beztrosko buchtuje potężny dzik. Dreszcz przeszywa prądem., to musi być On sam! Czarna Zjawa… Dzik nie robi sobie niczego z mojej obecności, ryje i parska, próbują przez śnieg i zmarzlinę dogrzebać się do resztek kukurydzy. Czyżby mnie nie słyszał? Przecież śnieg trzeszczał. Czuję się dość niekomfortowo — tu on, olbrzym, wokół śniegi i brak najmniejszego drzewa, nie wiadomo co zrobi… Tyle się przecież nasłuchałem historii o tych gniewnych i groźnych odyńcach. Pies przy mojej nodze kuli się i przytula — ani mu głowie do niego biec. Rzecz dzieje się lata wstecz — wtedy jeszcze się boję, i zachowuję irracjonalnie. Głośno rozpinam suwak kurtki i hałaśliwie odpinam rzepy plecaka, licząc że te odgłosy jakoś go spłoszą. Czekałem już długo, sytuacja staje się napięta, chcę wracać. Zwierz nie reaguje. W końcu, jakim jestem zagrożeniem i co mógłbym mu zrobić? On jest tutaj panem..
Zaczynam klaskać w dłonie i coś pośpiewywać. Wtedy fuka i niechętnie, bez pośpiechu obraca się zaczynając umykać w stronę najbliższych zarośli. Parska i dyszy niechętnie. Mimo wszystko oczarowany podziwiam, jak pruje przez zaspy wzniecając fontanny pylistych śnieżyn. Jak taran forsuje łan suchych badyli, rozsiewając echa suchych trzasków…
A wokół tylko biel po nim została.
Na dziczym szlaku: Pułapki Żywiołów
Wędrując po trzcinowym królestwie masz prawo poruszać się z duszą na ramieniu. Bagna zamarzają bardzo trudno, jedynie przy dużych mrozach utrzymujących się jakiś czas. I choć różne ptasie strachy odleciały do ciepłych krajów, tu nadal straszy. Nocą bobry chroboczą tęgo, zwierzyna skrobie po lodzie, aby dostać się do wody. Śnieg paradoksalnie nie gasi pragnienia, działa wręcz odwrotnie. Zwierzęta to wiedzą. U stóp szuwarów przemykają jak cienie ptasie zjawy — może kurka wodna lub kropiatka? Widma są tak zwinne, że nie udaje mi się tego ustalić. Ktoś jednak został tu na zimę. Na cienkich gałązkach wierzb w oddali kołyszą się remizowe gniazda. Wyglądają jak wielkie puchate kapcie. Mijam poszarpane cielska wierzbowych bab. Nadgryzione bynajmniej nie zębem czasu, roztaczają dziarskie korony niczym proporce. Są w swoim żywiole. Mimo okaleczenia przez bobrowych drwali. Moczary potrafią wypłatać figla i skryć swoje niedostępne na co dzień tajemnice, nawet zimą. Skute lodem szlaki, głuche odwieczne ścieżki na te kilka dni w roku otwierają wrota swoich sekretów. Ale uważaj! Gdzieniegdzie napotkasz parujące, nietypowe kręgi. Siwo, jakby dym leciał. Czarcie kotły? Prawią wierzbowe słuchy, że tam właśnie miesza swoje niespodzianki stary bagienny diabeł Rokita. Oparzeliska… miejsca te nie zamarzają niemal nigdy, chyba, że naprawdę przymrozi. Ale i wtedy warstwa lodu w takich miejscach jest dużo cieńsza. Omijać z daleka. Procesy gnilne jakie zachodzą gdzieś w dnie, systematycznie podgrzewają wodę w jednym miejscu. I morza trzcin, wzburzone, że śmiesz naruszyć świętą zwierzęcą przestrzeń, pałają niejedną przygodą. W miejscach przy łodygach gromadzi się powietrze. I o ile na toni wodnej panuje lity lód, tak przy szuwarach obłamuje się często aż po kolana. Jeśli ze szczęściem, pod spodem jest druga warstwa lodu. Jeśli nie, chlup, i można wracać do domu…
Lodowi i wodzie też nie wszędzie można zaufać. Są miejsca, w których nie wiadomo skąd toczy się cieplejszy, podwodny nurt. Nie ma chwili na gapiostwo. Zdjęta czapka i uszy w pogotowiu, na każdy podejrzany dźwięk. Otacza mnie łan zgniłożółtych, sterczących łodyg. Są jak osobny las. Hałasują jak diabli. Słychać dzięki nim najmniejszy podmuch wiatru. Dusza na ramieniu. A to dlatego, że w każdej chwili możesz wejść na śpiącego dzika. Wiem od lat, że mają tu barłogi. I mimo, że nie zapuszczam się w boczne ścieżki, z nimi nigdy nie wiadomo. A potrafią spać twardo. Razu jednego dosłownie wszedłem na takiego śpiocha. Myślicie, że było go widać? Dzicza sypialnia to osobny kunszt. Pamiętam jak ze zdziwieniem przypatrywałem się kiedyś pierwszemu w życiu barłogowi. Trzcina była pocięta równo na kawałki, jakby ktoś zrobił to nożyczkami. Zwierz użył zębów, aby sobie dogodzić. Potrafią też przykryć się od góry (nie wiem jak) i wtedy widzisz taki jakby ‘’snopek siana’’ w głębi bagna. Dawne to były czasy, jednak zdarzenie zapamiętane. O, co tu robi taka kupa trzcin? Jakby szałas ktoś ułożył. Wejdę, zobaczę…
’Szałas’’ podskakuje do góry, a z niego wylatuje ogromny dzik. Frontem do mnie, chybił o jakieś 10 centymetrów. Takiego skoku w życiu nie widziałem, ale po sekundach kamiennego przerażenia rzucam się do ucieczki po prostu przed siebie. On już gna w drugą stronę. Słyszę jak szeleści i zastanawiam się czy pędzi za mną. Lód nie wytrzymuje tej niespodzianej galopady. Chwyta mnie zimna woda, studząc moją panikę. Wyczłapuję się i docieram do nieco rzadszego porostu. Dlatego dziś mogę napisać, że przy trzcinach są puste przestrzenie. Słyszę go, jak w oddali się kręci. Wiem, że olbrzym jest bardziej przerażony niż ja. No jakbyście się czuli, gdyby Wam nocą dzik przyszedł do łóżka? To nie pierwsze moje spotkanie, ale nigdy tak bliskie. Miałem wtedy może 16 lat i zupełnie inne podejście do zwierzęcych spraw niż obecnie. Wtedy pragnąłem mocnych przeżyć i adrenaliny, bez zważania na komfort zwierząt. A tą zapewniały nocne wyprawy ‘’na dziki’’. Odgłosy zbudzonej poirytowanej watahy, kręcącej się z szelestem wokół, też nie należą do przyjemnych, zwłaszcza, gdy nie masz pojęcia, gdzie tak naprawdę są.
O każdej innej porze roku-dopóki nie nadejdą długie, ostre mrozy, miejsce jest swoistą fortecą obwarowaną błotem, mułem, szlamem i roślinnością. Zwierzęta mimo to, jakoś potrafią się tam poruszać. Latem i dopóki jest ciepło, dostępu broni dodatkowo armia komarów i meszek. Szerokie ścieżki wyznaczają pradawne przesmyki ciężkiego zwierza. Przez niego na wskroś znane i przewędrowane. Na szlaku do wodopoju krzyżują się ścieżki tropów zwierzęcych wędrowców. Szepty Kniei spisują swe opowieści w śniegowym pamiętniku. I tak powinno pozostać. Pewne sekrety zachowują swoją magię, kiedy spaja je zew wiecznej tajemnicy.
Z pamiętnika Wędrowca: Marsz saren
Jeden z tych pogodnych, zimowych, a niebieskich dni, kiedy górują wyże. O poranku jestem w niewielkich olszynach, miejscu przyrodniczo tak bogatym, że za każdym razem zdumiewa. Wielkości może ponad połowy boiska piłkarskiego, z otuliną podmokłych szuwarów, rowków i trzcinowisk. Dziś wszystko zmrożone. Podążam zwierzęcą ścieżką. Przysłuchuję się nawoływaniom bogatek i podziwiam ptasi gwar ornitologicznego bogactwa. Jest modraszka, kosy, dzięcioł pstry, a gdzieś dalej skrzeczą kwiczoły. Sójki i kruki. Prześwity na przestrzał wśród nagich drzew, umożliwiają wygodną obserwację. I wtedy je dostrzegam. Grupa kilkunastu saren, kieruje się do olszyn, w których właśnie jestem. Wyszły nagle z pobliskiego zadrzewienia, i prują przez gąszcz swobodnie, pewne swojej tutaj samotności. Co robić? Błyskawicznie rozglądam się wokół z nadzieją szybkiego odnalezienia miejsca, gdzie mógłbym cicho przycupnąć i przeczekać ich przejście. Nie ma. Wszędzie gęsty podszyt i krzaki, jeśli zrobię krok i zaszeleszczę, usłyszą mnie, uciekną. A one tuż. Właśnie wchodzą do ostoi. Nie mam gdzie czmychnąć. Robię jedyne co w tamtym momencie mogę — przywieram plecami mocno do pnia najbliższej olchy i czekam napięty.
Pochód prowadzi jedna z kóz. Idą ścieżką, którą ja miałem przed chwilą podążyć. Oh… Tak mi niestosownie, że znalazłem się tutaj o niewłaściwym czasie.
Zamieram w oddechu spajając się w kamień, kiedy mija mnie przewodniczka. Nic. Za nią, druga, trzecia. Czarne ślepka błyszczą. Z sympatycznych nozdrzy bucha para wydechów. Mam wrażenie, że tylko nieco przyspieszyły kroku. I kolejna, następna. Dlaczego się nie boją? Czyżbym aż tak się zakamuflował? Spoglądając z tak bliska dostrzegam nieznaczne różnice w ich wyglądzie. Nie są takie same, choć z daleka każda taką się wydaje. Śliczne. Są na wyciągnięcie ręki, każdej mógłbym dotknąć. I gdy mija mnie ostatnia maruderka, płonę szczęściem. Udało się! Tylko jak? Widocznie nie spodziewały się tutaj nikogo, a mój stopiony ubiór, przesiąknięty świeżością lasu, dopomógł. W życiu nie widziałem ich z tak bliska. Tamten zapamiętany obraz długo wraca do mnie w snach, chwilę przeżywam wciąż na nowo.
Lisie Marzenie
Mróz kąsa zadziornie, jakby chciał wygnać ciekawskiego wędrowca ku domostwu ciepłemu. Pogoda znów rządzi się swoimi kaprysami. Miał być czerwony zachód słońca, gwiezdne niebo i księżycowe srebro czarujące ośnieżone pola wspomnieniem magii pradawnych zim. Tymczasem gapię się na skłębione chmury i siłuję na cierpliwość z lodowatymi podmuchami żywiołu. Nie tak miało być… Drzewa szemrają sennie, im aura obojętna. Mijają dwie godziny młodej nocy w czatowni, przerywane ratunkiem w postaci parującej herbaty z cytryną, kiedy dostrzegam szarą smugę prującą w pędzie białe połacie polnej pustki. No wreszcie jesteś! Tak się przed momentem zastanawiałem, gdzie się podziały lisy. I jeden oto gna. Mimo braku księżyca widać doskonale. Ich czas, lisi bal godowy. Zwierz raptem przystaje w pędzie osadzając się na ‘’siad’’. Co u licha leśnego jemu?
— Hauuuuu!! Auuuuuuu… Hauuu….!
Nadlatuje zew z tęsknym akcentem. Kończy frazę ostrym szczeknięciem. Jakże idealnie to samotne lisie wycie wpasowuje się w biały krajobraz wszechobecnego chłodu. Pieśń rudzielca czaruje duszę, stawiając kropkę baśniowego zakończenia tego czuwania. I nie mogę wyjść ze wzruszenia. Taka niespodzianka! Po tylu latach obserwacji. Bo jeszcze nie zdarzyło się, aby lis odezwał mi się widoku, z tak bliska. Zwykle, słyszałem ich pieśń, gdzieś kołaczącą echem w oddali. Teraz przeniknęła do serca, w pełnym majestacie zwierzęcego sekretu. Mroźny cud. A on biegnie dalej. Może za tropem liszki… Po chwili znika mi z oczu.
W lesie coś szura po liściach. Rozwiązanie pokazuje się niebawem, w postaci czterech saren wylegających z leśnego skraju na pole. Poruszają się swobodnie, ufnie. Zupełnie, zupełnie inaczej niż większość ludzi zazwyczaj ma okazję oglądać. Jedna jest ciut mniejsza od pozostałych, pewnie tegoroczny koziołek. On wybiega momentami na boki i nie trzyma szyku. Reszta podąża zgodnie. Widać, że maszerowały ‘’na pewniaka’’ i nie zatrzymają się tutaj. Choć schylają co i raz głowy do ziemi, jakby chciały wybadać, czy może jednak jest tu coś do zjedzenia. Rodzinna grupka. Jest bardzo wcześnie — dopiero siedemnasta. Jeśli zasadzicie się kiedyś na nockę pod lasem, to właśnie sarny wyjdą jako pierwsze. A spora szansa, że będą już na polach przed zmierzchem. Niezbyt dobrze radzą sobie z większym mrozem. Dlatego pierwsze ruszają na żerowiska. Dziwię się tylko, że wybierają przedzieranie się przez zaśnieżone pola, mimo pełnych paśników nieopodal. Na jelenie i dziki trzeba trochę zaczekać, a często nie pojawiają się wcale. Kiedy ich czarne sylwetki gasną na dalekim horyzoncie, z lasu wychodzą trzy kolejne. Czyżby aż tak rozproszona grupa? Te obwąchują świeże ślady poprzedniczek i raźnie podążają tą samą ścieżką. Mam przeczucie, że już na oziminie połączą się w jedną grupę. I kiedy ich czarne, nieco ‘’psie’’ sylwetki gasną na horyzoncie, decyduję się na powrót. Zimno daje w kość i choć wytrzymałbym jeszcze… Te chmury. Nie będę jednak dziś czekał na dziki. Choć widok brnącej w śniegu watahy to nie lada gratka. Lis jednak bardzo wzruszył i zamyślił. Zastanawiam się, tak naprawdę, jak mało jeszcze widziałem. Wracam szczęśliwy, spełniony i wdzięczny, oczarowany ciągle echem lisiego zewu, który rozbrzmiewa ze wspomnieniem mocą, jakby nigdy nie ucichł…
Pamiętnik Wędrowca: Odpoczynek
Lodowa oaza przywitała go chłodem. Widok rozciągał się na nieprzenikniony okiem chaos gęstwin. Nieuchwytna aura tajemnic drzemała tu jeszcze przykryta śniegiem. Czas na moment zatrzymał się, skrzętnie notując w zimowym pamiętniku nocne wspomnienia topieli. Tu najlepiej było zespolić się z Ciszą. Po drodze napił się wiatru. Przytulił z mrozem. Zatańczył z Brzozą. Ukochał Dęby. A echo świata odpowiadało. Pokazywało coraz więcej i niemało. Olchowe Strażniczki nuciły skrzypiącą pieśń, wyśpiewując wspomnienia dawnych zdarzeń tego zakątka. Jęki, gawędy, skargi złowrogie, śmiechy… On słuchał. Cierpliwie, wszystko o czym chciały powiedzieć. Rozejrzał się wokół i dostrzegł ślady swoich zwierzęcych braci. Byli tu przed nim. Przybyli nocą, tłumnie. Lis, sarna, dziki, jeleń, kuna… W głębi duszy tęsknił, że nie może być teraz blisko z nimi. Złociste refleksy południowego słońca mizdrzyły się w lustrze zamarzniętej sadzawki. Bór oddychał jeszcze pamięcią zimy. Z głębin ciągnął ziąb, chwytając za dłonie, jakby chciał poprowadzić w ten marsz ostatni. Stamtąd dolatywały dzięciole werble. Chwilę potem żółta magia sfrunęła na skrzydłach czyżyków. Olchowe wierzchołki wypełniły się odwiecznym gwarem ptasio — drzewnej przyjaźni. Najpierw usłyszał tło szmeru. A potem objął go deszcz olchowych nasionek, strącanych niechcący przez pracowite ptaszki. Pod błękitnym dachem zaczarowanego świata… Nieśmiała sarna wyjrzała spomiędzy buków, udając że tylko przypadkiem się tu znalazła. Spoglądała zdziwiona, czujnie. Najwięcej magii las odsłaniał w bezruchu. Pędzący człowiek potrzebuje się zatrzymać, aby doświadczyć. Coś zatrzeszczało w oddali, obwieszczając nadejście kolejnego zwierzęcego wędrowca. Modraszka zawisła na gałęzi — lazurowy klejnocik przyglądał się ciekawie w podnieceniu strosząc buńczuczny łepek. A on nadal stał… Teraz, ani śmiał się ruszyć. Choć czuł się tak swobodnie. Istnienie przytuliło się w odczuwanym zjednoczeniu. Dziękował. Uśmiechnął się szeroko do śladów pod stopami, drzew, wody, ptaków, słońca…
Miał już wszystko.
Pełnia śpiących kwiczołów. Czas huczki
Po kilku dniach dżdżu i delikatnych słot, wreszcie niebo zaczęło się przecierać. Księżycowy Czarodziej, co to dopiero wynurzył się zza kotary chmur, zerknął z niebios na błotniste kałużyska. Srebrzystym promieniem omiótł połacie i przemianę postanowił uczynić. Wezwał na pomoc ziąb, chłody i zimnicę. Odwieczna kompania, braterstwo śmierci… Po polach spaceruje powoli Dziad Mróz, księżycowy pomocnik. Bruzdzi, ścina, utrwala i grudzi. Bo i grudzień w kalendarzu nastał.
Idę powoli, starając się nie szeleścić. Nie jest to łatwe, gdy wszędzie walają się sterty wypłowiałych liści. Ziemia kołdrą się otula od mrozu. Wokół mnie pustki i przestrzenie rozległych pól. Srebrzyste blaski prześwitują ponad jesionową aleją mamiąc wzrok czarami psot. Wyobraznia harcuje. Swoje widzi. Nastroje. Podziwiam jak zmieniają się moje. Od dziwnego zablokowania w splocie, po smutek głęboki nad zdarzeniami świata. I gdy tak siłuję się z przemyśleniami, na baczność podrywa mnie niespodziany łopot.
— Trt Tritt, ttt, kuiiiit!
Poderwało się kilka ptasząt z krzaków obok. Ojej, kwiczoły! Śpią tutaj? Przepraszam! Gdybym wiedział, że tu jesteście… Wybrałbym inną drogę. Kolejne kroki przynoszą następne alarmy. To nie było kilka ptaków. Kwiczoły siedzą wszędzie wokół i podrywają się stadami ze szczebiotem gdy mijam kolejne krzewy. Ulatują w srebrzystą przestrzeń. Część zostaje i terkota. Widowisko oniemienia. To jest jakaś olbrzymia grupa wędrowna. Setki ich podrywają się w powietrze, zataczają krąg i osiadają. Głupio mi, że tak im przerwałem, lecz chodzę tędy tyle razy i nigdy nie było. Pocieszam się, że wszędzie tutaj są owocowe krzewy, ptaki rankiem będą miały pod dziobem stołówkę dla uzupełnienia energii. A dla mnie to lekcja. Dla nas wszystkich. Opowiadam na wędrówkach często o tych zakrzaczeniach — ileż ptactwa tam się gnieździ wiosną. Jak pięknie hamują wiatr czyniąc wyprawę przyjemną. Myślimy — ‘’jakieś krzaki, nic tam nie ma’’. Wycinamy. A tymczasem służą one opieką nawet ciemną zimową nocą, ptasim podróżnikom z daleka. Mówię półcicho, aby się nie bały. Z kolejnych gromad startują już tylko pojedyncze sztuki. Dociera do mnie, że ten niezrozumiały niepokój który cały czas czułem, pochodził od śledzących mnie w napięciu ptaków. Gdy mijam miejsce ich noclegowiska, całkowicie znika. Za szpalerem tarniny prześwitują jakieś ciemne sylwetki. Oho, chyba sarny. Tak. Sprawdzam w nocnej lornetce. Gapią się zdumione. Idę natychmiast dalej, bo wiem że w ich mniemaniu podążający człowiek ich wtedy nie widzi. Są spokojniejsze, niż gdyby stać i obserwować lekko szeleszcząc, zwłaszcza gdy nas wykryły. Sarnie siostry spoglądają ciekawie, odprowadzając rzucanymi z ukosa spojrzeniami. Jedzą jakąś rzepę, której łan porasta to poletko.
Zasiadam pod pniem starego klonu i przepatruję lornetką horyzonty. Metoda bardzo mi się sprawdza. Zawczasu, z dużej odległości wykrywam zwierzęta i mogę je ominąć. Nie wpadam nagle, i nie przeszkadzam. Choć na polach mają dostatek żeru, staram się swoją obecność zawsze uczynić jak najmniej widoczną i kłopotliwą. Długo dziś nie zostanę. Ziąb daje w kość. Spróbuję swoich sił z dodatkowym ubraniem w czatowni, tam mniej wieje.
Negocjuję sobie z panią Zimnicą, wzdrygając na plecach kolejne dreszcze, gdy delikatne ‘’szurr’’ otwiera mi wzrok szerzej. Liściastą drogą podąża puchaty piesek. Burza myśli, kto to? Zaszemrał pazurem po jednym liściu — tak subtelnie, ledwo słyszalnie. Zamieram w kamień, zauroczony. Po ciemniej masce na pyszczku poznaję — to jenot! O rety, pewnie zaraz mnie wyczuje i czmychnie. Kroczek za krokiem, jest tuż. Ja siedzę tu może jakieś 7 minut, ślad zostawiłem świeży. A on idzie tędy i wącha. Uspokajam się. Zwierzak mija mnie powoli, jakbym dlań nie istniał. Gdy ‘’puchaty’’ szeleści jeszcze w tyle, przychodzi mi obraz. Nasze świadomości jakby na sekundy złączyły się w jeden przepływ — widzę pod katem z jego perspektywy. Jak on postrzega. Widzę siebie. Ale nie jak wyglądam. Biaława sylwetka ulana jakby z mgły, chwieje się i rozwiewa niosąc swoją esencję w pola. Nic dziwnego, że dlań nie istnieję… Bo i z jednej strony przyzwyczajam się do takich zdarzeń, z drugiej wciąż nie rozumiem i zachwycam. Czyli, jestem mu duchem. Po prostu. A jenot dziwi. Przecież podobno zapadają w jakiś rodzaj zimowego snu, tymczasem to już któryś, którego oglądam w środku zimy przy mrozie. Chociaż, gdybym był taki puchaty, też bym więcej wędrował. Szelesty malucha gdzieś gasną. W pamięci zacierają się zjawy. I nie wiesz po chwili takiej magii, czy wydarzyło się naprawdę, a może zdarzył się sen.
— Fuch — buhhh! Rozbrzmiewa gromko gdy maszeruję. Dziki ostrzegają się przed człowiekiem. Nie widzę ich. Wokół kukurydziska, więc gdzieś są. Czatownia znajduje się w polu. Widok rozległy i wspaniałe miejsce do zasiadki pełnej wrażeń. Z każdej strony doskonale będzie widać, a tędy migrują zwierzęta pomiędzy lasami. Z jednym tylko ale… Na przestrzeni, chłód dokucza bardziej. Czatowanie, to nieustanny sprawdzian siebie. Ale ja się dziś przygotowałem. Są dwa termosy, chlebak, plecak pełen ubrania i puszyste mięciusie skarpety ‘’świąteczne’’. Te do siedzenia sprawdzają się lepiej zamiast butów. Na sobie mam trzy koszulki w tym dwie ocieplane, kurtkę z wypełnieniem co nie przepuszcza wiatru, i na to dwie bluzy. Grube rękawiczki, oraz i równie uzbrojony dół wyposażony w podwójne i znów ocieplane kalesony, oraz trzy razy spodnie. W oddali przemykają i gasną światła aut. Dokądś pędzą. Tu zaś nieustraszona sowa pójdzka zawodzi śmiertelnym zawołaniem — Dziadka Mroza na pojedynek wzywa. Czernieją stożkami stare kretowiska. Zasiadka wcale się nie dłuży. Nade mną gwiazdy i sowie jęki, a w rowie nieopodal gramolą się z fuknięciami ukryte dziki. Jak pomyślę, że one teraz taplają się w wodzie… Ale stąd bierze się krzepa. Można potem wędrować gołym polem, mając naprzeciw żywiołów jedynie grubiznę czarnego futra.
Gdy ciało zaczyna tańczyć w podrygach starając się zachować resztki ciepła decyduję ruszyć dalej. Stąd, polami mam już blisko do krainy łąk i podmokłego olsu. Wiatr lekko wieje, jest bardzo przejrzyście. Darń skrzy się kryształami srebrnych migotów. Mróz pochwycił wszystko. Siłuje się z życiem. Podczas wędrówki ogarnia mnie… błogość… Ciepło wnet rozlewa się w środku. Oddech głęboki, spokojny, zdrowy. Tu nie przeszkadza żaden kurz, który w mieszkaniu tak dokucza już po paru dniach od sprzątania. Twarde, kuliste grudy czuję stopami przez kalosze — te są dla mnie jak masaż. Z każdym krokiem szerokie połacie otwierają się z gościną zmagań.. Docieram do szosy, gdzie ‘’coś’’ przemyka mi bezgłośnie przed nosem, pogrążają swój cień w polu. Dwa zające przeniknęły jeden za drugim, a teraz siedzą nasłuchując czujnie. Nie trwonią cennej energii na ucieczkę. Choć jak na zimę jest dość znośnie, i tak mi ich szkoda. Podziw. Tyle różnych stworzeń pląta się nocą, starając po prostu przeżyć. Polami, zwłaszcza zamrożonymi wędruje się wygodnie. Nie zauważasz nawet jak pochłaniasz kilometry. Długa noc pozwala na daleki obchód i tak po prostu kocham — bez zmęczenia, ogrzewany własnym ruchem i zawsze mogę przysiąść gdziekolwiek, popatrzeć na innych zwierzęcych podróżników. Wszyscy dokądś zmierzamy…
Nie sądziłem, że dziś tutaj się znajdę. Blisko 10 kilometrów od domu, przewędrowane pieszo. Lornetka pokazuje ciemne sylwetki saren, które jedna za drugą maszerują w kierunku rzepaku. Przeczekuję ich przemarsz pod ogromną Topolą. Cienie zapomnienia. Wykrzyknik hałasu. Jakiś oburzony dzik przedziera się przez podszyt z łoskotem. I to są chwile… Nie wiem gdzie jest, a on gna. Nie wiesz gdzie dokładnie wyskoczy. Nie chcę problemów ani wzajemnych pretensji. Szuram lekko nogami w miejscu, aby usłyszał. Olbrzym zmienia gdzieś kierunek i wymija mnie bokiem. Podążaj bezpiecznie bracie. Nie wychodz na otwartą przestrzeń. Posyłam mu myśl. Kiedy sarnie duchy przemijają udaje mi się bezgłośnie wdrapać na ambonę. Stąd mam widok na całą ich chmarę. Lornetka paruje na zewnątrz, od ciepła moich oczu i śmieję się wtedy. Można kupić i taką za kilkanaście tysięcy, a efekt będzie ten sam. Cierpko rozmyślam. Obcowanie z naturą. Ja, a one. Podziwiam. Ja izoluję się kolejnymi warstwami odzieży, zapijam gorącym z termosu, a one leżą na mokrym szronie, wprost w gołej ziemi. I obojętnie jakie warunki przyjdą, radzić sobie tu będą. Nie będzie ciepłego łóżka, skarpet, koca. To się nazywa przystosowanie + wola przetrwania.
— Kui, kuiii, kuiiii!
Mroczny, jękliwy zew lecący z ciemnego lasu, zapowiada łowy samicy puszczyka. Wieści, że i w gęstwinach runa gryzonie nie są bezpieczne. Ze ściany boru wychodzą jakieś ogromne sylwetki. Przypominają niedzwiedzie. Tak. W kniei nocą, niczego nie można być pewnym ‘’na oko’’. Lornetka i sposób poruszania ukazują jelenie. Te nie są tak swobodne jak sarny. Trzymają się zwartą grupą. Co chwila ‘’omiatają’’ przestrzeń wokół czujnymi głowami, i pasą się dość ostrożnie. I teraz dzieje się ciekawie. Wraz z wyjściem jeleni, część saren podnosi się, i chyłkiem uchodzi do lasu. Stada mijają się. Jakby jedne ustępowały drugim miejsca. Płowi pielgrzymi nocy. Jakaż to znajomość swego otoczenia, tak zmienionego przez człowieka i jakie przystosowanie, aby z tych przekształceń korzystać. Pamiętać wszystko muszą. Tu zaraz pod lasem rzepak, dalej oziminy, gdzie indziej rzepa czy kukurydzisko. Niekończące się stoiska biesiadne. I zawsze wybiorą świeżość, zamiast zatęchłego siana w paśniku. Tu mogą sobie nie przeszkadzać. Paśnik jest mały, trzeba się przepychać lub ustępować. Zwierzęta nie lubią zagęszczenia wielogatunkowego. To nienaturalne. Przy wodopojach, tak samo zmieniają się, korzystając o różnych potach aby sobie nie wchodzić w paradę. Z rozmyślań wyrywa mnie przeraźliwe rzężenie połączone z warkotem okraszone ‘’kotłowaniem’’ pobliskich zarośli. Jakby dwa wielkie psy walczyły ze sobą. Jakiś szczęk, kłapanie… Są straszne, okropne. Wdarły się klinem zaskoczenia w srebrną ciszę. Głowa galopuje w analizach i nagle wiem — toż to huczka dzicza! Słyszałem już niegdyś. Zimowe misterium przyrody, nie tak gromkie i dosadne jak rykowisko, choć jak słychać nieco upiorne. I nie tak łatwe do podsłuchania. Niestrudzone odyńce wytrwale tropią ponętne lochy kilometrami bezdroży, a największe z nich zwierają się w potyczkach z rywalami, tocząc bitki o prawo do świńskiej damy. I do tego dzik używa swego orężą, zakrzywionego kła, w gwarze łowieckiej ludu, zwanego fają. Potrafią niezle się wtedy poharatać, pogryzć. To dlatego dziś podczas marszu, słyszałem te nieokreślone, przytłumione z daleka ‘’huknięcia’’. Stąd wzięła się nazwa. Czas huczki. I mawiało, że ‘’dziki się hukają’. Cokolwiek im to oznacza. O huczce nie pamięta się jak o rykowisku. Nie wspomina, brakuje jakichś poetyckich gawęd i opisów. Zapomniane leśne święto czarnego zwierza. Na ten czas, wielkie odyńce — stare samotniki żyjące dotąd osobno starają przyłączyć się do watach i przeganiają młodsze samce. Władać im się zachciewa, panować. Cały rok pielęgnowały samotność, kształcąc się w doświadczeniu i obyciu leśnym. Unikać zasadzek ludzkich, a ukazywać swoją potęgę jedynie wytrwałym czatownikom. Odgłosy mącą jak z głębin piekła. Tu, w ciszy i chłodnej pustce iskrzącej mrozem samotności, knieja odtwarza wciąż spektakl wiecznego cyklu. Gdy wszystko wokół się pasie, ja też zjadam kanapki, dopijam termos i ruszam jakiś czas po tym, jak dziki cichną. Nie mam jakoś ochoty wpaść na nabuzowanego hormonami odyńca. Mróz pieści cierpko odsłonięte fragmenty twarzy. Pielęgnuje wytrwałość. Ależ się odzwyczaiłem. Przecież to ledwo minus trzy. Księżyc góruje w poświacie swej mocy, a noc jeszcze młoda, tymczasem czuję się nasycony. Tyle się wydarzyło. Jenot, klon, sowy, zające, sarny, jelenie, huczka, odyńce. Czas zimowy, a puszcza tętni nieprzerwanie bijącym śpiewem życia. Skute lodem pola otwierają mrozne wrota do pozornej pustki pełnej zmagań. Tu dzieją się opowieści. Leniwie snują niekończące przygody. Wreszcie tutaj, trwa po kres istnienie.
Sylwester
Raz jeden to zrobiłem. A potem — drugi. Chciałem się przekonać. Jak ludzkie świętowanie przeżywają dzikie zwierzęta? Co dzieje się w ich świecie? Tym razem nie umówiłem się ze znajomymi, nie poszedłem na bal. Zamiast tego przywdziałem ‘’kostium’’ wędrowca i ruszyłem do lasu. Co może się wówczas dziać, znałem dotychczas jedynie ze smutnych opisów i domniemań. Ten impuls wystarczył, abym zapragnął znaleźć się nad strumieniem w bobrowym królestwie, nieopodal dziczego bagna.
Już wkraczając na pola, znać było, że tu nie jest jak zawsze. Żadnych większych ani mniejszych zwierząt, nie napotkałem sarny, dzika, lisa, zająca. Wszystko gdzieś przywarowało — wyparowało, wyniosło się. Na rozlewisku siedział tylko jeden kaczor, choć normalnie nocuje ich tam kilkanaście. Siadam na kamienisku i słucham huków….jest 22:30.
Najgorzej chyba znoszą to ptaki… Z zamyślenia wyrywa mnie powtarzający się okrzyk bażanta. Nocujący na drzewie kogut odpowiada z przestrachem na każdą salwę. W końcu słyszę jak spłoszony odlatuje… ten charakterystyczny trzepot skrzydeł. W międzyczasie cały czas, z przerwami skrzeczą sroki. W ich głosach znać poirytowanie. Te przynajmniej nie odlatują. Czasem na huk odpowiadają kaczki, ale ich dziś mało. Bobrów nie słychać, choć normalnie majstrują stale przy swojej tamie. Chyba zaległy w norkach. Pluszcze woda. Słyszę jakieś nieznane, nieokreślone kwilenie. Też chyba jakiś ptak. Dobiega z grupy niskich krzewów. W pewnym momencie, mimo pojedynczych wystrzałów okrążą mnie ciekawski Puszczyk. Chyba on jeden tu nie zwariował. Panika. Zewsząd dobiegają alarmujące, przeraźliwe głosy żurawi. Od paru lat, rzadko odlatują na zimę. Mimo, że do godziny zero zostało jeszcze sporo, wybuchy wstrząsają co kilka minut. Żurawie krążą nad lasem po ciemku — są zbyt przerażone by wylądować. Powinny teraz w spokoju spać nad bagnem. Wtórują im gęsi, też kręcące się w powietrzu. Ptaki latają bezładnie, chaotycznie, ich odgłosy zbliżają się i oddalają. Wiem, że dla gęsi to dużo większy stres, ponieważ zostały przez człowieka mianowane ‘’gatunkiem łownym’’. Im palba i huki kojarzy się z tym co najgorsze. Mam wrażenie, że będą tak krążyć do wyczerpania… Ale to nie jedyny ptasi horror. Bo z perspektywy lecącego ptaka wygląda to dużo gorzej. Oprócz słyszalnego huku, widzi kolorowe rozbłyski na horyzoncie, gdziekolwiek się dziobem nie zwróci. Chciałby uciekać — nie ma dokąd. Wszędzie błyski, odbijane dodatkowo przez chmury. A przecież nie wiedzą, że to tylko człowiek, tak to radośnie ‘’wita nowy rok’’. Ptactwo krąży więc nad obszarem, gdzie jest względnie ciemno, zderzając się w chaosie i nawołując rozpaczliwie. Wiele z nich nie przetrwa tej nocy. Ale nie tylko gęsi i żurawie — z lasu dobiegają nas piski i ćwierknięcia mniejszych ptaków, będące trwożliwą odpowiedzią na kanonadę. I nie sposób odróżnić gatunku. Jak długo obserwuję i słucham ptactwa, tak tu się gubię. Muszą wydawać takie odgłosy tylko w największym przerażeniu… Zbliża się TA godzina. Kanonada przybiera na sile. Podziwiam fajerwerki rozbłyskujące tuż nad linią lasu, mam doskonały widok z każdej strony. Wyrażam wdzięczność wobec wszystkich bliskich osób, za ten udany rok. Wypowiadam życzenia na kolejny. Przepraszam zwierzęta… Huki przycichają nieco. Słyszę piskliwe nawoływanie gęsi. Leci jedna. Wiem co się stało. Za chwilę podlatują kolejne, po dwie, po trzy, ale nie więcej. Krążą nawołując rozpaczliwie, oddalają się i zbliżają. Gdzieś się rozproszyły, ale ich okrzyki nie cichną. Przecież teraz powinny latać kluczem… Ten nadlatuje za kilka chwil. Jest całkiem liczny. Wszystkie gęsi wrzeszczą i krążą, próbując zebrać rozproszonych członków stada. Obierają jakiś kierunek, a tu salwa… Ludzie nadal strzelają. Zawracają i znów… gdzie się nie zwrócą, tam rozpryskują iskry. Widzę, że każdy huk powoduje drgnięcie ptaków i zmianę kierunku. Klucz znów miesza się, kotłuje. Krążą nie mając dokąd odlecieć. Skąd mają wiedzieć, że najbardziej powalony gatunek na ziemi robi COŚ? Mimo, że jestem daleko od domów, czuję opary prochu. Skoro czuję ja, to co dopiero zwierzęta?
Około godziny pierwszej wszystko przycicha. Choć co chwilę powtarzają się pojedyncze strzały. Ruszam w drogę powrotną. Po drodze mijam zagajnik, zawsze kryje się w nim mnóstwo saren. Tak się zastanawiałem, bo przecież kozły saren reagują ochrypłym szczekaniem na wszystko co nietypowe. Tym razem się nie odzywały, ale po prostu ich nie było… Jednak, słyszę jak jeden chrypi. Ale to takie nietypowe. Głos mu się łamie, przerywa, a on nie przestaje. Jest w tym zawarta jakaś przerażająca rozpacz i bezsilność. Tak jakby, ‘’chcę uciec, nie chcę tego słyszeć, ale nie ma dokąd’’. Zdaję sobie sprawę, że musiał tak poszczekiwać od początku, ale z uwagi na odległość i hałas nie mogłem tego słyszeć. Jeden został. Głos mu się trzęsie, przerywa, gaśnie, a on dalej chrypi… w życiu czegoś takiego nie słyszałem.
Z pamiętnika Wędrowca: Oczyszczenie
Żywioły rozpętały się do noworocznego tańca. Mam wrażenie, że próbują spłukać wszystko to, co człowiek wczoraj zbrukał, a szumem furii drzew, tą kojącą muzyką uspokoić ptasich i zwierzęcych mieszkańców. Chmury pędzą w amoku po niebie, chłosta zimy wiatr, a co kilka minut ziemię omywają potoki strug lodowatego deszczu, który zdaje się być razem z wichurą jednym biczem bożym. Chwilami pokazuje się słońce, po to tylko, by za moment schować się za groznym granatem pędzących cumulusów.
Część II. Jesień
Pogoda obudziła się w kapryśnej aurze. Wokół panowała mgła. Wilgotny kożuszek utkany z drobnicy miniaturowych kropel otulał szarą pustkę. Biały opar wypełniał głucho każdy milimetr dostępnej przestrzeni. Mokre gałęzie chwytały złowieszczo w mroku nocnego wędrowca jakby wzburzone, że śmie naruszać bezwładną ciszę. Czas spowolnił do rytmu kropelek, które ześlizgując się z koniuszków gałązek, uderzały miękko o niewidoczną ściółkę. Dźwięk się pochłaniał, zatracał w kłębach mlecznej otuliny. Mozolnie, z trudem przebijając się przez siwy całun, nadchodził poranek… Ten jakby nie chciał dziś zaszczycić swym splendorem świata, wybierając błogie snu majaki.
Otchłań z wolna ustępowała miejsca narastającej światłem szarości. Słabe promienie ostatniego letniego słońca, nie potrafią już przeniknąć ponurej zasłony. Pierwszy powiew smętnej jesieni. Ostre wrzaski przebudzonych sójek drą ciszę na strzępy.
Kap, kap… Kroplisty zegar odmierza tętno tego zagubionego świata. Z głębin mokradeł dobiega stłumione larum żurawich strażników. Zwiastun świtu. Cichy plusk. Niesforna rybia psota… W szmeru chrobotach jakiś senny dzik znaczy swój szlak do przytulnego barłogu. Muskane parą trzciny dziś sterczą nieruchomo. W pożółkłych łodygach widnieje jeszcze echo słomianej suchoty. Z tchnieniem wiatru sennego, szybują gęstniejąc pląsy białawych podmuchów. Ulotne były i cudowne niczym marzenie samego Boga. Na uśmiechniętej buzi przycupnęły z chłodną przekorą drobinki czułej wilgoci.
Mokre trawy wzruszenie dziś przywdziały jako strój. Chłodne opary otaczają zewsząd zamyślone lustro wody. Siąpi mżawka. Niefrasobliwe kaczki prują dziarsko przez taflę, co i raz otrzepując ze skrzydeł fontannę perlistej mgławicy.
Z twarzą zwróconą ku niebu, zanurzam się w deszczowym raju, jestem tu, słucham, doświadczam… A świat się okrył dymną zasłoną nieprzeniknionej tajemnicy. Z niej odzywają się słowa:
Rankiem przytul mgłę,
Choć jej nie usłyszysz,
Nieme prawo świata:
Słuchać trzeba w ciszy
Złap zasłonę czasu,
Przysiada na Twej dłoni
Pradawna magia lasu,
Tak wnet się odsłoni
Poczuj tętno rosy,
Przyjmij białe czary
W odmętach tajemnicy,
Spełniają się zamiary
Wierzby snują swe baśnie,
Otwierając wrota wymiarów,
Odkrywają przed Tobą właśnie,
Kolejne arkana czarów
Pośród głębin mokradeł,
Duch ptasi cicho gwarzy,
Wróży Tobie wieszcząc,
Wszystko co się wydarzy
Deszczyk w powodzi kropel,
Wspomina, że pora już w końcu,
Swe panowanie nad światem
Zwrócić hojnemu słońcu
Podejdź ufnie bliżej,
Moczarom stań na progu,
Słyszysz chrobot dzika,
Spieszącego, już do barłogów
Szuwary szemrają w zdziwieniu,
Łodygi wznosząc do nieba
Dopomagają duszy w spełnieniu,
Wszystkiego, czego jej trzeba
Las Cię tu dziś wezwał,
Swoje miał przyczyny,
Gwarzą o tym echem
Czujnej szelesty zwierzyny
Sen nadchodzi z marzeniem,
Nastrój tego świata,
Zasypia jesieni westchnieniem,
Dopełnienie późnego lata
Z pamiętnika Wędrowca: Wrześniowy zmierzch
Wieczór iskrzył jeszcze, rozlany w szkarłacie zwiastującego nadejście chłodu. Zmierzwiony horyzont obwieszcza kroki nadchodzącego mroku. Na plecach czuję gasnący oddech zasypiających sosen. Ich rdzawa kora odbija resztki przemijających promieni — z daleka wyglądają jak olbrzymie ognisko. W lesie przyczaiły się i harcują jakieś szelesty. Wszelki zwierz już czeka w gąszczu, by polem ruszyć na dostatnie kukurydziska, albo pobuszować na zalegających obficie owocach przydrożnych skarbów. Lekko gnijący aromat tych specjałów dopada zewsząd. Noc nadchodzi powoli. Kroczy okryta szmerem własnego cienia. Ostatnie widoczne obłoki żeglują po niebiosach, spiesznie ustępując miejsca migotom jarzących nieśmiało gwiazd. Odpływają ku nieznanemu przeznaczeniu…
Ptasie plemię cichnie równie szybko. To nie czas już zachwycających koncertów i solowych popisów. W uszach wibrują ostro namolne świerszcze. Ostatnie refleksy odchodzącego światła przecinają pląsające popisy nietoperzy. Łopocące dzieci mroku wykorzystują ciepłe jeszcze dni września, w polowaniu na owadzią drobnicę. Bór uparcie milczy, uderzając co jakiś czas łoskotem opadających żołędzi. Nasienny, dostatni to rok. Dębowy naród, z ufnością powierza ziemi zadanie pomnożenia swego ludu. Pora jeszcze zaczekać kilkanaście dni, nim las rozegra się subtelną orgią wszechopadających liści. To będą bajeczne noce, spędzone pod znakiem mocy jesieni. Kolory poszły spać. Świat zanurzył się odmętach czarnej tajemnicy.
Rykowisko
Noce nastały chłodne, gwiaździste, umalowane czerwienią wcześnie już gasnącej zorzy. Zimno dotyka ‘’sprawdzająco’’ skóry wędrowca, jakby zapytać chciało, czyś już gotów na jesień? W lesie widać już zakończenie pewnej epoki. Wiewiórki są niespokojne, coś nad wyraz aktywne. Rozglądają się za miejscem na zimowe gniazdo. Ptasia młodzież barw nieokreślonych psikusy płata niewprawnym obserwatorom. Z kęp krzewów rozrzuconych tu i ówdzie czerwieni się dostatek głogów, róży dzikiej i jarzębin. Opatula zapach jątrzącej zgnilizny, kiedy owoce porzuconych jabłonek pracują na rzecz zjednoczenia z macierzą, z której powstały. Nieśmiałe mgły próbują pląsy pierwszych baletów. Od początku września siedzę w chłodzie i nasłuchuję. Jestem niemal pewien. Tego księżyca zaryczą! I kiedy jedni szykują się do zimowego przetrwania, u innych odwieczny zew daje sygnał płowego święta Miłości… Najpiękniejsze przyrodnicze misterium naszych lasów wybrzmiewa rykiem samczej mocy, gdy byki jelenia szlachetnego ogłaszają ciemności rozgwieżdżonej swoje na miesiąc panowanie. Rykowisko! W jakichż słowach Ciebie opisać? Czar Twój opiewają z dawien wieszczowie. Spieszą na ten spektakl wszyscy z przyrodą ludzie związani, miłośnicy, odkrywcy, ornitolodzy, przyrodnicy, gawędziarze… Nieznana siła jak magnes przyciąga ku sobie rzesze obserwatorów i słuchaczy. Może to ciekawość zwykła ich gna, a może intuicyjne pragnienie zapisania w sercu najpiękniejszych leśnych wspomnień…
I Ciebie podróżniku — czytelniku, wędrowcze na to święto zapraszam. Raz jeden w roku. Usiądziemy w którejś z opuszczonych czatowni, albo skryci w łodygach dojrzałej kukurydzy. Zabierzemy koc, ciepłe ubrania, gorącą herbatę w termosie, szacunek i pokorę wobec naszej Natury — Matki. W podziękowaniu uczestniczyć będziemy, celebrując gromkie słuchowisko. Wokół nas, a może z dala rozbrzmieją prastare ryki, kipiących testosteronem mocarzy lasu. Wibracja srogiego dźwięku przenika tkanki w drganiu, na strunach serca grając, tęsknotą cichą układając melodie. Nie sposób się oderwać, przestać zachwycać. Im chłodniej tym lepiej. Spadek temperatury zagrzewa byki do odzewu. Szatańsko kotłują się gąszcze w łoskotach donośnych, gdy samce napotykają się w pojedynku. W krysztale nocnej ciszy, masz wrażenie jakby to ziemia zatrzęsła się z hukiem pod racicami olbrzymów.
Wytrwaj tu do świtu, a kolejne cuda ujrzysz. Byk zmęczony, a powłóczący z wyczerpania walką, wracający do haremu łań, co we mgłach anteny czujnych głów na niego podnoszą. Stadnik, władca, zwycięzca, ten niepokonany co z dumą w koronie stado żeńskie zagania, niepodzielne prawo ogłaszając do swej na dzisiaj władzy. Korona rosochatego poroża pruje fale mgliste, odcinając się na tle złota pierwszych słonecznych promieni…
Czy jesteś gotów doświadczyć?
Duchy w kukurydzy
Zżęto zboża i zaorano spracowaną, zmęczoną ziemię. Słomiane królestwa wśród ściernisk przestały istnieć. Mokra gleba z głębin jątrzy nozdrza paletą zapachów na potęgę. Aromat dostatku i życia. Czy to już jesień? Dopiero teraz w echach ostatnich upałów dojrzewać będą resztki plonów. Na ogromnych połaciach rozkołysało się falą morze sztywnych zielonych łanów. To kukurydziska.
Znacie ten odgłos, kiedy wśród ogromnych łodyg i gęstwy sterczących zielonych liści narasta groźny poszum? Zbliża się, oddala, by czasami rozegrać się z pełną mocą piekielnego hałasu. Po chwili wszystko cichnie, ale często na moment. Wnet rozlegają się dziwne chrupania, skrobania, pogłosy łamanych łodyg i ciamkania. Tak buszują prastare ‘’duchy’’ kukurydzy.
Jelenie, dziki, sarny, a gdzieniegdzie nawet łosie wędrują pod osłoną kukurydzianych gęstwin, aby skorzystać darmowej, kalorycznej i co najważniejsze smacznej stołówki ludzkiej. Tutaj są bezpieczne. I spędzają ostatki dostatnich dni w obfitości żeru oraz schronienia. W dzieciństwie zawsze bałem się tych odgłosów. Dorośli straszyli opowieściami o duchach mieszkających w kukurydzy, i żeby tam nie chodzić. Z czasem jednak zapragnąłem poznać te zjawy lepiej.
To dłuższa, choć nie najlepsza pora do obserwacji, za to do słuchowiska już tak. Trzeba tylko wyzbyć się strachu. Gdyż odgłosy jakie możemy posłyszeć, to nie tylko gromkie szelesty, sapania, prychnięcia, mlaskania ale czasem i rozpaczliwy ostatni jęk schwytanego królika czy zająca. Noc taka przypomina czasem bal demonów słowiańskich, jeśli usadzimy się w dobrym miejscu. Zależnie od tego, czy wypadnie spędzić nam ją przy lesie, obok sadu, lub po prostu w pustce pól, tak czekać nas będą inne atrakcje. Otacza mnie miękki, przyjemny aromat przejrzałych mirabelek. Rosną niedaleko i właśnie wraz z podmuchami wiatru oddają ziemi i trawom kwaśny owoc. Przysmak dzików, myszy i os. Od lasu powietrze zalatuje grzybami. Trwa rykowisko… Chyba najpiękniejsze misterium natury, jakiego doznać można w naszych lasach. Tam gdzie macierz przyrody zatraciła swą dzikość, jelenie zamiast na łąki i polany wychodzą chmarami na pola, aby mimo to wypełnić doroczny cykl odrodzenia. Rankiem natkniemy się na stratowane tropy, dające blady ogląd tego jak przebiegały jelenie harce. Dziki praktycznie nie wychodzą, chyba, że do picia. Nie muszą, mają w kukurydzach wszystko: schronienie, jedzenie i spokój. Warto więc wybrać sobie miejsce gdzieś na szlaku do zbiornika wodnego jeśli jest taka możliwość. Noce są już dłuższe i chłodniejsze. Choć to jeszcze nie czas lecących liści i muzyki szmerów. Z łoskotem, obijając się o sękate konary, straszą ucho żołędzie, kiedy dębowe plemię z ufnością powierza matce ziemi zadanie pomnożenia swojego ludu.
Siedzę na szczycie kopy siana, jaką los ofiarował mi dziś szczodrze do zasiadki. Z niej widok doskonały na pogrążającą się w nadchodzącym mroku łąkę, i kawały przeoranych pól. Obok łan kukurydzianego oceanu. Dopóki jest widno, zobaczę każde poruszenie łodygi trąconej, przez podążającego skrycie zwierza. Za plecami las szeleści już zwykłym wieczornym gwarem. Długo nic się nie dzieje. Coś tam delikatnie kąsa słuch niedalekim skrobaniem, ale nie zwracam nań uwagi. Tłumek wirujących komarów, pojawia się nie wiadomo skąd. Gasnące niebo czerwieni się jeszcze purpurą, obwieszczając niedawny zachód słońca. Nieśmiały sierp młodego księżyca, dawnym czarem udekorował niebiosa. Nie pobędzie ze mną długo. Zastąpi go granat naznaczony białymi iskrami gwiezdnej pamięci światła. Tuż nad głową przemyka mi z poświstem kilka kaczek. Chwila iście magiczna. Widoczność szybko pogarsza się, gasną kolory. Zamierzam powoli wracać. Do domu daleko, a nie uśmiecha mi przedzierać się przez chaszcze wśród pająków, wyższych ode mnie krzaków, no i możliwych wyskoków dziczych przed nosem o zupełnym ciemku. Zaczynam zbierać rzeczy, gdy wtem słyszę znany odgłos ostrożnie stąpającego zwierzęcia… Jest i musi być duże… Mimo starań nie potrafi zachować ciszy. Sztywne liście kukurydzy zaczynają łopotać coraz bliżej pod naporem masywnego cielska. Jest tuż tuż… I nagle, cisza! Wyczekuję w bezruchu kilka minut. No co się mogło stać? Wyczuło mnie? Czekam jeszcze. I knieja nagradza cierpliwość… Z szarej ściany kukurydzianego łanu wynurza się On… Rozpoznaję dostojnego jelenia. Koronny wieniec odcina się wyraźnie w ostatnich promieniach czerwonego blasku. Zwierz węszy chwilę, po czym rusza przed siebie otwartym polem. Na brązowym tle zaoranej ziemi miesza mi się jego sylwetka, choć cały czas widzę królewskie poroże sunące na tle nieba. Co za szczęście! Byk wtacza się w zarośla śródpolnego zadrzewienia, i tam hałasuje kolejne pół godziny. Nie ma mowy..Zostaję!
Jest już dużo zimniej. Komary odpuściły. W najniżej położonych miejscach na szuwarach widać ślady pierwszego przymrozku. Dobrze, że wziąłem kurtkę w plecak. Księżyca brak. Wokół otacza mnie otchłań czerni. Ciemnica. Mimo to, widzę cokolwiek. Straszą chroboty buszujących orzesznic, popielic, i kto wie czego jeszcze… Kiedy temperatura spada, porykiwania nabierają mocy, wśród gwiaździstej nocy…
— Beuuuuuchh!!! Niesie się grzmot na oparach szybujących mgieł. Jakiś młodziak daje znak, że ma smaka na łanię.
— Uuueeeee buuech, bueech bueeech… Ani się waż! — Odpowiada gromko jakiś olbrzym z głębin lasu kończąc frazę niskim charczeniem. Brr, aż ciarki przechodzą. Każdy byk odzywa się inaczej, zależnie od wieku, swojej hierarchii no i umiejętności. Taki pojedynek na głosy. Wyzwanie, zaczepka. Czasem diabelsko zakotłują się łamane gąszcze. Samce rozpiera energia i buzują hormony. Wyładowują jej nadmiar na boru ducha winnych drzewach, albo i bywało na balotach słomy. Są dużo mniej ostrożne, i ciekawskie. Łanie natomiast zachowują normalną, jeśli nie większą czujność. Co ciekawe, to gatunek pierwotnie stepowy, który wyparty przekształceniami człowieka, niechętnie wcale odnalazł bezpieczniejszą ostoję w borach i puszczach. Stadny byk, ten najsilniejszy, gromadzi wokół siebie harem łań. Mniej mocarni amatorzy jelenich rozkoszy, próbują wtedy porykiwaniami odciągnąć jego uwagę, a bywa i rzucają rzeczywiste wyzwanie o ‘’władzę’’ nad płowymi kobietkami. Wtedy to ścierają się z łoskotem w nocnej ciszy, a silniejszy i sprawniejszy przejmuje harem we władanie. Słyszałem już takie zwarcie. Myślałem, że las cały zapada się pod ziemię, pochłaniając drzewa, zwierzęta wraz z ich oszałamiających łoskotem. Byki sapały dysząc. ‘’Dziewczyny’’ natomiast zdają się zupełnie nie zwracać uwagi na samcze swary. Ma się wrażenie, że zrezygnowane i z politowaniem znoszą dopust losu i wyskoki męskiego gatunku.
Ciemna, czarna, granatowa, z niebem utkanym srebrnym bogactwem mrugających gwiazd. Tak mija mi noc. Przy wtórze pieśni pradawnej kniei, z dziczymi szelestami wędrujących do kukurydzy odyńców. Czarne zjawy buszują w potędze chrobotów. Ucieszona dusza nabiera mocy, kiedy wokół hałasują pradawne duchy kukurydzy. Nie sposób zasnąć. Czar spływa wraz z łoskocącymi odgłosami wojujących byków. Nadchodzi świt. Zaspane niebo przeciera wschodzące oczy, nieśmiałym blaskiem witając arkana porannych zdarzeń. Zaczynają wabić sikory. To już nie czas wesołych śpiewów i mozolnego wykarmiania ptasiego potomstwa. Bór zatopiony we mgłach i rosie cudowny jest jak baśń. Mimo przemoczonych butów i skarpet nie chce mi się wracać. Po wschodzie słońca śpiewają pierwiosnki. W drodze powrotnej zbieram w sosnowym młodniku trochę maślaków. Wysypały się po wczorajszym deszczu. Będzie na sos z kaszą, a resztę usmażę z cebulką. Całą swą istotą jestem wdzięczny wszechświatowi, że mogłem w tym misterium uczestniczyć i sobą go doświadczyć.
Zamknij oczy i duchem przenieś się w mroczną czerń dawnych czasów stojąc pod ścianą żyjącego lasu. Zaufaj gwiazd migotom, które z uśmiechem posyłają wesołe iskry z nad koron drzew. Ujrzyj mgły roztańczone w pląsach dalekiego świtu. Chłodny powiew poczuj oparów porywających duszę w radosny balet. Wtedy… będziesz wiedział.
Z pamiętnika Wędrowca: Płowe święto miłości
Jesteśmy. Nasłuchujemy. Czuwamy. Przepatrujemy posrebrzone horyzonty i skraje pól kukurydzianych. Obserwujemy. Doświadczamy. Tej nuty pradawnej dzikości, zatopionej w ciemnościach. Intymnie z Naturą. We wszystkim zanurzeni, czym ona jest. Jest i Zimnica. Nadeszła łagodnie. Wymościła się wygodnie wokół i zostanie tu już do rana. Co dłonią poruszy, a wydobywa smugi mgieł wędrujących i sennych. Nieustannie sprawdza wytrwałość. Temperatura spadła o jakieś 15 stopni w porównaniu z dniem. Gotowość była w plecaku, błogość w termosie.
Nocka wietrzna, cały czas przygrywa szmerem na liściach. Nie za dobry czas do rykowiska. Przed północą hen daleko odzywa się jeden. Ich odgłosy potrafią nieść się kilometrami. Jeszcze kilka dni i powinny rozegrać się wokół w szalonym amoku. Na łące pasą się cienie sarnich duchów. W szkłach księżycowej nocnej lornetki wyglądają… Nieustanny szelest harcujących myszy za plecami. Można się przyzwyczaić. Mysie istoty szmerem kamuflują odgłosy podchodów większych zwierząt. Jak lokomotywa stara, nawołuje gdzieś puszczyk. Skryta samiczka odpowiada mu piskliwie ‘’kuwikaniem’’. Sowy śledzą wędrowców. Gdy podążamy ciemnią lasu, mijane drzewa pękają gromko, zrzucając z łoskotem jakiś balast. Zapraszają do gawędy. Przystajemy w czci skupionej, z dreszczem podziwu ekscytacji. I one celebrują będące tuż tuż Księżycowe Święto.
Misterium. Już Czas.
Żadna siła nie jest w stanie mnie stąd ruszyć.
Bliskie spotkanie z wilkami. Kampinos
Księżyc wędruje już poza swą pełnią, ale oświetla jeszcze mocno. Dotąd zastanawiam się, jak potoczyły się wypadki tamtego wieczoru. Po północy świta myśl, aby jednak ruszyć do lasu w kierunku polanki. Nic ciekawszego dziś do robienia sobie nie wynajdę. A tutaj można spotkać łosie. U siebie i tak bym ‘’szalał’’ pewnie parę nocy. Co szkodzi się przejść, spróbować? Dziś jest dość ciepło. Nie muszę ubierać się tak grubo, aby długo wysiedzieć. Natrafiłem ostatnio na łosie i sarnie tropy. Coś tam jednak się dzieje, mimo że okolica ogólnie w zwierza uboga. Tak, dokładnie pamiętam jakie myśli towarzyszyły mi, kiedy wnurzyłem się w leśny gąszcz. I odczucia. Tym bardziej zaskoczył ten spacer. Pierwsze… Strach, lęk lekki. Nie poznaję siebie. Dlaczego? Żebym to ja bał się w lesie? Zastanawiam się czemu i po chwili wiem. Bo tutaj nie znam dokładnie tych miejsc. I nie wiem jak zachowują się łosie podczas nagłego nocnego spotkania face to face. Dlatego używam latarki czołowej, aby w porę ujrzeć błyszczące ślepia każdego zwierzaka. Świetny to wynalazek, dzięki któremu dostrzegam, jak wiele dotąd z obserwacji mi umykało. Bo na przykład ‘’u mnie’’ takie lisy i sarny, kiedy znajdą się w zasięgu światła, po prostu przykucają i czekają aż przejdę. Albo zwyczajnie się gapią. Jelenie to samo — przyglądają się tymi błyszczącymi świecami z gęstwiny i chyba są przekonane, że ich nie widać. Dziki z kolei nie zwracają na mnie uwagi, dopóty niemal nie wpadną na mnie ryjem. Jednak dzisiejszy lęk jest irracjonalny. Wiem, że tutaj nie ma praktycznie jeleni, dzików i saren, które mogłyby nagle skoczyć i napędzić stracha. Dwa razy nawet waham się, czy nie pokręciłem aby drogi. Pojawia się też żal i tęsknota. ‘’Bo tutaj nic nie ma’’, a w mej okolicy właśnie teraz za pewne ryczą jelenie, pasą się sarny, biegają dziki i polują lisy. Dzieje się tyle, bogato, oraz są wygodne miejsca do siedzenia i czuwania. A tutaj…
Gdzieś u góry załopotała jakaś sowa. Las zdaje się być całkowicie pusty. Nic nie szmera, nie szura, nie trzeszczy. ‘’W porównaniu z tym co u mnie’’ — zaczyna umysł. Człowiek to już taka istota, że mało co go ostatecznie zadowoli. Dlatego warto uczyć się odczuwać szczęście niezależnie od tego co się przytrafia.
Zwracam też uwagę na zachowanie psa. Husky idzie beztrosko, zainteresowany jedynie wąchaniem i sikaniem. Gdyby cokolwiek się tu kręciło, z pewnością dałby jakoś znać. Mam zamiar posiedzieć dwie godziny na suchej polance przy modrzewiach i posłuchać rzadkich tutaj szmerów wędrujących zwierząt. Księżycowe cienie krzepkich jałowców snują się wszędzie jak duchy. Ich majaczące sylwetki układają się w ludzi, zjawy, stwory… U mnie nie ma jałowców. Muszę się przyzwyczaić. Srebrne refleksy przecinają piaszczystą dróżkę, dodając zachwytu szczyptą magii.
Mijamy takie ciekawe miejsce, w którym drzewa zawsze o każdej porze doby i niezależnie od aury dziwacznie skrzypią, pękają, stękają. Brzmią upiornie, ale i uroczo. Mi się podoba. Co i raz oglądam się na boki, aby nie przegapić ewentualnego łosia, stojącego sobie w gąszczu. One tutaj nie uciekają, przyzwyczajone są do ludzi. Ostatnio natrafiłem na ślady jednego tuż przy czyimiś płocie, kilka domów obok. I podczas jednego z takich rozglądań wokół, coś niżej w krzakach mi błyska. Przystaję natychmiast. Ooo, sarny? Ciekawe. Nie spodziewałbym się ich tutaj. Praktycznie nie ma dla nich co jeść. Przyglądam się baczniej świecącym ślepiom, kiedy kawałek dalej ‘’zapalają się drugie’’. Coś mi tu nie gra.
TO NIE SARNA! Krzyczy już umysł. ZOBACZ RÓŻNICĘ. Ma rację, bo przecież wiem, jak wyglądają ich oczy w świetle diody. Te są niżej. Inny zupełnie rozstaw. Wznoszą się troszkę wyżej, niż mierzy mój przyboczny wilk — husky.
WILK…
Natychmiast wszystko łączy się w całość. Teraz sztorm myśli. Co robić? W sumie wiem. Naczytałem się tyle o nich i jak się w takiej sytuacji zachować. One teraz chyba nie są świadome mej obecności, albo jeszcze nie doleciał je zapach, który nie jest tak oczywisty, jako że nie jestem ani wykąpany, ani spocony, a ubranie przesiąknięte mam lasem. Pies zaś cuchnie sążniście, jak to on. Jego muszą czuć i on swym głośniejszym poruszaniem przykuł ich uwagę. Z powodów, które znam… Ani drgnę. One badają nas wzrokiem. To ciekawskie zwierzęta, podobnie jak większość innych. Obserwuję swoją reakcję. Nie boję się, większa adrenalina bywała przy dużych dzikach. Pies, nie wie o co chodzi, jeszcze ich nie wyczuł. Rozglądam się delikatnie na bok, patrząc na drzewa… Znam trzy możliwe scenariusze tego spotkania i póki co zdaje mi się, że mam kontrolę nad sytuacją. Jestem zafascynowany. Czekam co zrobią. Ten większy zmienia pozycję, zbliża się. Nic nie zaszeleści. I szły bezgłośnie zupełnie, zdaję sobie sprawę, że gdyby nie czołówka, nie dostrzegłbym ich. Drugi drgnął, ogląda się, też ruszył. Oba. Po świecących oczach widzę dokładnie gdzie są. Teraz pies usłyszał. Tamten podchodzi. Były od nas jakieś 10 metrów, raptem zostało kilka. Mimo to nadal jestem spokojny, choć wiem, o co im chodzi… Pies. Śmiertelny wróg wilczy, zabijany przez nie przy każdej sposobności. Łatwa zdobycz. Eliminowany ‘’na wszelki wypadek’’,jako konkurent pokarmowy. I bywało, że ofiarami wilków padają nawet psy na łańcuchach przy gospodarstwach. I nie piszę tego by straszyć, to najzupełniej normalna natura w świecie tych dzikich zwierząt. I nie ma co tego w żaden sposób interpretować, gdyż jest to tak naturalne i normalne zachowanie jak to, że sarna skubie trawę i zioła. Wilk nie przepuści psu.
A on już je poczuł, zapach. Zesztywniał cały jak metal, mam wrażenie, że jego ciało zastygło w kamienny posąg. Ogon, sterczący zawsze, opuścił nisko. Ani zadrży. Mięśnie skostniały w napiętym oczekiwaniu. W postawie widzę totalną uległość i rezygnację. Jakbym słyszał rozmowę ich instynktów, które doskonale wiedzą jak może się to rozegrać w tylko jeden sposób. Tamten już bliziutko. Ze trzy metry. Jakie są ciche! I mimo, że upajam się magią tej wytęsknionej chwili, w głowie alarm. Ostatnia szansa, aby nie kusić losu.
— A idźcie Wy swoją drogą! Wszystkiego co najlepsze.
Mówię to spokojnie, bez krzyku, jednak na tyle głośno aby rozpoznały głos człowieka. Większy robi susem zwrot, jakby go piorun raził. Drugi błyska ślepiami kawałek dalej. I już ciemno. Nie ma niczego. Zniknęły. Nie trzasła ani jedna gałązka, nie zaszeleścił żaden listek. Podziwiam kunszt. Dla pewności robię jeszcze szelest kurtką. Loki piszczy i trzęsie się. Ogląda się na mnie. Ciało uwalnia napięcie. Jego normalna beztroska gdzieś wyparowała. Do końca spaceru pozostaje niesamowicie czujny. Reakcja wilcza nie powinna dziwić. Człowiek to z kolei ich śmiertelny wróg i przez lata prześladowań nabrały panicznego strachu przed naszym gatunkiem. Dziwi natomiast miejsce. Ubogi las głównie sosnowy, z nasadzeń porolnych, pocięty chyba co 200 — 500 metrów dróżkami i szlakami rowerowymi. Często uczęszczany weekendowo. Czego one mogły tu szukać? Tylko łosie — rzadka ich zdobycz. Ale trzeba pamiętać, że drapieżniki też wędrują patrolując, lub po prostu poszukują nowych rewirów. Wtedy można właśnie spotkać je w niespodzianych miejscach. Ileż zdarzeń musiało dziś się spleść w czasie, bym trafił tu właśnie o tej porze? Gdybym wyszedł o północy jak planowałem… Ale zmarudziłem nieco i ruszyliśmy przed pierwszą. Na polance umysł nie wypoczywa, choć dusza się cieszy jak to tylko ona potrafi. Trochę płaczę z tej radości, bo przecież spotkanie wilków było jednym z życiowych moich marzeń. Na liście pozostały jeszcze niedźwiedź, ryś, kozica i żbik. Też jestem tu dziś bardzo czujny i z niejakim respektem wsłuchuję się delikatne szmery, które dotąd niefrasobliwie ignorowałem. Ale psikus! Wybraliśmy się ‘’na łosie’’, a tymczasem wszechświat obdarzył niespodzianie spełnieniem kolejnego marzenia. I już się przyzwyczaiłem, że tak jest. Najpiękniejsze wydarza się znienacka. Wypełnia mnie wdzięczność. Kiedy w nocy z 1 na 2 stycznia tego roku znalazłem się nagle pośród buchtującej w śniegu watahy dzików bardzo blisko, wiedziałem, że to będzie rok bogatych przyrodniczych wrażeń. I tak się stało. W tej radości dostrzegam przelatujący z błyskiem meteor. Wszechświat iskrą potwierdza swój podarunek. Ja wypowiadam na głos moje najważniejsze marzenie, ufając, że i ono jest już blisko. W oddali coś chodzi, a my nie potrafimy puścić tych odgłosów mimo uszu. Zwracamy się w kierunku wszelkich szelestów. Pies pozostaje w napiętej uwadze. Po około dwóch godzinach ruszamy na obchód polanki, bo coś mi się zdaje, że nasze wilki musiały tędy akurat przejść. Daję mu swobodnie węszyć, a jego niespokojne, piszczące zachowanie potwierdza mi tylko, że to wszystko nie było snem…
Pamiętnik Wędrowca: Dzika róża, bez i głogi
Maszerując niespiesznie po jesionowym szlaku podarunki jesieni zbieramy. Dziś Wędrowny Dzień plonów. Dzika róża, głogi, bzu ostatki i tarniny szczodre. Ciekawski rudzik przygląda się ludziom, pomponem pomarańczy migota. Cisza w dostatku się kłania. Czerwień spogląda zewsząd w rumieni. Na dystansie około trzech kilometrów dojrzałe krzewy rozpościerają przystrojone konary, jakby zawołać chciały; masz, wez, częstuj się! Wystarczy dla wszystkich. Medytacja więzi łagodnej, z tym co najwłaściwsze człowiekowi od wieków. Sikory psocą po chaszczach. Lis słoneczny drepta na miedzy. A zdrowie ląduje w torbach lnianych, herbatę krzepy zaparzę na całą zimę. Z kukurydzy wybiegają dwa jelenie — te wypłoszył szum warczącej nisko motolotni, która pojawiła się znikąd… ehh…
Bo jesienią jeszcze innego charakteru nabierają wędrówki. Czas dojrzewania wyścieła niebo i ziemię puchem wszechobecnego dostatku. Samo zdrowie, z pracy żywiołów powstałe. Chodzcie do lasu! Dla każdego wystarczy. Drzewa i krzewy wyciągają zewsząd konary, w garście czerwieni ustrojone. Dłonie pełne darów. Co komu potrzeba. Żołędzie na kawę leśną, czy kasztany pochłaniające sploty negatywnych energii. Ziół ostatki z wrotyczu paciorków. Tym nacieramy ubrania przeciw kleszczom. Kiście bzu czarnego, wiechy koralikami przystrojone. Jabłuszka jeszcze na październik czekające, jarzębiny aż bordowe. I pomyśleć, że to wszystko ‘marnuje’ się tonami co roku. Człowiek zapomniał.
Kiedy jelenie psocą, lis harcuje
Poranek objawił się w podmuchach zimnej wichury. Jakby chciał ocucić leniwe puchate życia drzemiące jeszcze w zakamarkach gałęzi, dziuplach sędziwych i resztkach wiszących gniazd dających już niewiele schronienia. Choć świt budził nieprzyjemnym chłodem, w zwierzęcym świecie nie ma leniuchowania. Z brzaskiem trzeba zadbać o podstawowe sprawy — jedne spieszą do legowisk i barłogów po nocnych ucztach, inne korzystają jeszcze z niemrawości świata, zapychając żołądki przed dziennym spoczynkiem. Noc minęła przyjemniej. Ubywający księżyc przebijający się przez zasłonę kłębiastych chmur, mlecznym rozbłyskiem co i raz posrebrzał polną pustkę. Wiatr tańcował. Siedziałem właśnie pod opieką samotnego klonu, w oczekiwaniu na daleki przemarsz wędrujących tutaj zwierząt. Drzewo szemra wręcz szalenie, raz po raz sypiąc kaskadami liści. Jesień wyśpiewuje swój zaczarowany sonet. Mimo, że księżyc raz po raz znika, widoczność jest dobra. Decyduję się ruszyć, zanim całkowicie zamarznę. Tylko kawałeczek, ale zawsze się człowiek rozgrzeje. Wędruję w kierunku olchowego zadrzewienia, jakie majaczy się na horyzoncie. Tam, pod opieką wierzb i jesionów, w takiej mieszanej ‘’olszynce’’ lubią zatrzymywać się na postój różne zwierzaki. Zwłaszcza, że w środku jest bagienko.
Po drodze mijam ogrom tropów. Odcisnęły się pięknie w napuchniętej ziemi, po całonocnych deszczach. Lisy, zając, sarny, jelenie, dziki. Kogóż tu nie było! Aż mi nieswojo lekko, bo mam świadomość, że o tej porze to ich czas i ich świat. A przeszkadzać im nie chcę. Przemieszczam się tylko dlatego, że siedząc tam właśnie będę osłonięty od wiatru i będzie jakoś znośniej. Tymczasem…
Coś dostrzegam. Kawałek za olszynami, fikają jakieś sylwetki. Nie uciekają. Tylko… jakoś tak dziwnie się zachowują. Wypatrzeć na polu zwierzę podczas nocnego spaceru, nie jest wcale trudno, jeśli mamy księżyc, nawet gdy kryje się w chmurach. I tak rozjaśnia. Najlepiej patrzeć cały czas na horyzont, wtedy jest spora szansa, że dostrzeżesz z daleka sarnę, jelenia lub dzika, zanim one usłyszą Ciebie. I tak też właśnie teraz się dzieje. Przykucam natychmiast. Po to, aby widzieć wyraźniej — od spodu i na tle nieba. Szybko rozpoznaję kilka jeleni. Ale co one do wszystkich bobrów tam wyprawiają? Biegają pod zagajnikiem, jakby dostały kręćka. Mam szczęście. Dostrzegłem je, zanim zostałem usłyszany. Cichutko kładę się na ziemi, aby obserwować nietypowe zjawisko…
Zabawa. A one gonią się… z liśćmi. Pewnie pierwsza jesień w życiu niektórych z nich. I dziecięce psoty. Po najedzeniu, w pełnym oswojeniu już ze zjawiskiem, tegoroczne cielęta wzięło na brykanie. Choć widzę, że większe też sobie używają. Jeden tylko stoi nieruchomo. Pewnie czuwa nad resztą. Klony osiadłe na skraju zagajnika, sypią co i raz salwami burych listków. Wyobrażam sobie szelest, choć z tej odległości nie słyszę. Wtedy zaczynają się ganiać. Zupełnie jak pieski. Bryk, skok, kawałek szalonego galopu, zwrot! Jeden znika mi z oczu raptem. Gamoń wyłożył się plackiem na śliskiej ziemi, z tego całego rozpędu. Jestem zachwycony i oczarowany, ale nie do końca zdziwiony. Jakie to cudowne Takie wybryki i radość życia widziałem już u saren i bażantów, i właśnie im też wtedy towarzyszyły liście. Kogut trzepotał skrzydłami, a kurki biegały tu i tam, jakby zacieszały się powodowanym w ten sposób szelestem. Tym tu widać pogoda nie dokucza tak jak mnie. Póki co, nie pójdę pod zagajnik. Kładę plecak pod brodę i czekam…
Ledwo dostrzegam, jak z olszyn w pole wypełza jeszcze coś. Niewielka smuga. Lis! Idzie prosto na nie. Z jednej strony nie rozumiem manewru — chce je wkurzyć? Albo jest tak ufny w śmigłość swych łap, i znajomość terenu. Nieopodal zakrzaczony rów. Bariera bezpieczeństwa. Jeden z jeleni ni to z gruchy, rusza z brawurą na sznurującego przy ziemi mikitę. Dzika szarża. A sio! Pognał! A lisury już nie widzę. Pojawienie się lisiego płomienia, wytrąca całe towarzystwo z harcującego nastroju. Teraz stoją. Podjadły rzepaku i cóż… czuję, że wreszcie ich pora. Dochodzi 5 rano. Nie mylę się. Koczujące sylwetki, powoli zmierzają w kierunku rozległego lasu. I sam nie wiesz, czy to może sen? Płowe zjawy, zachwyt cichego wędrowca… W ciemności kwili nieznany mi odgłos. Przypomina ptaka. Musiały go spłoszyć.
Świt dziś nie ozłocił majestatu w promieniach bladego słońca. Czas to jeszcze burych wichur i wybuchających znienacka deszczów. Sikorzy lud, pierwszy wita zawołaniami kolejny dzień swoich zmagań. Sarny łączą się w pierwsze zimowe grupy. Na razie po kilka sztuk. Momentami drą ciszę na strzępy ochrypłe wrzaski czupurnych sójek. Cudaczne bażanty, dziarskimi okrzykami dają zew swojego istnienia. Wiewiórki z uporem dopieszczają kunszt skrytych gniazd, i czynią ostatnie zapasy przed zimowym lenistwem. Na skrzydłach nieujarzmionego wiatru, w tańcu z magią kolorowych liści, w cieple serca układa się on. Czuję jak rozpływa się wewnątrz i przenika swą radością, mimo dojmującego zimna. Jesienny oddech Leśnej Mocy.
Pamiętnik Wędrowca: Babie lato na Jesionowym Szlaku
Kroki szemrające po piasku, skupione, a swobodne. Niepoliczalne już, mową są niemą. Odmierzają bezczas istnienia. Brzmienie wszechświatów w pyle wznoszą. Między drzewami zamyślonymi dziś nieco, cisza kryształem podzwania. Pustka rozgląda się po horyzontach odległych, ciemnozielone pasy lasów pieśnią jesieni wzywają do siebie. Słońca ostatki szybują na niciach babiego lata. Bezwład leniwy dołącza do marszu. Zaprosił też podziwianie. Te odzywa się westchnieniami tęsknymi, uwagą czułą pieszcząc mijane odkrycia. Chochoły zrudziałe na różach dzikich, plątaniny kolców, gniazda puchate, blizny sękate na dzielnych drzewach, tropy zwierzęcych podróżników. Wróble polne ciszy urągają w szczebiotach, kępy tarniny zagarniając pod ćwierkające panowanie. Wesele szarego ludu piosenką razną dzwięczy na polach.
Bagna
Czy byłeś kiedyś nocą nad bagnem, w krainie szuwarów i mokradeł z dawna zapomnianych?
Siedziałeś może w kręgu Wierzbowych Wiedźm, słuchając o czym szemra wiatr w koronach próchniejących czarownic? Możesz tu szukać wszystkiego, lecz jednej rzeczy nie znajdziesz nigdy. Ciszy.
Ta umyka żwawo z królestwa moczarów, poganiana szelestami gwarzących trzcin. Nie ma ochoty tu mieszkać. W odległych gawędach ludu, nieposkromione bagna i ostoja dzikości złą sławą się zapisały, skrywając swe sekrety przed śmiałkami odkrywców mglistych tajemnic. Podania mówiły o topielicach, strzygach, zjawach wołających wędrowca ku czeluściom topieli, zaś w wierzbie miał zamieszkać sam Diabeł Rokita, błyskający ogarkami cudacznych lampionów, strasząc w obronie swych niedostępnych pieleszy. Sprawcami tych legend stały się głównie zwierzęta, w tak skrytych zakamarkach znajdujące swe ostoje. Niewidoczne, bezpieczne. Ale nie ciche. Kto lękliwy, odnajdzie tu sumę wszystkich swoich strachów. Pogodny i uważny, cudów zachwyt i wieczny urok. Można też duchom bagien zadać pytania, i posłuchać odpowiedzi…
Tu dzik szlak błotnisty przemierza, w pełni się czując bezpieczny,
Jeleń do kąpieli też zmierza, odwieczny zwiedzając matecznik
Głucho dudni bąk w mroku, ptasi duch trzcinowiska,
Wierzba w szelestach swych kroków, tam diabeł ogarem błyska
Szpacy zapadają z łoskotem, oddając się w senne mary,
Czapla ochryple łopoce, skrzydlate wzywając już czary
Żurawie trąbią ku słońcu, zachodu zwiastując wieszcze
Nadzieję mają, że w końcu, cisza zagości tu jeszcze
Gęsi paplają z trwogą, gwarem wypełniając pielesze,
Nadziwić się temu nie mogą, lis zaś się skrada w uciesze
Bóbr w pluskach chroboce srogo, świat swój budując misterny
Podąży zawsze swą drogą, żywiołu posłaniec wierny
Wydra śwista z uśmiechem, rybom na utrapienie
Topieli stając się echem, cieszy się swoim spełnieniem
Łabędzi rycerz na toni, czułość okazuje partnerce
Kogo potrzeba przegoni, i pragną się jeszcze więcej
Olchy w czas wichur zawodzą, bujając wśród połamańców,
Najlepiej tu sobie powodzą, kołysząc w rytm swoich tańców
Szuwary z pomrukiem gaworzą,
Gdy locha prowadzi swe plemię
Nigdy do snu się nie łożą…
Mgieł zjawa w oparach drzemie
Pamiętnik Wędrowca: Szepty sosnowych borów
Las jest dziś wyjątkowo cichy. Nie zaszemra nawet najmniejszy podmuch. Czas ukołysał się w sennym oczekiwaniu na to, co zadziać się miało. Towarzyszą mi jeszcze wysokie, czyste nawoływania sikor modraszek. W krystalicznym powietrzu, ich głosy brzmią dziś szczególnie pięknie. Pamiętnik kniei, zapisany odciskami w żywiole ziemi, opowiada nam o wędrujących tu dziś łosiach i sarnach. Dziwaczne sosny sterczące czupiradłami zwichrzonych igieł, żalą się opowieścią o napadach łosiego głodu, jakiego doświadczyły w zimowym czasie dawno temu. Tropy, porosty, mchy, drzewa, zwierzęta, zachowania, zwyczaje… Docieram wreszcie do kopców na sosnowym uroczysku. I tu zaskakuje mnie nietypowy bezruch tego zakątka. Oddech powietrza zgasł i tutaj. Bór pogrąża się we wzbierającym mroku, a kolory ustępują miejsca narastającej szarości. Nad wiatrołomem ukazuje się delikatna zasłona lekkiej mgły. Cisza leśna wyraża się w niemym tchnieniu białawych oparów. W oddali z trzaskiem pęka gałązka. Nadchodzi jakiś zwierz. Dzwięk nie powtarza się już ani razu… Może to jednak złudzenie. Puszcza nocą, odziewa swój sekret zachwytem. Maszeruję powoli, podziwiając srebrzyste gwiazdy migające z nad koron śpiących drzew.
Rykowisko Wędrowców
Po półtoragodzinnej przerwie, czas nam ruszać. Zwykle Dzień Wędrowny kończymy wraz z zachodem słońca, który podziwiamy gdzieś w przyrodzie. Gdy nastaną ciemności udajemy się na wypoczynek do kwatery, niedługi. Coś zjeść, zmienić ekwipunek, przebrać na noc i już gotowi. W oddali nad lasem wisi pomarańczowo — złocista połówka wschodzącego księżyca. Ona woła pod swoją opiekę. Już dawno po pełni. Nocka zapowiada się idealna, bezwietrzna, chłodna i księżycowa. Byki lubią się wtedy odzywać. Wdrapujemy się na ogromny stóg słomianych balotów, którego lokalizację trudno by sobie lepiej wymarzyć. Jednocześnie blisko szosy, można podjechać. Stąd widok na pola rozległe, rzepak z burakiem, gdzie ciągną zwierzęta. W horyzoncie czarna ściana lasu, i tu właśnie słychać dobrze wszystko, co się w nim dzieje. Każdego jelenia, który się odezwie.
Ubieramy się puchato. Czatownicy zasiadają na czuwanie. Czatownik — uwielbiam to określenie. Ten który czatuje, czuwa, zasadza się, czeka, obserwuje. Niewidoczny, nieuchwytny, skryty. Nic nie ujdzie jego uwagi. Jego intencją i pragnieniem jest jak najmniej przeszkadzać buszującym zwierzętom, dlatego wytrwale pozostaje godziny w bezruchu. Jest tu po to, aby nasycić swoja duszę pobytem w przyrodzie, ucieszyć wszystkimi dzwiękami i zdarzeniami, jakie minąć go mogą, gdy siedzi stapiając się w głaz… Podejrzeć cząstki leśnych tajemnic i nie zakłócać.
Mija 10 minut, 15, 20… w kryształowej ciszy. Trochę jakby ‘’zaczynam się niepokoić’’. Stąd powinno być słychać, już pora. I choć każdy wie, że w przyrodzie nie powinno się niczego oczekiwać, że nie można w zasadzie ‘’obiecać zwierząt’’, to zawsze chcę aby cokolwiek się wydarzyło. Gosia przyjechała z Katowic specjalnie, żeby te byki u boku Szeptów Kniei usłyszeć. Cisza gości się na dobre, a wiercenie mej towarzyszki mówi mi, że próbuje zaprzyjaźnić się z nią Pan Ziąb. I ja wiem o jego obecności, jednak zacząłbym pewnie zwracać nań uwagę po dwóch godzinach. Gdy ma się do czynienia z tym na co dzień, nie zwracasz uwagi na zimno, przyjmując jej jako coś normalnego, że troszkę tam dokucza. Wiem, że miejsce ma potencjał, a zwierząt jest tu mnóstwo. Może by tak.. je zawołać? W duszy rzecz jasna. Już nie raz tak robiłem i zdarzenia działy się piękne. Rozszerzam się. Wnikam świadomością w zakamarki gąszczy, przepatruję, wywołuję, rymuję…
Czatownicy już czekają,
Z ciekawością spoglądają,
Czujnie dzwięków nasłuchują,
Coraz większy ziąb też czują,
Hej jelenie, sarny, lisy!
Księżyc świeci blado łysy
Opowieści przędą nowe
Ukaż nam się życie płowe,
Sowa, borsuk, jenot, dziki!
Niechaj zabrzmią tęgie ryki,
Pokaż skrawek tajemnicy
Byśmy mogli się nasycić…
Ledwo kończę ‘’rymowane wygłupy’’ w myślach, przestrzeń jakby się uruchamia. Rozbrzmiewa piskliwe nawoływanie samicy puszczyka. Kuwika sobie w sosnach. Za kilka minut zaczynają chrypieć kozły sarnie. Gosia rozgląda się, zasłuchana, oczarowana. Jej białą twarz posrebrza księżyc. Ja się cieszę. Nad nami kaskady gwiazd, słabnące w blasku górującej złotej latarni.
I jest! Pierwszy jeleń. Nadaje z głębi bagna. Ryczy mocarnie, kończąc frazę ochrypłym warczeniem. Ale z daleka. Wiem, że tam dalej muszą odzywać się inne, których stąd nie słyszymy. Odgłos raz jest bliższy, to dalszy. Bije tętno samczej mocy. I gdy tak słuchamy, wielki cień nadlatuje z pola, przepływając bezgłośnie nad naszymi głowami. Milcząco wachlujące skrzydła. To jakaś sowa! Choć odzywały się puszczyki, po wielkości obstawiam płomykówkę. Gosia zdziwiona, a ja wiem, że one tak zawsze podlatują obadać kto siedzi. Ryk mocnieje i przybliża. Teraz wpada nam wyraznie w uszy. Jest i inny. Jelenie podeszły. Krótka narada, i decydujemy się zejść ich posłuchać jeszcze bliżej. Można to zrobić nie przeszkadzając. One teraz i tak niemal nie zwracają uwagi na ludzi. Tam w dole jest łąka z łanem kukurydzy za plecami, można stać za parawanem mgieł i słuchać z bliska. Mlecznie języki rozlewają się smugami po polach, tworząc powłóczyste zasłony chłodnego jedwabiu. Przenikamy przez nie. W nich właśnie chyba mieszka ziąb. Stoimy, nasłuchujemy i chłoniemy. Gosza podskakuje mi na każdy bliższy ryk i szelest. Bardzo chciała iść, a teraz chyba trochę się boi. Tłumaczę cierpliwie półgłosem — co tu się dzieje. O ich zwyczajach. Gąszcze zaczynają szamotać z furią, któryś z byków przedziera się do rywala. Łoskot, dudnienie, łamanie krzaków. Chyba się zwarły… Byk jest zainteresowany tylko drugim bykiem, nie szuka ludzi i nie zwraca na nich zbytnio uwagi. Trzeba tylko uważać podczas hałasowania w lesie, bo jeleń biorąc za konkurenta możne podejść i w amoku zaszarżować. Zaślepiają je hormony. Tu mamy kilka kroków za plecami starą, a mocną zwyżkę myśliwską, na którą w razie co można się wdrapać. Jest bezpiecznie. Wabimy. Podkręcamy atmosferę, rozgrzewamy nastroje. Okazuje się, że jeleni było tu więcej. Chodzą i szeleszczą gromko. Jeden mruczy nisko, całkiem blisko w kukurydzy. Pobrzmiewa w nim grozba. Koncert pochłania nas niepamięcią. Nie rejestrujemy już zimna. Mgły rozpościerają się woalem, kryjąc może wielgachne sylwetki byków mruczących w głębi łąki. Czuję się jak w świątyni, promienieję szczęściem. Nikogo tu poza nami. Wezwanie dzikości. Pradawne tętno leśnej mocy. Nie śmiemy już mącić, szargać. Dziś panują tu Płowi Królowie. Wygrażają, rzucają wyzwania, ogłaszają mglistemu światu ogień swojej potęgi. JAM JEST. TUTAJ. I nic innego się nie liczy… MISTERIUM. To najwłaściwsze słowo.
Gosza mówi, że nawet przestała się bać. I też zapomniała o zimnie. Nastąpiło zestrojenie z przestrzenią. Każdy ryk osadza nas w miejscu, choć chcielibyśmy już wracać tkwimy zasłuchani. Ciało przyjmuje fale informacji o potędze odwagi, Miłości i osobistej mocy. Dusze zatracają się w leśnej opowieści. Jelenie, kozły, puszczyki, płomykówka, mgły. Dziś gość mój czuje całą swą istotą sedno spisywanych na Szeptach Kniei opowieści. Już wie, jak to jest. Wracając, przystajemy co kilka chwil. Ciężko się oderwać. Każdy zew rozbudza tęsknotę niewiadomą wstrzymując kroki, chciałoby się zostać aż do świtu.
Z pamiętnika Wędrowca: Jako w niebie, tak i na Ziemi.
Noce księżycowych czuwań na kukurydziskach. Każda potrafi być inną. Dziś srebro przykrywają płynące warstwy rozwlekłych chmur. Tworzą posrebrzone bielą ławice. Momentami nawet kapryszą deszczem. Mijają szybko. A tu na dole… spektakl. Chmurzaste kołtuny sunąc, sterują niejako natężeniem księżycowego blasku. Pulsuje jak stroboskop. Widowisko pulsu. Mroczna ciemność zlewa się na przemian z widokiem, hulając igraszką psotnego światłocienia. Co za noc. Nie do obserwacji. Dla czatownika bowiem liczy się każdy okruch, najmniejszy refleks światła. Aby dostrzegać. Stojące na polu sarny raz po raz znikają w cieniu. Po chwili naprawdę ich nie ma. Mamidła ulotne, zjawy, i pewności wtedy nie masz czy rzeczywiście coś widziałeś. Niegdyś i przykro mi bywało, kiedy nie było mgieł, dziś podziwiam baśniowe zjawisko, co wcześniej umykało. Po dwóch godzinach siedzenia na zwyżce wśród szemrzących olch, zlewam się w jedno ze światłocienistym pulsem. Już nie ważne, czy cokolwiek zobaczę. Słyszę jak jelenie „»za plecami«” w zagajniku wahają się z wyjściem na przestrzeń. Kukurydziany dostatek kusi apetytem, obietnicą łatwego posiłku. Piękno podejmuje zachwyt za rękę — dzisiejszej nocy powędrują razem.
Jako w niebie tak i na Ziemi. Chyba wreszcie rozumiem prostotę tych słów.
Noc wśród jeleni
Po ostatnim czuwaniu z gościem, rozbudziło mnie zupełnie. Zew Wędrowny. Dawne marzenia czatownika. I nasycony byłem, i nie. Chciałem też samemu. Bo to zawsze inaczej. Mogę swobodnie decydować gdzie się przemieszczam i co robię. Jak długo zostanę. Ciężko też nawet i w domu wytrwać, gdy księżyc dobija ostatka, jeszcze coś srebrząc, a wiesz, że one tam ryczą… No i ruszyłem.
Pierwszy przystanek robię na stogu, tym samym co wczoraj. Trochę tu odpoczywam po jezdzie rowerowej, ‘’łapię’’ normalną temperaturę ciała i słucham co się dzieje. Odparowuję. Dziś dla odmiany odzywa się samiec puszczyka. Puszczyki i puszczyki ciągle w tych opowieściach. Cudownie, że są. Taka sowa, obojętnie od gatunku stwarza klimat prawdziwej nocy. Pożytek polom czyni, niestrudzenie myszy łowiąc. Byki już nawołują. Jest grubo po godzinie 23. Wchodzę kawałek do lasu dróżką, chcę spojrzeć lornetką na gwiazdy z ciemnicy. Przez sosnowe prześwity. Pamiętam jak taki przegląd nieba zaskoczył mnie po raz pierwszy — bo w lornetce widzisz, że tych gwiazd jest jakieś dziesięć razy więcej, niż oglądałeś przez całe życie. Tyle nam umyka. Przy każdej, którą widzimy gołym okiem, błyszczy jeszcze pięć — siedem, których nigdy nie spostrzegłeś. To urzeka, a i wyrzut człek sobie robi, ile go omijało dotąd… Są i nawet specjalne lornetki do takich gwiezdnych obserwacji.
Moje wejście i szarpanie z jeżynami powoduje w lesie ruch. Jeżyn nie było widać. Tylko nie oddala się, a zbliża. Podchodzi mnie. Wiem co jest grane. Jeleń wziął mnie za rywala. Trzeba mu dać znać, żem człowiek, bo one są w rykowisku nieprzewidywalne. Jeszcze ta ciemność. W zeszłym roku kiedy szedłem w tych okolicach jelenie stały na skraju lasu, przyglądając się wędrowcowi. Świece ich oczu błyszczały w świetle diody. Nie uciekały nawet łanie. Jakby powiedzieć coś chciały… Szeleszczę więc bluzą. Pogłos zbliża się. Jej! Szustam kurtką, która głośniejsza i rozpinam głośno suwak, chrzęst zgrzyta gdzieś obok, i jak mi nad głową nagle
— Beeeeeuuuuchhhhh!
Odskakuję przestraszony nieco i syczę ściszonym głosem, ‘’A pójdziesz mi stąd, asio!’’
Dopiero głos otrzeźwia jelenia w zapędach. Myślałem, że jest dalej. Nie, no to nie jest komfortowe, zwłaszcza, że on tam nadal chodzi i szuka zaczepki. Jeszcze szybciej wychodzę na drogę polną, biegnącą przy skraju lasu. Zmierzam nad łąkę do czatowni. Tam się usadzam. Wysoko, w objęciach starej topoli, która dziś niepocieszona się zdaje, że nie poświęcam jej wiele uwagi. Słucham i słucham, i dialekty poznaję. Akcenty osobowości. Każdy z samców odzywa się wyraznie inaczej. Kuriozalnie i pociesznie nawet. Jeden ‘’pieje’’ wysoko w tonie, jak kogut. Przypomina zwykły krowi ryk na pastwisku. Inny, chyba najsilniejszy odzywa się naprawdę srogo i groznie. Tu jest potęga. Charczy, drga i ostrzega. I tak mam wrażenie, że one doskonale wiedzą który gdzie jest, jaki jest w sile i kondycji, wieku, i tak dalej. Przecież poza tym rykowiskiem żyją generalnie w zgodzie. Kolejny mruczy nisko i blisko, jakby ostrzegał. W kukurydzy. Ten sam co wczoraj. Odpowiada na mój zew. Gdy się nakręca, zaczyna beczeć jak koza, ściskam się wtedy ze śmiechu. To jakiś młokos być musi, co udaje ważniaka, ale generalnie udziału w rykowisku nie bierze. Odzywa się tylko sprowokowany. Bardzo ciekawe, że w zeszłym roku też był jeden tutaj. Czyżby ten sam? Najśmieszniejsze, że kiedy te olbrzymy zajęte są urąganiem sobie i darciem kotów, młodociane byczki spieszą cichcem do łań, i to one zwykle są sprawcami zapłodnienia. A człowiek ‘’bawi’’ się w jakąś selekcję samców, plując szyderczo hukiem strzelb w sam środek misterium ich święta.
Bęczący ”kozio” młodzian wybiega mi na łąkę i pomrukuje, chciał sprawdzić gdzie przeciwnik. Potwierdza moje przypuszczenia. Młody jest, na głowie jakieś dwa ‘’widelce’’ ale i on potrafi zacharczeć jak stare byki. Chodzi i szuka. Dzięki temu mogę w resztkach księżycowego sierpa ucieszyć się jego widokiem. I dziękuję światu! Bo zawsze było tylko słuchanie tych jeleni, które mi wystarczało, w tym roku postanowiłem i ujrzeć. Podszlifowałem się w wabieniu. I oto efekt paraduje przede mną rozglądając się zadziornie i wzywając do pojedynku. Nie dzięki… posiedzę tutaj. A Ty ochłoń braciszku.
A to nie jedyny mój przeciwnik. Ziąb, duch mgieł, próbuje zapasów, dziś jednak jestem przygotowany. Poliestrowa kurtka pod bluzą trzyma solidnie ciepło, na nią zakładam drugą. Spodnie ocieplane, miękkie i wygodne dresowe razy trzy, plus kalesony bawełniane. I tylko wkładki puchowe do kaloszy gdzieś zgubiłem. Te 1,5 godziny przed świtem zawsze są najgorsze. Zimno jakby rosło w potęgę, sycone czernią pustki. Ubiór jednak się sprawdza. Udaje mi się wytrwać bez rękawiczek. Ważne również, by mieć coś do położenia pod tyłek, plecak lub jakieś ubranie którego nie zakładamy. Ziołowa herbata z termosu, gorąca pozwala zachować gardło w zdrowiu. Po takim czasie w chłodzie łatwo nabawić się takiego ‘’szczypania’’ właśnie tam, picie ciepłego małymi łyczkami zapobiega wyziębieniu przełyku.
Magia, spełnienie i moc. Sycę się brzmieniem samczej siły. Jej wibracja przenika ciało, rozrywając mgły ochrypłymi rykami bojowych byków. Rześkie powietrze wibruje pradawną chwałą. Potęga nadlatuje z łoskotem, sięgając pamięcią pieśni odwiecznej kniei. I taki malutki się tutaj czujesz. Bezbronny nawet. A z drugiej strony, wdzięczną cząstką tego wszystkiego. Ścichnij człowieku. Uszanuj. Dziś rządzą tu płowi Królowie Lasu, w ochrypłych rykach potwierdzający swą niepodzielną władzę. Zachwycona dusza stara się zjednoczyć, zestroić z pomrukami olbrzymów. Przenikają serce. Nawet sarny jakby odzywały się mniej i mało ich widać — ustępują miejsca władcom.
Gdy świt zaczyna szeptać szarością, ruszam przed siebie. Tam skąd dobiegają ryki. Wcale nie są tak blisko. Na polach wydeptane grube tropy. Robią wrażenie. Woale mgieł rozsnuwają się wszędzie, na oparach niosąc srogie pomruki olbrzymów. To jest po prostu taniec. A mgła to żywy organizm, duch tutejszy, mistrzyni czarów. Gęstnieje, to rzedzi, rozdziela się na pasma powłóczyste, to znów opada do ziemi wstęgą. Kryje tajemnice i zachwyca. Nie wiadomo co zrobi za chwilę. Idę i wabię, maskując tym samym swoje nadejście. Widno już, brzask czerwieni w rozkwicie na wschodzie. Płyną korowody smug powłóczystych. I z nich mi się wyłania. Aż nie dowierzam. Kroczy i charczy — tutejszy król rykowiska. Natychmiast przykucam, choć nie zachowuję przesadnej czujności i uwagi. A to błąd był! Udaje mi się go uchwycić w lornetce. Co za potęga! Chyba szesnastak. Porykuje gromem. Ja coś się poruszyłem. Popatrzył czujnie i cofnął już w zarośla. Stara, doświadczona sztuka. Nie z nim takie numery. Wielu pewnie, próbowało go podejść. To nie chłystek, co pobiegnie za każdą prowokacją. I rzeczywiście. Nie odzywa się już ani razu. Zaszył się. W oddali paradują pojedyncze łanie. Szkła lornetki szybko pokrywają się wilgocią — i co z tego, że jest wodoodporna, myślę. Trzeba co chwilę przecierać, a zostają smugi przeszkadzające.
Brnę w kożuchu wilgoci zawieszonej, smużki muskając dłońmi, chwytam pasemka. Słoneczne promienie osadzają się na nich złotem czerstwym. Ptaki zaczynają poranny rozhowor. I warto było, wytrwać tu tyle godzin, by na sekundy stanąć oko w oko z płowym Duchem Lasu. Mateńka Knieja po raz wtóry obdarowała swego syna spełnieniem leśnego marzenia. Wdzięczność odzywa się, płynie pieśnią…