E-book
11.03
drukowana A5
39.93
Pamiętnik Frajera

Bezpłatny fragment - Pamiętnik Frajera


Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8431-983-3
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 39.93

Rozdział 1 — Początek drogi

Otworzyłem oczy i znalazłem się w dziwnym, choć znajomym miejscu. Rozejrzałem się dookoła i jeśli wzrok mnie nie mylił, znalazłem się na samym środku autostrady, a konkretnie w tym samym miejscu, gdzie zwykle spotykałem się z moim starym przyjacielem. Próbowałem go znaleźć i jeszcze raz z nim porozmawiać, ale nigdzie go nie było. Najwidoczniej już się poddał i przeszedł na emeryturę wbrew swojej woli. A ci dranie w końcu musieli to zrobić.

Kiedy przechodziłem przez ruchliwą autostradę, widziałem, jak pojazdy mijały mnie, niosąc ze sobą powiew wiatru i woń spalin. Wtedy zobaczyłem przed sobą ciężarówkę, która jechała szybciej i pod prąd niż pozostałe pojazdy. Kiedy ciężarówka mnie zauważyła, natychmiast zaczęła hamować, choć było już za późno, żeby mnie uratować. Poczułem, jak karoseria uciska moje ciało, a w mgnieniu oka ogarnia mnie ciemność.

Kiedy obudziłem się z krzykiem, znalazłem się w jakimś podejrzanym, dusznym pomieszczeniu. Z sufitu wisiała duża żarówka, oświetlająca cały pokój; bez niej byłoby tam ciemno jak w kiepsko zarządzanej chacie. W prawym górnym rogu było małe okienko, a na środku celi stał stół z krzesłem, który był dla mnie za mały. Spoliczkowałem się, żeby się obudzić, ale ból na moim policzku pokazał mi, że tym razem to prawda. Ze stresu podrapałem się po głowie i wtedy poczułem, że jest całkowicie łysa. Najwidoczniej ktoś musiał ją zgolić, kiedy spałem. Tylko dlaczego? I czemu ja wtedy nic nie czułem? Wychyliłem głowę pod pryczę i ujrzałem kłaki moich włosów, co sugerowało, że zrobili to na szybko i nie mieli czasu posprzątać. A co gorsza, drzwi były zamknięte na cztery spusty i nie mogłem stąd wyjść, żeby sprawdzić, gdzie teraz jestem. A ja teraz potrzebowałem odpowiedzi na moje pytania, jak nigdy wcześniej.

Kiedy starałem się przypomnieć sobie, co robiłem wcześniej oraz dlaczego jestem teraz tutaj, usłyszałem kroki. Były głośne, ciężkie i szły w moją stronę. Chwilę później usłyszałem, jak jakaś nieznana osoba wkłada klucze do zamka, następnie otwiera drzwi i wchodzi do środka. Tą osobą był policjant o silnej budowie ciała, który w chwili przyjęcia nosił granatowy mundur i ciemne skórzane buty. Zazwyczaj ufam policji, więc ulżyło mi, ale wciąż nie wiedziałem, co tu robię. Po chwili ciszy policjant skierował na mnie wzrok i rzekł:

— Panie Benjaminie, proszę się przygotować. Zaraz idziemy.

— O co chodzi? — spytałem, kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy.

— Wszystko panu powiem na miejscu. A teraz proszę się posilić, bo zapowiada się ciężki dzień — tyle powiedział, zanim wyciągnął z kieszeni zapakowaną w folię kanapkę i podarował mi bez słowa. Wziąłem ją i po odwinięciu ujrzałem pełnoziarnistą bułkę z zieleniną, pomidorem i szynką drobiową. Widząc, jak szybko jadłem, policjant dał mi jeszcze wodę do popitki. Byłem tak spragniony, że wypiłem z pół butelki, a ja zapomniałem, kiedy ja jadłem coś dobrego. Zaskoczony, jak szybko się posiliłem, policjant nagle uśmiechnął się do mnie i powiedział:

— Tak bardzo byłeś spragniony, prawda? Kanapkę też pan szybko zjadł. To dobrze, bo teraz nie będziemy mieć czasu na pierdoły. Musimy iść.

— Iść? Dokąd?

— Pan się dowie w swoim czasie. A teraz proszę postępować tak, jak panu każę.

— Chyba nie mam innego wyjścia?

— Niestety nie. Ale obiecuję, że po tym, co pan wcześniej przeżył, to nie będzie dla pana stresujące.

I wstałem z pryczy, bo nic innego nie mogłem zrobić. Kiedy cela była pusta, policjant zamknął drzwi na ten sam klucz, którym je otworzył i wyszliśmy razem. Zobaczyłem te same cele dookoła, co sugerowało, że jestem w więzieniu albo w podobnym miejscu. Kiedy poszliśmy górnymi schodami do drzwi prowadzących do wielokierunkowego korytarza, spotkaliśmy starszego policjanta, który był komendantem. Zrozumiałem, że znajduję się na posterunku, a policja z jakiegoś powodu musiała mnie aresztować. Obaj chichotali między sobą i mówili:

— Biedaczek narobił sobie sporo ambarasu, co?

— Dokładnie tak, szefie. Kiedy go wsadziliśmy do celi, mówił, że nie może sobie przypomnieć swoich ostatnich występków sprzed dwóch dni. Albo cierpi na sklerozę, albo kolaboruje ze sprawcami.

— Proszę się nie martwić. Dzięki krzesłu wyśpiewa wszystko, czego potrzebujemy.

— Krzesłu? — zapytałem ich, o co im chodzi, lecz ani policjant, ani komendant nie chcieli odpowiedzieć na moje pytanie. Pomachali sobie ręką na pożegnanie, po czym poszliśmy dalej, a ja tym razem byłem ciągnięty za moją koszulę. Przechodząc korytarzem, mijaliśmy innych policjantów, którzy patrzyli się na mnie, jakby wiedzieli coś, o czym jeszcze nie mam pojęcia, lecz poza tym nie zwracali na nas uwagi.

Zatrzymaliśmy się na trzecich drzwiach od lewej, które prowadziły do sali przesłuchań. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, było krzesło, o którym przed chwilą usłyszałem. Było nieco inne niż te domowe — tu miało metalową obudowę i skórzane siedzenie. Do niego był podłączony komputer stojący obok krzesła, a na podłodze widziałem dziwne kabelki. Odwróciłem się i zobaczyłem kobietę, która na mój widok podciągnęła okulary. Poszliśmy do tego krzesła, gdzie policjant mnie posadził. Posmarował mi nadgarstki jakimś żelem, po czym, wbrew mojej woli, zamknął mnie kluczykiem w obręczach.

Natychmiast ogarnęła mnie panika. Krzyczałem i zaczynałem się szarpać, żeby spróbować się z nich wydostać, ale policjant mówił, żebym przestał, bo obręcze są zbyt mocno przymocowane i nic to nie da. Później posmarował mi głowę i podłączył do niej wszystkie kable z podłogi. Jeszcze dla pewności podłączył do mojego lewego ramienia ciśnieniomierz i włączył komputer. Z uśmiechem na twarzy policjant zwrócił się do mnie:

— To jest nasz najnowszy wykrywacz kłamstw Egzaminator. Jeśli pan spróbuje choć raz wpuścić nas w maliny… poczuje je pan na własnej skórze.

— Co to znaczy, że poczuję je na własnej skórze? Kto tu ustala metody przesłuchań?

— Sam Szef Rady Ministrów, jeśli pan się pytał.

— To ja chcę porozmawiać z panem premierem!

— Niestety, ale pana premiera tu nie ma, a nawet jeśliby był to ma do załatwienia wiele spraw, których pan nigdy nie zrozumie. Teraz zobaczmy… Wszystko podłączone? Komputer działa? Dobra. Luizo, zacznij nagrywać.

— Robi się! — powiedziała Luiza, po czym włączyła kamerę i tak rozpoczęło się nasze przesłuchanie. Policjant zaczął od prostego pytania:

— Kim pan jest?

— Jestem Benjamin Wolski. Choć reszta świata zna mnie już jako Benjamin W.

— Benjamin? Pierwsze słyszę, żeby ktoś się tak nazywał akurat w Polsce.

— Powiedzmy, że to imię międzynarodowe. Moi rodzice mówili, że nigdy nie lubiłem polskich odpowiedników imion.

— To imię wydaje mi się trochę znajome… ale pogadamy o tym później. Ile pan ma lat?

— 23.

— A czy pan pamięta cokolwiek o swojej przeszłości?

— Powiedzmy, że niedawno studiowałem magisterkę z biologii na Uniwersytecie Wrocławskim.

— Tego samego uniwersytetu, co przedwczoraj spłonął?

— Tak, dokładnie tego. Mogę już wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?

— Z tego, co na razie wiadomo, pan jest uwikłany w cztery sprawy sprzed dwóch dni: wspomniany już pożar na uniwersytecie, zabójstwo panny Dagmary Lisowskiej, samobójstwo przywódcy grupy Strażnicy Ziemi Kamila Nowickiego i strzelaninę w kościele w pobliskim Kiełczowie, o którą właśnie pana pytam.

— Panie władzo, ja jestem niewinny! Aresztowaliście nie tego gościa, co trzeba!

— Co do jednego mogę panu uwierzyć — wciąż prowadzimy śledztwo w sprawie pożaru, jednak od razu wykluczyliśmy pana z listy podejrzanych. Co do pozostałych, to teraz się okaże, czy rzeczywiście jesteś niewinny.

— Powiem prawdę! Powiem wszystko, czego potrzebujecie! Nie musieliście mi tego… — nie zdążyłem dokończyć zdania, bo niespodziewanie moje ciało przeszło chwilowy szok, który natychmiast ustąpił miejsca bólu. To uczucie dochodziło z kabli przylepionych do mojej głowy oraz obręczy do nadgarstków i wtedy nie mogłem zrobić nic, tylko wyć i szarpać się z bólu od nagłego porażenia prądem. Kiedy po kilku sekundach ustały, czułem się, jakby ktoś przed chwilą ugotował moją głowę, po czym uderzył mnie mocno we wszystkie obszary ciała jednocześnie. Zrozumiałem wtedy, że musieli zgolić moją głowę, bo łysa łatwiej przewodzi prąd, a te kable badają aktywność każdego obszaru mózgu, żeby wiedzieli, czy na pewno nie kłamię. Policjant, widząc tę scenę, uśmiechnął się sarkastycznie i powiedział:

— Spokojnie, panie Wolski, bo się pan usmaży. A my dopiero zaczęliśmy.

— Jak mocne to było? — pytałem, z trudem chwytając oddech po elektrycznym szoku, który właśnie przed chwilą doświadczyłem.

— Około 500 Woltów.

— Panie władzo, czy to jest na pewno bezpieczne?

— Sam pan widzi, co się ostatnio dzieje na świecie. Ciężkie czasy wymagają ciężkich środków, żeby móc zaprowadzić porządek.

— I to niby ma w tym pomóc?

— Proszę mi zaufać: odkąd pojawiło się to krzesło, nie było ani jednego, który by po tym nie gadał. Znam wielu takich, co bredzą, że nawet to ich nie zmusi, ale chwilę później i tak wyśpiewują nam wszystko — wtedy policjant odchrząknął nerwowo. — Wracając do tematu, czy kiedykolwiek pomyślałeś, że za tobą chodzi śmierć? Pytam, bo nic innego wydaje mi się opisać tego, co pan przeżył w ciągu ostatnich dwóch dni. Najlepsze horrory, jakie widziałem w moim życiu to nic w porównaniu z tym, co Wrocław doświadczył przez ten czas. A jeśli chodzi o tę strzelaninę w kościele, spośród 270 osób obecnych na miejscu zdarzenia ocalałeś tylko ty. Czy mógłbyś mi powiedzieć, jak ci się udało tam przeżyć? I czy miałeś w tej i innych sprawach jakikolwiek udział?

— To nie jest takie proste, panie władzo. Ja naprawdę byłem obecny we wszystkich miejscach, ale ja jestem tylko niewinnym świadkiem. Ja tam niczego nie spieprzyłem, naprawdę — odpowiedziałem, kiedy moje oczy łzawiły, choć ja nie popadłem w płacz ze strachu przed niespodziewaną sytuacją kryzysową, w jakiej właśnie się znalazłem.

— To udowodnij. Albo to krzesło się z tobą rozprawi.

— To długa historia… ale postaram się streścić.

Dwa dni wcześniej i kilka godzin przed pożarem śniło mi się, że chodzę sobie po lesie. Słońce zachodziło już od jakiegoś czasu, ale mimo to nadal widziałem wyraźnie drogę, którą szedłem. Na ziemi pojawiły się nocne cienie drzew, a nagle słychać było gruchanie sowy, podczas gdy mocny wiatr otulał mnie swym chłodem. Idąc kamienną ścieżką, przypomniałem sobie o podróżach z rodzicami, gdy nie musiałem się przejmować sobą, a oni nie musieli się martwić o mnie. Od razu skupiałem się na pięknie lokalnej przyrody, a dźwięki zwierząt i płynącej rzeki, zebrane w jedną całość, stworzyły uspokajającą melodię, która mogłaby pomóc zasnąć, gdyby ktoś cierpiał na bezsenność. Świetliki rozjaśniały moją ścieżkę, umożliwiając mi orientację w trakcie nocnej wędrówki, a ja widziałem, jak wróbel wpada do gniazda na jednym z drzew oraz jak niedźwiedź goni jelenia, próbując go upolować. Jakieś dwa kilometry później zauważyłem… buldożer.

— Co do cholery robi tu buldożer? — zastanawiałem się w głowie. Rozejrzałem się po okolicy i dostrzegłem piły. A konkretnie cały ich stos. I to uporządkowany, jakby ktoś ich niedawno używał. Zobaczyłem kolejne buldożery i zbliżając się do nich, znowu wyczułem świeży zapach benzyny. Od razu pojawiło mi się w głowie następujące pytanie: kto i po co chciałby wycinać ten las? Nie wierząc własnym oczom, postanowiłem wrócić do kamiennej ścieżki, z której zboczyłem. Biegłem coraz wolniej, zaczęło mi brakować tchu, a kiedy stanąłem odpocząć, zobaczyłem… urząd. Tak, urząd. W samym środku lasu. Był to budynek ceglany, o wysokości trzech pięter i pozornie eleganckiej estetyce. Na drzwiach wisiało godło Rzeczypospolitej Polskiej, obok drzwi wisiała podarta flaga Polski, a z lewej strony był parking z kilkoma zaparkowanymi samochodami. Zastanawiając się, kto był takim głupkiem, żeby pozwolić zbudować tak ważne miejsce tam, gdzie prawie nikt nie chodzi, spostrzegłem przez okno postać zbyt ciemną, żebym mógł ustalić jej tożsamość przy pierwszym spojrzeniu.

Zaciekawiony wszedłem do środka, po czym drzwi zatrzasnęły mi się za mną. Poczułem dreszczyk strachu na całym ciele, który jednak szybko zleciał, kiedy włączyłem światło — wtedy ukazała mi się recepcja, gdzie nikogo nie było. Chciałem rozejrzeć się po okolicy, ale z góry słyszałem kroki, które głośnym dźwiękiem mnie kompletnie sparaliżowały. Kiedy w końcu zobaczyłem tę postać co wcześniej, ukazała mi się ta osoba starsza płci męskiej w wieku około sześćdziesięciu lat. Miała okrągłą, łysą głowę z gęstą brodą sięgającą jego szyi i małymi oczami, których koloru nie udało mi się ustalić. Jego pomarszczona od wieku twarz nie ukazywała żadnych emocji, ale mimo wszystko nie wyglądał na bardzo starego jak na swój wiek. Na mój widok pokornie odparł:

— Dobry wieczór, jestem lokalnym urzędnikiem. Proszę za mną.

I poszedłem za nim, jak mi kazał, bo ten urzędnik przypomniał mi kogoś, kogo spotkałem przed moim ostatnim semestrem w szkole. Zaprowadził mnie do swojego biura, a gdy weszliśmy, zamknął drzwi kluczem, żeby nikt nie mógł nam przeszkadzać. W jego biurze były stolik, krzesła, drukarka, szuflady z aktami i wieszak. Na stole postawiona była wyblaknięta czaszka — była ona świeża, jakby ktoś ją niedawno wyrwał od kościotrupa i przyniósł ją tutaj. Tak bardzo przykuła moją uwagę, że urzędnik na to zareagował:

— To… podarunek od miejscowych — powiedział z uśmieszkiem i usiadł na swoim krześle. — Proszę podać swoje nazwisko.

— Jestem Benjamin Wolski.

— Ciekawe imię — odpowiedział. — Być może spotykamy się już dawno, ale często zdarza mi się zapominać co nieco o moich gościach. Teraz może powiesz coś o siebie, żeby pomóc mi odświeżyć pamięć?

— Jestem z Gdańska, lecz obecnie mieszkam we Wrocławiu, gdzie studiuję biologię. W dzieciństwie dużo czytałem o świecie i nauce, ponieważ moi rodzice są naukowcami. Tata jest renomowanym biologiem, a mama to geolożka i astronautka, która aktualnie jest na stacji kosmicznej. Chyba pan sporo o nich słyszał?

— Słyszałem, słyszałem. I od razu powiem, że rzadko miewam gości. Ostatni z nich pojawił się u mnie rok temu, po czym nigdy więcej tu nie wrócił. I jeśli dobrze pamiętam, wyglądał tak samo, jak ty.

— Naprawdę?

— Jeśli pamięć mnie nie myli, to tak. Zapamiętałem jednak, że moi goście nigdy nie przychodzą do mnie bez powodu. Pan także, prawda?

— Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się zobaczyć urzędu w samym środku lasu, ale skoro już tam jestem, to chciałbym, żeby urzędnik mi pomógł.

— Niby w czym?

— Powiedzmy, że mam kryzys egzystencjalny. W podstawówce myślałem, czy pójść w ślady ojca, czy w ślady mamy i wybrałem, że pójdę tą pierwszą drogą. Uczyłem się najpilniej, jak mogłem, zdawałem wszystkie szkoły z paskiem, wszystko na piątkę, ta biologia nawet mnie bawiła, ale… coś czuję, że się zagubiłem w tym wszystkim.

— Nie martw się, każdy tak miał, nawet ja. Rozmawiałeś o tym z rodzicami?

— Z moim tatą od dawna nie mam kontaktu, a z mamą z oczywistych powodów nie mogę rozmawiać.

— No cóż, w każdym razie powiem jedno: ukończ studia, skoro mówisz, że je kończysz i potem pomyśl, co chcesz w życiu robić. Próbowałeś już czegoś innego?

— Pracowałem dorywczo w restauracji, ale teraz rzuciłem pracę, bo teraz chcę się skupić na nauce podczas ostatniego semestru.

— Okej. A rozmawiałeś o tym z rodzeństwem?

— Miałem brata, ale zginął w wypadku samochodowym, kiedy jechał autokarem na obóz harcerski.

— To straszne… Jak to odczuwałeś?

— Było mi trudno, ale po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że nie ma sensu ciągle tego przeżywać. Z kolei moi rodzice nie mogli znieść traumy i to chyba dlatego nie mam relacji z tatą, po prostu nie mógł tego znieść, zresztą jak każdy rodzic… A tak przy okazji możemy zmienić temat?

— Oczywiście.

— W drodze do urzędu zobaczyłem piły i buldożery. Czy pan mógłby mi powiedzieć, co tu się dzieje?

— Niestety, ale tego lasu już nie będzie. Wczoraj dostałem informację, że niebawem ma zostać zrównany z ziemią.

— Czy ma pan dowód, bo coś nie mogę panu uwierzyć?

— Proszę bardzo — odparł urzędnik, po czym wstał i wyjął arkusze z planami budowy i mapami.

— To, co pan widział, to znak, że przygotowują się do pracy. Za tydzień rozpoczną wycinkę, a na tym miejscu powstanie czteropasmowa autostrada. Urząd, w którym się znajdujemy, też ma zostać zburzony, bo nie będzie pasować do nowego krajobrazu.

— To w czym problem? Nie pomyślał pan o przebranżowieniu się albo emeryturze?

— Wiesz, że nie porzuca się swoich pasji. Zresztą ja i tak swoje przeżyłem.

— A czy pan próbował przekonać władze do przeniesienia miejsca budowli?

— Ja jestem tylko urzędnikiem, nie mam prawa głosu, jak się panu wydaje. To jednak nie znaczy, że jestem obojętny wobec tego, co się dzieje dookoła. I dlatego musimy coś z tym zrobić.

— Musimy, musimy… Tylko co?

— Niebawem spotkasz trzy osoby, które pomogą nam w realizacji tego zadania. Sam ich osobiście nie znam, gdyż nigdy tu nie przychodziły, ale pochodzą z różnych środowisk, więc i podejście do świata mają różne. Doświadczyli w swoim życiu wiele, często się ze sobą kłócą, spierają, ale sądzę, że potrafiliby się zjednoczyć w słusznej sprawie, jaką jest las. Bo wraz z nim umrzemy też my.

— Skąd ta pewność?

— Zaufaj mi. I przy okazji… wróć do siebie!

Ostatnie zdanie urzędnika sformowały się w coraz głośniejsze echo. Nagle rzeczywistość wokół mnie szybko zaczynała się rozpadać i przemieniła się w kolorową nicość jak w filmie fantasy, tyle że bardzo realistycznym. Spadając, nie wiedziałem, co robić, aż zobaczyłem panoramę Wrocławia, dostrzegając z daleka Sky Tower oraz plac remontu jednego z rond. Nie miałem jednak czasu, żeby patrzeć na to z bliska, gdyż moja dusza spadała coraz szybciej i szybciej, po czym uderzyła w dach akademiku, a konkretnie Paranowca, gdzie mieszkałem od początku studiów.

I tak oto wracając do mojego ciała, wyskoczyłem z łóżka niczym kula z armaty, zastanawiając się, czy to był zwykły koszmar, czy ten sen był refleksją na temat mojego miejsca w świecie. Z nieznanych powodów ciało ogarnęła jakaś tajemnicza siła skutecznie uniemożliwiająca wstawanie, gdyż nie było pewne, czy jest w tym sens. Nie wiedząc, czy to już koniec, czy może początek czegoś nowego, rozejrzałem się dookoła i spojrzałem na elektroniczny budzik. Wskazywał 7 rano, jakbym obudził się w samą porę. Rozglądałem się dookoła i okazało się, że poza tym nie było tu widać niczego dziwnego, nawet dziury z sufitu, która powinna przecież tam być, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to tylko sen, choć w tym przypadku bardzo mocny i żywcem wyjęty z jakiegoś filmu. W końcu uzbierałem w sobie wystarczająco siły, żebym mógł wstać i skupić się na kolejnych zajęciach.

Natychmiast wyjąłem z szafy bieliznę, po czym założyłem ubranie, które potrzebowałem na ten dzień: długie, brązowe spodnie, czarno-białe adidasy i szary T-shirt z czarnym nadrukiem pokazujący glob Ziemi. Później pobiegłem do łazienki, by przemyć twarz, bo z dotyku czułem, że nie myłem jej od tygodnia. Po użyciu odpowiednich płynów i wytarciu mojej twarzy w lustrze ukazała mi się osoba młodego studenta z czarnymi, zaniedbanymi włosami i brązowymi oczami z dużymi brwiami paranoika. Miała też mały nos i podbródek o nieco kwadratowym kształcie, a całą twarz pokrywała czerwień pojawiająca się nie wiadomo skąd. Będąc jeszcze świeżo po moim snu, nie chciałem już patrzeć na swoje ja i poprawiłem swoje włosy, żeby nie wyjść na wieśniaka. Potem zjadłem musli na śniadanie, bo nie miałem czasu gotować, po czym spojrzałem na zdjęcia z mojego smartfonu, żeby przypomnieć swoje życie przed wyjazdem na studia.

Przypomniałem sobie swój stary dom, pełen książek i obowiązków jak na naukowca przystało. Do dziś pamiętam te wycieczki krajoznawczo-naukowe z moimi rodzicami i momenty, kiedy ona śmiała się z moich słów, jakie wymyślałem podczas moich odkryć: makówka, psztyna, cięcina i różne inne rośliny, które zobaczyłem po raz pierwszy na własne oczy. Pamiętam też słowa z rozmowy z moim tatą na temat przyszłości podczas nauki w liceum, które utkwiły w mojej głowie pomimo upływu lat — raz spytał mnie, w czyje ślady chcę iść, zanim dopadł mnie osobisty nihilizm:

— To jak będzie, Benjaminie? Będziesz biologiem jak ja czy geologiem jak twoja mama?

— To nie jest takie proste, tato. Sam wiesz, jak kiepsko jest teraz na rynku pracy, a ja wątpię, żeby w tym momencie ktoś chciał zatrudnić naukowca.

— Wiem, że teraz nie jest łatwo znaleźć pracę, ale mimo wszystko uważam, że im większe wykształcenie masz, tym łatwiej znajdziesz zatrudnienie. Nikt nie chce zmarnować czyjegoś geniuszu, prawda?

— Tak, ale nie wiem, czy w tym przypadku to się przyjmie.

— Podziękujesz mi za kilka lat, kiedy znajdziesz sobie solidny dom i będziesz miał kolejną mądrą rodzinę, jaką ja i twoja mama stworzyliśmy u siebie. Teraz wracaj do nauki, bo niebawem matura.

— Tato, proszę cię…

— Nie marudź, tylko rób, co należy. O odpoczynku pogadamy później.

Przyznaję, że moi rodzice byli często zbyt surowi wobec mnie, ale wiedziałem, że robią to dla mojego dobra, żebym mógł znaleźć porządny dom i pracę Po śmierci brata w wypadku samochodowym, bardzo brakowało mi kontaktu z rodzicami, bo mama była na rekrutacji astronautów, a tata dłużej niż zwykle przebywał w pracy, jakby chciał o tym zapomnieć kosztem własnego zdrowia psychicznego. Właściwie jedyne głębsze relacje miałem z dalszą rodziną, której już nie pamiętam. Miałem jeszcze siostrę bliźniaczkę, ale ta ostatnio nie dawała mi znaku życia, a ja za bardzo skupiłem się na nauce, żeby szukać jej w miejskiej dżungli we Wrocławiu. W zasadzie to ja nie byłem pewny, czy ona mieszkała akurat tutaj.

Godzinami mógłbym wspominać moją przeszłość, gdyby nie nerwowe pukanie, które usłyszałem zaraz po położeniu mojego smartfonu na stół, a z własnego doświadczenia wiedziałem, że nikt nie pukał do mnie bez powodu. Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem profesora biologii Rubika, który pracował na Uniwersytecie Wrocławskim od wielu lat i twierdził, że robi dla nas wszystko, żebyśmy nie zmarnowali naszej wiedzy po studiach. Profesor miał około sześćdziesięciu lat oraz pulchną posturę, a w momencie przyjścia miał na sobie ciemny garnitur i brązowe eleganckie buty. Miał okrągłe, kujońskie okulary oraz siwą kozią bródkę, choć siwizny jeszcze nie było widać na jego włosach, które wciąż trzymały się nieźle jak na jego wiek. Ze swojej pomarszczonej twarzy dotkniętej stresem związanym z nerwowymi latami kariery akademika, zwrócił się do mnie cichym, pogodnym głosem:

— Dzień dobry, panie Wolski.

— Profesor Rubik? Co pan tu robi?

— Proszę mnie tu wpuścić, to chętnie panu odpowiem. To bardzo ważne.

— Okej… — odpowiedziałem niechętnie, bo wiedziałem, co konkretnie chciał mi powiedzieć.

Wpuściłem pana Rubika do mojego mieszkania, jak mi kazał. Poza jego wyrazem twarzy nie zauważyłem u niego niczego niepokojącego. Usiadł na krześle przy moim stole, otrzepując go z okruszków po chlebie i chrupkach, wyrażając zniesmaczenie nieporządkiem w moim pokoju.

— Chce pan coś do picia? — zapytałem go niechętnie.

— Nie. To nie potrwa długo — odpowiedział profesor. — A tak przy okazji, jak często pan sprząta w swoim mieszkaniu?

— Dwa razy w tygodniu. Mogę już wiedzieć, po co pan tu przyszedł?

— Przyszedłem w sprawie twoich ocen. A te ostatnio nie są najlepsze…

— Ja wiem, ale jakby co, to mogę je poprawić w każdej chwili.

— Ta, jasne… Panie Wolski, zostały już tylko dwa miesiące do zakończenia semestru, a pan tylko kłamie mi w żywe oczy, że to się poprawi…

— Tym razem, ja nie kłamię, panie profesorze!

— No nie wiem… W każdym razie do rzeczy: Był pan moim najlepszym uczniem, zdawał pan wszystkie semestry perfekcyjnie, każdy w akademiku zazdrościł pańskiego geniuszu, ale od kilku tygodni zauważam, że pan coraz słabiej się uczy, pan nie przykłada uwagi do wykładów i teraz panu grozi wydalenie z uniwersytetu. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co w pana wstąpiło?

— Powiedzmy, że przeżywam kryzys egzystencjalny…

— Wolne żarty! W moim uniwersytecie nie ma miejsca na żadne kryzysy egzystencjalne! Chce pan, żeby pana ojciec płakał, jeśli dowie się o pańskich ocenach?

— Oczywiście, że nie, panie profesorze! Ja robię wszystko, co w mojej mocy!

— To obudź się, mój chłopcze albo pozostaniesz w tyle za swoimi kolegami! Masz już tylko dwa miesiące do końca semestru! Słyszysz? Tylko dwa miesiące!

Kiedy wydawało się, że już nic mnie nie zaskoczy, pan Rubik rzucił okiem na moje prace magisterskie w komputerze, który zapomniałem wyłączyć i z ciekawości zaczął je przeglądać. Jakże było jego i moje zdziwienie, kiedy je skomentował z niedowierzaniem, jak nisko upadłem:

— Czy pan się czegoś — za przeproszeniem — naćpał, panie Wolski? — wykrzyknął, gdy jego oczy zrobiły się wielkie jak szyba. — Co to za bohomazy pan napisał? Kwas solny jako opatrunek na rany? Witamina C jako najlepsze lekarstwo na raka? Homeopatia poprawia odporność organizmu? Takie coś pasuje do pseudomedycznych tygodników dla zielarzy, a nie do profesjonalnego uniwersytetu jak nasz Uniwersytet Wrocławski!

— Powiedzmy, że zainteresowałem się medycyną alternatywną, kiedy pojawiłem się tu po raz pierwszy.

— Nie wydaje mi się. Z daty wynika, że powstały one zupełnie niedawno. Naprawdę tak nisko się pan stoczył, skoro pisze pan takie bzdury?

— Najwidoczniej tak, skoro pan do mnie przyszedł.

— A gdzie pańskie prace o ewolucji i jej roli w kształtowaniu dziejów Ziemi? Gdzie praca o największych uczonych tej dziedziny, w tym Charlesa Darwina? Gdzie praca o medycznym zastosowaniu inżynierii genetycznej? A przede wszystkim, gdzie mój stary Benjamin Wolski? Dobra, dość tego! Jeszcze raz będzie pan tak postępował, to rozprawię się z panem bez litości!

— Pan nie musi się tak na mnie wkurzać, panie profesorze.

— Nie muszę się wkurzać? Kiedy ja widzę, kiedy mój najlepszy student odprawia takie ceregiele i nic sobie z tym nie robi? — powiedział gniewnie, po czym spojrzał na zegar nad stołem — O, już 7:30, a my dalej siedzimy i krzyczymy bez powodu. Jeszcze chwila i się spóźnimy, ale przynajmniej jesteśmy już ubrani i umyci. Na wykład marsz!

— Pan też idzie?

— Tak, ale nie z panem. Dziś mam z inną, bardziej zdyscyplinowaną grupą.

— Pod jakim względem zdyscyplinowaną?

— Nie będę tolerował pańskiego wścibstwa! Wychodzimy stąd razem albo zgłaszam pana do dyrekcji wydziału za obrażanie profesora.

Nie mając innego wyjścia, wstałem z krzesła i w pośpiechu rozejrzałem się po mieszkaniu, żeby znaleźć swoją komórkę, zeszyty na wykłady i długopis. Były one w szufladzie przy łóżku, przypominając sobie, że w niej chowam wszystkie niezbędne do studiów rzeczy. Wziąłem jeszcze klucz do mieszkania, gdyż zawsze je zamykam ze względów bezpieczeństwa. Ktoś mógłby mi powiedzieć, że przesadzam, ale kilka lat popytu w tak niebezpiecznym mieście, jak Wrocław pokazują, dlatego warto.

— Ma pan już wszystko, co potrzebne? Dobrze, to wychodzimy — odparł spokojnym głosem pan Rubik, pozornie zapominając o tym zajściu. Wyszliśmy spokojnie z mojego mieszkania, po czym profesor skierował się na swój wykład, żegnając mnie tak, jak na porządnego człowieka przystało. Zamykając drzwi, poczułem déjà vu, gdyż mój klucz okazał się podejrzanie podobny do klucza urzędnika ze snu, a on sam zamykał drzwi tak samo, co ja przed chwilą.

— Czy pan jest synem znanego biologa Zygmunta Wolskiego? — zapytał mnie policjant, kiedy wróciłem do teraźniejszości.

— Dokładnie tak — westchnąłem.

— Szczerze mówiąc, nigdy nam nie powiedziałeś o swojej rodzinie. Czy w twoim byłym domu dochodziło do przypadków przemocy domowej?

— Czasami rodzice krzyczeli między sobą, ale nie zaobserwowałem, żeby to przeradzało się w jakąś bójkę. Po prostu byli w długiej żałobie z powodu śmierci ich syna w wypadku.

— Mówisz też, że ostatnio dręczyły cię jakieś dziwne sny? Że jakiś las czeka zagłada i masz odnaleźć dla urzędnika trzy osoby, którzy pomogą ci go ocalić?

— Tak. Jeszcze dzisiaj dowiedziałem się, że spóźniłem się, bo w końcu wybudowali tam autostradę. A tego urzędu i urzędnika również nie było.

— Szkoda, szkoda… A wracając do twojej rodziny, ponoć niektórzy jej członkowie byli zaangażowani w ruchy ekstremistyczne działające na terenie Polski. Czy to prawda?

— Nie wiem, ale pamiętam, że moja dalsza rodzina ostatnio zachowywała się, jakby przygotowali się na coś większego, choć nic się na to nie zapowiadało. Moja siostra też, ale ona też nie dawała żadnego znaku życia, odkąd zacząłem studiować.

— Być może pan ma rację, ale my wciąż nie wiemy, co robiłeś podczas feralnego pożaru. Teraz nam powiesz wszystko po dobroci albo skończysz jako spalony trup.

— Przekażę wam wszystko, czego potrzebujecie — odparłem policjantowi, po czym nasze przesłuchanie znowu się rozpoczęło…

Rozdział 2 — Edukacja dla idiotów

Po niezręcznej rozmowie z profesorem skierowałem się na prawo od niego, kiedy to udał się w innym kierunku, a ja poszedłem pospiesznym krokiem, aby zdążyć na kolejny wykład. Przechodziłem przez jasne korytarze akademiku, omijając innych studentów, którzy na mój widok nie zwracali na mnie uwagi, jakby po kilku tygodniach lenistwa przestałem się dla nich liczyć. Ku mojemu zaskoczeniu, wyjątek zrobili dwaj koledzy z tego samego rocznika:

— Cześć, Ben! — witali się, kiedy mnie zobaczyli.

— Cześć! — odpowiedziałem im.

— Co u ciebie, koleś? — odpowiedział Adam.

— Słyszeliśmy, że przed chwilą odwiedził cię pan profesor Rubik — dodał Kamil. — Chyba mocno nabroiłeś na oczach profesorów, co?

— A skąd! Chodziło mu tylko o oceny.

— Tak, z tego, co wiemy, marnie ci ostatnio idzie. Co w tobie wstąpiło, Benie, że teraz grozi ci wydalenie z uniwersytetu?

— Powiedziałem panu Rubikowi, że przeżywam kryzys egzystencjalny, ale on mnie najwidoczniej nie zrozumiał.

— Tacy jak on to nigdy cię nie zrozumieją. Tym bardziej że żyjemy na zadupiu Europy, gdzie cholerna władza ma nas gdzieś — powiedział Kamil.

— W sumie racja — powiedziałem. — I szczerze mówiąc, jak skończę to wszystko, planuję uciec z Polski na zawsze.

— To bardzo ambitne z twojej strony — mówił Adam. — Ja nie mogę sobie pozwolić na zbyt wiele, odkąd kilka lat temu moi rodzice przelali prawie cały swój majątek na hazard i teraz muszę pracować przy kasie. Ty nie wiesz, jak to jest, kiedy twoi rodzice są uzależnieni od hazardu.

— A u mnie kilka miesięcy temu tata umarł i od teraz muszę ciężko pracować przy sprzątaniu — dodał Kamil. — Teraz mam jednak wolne, więc chciałbyś wieczorem pójść z nami na piwo?

— Nie, dzięki. Teraz mam dużo spraw na głowie.

— Teraz to chyba zrozumiałe. Nie będziemy cię tu już trzymali, skoro tak mówisz.

— No to pa!

— Pa! — krzyczeli obaj, po czym kontynuowałem swoją wędrówkę w głąb korytarza akademiku. Rozglądając się za wyjściem, schodziłem coraz niżej schodami, bo przypomniałem sobie, że winda była jeszcze naprawiana, a ja mieszkałem na najwyższym piętrze. I tak jak się spodziewałem, poza tą dwójką znajomych, nikt inny nie zwracał na mnie uwagi, a żaden z nich nie mógł mnie znaleźć w social mediach, gdyż nie miałem żadnego. Mimo że mam tylko 23 lata, to nie przeglądałem Facebooka, Bluesky, czy TikToku, ale nie dlatego, że te strony mnie nie obchodziły, ale dlatego, że wolałem się skupić na nauce, bo dla mnie te strony internetowe tylko mnie odciągały od tego, na czym skupiałem się podczas tego semestru.

Wychodząc z akademika, zobaczyłem przy schodach piękną dziewczynę, która w tym samym momencie skończyła gadać ze swoją koleżanką. Nazywała się Amelia Stachowiak, która pochodziła z Grudziądza i studiowała trzeci rok psychologii we Wrocławiu. Kiedy ją zobaczyłem, miała krótkie włosy ufarbowane na kolor rudy, ciemne oczy takie same jak moje i okrągłą głowę. Jej figura sprawiała wrażenie, że była modelką — na jej ciele wszędzie była gładka skóra, talia nie była zbyt szeroka jak na przeciętną kobietę, ale ona sama nie lubiła używać kosmetyków, bo na jej twarzy nie widziałem żadnego. W momencie, kiedy ją spotkałem, była ubrana w granatową koszulę, czarną spódnicę, ciemnopomarańczowe legginsy i czarne kozaki, więc od razu można było o niej powiedzieć, że nie ubierała się w byle co.

Mówię o tym, bo Amelia faktycznie dorabiała jako modelka, ale pomimo swojej pracy chętnie angażowała się w sprawy praw kobiet i feminizmu. Ba, prowadziła nawet bloga na ten temat, gdzie można było znaleźć informacje na temat dostępu do aborcji, seksizmie, warunkach pracy kobiet i o tym, dlaczego są one tak ważne dla społeczeństwa. Osobiście przyznam się, że czasami go przeglądałem, ale nigdy nie przywiązywałem się do wymienionych tu opinii. Chwilę po moim wyjściu z Paranowca spojrzała na mnie i z radością odparła:

— Ach, Ben. Gdzie tak idziesz?

— Cześć, Amelio — odparłem. Ty nie idziesz na swój wykład?

— Akurat skończyłam gadać, więc mogę już pójść, ale mamy jeszcze czas na wspólną pogawędkę, prawda? — odpowiedziała spokojnie. — W każdym razie co u ciebie, Benie? Długo się nie widzieliśmy.

— Teraz to muszę iść na biologię, bo dziś profesor Rubik zagroził mi wyrzuceniem z uniwersytetu, jeśli dalej będę olewać moje sesje.

— Wszyscy w uniwersytecie mówią, jak nisko się stoczyłeś z ocenami. I wcale mu się nie dziwię — zachichotała, jakby to jej nie obchodziło.

— Będę musiał się streścić, jeśli chcę zdążyć na dzisiejsze zajęcia, ale myślę, że możesz mnie wysłuchać.

— Jasne — powiedziała — Pamiętasz, co ci konkretnie powiedział profesor Rubik?

— No więc pan Rubik nagle przyszedł do mojego mieszkania wyrazić zmartwienie moimi ocenami, po czym zaczął lamentować, jak niby nisko się stoczyłem i że w końcu muszę przyłożyć się do nauki, tak jak kiedyś to robiłem na studiach.

— A jak odpowiedziałeś panu?

— Starałem się wszystko mu wytłumaczyć, ale pan Rubik chyba nigdy mnie nie zrozumie.

— Nie jesteś z tym sam. Ci „profesorowie” zawsze wymyślają pierdoły, żeby uzasadniać naszą naukę, która w dzisiejszych czasach do niczego się nie nadaje. Też tak miałam z moim nauczycielem polskiego w liceum, ale przynajmniej nie był taki chamski jak pan Rubik.

— Dzięki po pomoc… A tak z innej beczki, możemy pogadać o twoim blogu?

— Akurat jest lepiej, niż się spodziewałam, bo ostatnio miałam 2 miliony czytelników miesięcznie. Czytałeś ostatnio relację z mojego protestu w zeszłym miesiącu?

— Tak. Pisałaś, że ten protest zaczynał się o 20, wy mocno krzyczeliście w imię kobiet, w imię legalnej aborcji, a godzinę później aresztowała was policja pod zarzutem zakłócania porządku. Pisałaś też, że spędziłaś w więzieniu kilka dni na przesłuchaniach, po czym wyszłaś, gdyż przypomnieli sobie, że pięć lat wcześniej zostałaś aresztowana pod tym samym zarzutem. Czytałem też, jakaś ty była wkurwiona, wściekła i że tacy gnoje zawsze psują wasze działania.

— Bo prawdą jest, że nic się nie zmieni, jeśli będziemy mieli mieć takich głupków w naszym rządzie, którzy bezkarnie ignorują nasze prawa. A oni często zapominają, że bez nas nie byłoby ich, bo kto inny by wydał ludzkość na świat?

— Nie sądzisz, że to też twoja wina? Z całym szacunkiem, ale z taką retoryką i obrażaniem innych niczego nie osiągniecie.

— Sufrażystki też tak robiły, demolowały wszystko, krzyczały, wprowadzały anarchię na ulicach i co? Wywalczyły prawa do głosu, z którego chętnie dziś korzystamy. I nie pozwolimy, żeby ktoś nam je odebrał!

— Niestety, każda ideologia ma ekstremistów, a feminizm nie jest tu wyjątkiem.

— Ale ja wcale nie jestem ekstremistką! — odpowiedziała gniewnie, nie zgadzając się z moimi obawami. — Ty po prostu nie znasz się na tych sprawach.

— No nie wiem, Amelio…

— Nie jesteś kobietą, to się nie wypowiadaj! Wy, mężczyźni, zawsze macie łatwiej. A teraz, jeśli mi wybaczyć, muszę jechać na wydział nauk historycznych i pedagogicznych. Trzymaj się!

— Poczekaj chwilę — powiedziałem, kiedy zauważyłem, że coś u niej się zmieniło. — Co ci się stało z twoimi włosami?

— Dopiero teraz zauważyłeś moją nową fryzurę? Całkiem nieźle w niej wyglądam, nie sądzisz?

— Tak, ale… gdzie ją sobie zrobiłaś?

— Byłam ostatnio u fryzjera koło posterunku policji, który robił niezłą robotę — odpowiedziała mi niezręcznie, kiedy odwracała ode mnie wzrok.

— Może nie będę ci już przeszkadzać, bo my mamy jeszcze sporo do zrobienia przed końcem semestru — zwróciłem się do Amelii.

— Ja też. Trzymaj się! — tyle mi powiedziała, zanim poszła w kierunku swojego wydziału, a ja postanowiłem zrobić wszystko, żeby nie spóźnić się na kolejne zajęcia. Wiedząc, że z Paranowca mam daleko do Wydziału Nauk Biologicznych, gdzie studiowałem, poszedłem do przystanku tramwajowego Bujwida, skąd miałem bardzo blisko. Na przystanku zobaczyłem mojego kolegę Miłosza Lipińskiego, który studiował drugi rok licencjatu z architektury. Pamiętam, że był moim najlepszym przyjacielem na uniwersytecie, gdyż ku mojemu zaskoczeniu mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Pozwólcie, że trochę o nim opowiem.

Miłosz urodził się i wychował na Podkarpackiej wsi jako syn rolników, gdzie spędził całkiem dobre dzieciństwo. Od małego czuł jednak, że bardziej pociągają go mężczyźni niż kobiety, a kiedy miał 15 lat, postanowił ujawnić rodzicom, że jest gejem, bo nie mógł już dłużej tego ukrywać. Każdy jednak wie, że wieś jest znacznie mniej otwarta na różne mniejszości, więc oni zaczęli mu mówić, że homoseksualizm można wyleczyć, jednocześnie płacząc, że nie będą mieć wnuków, jeśli ich syn jest gejem. Miłosz został wyrzucony z domu i trafił pod opiekę bogatej cioci z Krakowa, która chętnie go wspierała w nauce i w pełni zaakceptowała jego orientację homoseksualną. Pojechał na studia akurat do Wrocławia, bo myślał, że w dużym mieście będzie mu lżej, ale zamiast tego, skończył jako obiekt kpin ze strony kolegów i koleżanek, którzy często wyzywali go od ciot, pedałów i dręczyli go tylko dlatego, że kocha inaczej niż reszta świata. Do ich największej akcji doszło kilka dni przed wielkim pożarem, kiedy wszystkie jego zeszyty zostały spalone i musiał powtarzać cały semestr. Zgłaszał tę sprawę do dyrekcji i policji, ale oni najwidoczniej nie chcieli mu pomóc, bo sprawcy do dziś nie zostali schwytani.

W momencie, kiedy go zobaczyłem, Miłosz stanął spokojnie na przystanku, jakby czekał na swój tramwaj. Biedaczek nawet nie chciał z nikim rozmawiać, bo miał bardzo smutny wyraz twarzy i od razu spodziewał się najgorszego. Z wyglądu miał naturalne rude włosy, niebieskie oczy pod okularami i piegowatą, okrągłą twarz. Nosił na sobie ciemnopomarańczową niezapinaną bluzę z kapturem, czarne dżinsy i biało-pomarańczowe buty sportowe, których marki nie mogłem rozpoznać. Kiedy usłyszał moje kroki, powoli odwrócił głowę w moim kierunku i powiedział:

— A, to ty, Benjaminie. Myślałem, że to jeden z tych podpalaczy.

— Coś ty taki nerwowy? — odpowiedziałem mu na spokojnie, żeby nie wpędzać go we frustrację, odkąd spalono mu zeszyty.

— Ty też byłbyś nerwowy, gdyby spalili ci wszystkie zeszyty! Przez tych gówniarzy ja muszę powtarzać materiał z całego semestru, już nawet nie wiem, czy uda mi się skończyć ten uniwersytet.

— Słyszałem o tym. Mógłbym ci w tym pomóc, jeśli chcesz.

— Chętnie przyjąłbym twoją pomoc, ale uczymy się na innych kierunkach — powiedział uspokojony już Miłosz. — Dobrze, że przynajmniej ty mnie rozumiesz, bo ja bym zwariował w tym mieście.

— Nie, żeby coś, ale poza tą sprawą jak ci idzie? — zapytałem Miłosza, kiedy wciąż siedział smutny na przystanku, a mój tramwaj miał się pojawić za kilka minut.

— Będzie to dla mnie trudno, ale dobra. Odkryłem już, że znalezienie kochanka przez osoby odbiegające od normy społecznej w dzisiejszych czasach jest niemożliwe, bo każdy z nich boi się ujawnić swoją orientację seksualną, żeby nie zostać zlinczowany przez społeczeństwo. Co do pracy, to żaden duży czy mały pracodawca nie chce mnie zatrudnić tylko dlatego, że zatrudnianie osób LGBTQ+ zostało zabronione na terenie całej Polski. Żyję tylko dlatego, że moja ciocia jest bogatą bankierką w Amsterdamie i przesyła mi 500 Euro miesięcznie.

— Oj tam, znajdziesz pracę, tylko poszukaj ją gdzie indziej.

— Zwariowałeś? Jakby ktoś mnie zatrudnił, to od razu rozpętałaby się afera na cały kraj, że jakaś firma promuje „ideologię gender” tylko dlatego, że zatrudnia osoby takie jak ja. Zresztą co za debil wymyślił bzdurę o nieistniejącej ideologii?

— Przesadzasz. Nie jest aż tak źle.

— Nie jest? To dlaczego ciągle słyszę o tym, że Polska jest najbardziej rasistowskim, seksistowskim, ksenofobicznym i homofobicznym krajem w Europie? O tym, że tu rządzą idioci dbający tylko o swoją dupę? O tym, że środowisko LGBT jest tu najbardziej prześladowane na świecie i to bardziej od chrześcijan w Nigerii, o których rzekomo się troszczymy?

— W sumie racja. Smutne widzieć, jak nisko upadła nasza ojczyzna.

— Tak. Wiem, że się ze mną nie zgodzisz, ale chciałbym uciec z Polski jak najszybciej, bo więcej tego nie zniosę.

— A może uciekniemy stąd razem? Oczywiście jesteś ode mnie młodszy, ale mógłbym tam jeszcze zostać, dopóki nie ukończysz nauki, a ja do tego czasu zgromadzę na to wystarczająco dużo pieniędzy.

— A wiesz już, gdzie moglibyśmy się wynieść?

— Może do Irlandii albo Islandii, gdzie warunki życia są lepsze i nikt się nie czepia, że jesteś gejem.

— Wyjadę z tobą wszędzie, byle jak najdalej stąd i z respektowaniem moich praw — odparł Miłosz akurat wtedy, kiedy zobaczyłem, jak z oddali mój tramwaj jechał prosto do stacji nieopodal Paranowca.

— Wybacz, ale ja teraz będę musiał jechać na wydział biologiczny — powiedziałem w momencie, kiedy ten sam tramwaj się zatrzymał po pasażerów.

— Ja też będę musiał jechać na moje wykłady. Cieszę się, że przynajmniej mogłem z tobą porozmawiać o moich problemach — odpowiedział Miłosz, jakby nie przejmował się zajęciami pomimo spalenia mu zeszytów.

— A nie spóźnisz się?

— Nie martw się, mam blisko stąd na wydział architektury, a przynajmniej tak sądzę. W każdym razie znajdę sobie właściwą drogę do mojego wydziału. Trzymaj się!

— Pa!

I wsiadłem do swojego tramwaju, podczas gdy Miłosz wciąż siedział sobie na przystanku i pomachał do mnie z oddali. Ja też mu pomachałem na tymczasową rozłąkę, po czym kupiłem bilet i zająłem wolne siedzenie. Nie będę mówił, jak konkretnie jechałem na zajęcia, gdyż kiedy jechałem, nic podejrzanego nie zauważyłem ani na tramwaju, ani podczas trasy.

Kiedy dotarłem na wydział, pospiesznym krokiem szedłem w stronę budynku, jednocześnie zastanawiając się, czy profesor Rubik wszystko wymyślił, żeby się pośmiać z głupoty swoich studentów, jak to miał w zwyczaju. Niepewnym krokiem wszedłem i zobaczyłem, że na korytarzu uzbierał się tu duży tłum.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że przyszedłem za wcześnie, a studenci w oczekiwaniu na swojego profesora postanowili się zabawić. Wszyscy tam przeklinali, biegali, bili się, jedli i pili, gdzie popadnie oraz rysowali na ścianach wulgaryzmy, a niektórzy postanowili pobawić się w pociąg, jakby nauka nigdy ich nie obchodziła. Zastanawiałem się, czy to rzeczywiście Uniwersytet Wrocławski, czy kiepsko zarządzane liceum, którego dyrekcja nie była w stanie poskromić swoich uczniów, choć w tym przypadku mieli po dwadzieścia parę lat.

Chcąc odpowiedzieć sobie na te nowe pytania postawione przede mną, szukałem swoich kolegów i tak natknąłem się na Szymona, który był przewodniczącym naszej grupy.

— Cześć, Szymonie, możesz mi…

— Ben, co tak wcześnie przyszedłeś? — odpowiedział zaskoczony moim zjawieniem się, jednocześnie kończąc rozmawiać ze swoją dziewczyną stojącej obok niej.

— Sorry, ale ja zapomniałem, kiedy konkretnie mamy zajęcia. Wiesz, jak to jest, kiedy niebawem kończy się semestr?

— Nie wiem, czy teraz jest na to odpowiedni temat, ale dostałem wiadomość, że wczoraj wyrzucili czworo studentów z Wydziału Nauk Historycznych i Pedagogicznych, bo ci wyrażali negatywną opinię na temat żołnierzy wyklętych, a to jest dziś podobno niegodne Polaka.

— Że co? — krzyknąłem z niedowierzaniem.

— Dopiero teraz to zauważyłeś, Benie? Ministerstwo Edukacji i Nauki kilka miesięcy temu zapowiedziało walkę z rzekomym marksizmem kulturowym oraz promowanie nowych wartości uzgodnionych w polskim Kościołem Rzymskokatolickim, dlatego na uczelniach profesorowie biologii uczą teraz o inteligentnym projekcie zamiast ewolucji, a profesorowie filozofii o objawieniach maryjnych i mistykach. Każdy, kto sprzeciwia się takiemu programowi, zostaje wyrzucony z uczelni.

— Co o tym sądzisz?

— Szczerze? Nikt nie ma już jaj, żeby powiedzieć tu coś innego dla odprężenia i teraz panuje tu jedna wielka nuda, bo każdy boi się wypowiadać własne zdanie. Całe szczęście, że pozostały już tylko dwa miesiące, w tym czasie musimy jeszcze pouczyć się pracy magisterskiej na pamięć i problem z głowy — odparł z ulgą, że on już nie będzie się musiał męczyć z nowym materiałem do nauczania.

— A co z profesorem Rubikiem?

— Jeszcze tam pracuje, ale planują go zwolnić, jeśli wciąż będzie postępować wbrew zaleceniom z ministerstwa.

— Chyba to dlatego jest ostatnio taki nerwowy. A jeszcze dzisiaj przyszedł do mnie i strasznie narzekał, jak ja nisko się stoczyłem…

— Profesor Rubik przyszedł akurat do ciebie? Wcale się nie dziwię, bo ostatnio kiepsko sobie tam radzisz.

— Myślisz, że mam jeszcze czas poprawić moje oceny, zanim się zacznie obrona prac magisterskich? — spytałem Szymona.

— Może tak, może nie — odpowiedział nieśmiało. — Zmieniając temat, chcesz się do nas przyłączyć?

— Zapomnij. Ja już jestem za stary na takie coś.

Szymon uszanował moją wolę i odszedł w kierunku paczki naszych znajomych z uczelni, a ja stanąłem sobie na korytarzu, nie mając ochoty na dalsze pogawędki. Na szczęście nie musiałem długo czekać na zajęcia, gdyż zaledwie kilka minut później pojawił się nasz profesor z panem Rubikiem, co mnie trochę zaskoczyło.

— Dzień dobry, drodzy studenci i ty, panie Benjaminie — powiedział grupie, pozornie nie przejmując się ryzykiem zwolnienia z uniwersytetu za niedostosowanie się do nowego narodowego programu nauczania. — Śniadanka zjedzone? Zabawy skończone?

— Panie Rubik, pan mnie zaskoczył, że widzimy się jeszcze raz w tym samym dniu.

— Bardzo przepraszam, że tak się skończyło, panie Benjaminie, ale przyszedłem tylko odprowadzić do waszej sali doktora Igora Szewczenko, profesora Wydziału Nauki Biologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego, który uczy was już od zeszłego roku.

Pamiętam, że profesor Szewczenko uciekł do Polski kilka lat temu, kiedy to Rosja zaatakowała Ukrainę na dużą skalę, ale z powodu jego ukraińskiej narodowości długo nie mógł znaleźć zatrudnienia, dopóki nie spotkał profesora Rubika. Podobno Rubik widział w nim nadzieję narodowej nauki, ale choć przebywał w Polsce już parę lat, to wciąż nie był w stanie zrozumieć naszych realiów — nie bez winy polskiego rządu.

Kiedy przyszedł do nas, profesor Szewczenko był wrażenie zdezorientowany i nieprzygotowany na spotkanie ze studentami, bo na nasz widok często poprawiał swoją koszulę i drapał się po swojej ciemnych krótkich włosach, nie wiedząc, jak się nam przedstawić. Chcąc rozładować napięcie i przygotować nas do kolejnych zajęć, pan Rubik postanowił porozmawiać ze swoim kolegą.

— To pokolenie zapomniało już o wartościach, które naprawdę definiują Polskę i Polaków, prawda, profesorze?

— Co? Ach tak, panie Rubik — odparł niezręcznie profesor Igor, przemawiając ukraińskim akcentem, który od razu wypełnił cały korytarz. — Jeszcze raz chciałbym podziękować rektoratowi tego uniwersytetu, że mogli mnie przyjąć do swojego grona.

— Ostatnio rektor uniwersytetu powiedział mi, że studenci coraz częściej się buntują. A jak wiadomo, zbuntowany student jest tak samo warty, jak żołnierz z pustym karabinem.

— Buntują się? — odpowiedział z niedowierzaniem pan Szewczenko. — Sam nie wiem, co mogę o tym powiedzieć. Tylu młodych studentów straciłem przez wojnę w Ukrainie, a oni z tego co, widzę, to zawsze chcą się uczyć, tylko nie mają odpowiedniego podejścia. Nawet jeśli mamy już mało czasu do końca semestru, to myślę, że mogę im pomóc wchłonąć coś jeszcze do ich pustych głów.

— W takim razie radziłbym się z tym pospieszyć, bo naprawdę nie mamy już dużo czasu. Czy pan pamięta nasz najnowszy program do nauczania? — odparł pan Rubik.

— Jeszcze pamiętam. Inteligentny projekt. Kryptozoologia. Tego nam właśnie trzeba, a nie jakiś głupi Darwin. Ten nowy program na pewno będzie lepszy niż wcześniej, z czymkolwiek miałem do czynienia w dziedzinie biologii.

— Bardzo dziękuję, że pan jest w stanie wesprzeć nasze szkolnictwo wyższe i troszczyć się o losy młodego pokolenia — powiedział pan Rubik, po czym zwrócił się do nas z pilnym tonem.

— Zanim zaczniecie dzisiejsze zajęcia, chciałbym wam nieco opowiedzieć o panie Igorze. Igor Szewczenko to młody, ale bardzo pracowity doktor habilitowany z Dniepru, który wcześniej zdobył dwie nagrody Nobla za zasługi w genetyce oraz zastosowaniu nanotechnologii w rehabilitacji pourazowej. Wybraliśmy go, ponieważ nie wypada zostawiać naszych bratanków w potrzebie, a jak nie będzie czegoś rozumiał, to proszę być wobec niego wyrozumiałym, bo wciąż przeżywa traumę z początku wojny na wschodzie. Jakieś pytania? Nie? To dobrze — po tej krótkiej przemowie wyjął z kieszeni klucz i otworzył nam drzwi.

— Pan nie idzie do swojej grupy? — spytałem.

— Niestety, nastąpiła zmiana planów. Przypomniałem sobie, że dziś jednak mam spotkanie z rektorem. Chciałbym panu tylko życzyć powodzenia z profesorem Szewczenko.

— Wzajemnie — powiedziałem profesorowi, po czym wszedłem do sali z resztą grupy i usiadłem pełen ulgi, ale też i niepokoju, jak uda mi się z tego wygrzebać. Ja raczej nie będę płakać po panu Rubiku, ale sam fakt, że ponoć miał zostać zwolniony tylko dlatego, że jego tezy nie pasują do programu nauczania, zmusił mnie do zastanowienia, jak nisko upadł mój naród, skoro pozwala na pseudonaukowe bzdury.

W środku sali nowy profesor ku zgorszeniu studentów rozglądał się z niepokojem dookoła sali, zastanawiając się w głowie, dlaczego musiał przyjść akurat do nas. Kiedy usiadł, poświęcił sporo czasu na szukanie długopisu i karty obecności, po czym pewny siebie rozpoczął zajęcia.

— Dzień dobry — powiedział pan Igor z tym samym ukraińskim akcentem. — Jak z pewnością wiecie, jestem Igor Szewczenko i od roku jestem doktorem habilitowanym z Wydziału Nauk Biologicznych. Zanim zaczniemy, chciałbym sprawdzić obecność. Osoba, którą wymienię na liście, niech potwierdzi obecność, podnosząc rękę i wymawiając swoje imię. Barbara Krupa?

— Jestem!

— Piotr Dąb?

— Jestem!

Podczas gdy Igor wymieniał uczniów z listy, rozglądając się dookoła, zauważyłem, że siedzę obok najbardziej znanych kolegów na uniwersytecie: wspomnianego wcześniej Kamila — a właściwie Kamila Górala — i Michała Hoffmana. Obaj byli na czele dwóch frakcji studentów na Uniwersytecie Wrocławskim, którzy byli skłóceni co do przyszłości placówki — Kamil był przywódcą frakcji „buntowników” otwarcie sprzeciwiających się ostatnim zmianom w systemie nauczania i nie bali się tego wyrażać publicznie, a Michał dowodził frakcją „lojalistów” albo jak ich buntownicy nazywają, miernotów, którzy bezkrytycznie przyjmujących wszystko, co ich profesorowie podadzą na tacy, tłumacząc, że nowe zajęcia są lepsze i mniej nudne, a przeciwna frakcja po prostu nie chce się uczyć. Przez pięć lat studiów byłem w tej sprawie neutralny, ale wiedziałem, że neutralność nie potrwa wiecznie i w końcu będę musiał zdecydować, z kim spędzę moje ostatnie miesiące na uczelni. A kiedy doktor Igor kontynuował czytać listę obecności, Kamil szepnął do mnie:

— Kogo ja tu widzę? Czyż to nie nasz bohater Ben?

— Tak, ale może nie nazywaj mnie bohaterem — odpowiedziałem, nie wiedząc, czego Kamil ode mnie chce.

— Chciałbym Ci podziękować za odwagę. Przestałeś się uczyć, bo sprzeciwiasz się temu ciemnogrodowi, który opanował współczesne polskie szkolnictwo.

— Nie, Ben się nie uczy, bo stał się taki leniwy — zareagował Michał. — A ty przestań ciągle obrażać naszych profesorów.

— A kto teraz nas obraża? — odpowiedział nerwowo, choć po cichu Kamil ku irytacji Michała.

— Myślę, że powinniście spędzać przerwy w bibliotece, a nie marnować wolny czas na pierdoły.

— A co takiego mają w tej bibliotece, co? A, już wiem. Kolejne kreacjonistyczne bzdury ukryte pod nazwą inteligentnego projektu. Sprytnie to nazwali, nie ma co. Dodam to tego jeszcze teorie o płaskiej ziemi, które niby są uzasadnione tym, co napisali o tym w Biblii. A każdy głupi wie, że Bóg tak naprawdę nie miał nic do tego.

— Na pewno byłeś w bibliotece uniwersytetu, czy tylko kłamiesz jak zwykle? — mówił Michał, poprawiając swoje okulary.

— Jakbym tego nie czytał, to bym się nie wypowiadał. Powiedzmy sobie szczerze: jesteś po prostu ślepy i przyjmujesz wszystko, co oni wygłaszają. Normalnie nowe średniowiecze.

— Benjamin Wolski? — zwrócił się do mnie doktor w momencie, kiedy Kamil i Michał zaczęli się ze sobą kłócić.

— Jestem! — odpowiedziałem.

— Jan Sikorski?

— Spierdalaj stąd, banderowcu!

— Bardzo grzeczne z twojej strony. Zaprowadzę Cię do dyrektora, jeśli chcesz.

— Ja po prostu nie chcę mieć zajęć z mordercami jak pan!

— To, co było już było, to fakt, ale teraz Ukraińcy to nie ten naród, co kiedyś. Leon i Olga, zabierzcie go! — na te słowa obaj wstali ze swoich miejsc, podeszli do Jana i złapali go za ręce. Jan próbował się od nich wyszarpać i krzyknął do grupy:

— Ej, nie możecie mnie wyrzucić za głoszenie prawdy! To cenzura! Zgłoszę to dziekanatowi! Wy nigdy nie wymażecie tego, co zrobiliście mojemu pradziadkowi w Wołyniu! — tyle wykrzyczał, zanim Olga zamknęła drzwi, a profesor kontynuował przegląd listy.

— Kontynuujmy… Michał Hoffman?

— Jestem!

— Kamil Góral?

— Jestem!

— Szkoda mi będzie pana Rubika. Co by tu o nim nie mówić, ale zawsze im się opierał, przynajmniej do dziś — mówił Kamil.

— Że co? Pan Rubik to najgorszy profesor, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Serio. Taki nerwus ganił nas ciągle i zawsze się wymądrzał, a teraz go bronisz? — powiedział Michał.

— Nie martw się, jeszcze będziesz za nim tęsknił. Teraz został nam biedaczek z Ukrainy i cała banda idiotów.

— To już wszyscy? Dobrze — powiedział doktor po sprawdzeniu listy obecności — Z tego, co rektorstwo mi powiedziało, dziś mam was przepytać, co zapamiętaliście na temat budowy DNA, więc proszę się przygotować i zgłosić do odpowiedzi.

Zaraz potem cała sala ucichła, bo nikt nie uczył się na pamięć ostatniego materiału. Ja chciałem przerwać tę ciszę, ale przypomniałem sobie, że ja też nie byłem przygotowany na ten dzień, bo sam nie wiedziałem, czego konkretnie mam się nauczyć, żeby skończyć te studia.

— No, na co czekacie? — powiedział do całej grupy, ale nikt nie chciał mu odpowiedzieć. W zasadzie oni nie chcieli tego robić, bo dobrze wiedzieli, jak nisko upadło szkolnictwo. Zdziwienie profesora Szewczenko było takie same jak zdziwienie pana Rubika podczas sprawdzania moich prac studenckich rankiem.

— Co to ma być? Bardzo mi przykro, ale muszę dawać wszystkim dwóje, bo nikt nie umie mi odpowiedzieć. Dobra, proszę wszystkich o pokazanie swoich zeszytów i skupić się na nowym temacie „Darwinizm a ewolucja”. Pozwólcie mi tylko, że przejrzę szybko materiały na komputerze, bo pierwszy raz to widzę.

— No pięknie — powiedział szeptem Kamil — Nie dość, że mamy wszyscy dwóje, to jeszcze profesor tak bardzo się gramoli w tym uniwersytecie, nawet jeśli jest z nami rok.

— Czepiasz się — odpowiedziałem. — Pamiętasz, jak mówili, że on jest zestresowany wojną?

— Nie wiem, czy trauma wojenna uzasadnia to, żeby profesor nie mógł przeczytać materiałów z biologii przed zajęciami. Czy oni już nie wiedzą, kogo zatrudniają?

— Może powinniśmy mu pomóc?

— Nie wiem, czy nie za późno na jakąkolwiek pomoc.

— Ej, Ben ma rację — zgodził się ze mną Michał — Jak rektorzy mówili, że jest pod wpływem traumy podczas wojny w Ukrainie, to mamy obowiązek pomóc doktorowi.

— Możecie robić, co uważacie za słuszne, ale beze mnie — odpowiedział Kamil, odwracając wzrok od niego.

— Okej, koniec odpoczywania. Bardzo proszę, żebyście się skupili, bo to bardzo ważne i nie będę powtarzał — powiedział pan Igor, kiedy skończył przeglądać materiały i uruchomił dla nas odpowiedni plik. — Jak z pewnością wiecie, Karol Darwin w 1859 roku wydał książkę „O powstawaniu gatunków” mającej teoretycznie wytłumaczyć istnienie życia ziemskiego poprzez drogę ewolucji i selekcję naturalną. Dlaczego teoretycznie? Ponieważ okazuje się, że niektóre struktury biologiczne są zbyt skomplikowane, żeby ich istnienie można uzasadnić metodą konwencjonalną, czyli właśnie ewolucją.

— Niby jakie? — zapytała koleżanka Ania z drugiego rzędu od końca.

— Darwin zakładał, że każde stworzenie ma bliskiego przodka, który z kolei pochodzi od innego przodka i tak dalej aż do samego początku życia. Jednakże około pół miliarda lat temu doszło do eksplozji kambryjskiej, czyli procesu nagłego pojawienia się wielu organizmów wielokomórkowych. Nie mogły mieć żadnych przodków, bo do tej pory życie ograniczało się do organizmów jednokomórkowych, a jak wiadomo, nie powstawało ono nagle, lecz na przestrzeni wielu milionów lat. Zresztą w zapisach kopalnych znaleziono skamieniałe ślady bakterii i sinic, a nawet osady zarodków gąbek, jednak tego, co było przed nimi brak.

— Ignoruj wszystko, co doktor mówi — szepnął do mnie Kamil, który także miał gdzieś tezy głoszone na dzisiejszych zajęciach. — To już nie ma sensu.

— Kolejną przeszkodą dla darwinowskiej teorii ewolucji jest powstanie biologii molekularnej, co jednak nie dziwi, bo powstała ona wiele lat po jego śmierci — kontynuował pan Szewczenko. — Dzięki niej dowiedzieliśmy się na przykład, że białka pełnią w żywym organizmie funkcję jednostki specjalnej, odpowiadając, chociażby, za układ nerwowy i pracę mięśni, choć występują powszechnie…

— Czyli Szymon miał rację — westchnąłem, nie mogąc znieść dzisiejszego poziomu nauczania. — Same puste rzeczy tam wygadują.

— To jeszcze nic, Ben. Tydzień temu na tym wydziale jakiś profesor wykładał o kreacjonizmie młodej Ziemi, bo podobno Kościół Rzymskokatolicki popiera takie rzeczy. Oczywiście wszyscy studenci, którzy protestowali, zostali stąd wyrzuceni, a dyrekcja tylko lamentowała, że jesteśmy głupi i nie potrafimy się uczyć, ale już mnie to nie dziwi. Oni bowiem przestali się nami przejmować — powiedział Kamil.

— Bo taka jest prawda, tylko wy boicie się do tego przyznać — mówił Michał, kiedy przypisywał słowa profesora do zeszytu.

— Jak ty możesz? Jak ty możesz to wszystko przyjąć do głowy bez głębszego zastanowienia się, czy to ci się naprawdę przyda? Czyś ty już całkiem zdziecinniał? Czyś ty zapomniał, co to naprawdę znaczy być studentem? Czyś ty nie masz już własnego zdania i stałeś się głupim lizusem robiącym to, co ci podpowiedzą jak w przedszkolu albo w podstawówce?

— A skąd. Ja po prostu robię, co trzeba.

— Ty sprzedałeś nas wszystkich — powiedział Michałowi, po czym skierował swój wzrok na mnie. — Nie martw się, Ben, na dziś zaplanowałem operację „Czaszka” i czekamy tylko na sygnał od Adama.

— Jaką operację?

— Cierpliwości, mój kolego — powiedział do mnie z lekkim uśmieszkiem, gdy pan Igor zdążył już opowiedzieć wszystko, co musiał.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 39.93