W życiu każdego człowieka przychodzi moment, gdy pojawia się chęć zmiany — zmiany, która wydaje się spektakularna, choć jeszcze nieprecyzyjna. Może to nastąpić w każdym wieku, na różnych etapach życia. W moim przypadku ta potrzeba pojawiła się po trzydziestce. Już od dłuższego czasu czułam chęć rozwoju, dalszej nauki i nowych doświadczeń.
Choć z biegiem lat ludzie często zadają sobie coraz więcej pytań przed podjęciem decyzji o zmianie, to właśnie wtedy zrozumiałam, że nigdy nie jest za późno, by zacząć coś nowego. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że decyzja o rozwoju nie ma daty ważności — każdy moment jest dobry na naukę i zmianę kierunku.
Czasami długo błądzimy, nie mogąc odnaleźć tej właściwej ścieżki. Aż nagle pojawia się impuls — niewielki, niepozorny bodziec ze świata zewnętrznego, który potrafi zmienić wszystko.
W moim przypadku była to zwykła codzienna sytuacja: gdzieś zauważony baner, potem ulotka z listą zawodów, na której moją uwagę przykuł tytuł „higienistka stomatologiczna”. I właśnie wtedy coś we mnie kliknęło. Od tego momentu wszystko się zaczęło.
—
Było to zwyczajne sobotnie popołudnie. Słońce świeciło od rana, a perspektywa nadchodzącego weekendu napełniała mnie optymizmem. Tego dnia nic nie zapowiadało nadchodzących zmian. Jednak, kawa z koleżankami miała zmienić mój sposób patrzenia na siebie i na zawód, który wykonuję. Teraz wiem, że to spotkanie nigdy by się nie odbyło, gdyby nie połączyła nas praca. To była jedyna dobra rzecz, którą mogłyśmy wynieść z owego gabinetu — nasza znajomość. miejsce to pełne było mobbingu, nieżyczliwych ludzi i fałszywych uśmiechów — jak mawiają, “szkoła życia” dla początkujących asystentek. Czuło się marzenia i plany, a po latach stwierdziłyśmy, że każda z nas pracowała tam tyle, ile pozwalała na to nasza psychika. Ciekawe zjawisko występowało u osób, które pracowały dłużej niż rok. Zaczęłam dostrzegać to u siebie, dlatego mogę opisać to uczucie — z psychicznej perspektywy. To była dziwna więź między pracownikiem a pracodawcą, coś na kształt niezdrowego uzależnienia, przypominającego syndrom sztokholmski.
Ta praca otworzyła mi oczy na to, jak stresowe sytuacje wpływają na ludzi. Jak koleżanka może podstawić nogę koleżance, czy kolega koledze, zmuszony przez strach, by skupić uwagę na osobie, która się potyka, a nie na tej, która ją potknęła. Niestety, osoba otwarta i szczera była doskonałym kandydatem na ofiarę wśród tych, którzy pracowali dłużej. Ci, którzy nie zrozumieli, że milczenie jest złotem, szybko kończyli swoją karierę. Tak, milczenie nie było tylko złotem, ale i złotym biletem, by przetrwać w tej gabinetowej dżungli.
W tej gabinetowej rzeczywistości, przychodząc do pracy, najlepiej było założyć maskę. Oczywiście, nie chodziło o maskę ochronną, lecz o zupełnie inną — maskę pokera, którą trzeba było przybrać na twarz. Najlepszą definicją tego, co działo się w tym miejscu, było nieokazywanie swoich uczuć i emocji. Trzeba było mówić jak najmniej, a przede wszystkim słuchać. Tylko w ten sposób udało mi się przetrwać.