E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
32.1
Pamiętnik arabskiej księżniczki

Bezpłatny fragment - Pamiętnik arabskiej księżniczki


Objętość:
194 str.
ISBN:
978-83-8351-164-1
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 32.1

Pobierz bezpłatnie

Wstęp

Dziewięć lat temu postanowiłam spisać swoje wspomnienia dla moich dzieci, które w tamtym czasie niewiele wiedziały o moim pochodzeniu poza tym, że urodziłam się na Zanzibarze i jestem Arabką. Moje ciało i umysł były wówczas wyczerpane, nie spodziewałam się, że dożyję chwili, w której moje dzieci dorosną i będę mogła sama opowiedzieć im o zmianach, jakie zaszły w moim życiu, i o moje młodości. Dlatego zdecydowałam się na napisanie pamiętnika, zrobiłam to wyłącznie z miłość i przywiązania do moich dzieci, które przez wiele niespokojnych lat były mi jedynym pocieszeniem. Tylko dzięki ich uczuciu nie pogrążyłam się w rozpaczy, kiedy przyszło mi sprostać największym wyzwaniom.

Na początku moje wspomnienia nie były więc przeznaczone dla szerszej publiki, ale wyłącznie dla moich ukochanych dzieci, którym chciałam zostawić je w spadku jako dowód głębokiej matczynej miłości. Uległam jednak wielokrotnie powtarzanym namowom przyjaciół i zdecydowałam się wydać je drukiem.

Poniższe strony zapisałam lata temu — z wyjątkiem ostatniego rozdziału. Dodałam go ostatnio po powrocie z podróży do mojego dawnego domu na Zanzibarze, kiedy wreszcie pozwolono mi tam wrócić. Miała ona miejsce ubiegłego roku i towarzyszyły mi w niej moje dzieci.

Niech więc ta książka poleci w świat i pozwoli mi zdobyć tak wielu przyjaciół, jak zawsze mi się udawało, co uważam za swoje wielkie szczęście.


Berlin, maj 1886

Rozdział I

Bet il Mtoni

Urodziłam się w Bet il Mtoni, najstarszym pałacu na Zanzibarze. Tam też mieszkałam przez pierwszych siedem lat życia.

Bet il Mtoni, oddalony o około osiem kilometrów od miasta Zanzibar, leży nad brzegiem morza wśród pięknej scenerii. Pałac jest ukryty w zagajniku drzew mangowca, palm i innych gatunków ogromnych tropikalnych roślin. Miejsce mojego urodzenia wzięło swoją nazwę od niewielkiej rzeki Mtoni, która bierze swój początek zaledwie kilka kilometrów dalej w głębi wyspy, przepływa przez cały pałac, zasilając niezliczone fontanny, żeby w końcu znaleźć ujście w błyszczącej tafli wody oddzielające Zanzibar od afrykańskiego kontynentu.

Pośrodku Bet il Mtoni znajduje się duży dziedziniec otoczony licznymi budynkami, każdym w nieco innym stylu, które dobudowywano, gdy zaszła taka potrzeba. Całą tę architekturę z niezliczonymi i zagadkowymi przejściami należałoby nazwać raczej odpychającą, a nie piękną. Nie pamiętam już dokładnego rozkładu pomieszczeń w tych budynkach, w moich wspomnieniach zachował się jednak mglisty obraz łaźni: dziesiątek basenów ułożonych w rzędzie na przeciwległym końcu dziedzińca. W czasie deszczu trzeba było wziąć parasol, żeby tam dotrzeć. Tak zwane perskie łaźnie były oddzielone od reszty, choć tak naprawdę były to łaźnie tureckie, jedyne takie na Zanzibarze. W każdym z pokojów kąpielowych znajdowały się dwa baseny o wymiarach około trzy na cztery metry, woda sięgała w nich dorosłej osobie do wysokości piersi. To miejsce było bardzo popularne wśród mieszkańców pałacu: większość miała w zwyczaju spędzać tam nawet kilka godzin dziennie. Ludzie odmawiali tam modlitwy, pracowali, czytali, spali, a nawet jedli i pili. Od czwartej nad ranem do dwunastej w nocy w łaźni panował ciągły ruch, strumień osób wchodzących i wychodzących nigdy się nie kończył.

Po wejściu do jednego z pokojów kąpielowych, a wszystkie zbudowane były tak samo, najpierw widziało się dwie wyłożone drewnem platformy: jedną po prawej, drugą po lewej stronie, które służyły do modlitwy i odpoczynku. Wszystko, co świadczyło o luksusie, jak dywany, było tutaj zakazane. Zawsze, kiedy mahometanin się modli, musi założyć specjalne ubranie: idealnie czyste, najlepiej białe i nieużywane do żadnych innych celów. Oczywiście ta surowa zasada jest przestrzegana tylko przez najbardziej pobożnych. Do basenów pomiędzy platformami prowadziła wąska kolumnada. Te nie były przykryte niczym poza sklepieniem niebieskim. Do innych, całkowicie oddzielonych pomieszczeń prowadziły kamienne mostki w kształcie łuków i schody. Każda łaźnia miała swoją publikę. W Bet il Mtoni obowiązywał bowiem rygorystyczny system kastowy, przestrzegany tak przez tych na górze, jak i tych na dole.

Przed łaźniami stały w rzędach kwitnące drzewa pomarańczowe, tak wysokie jak drzewa wiśniowe w Niemczech. Często chowaliśmy się w ich gałęziach, zwłaszcza kiedy baliśmy się kary wymierzonej przez naszą nazbyt surową nauczycielkę.

Na przestronnym dziedzińcu żyli obok siebie ludzie i zwierzęta, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Można tu było zobaczyć pawie, gazele, perliczki, flamingi, gęsi, kaczki i strusie, które swobodnie się tu przechadzały, rozpieszczane i karmione przez starych i młodych. Uwielbialiśmy jako dzieci szukać ich pozostawionych tu i ówdzie jaj, zwłaszcza tych strusich, i zanosić je głównemu kucharzowi, który nagradzał nas za to słodyczami.

Codziennie wczesnym rankiem i wieczorem wszystkie dzieci, które skończyły piąty rok życia, miały na dziedzińcu lekcje jazdy konnej z jednym z eunuchów. Nie zakłócało to jednak życia naszego małego zoo. Jeśli tylko robiliśmy wystarczające postępy, mogliśmy liczyć na własnego wierzchowca w prezencie od ojca. Chłopcy mogli wybrać konia z królewskiej stajni, a dziewczynki dostawały piękne białe muły z Maskatu, które często są droższe od koni, oczywiście wraz z uprzężą i siodłem. Jeździectwo było naszą ulubioną rozrywką w kraju, który nie zna teatrów ani koncertów. Często organizowaliśmy wyścigi, podczas których równie często dochodziło do wypadków. Raz o mało nie straciłam życia. Tak bardzo nie chciałam, żeby mój brat Hamdan mnie wyprzedził, że aż nie zauważyłam ogromnej palmy kokosowej na mojej drodze. W ostatniej chwili zawróciłam konia, cudem unikając zderzenia.

Osobliwością pałacu Bet il Mtoni były liczne klatki schodowe, zazwyczaj bardzo strome, z wielkimi stopniami, jakby zrobionymi dla gigantów. Nawet jeśli szło się po nich prosto, cały czas do góry, nigdzie się po drodze nie zatrzymując ani nie skręcając, nie sposób było dotrzeć na szczyt bez podciągania się na prowizorycznej balustradzie. Schody były bardzo zniszczone, a poręcze nieustannie reperowano. Pamiętam, jak przestraszeni byli wszyscy mieszkańcy mojego skrzydła pałacu, kiedy pewnego ranka okazało się, że obie balustrady zawaliły się w ciągu nocy. Do dziś się dziwię, jakim cudem nie wydarzył się tam nigdy żaden poważny wypadek. Ludzie chodzili wszak po tych schodach w górę i w dół przez cały dzień.

Statystyka jest nauką nieznaną mieszkańcom Zanzibaru. Nikt nigdy nie policzył, ile osób mieszkało w Bet il Mtoni. Gdybym miała to oszacować, powiedziałabym bez przesady, że pałac miał około tysiąca mieszkańców. Nie była to aż tak ogromna liczba, jeśli weźmiemy pod uwagę, że ktokolwiek chce być uznawanym za bogatego i ważnego na Wschodzie, musi mieć armię służących. Nie mniej zaludniony był pałac mojego ojca w mieście nazywany Bet il Sahel albo Domem na Wybrzeżu. Mój ojciec spędzał tam zwykle trzy dni w tygodniu, a pozostałe cztery w Bet il Mtoni, gdzie mieszkała jego główna żona, kiedyś daleka krewna.

Mój ojciec Seyyid Saïd nosił podwójny tytuł sułtana Zanzibaru i imama Maskatu. Ten drugi był tytułem religijnym, odziedziczonym po moim prapradziadku Ahmedzie. Każdy członek naszej rodziny ma do niego prawo.

Jako jedno z najmłodszych dzieci Seyyida Saïda nigdy nie widziałam ojca bez dodającej mu powagi siwej brody. Był wyższy niż przeciętny człowiek, a jego twarz miała zawsze życzliwy i czarujący wyraz. Cała jego osoba budziła szacunek. Pomimo jego zamiłowania do wojen i podbojów był dla nas wzorem, tak jako ojciec, jak i jako władca. Ojciec najbardziej cenił sobie sprawiedliwość. Tak samo osądzał czyny swojego własnego syna i najniższego nawet niewolnika. Był pokornym sługą Boga. Nigdy nie zachowywał się w arogancki sposób ani nie wykazywał przesadnej dumy, co miało w zwyczaju tak wielu szlachetnie urodzonych. Wiele razy, kiedy służący mu od lat wierny niewolnik brał ślub, mój ojciec kazał siodłać konia i jechał osobiście złożyć życzenia młodej parze. Mój ojciec w żartach lubił nazywać mnie „starą kobietą”, ponieważ bardzo lubiłam zimną zupę mleczną (nazywaną z arabska farni) — potrawę podawaną u nas często bezzębnym staruszkom.

Moja matka była Czerkieską. W bardzo młodym wieku musiała jednak opuścić swoją ojczyznę. Jej ojciec był rolnikiem. Miała siostrę i brata. Rodzina żyła spokojnie aż do wybuchu wojny. Po kraju zaczęły grasować zbrojne bandy. Według słów mojej matki rodzina schroniła się w podziemnym miejscu. Prawdopodobnie miała na myśli jakieś piwnice, które nie są znane na Zanzibarze. Jednak i tam ich znaleźli. Rodzice zostali zabici na miejscu, a dzieci zabrane przez trzech konnych Albańczyków. Mężczyzna trzymający jej starszego brata szybko zniknął matce z oczu. Pozostali dwaj, którzy porwali moją matkę i jej płaczącą cały czas trzyletnią siostrę, trzymali się razem aż do zmroku. Potem się rozstali i matka już nigdy nie dowiedziała się, co się stało z jej rodzeństwem.

Została własnością mojego ojca jeszcze jako dziecko, mogła mieć wtedy siedem lub osiem lat, bo dopiero w naszym domu straciła mleczne zęby. Została towarzyszką zabaw dwóch moich starszych sióstr, które były mniej więcej w jej wieku. Z nimi się wychowywała i uczyła. Dzięki temu potrafiła czytać i pisać, co dawało jej przewagę nad większością ludzi jej stanu, którzy z reguły trafiali do naszej rodziny w wieku siedemnastu, osiemnastu lat albo nawet później, kiedy nikt już nie myślał o edukacji. Trudno było nazwać moją matkę piękną, ale była wysoka, miała ładną figurę, ciemne oczy i włosy sięgające kolan. Była z natury bardzo łagodną osobą, a największą przyjemność znajdowała w opiekowaniu się innymi i doglądaniu chorych w naszym domu. Pamiętam, jak chodziła ze swoimi książkami od jednego pacjenta do drugiego. Czytała im modlitwy.

Mój ojciec od początku bardzo ją lubił. Niczego by jej nie odmówił, chociaż ona o nic zwykle nie prosiła, dbała przede wszystkim o innych. Kiedy przychodziła, ojciec zawsze wychodził jej naprzeciw, żeby spotkać ją w połowie drogi — niewielu doświadczało tego zaszczytu. Moja matka była życzliwa, pobożna i skromna, a przy tym szczera i otwarta. Poza mną miała jeszcze jedną córkę, która jednak umarła w młodym wieku. Matka nie była bardzo lotna, ale za to miała talent do robótek ręcznych. Wobec mnie była czuła i kochająca, chociaż nie przeszkadzało jej to w surowym karaniu mnie, kiedy tylko uznała to za konieczne.

Miała wielu przyjaciół w Bet il Mtoni, co rzadko się zdarza w arabskich haremach. Matka pokładała całą ufność w Bogu. Kiedy miałam pięć lat, pewnej nocy w stajniach wybuchł pożar. Mój ojciec był wówczas w mieście. W pałacu podniósł się alarm, ludzie bali się, że ogień przeniesie się na budynki mieszkalne. Moja matka czym prędzej wzięła mnie na jedną rękę, drugą chwyciła Koran i wybiegła na zewnątrz. Inne należące do niej rzeczy nie stanowiły dla niej żadnej wartości.

O ile pamiętam, mój ojciec miał tylko jedną oficjalną żonę, nazywaną horme (w liczbie mnogiej harino). Od czasu do czasu kupował jednak inne żony, czyli sarari (w liczbie pojedynczej surie). W momencie jego śmierci było ich siedemdziesiąt pięć. Główna żona, Azze bint Sef, pochodziła z rodu królewskiego Omanu i sprawowała absolutną władzę w domu. Z wyglądu była mała i niepozorna, miała jednak ogromny wpływ na swego męża, który chętnie zgadzał się na wszystkie jej pomysły. W stosunku do innych żon i dzieci sułtana horme zachowywała się wyniośle i krytycznie. Na szczęście nie miała własnych dzieci. W przeciwnym razie jej tyrania stałaby się pewnie nie do zniesienia. Każde z dzieci mojego ojca, a w momencie jego śmierci było nas trzydzieścioro sześcioro, urodziła nieoficjalna żona, dzięki czemu byliśmy równi. Nikt nie kwestionował czystości naszej krwi.

Nikt, ani stary, ani młody, ani wysoko, ani nisko urodzony, nie lubił głównej żony, która kazała się nazywać „Jej Wysokością” (po arabsku Seyyid, a w suahili Bibi). Wszyscy się jej bali. Do dziś pamiętam, jak sztywno stąpała i jak rzadko obdarzała kogoś słowem lub uśmiechem. Jakże inny był od niej nasz ojciec! On zawsze uprzejmie pozdrawiał wszystkich bez względu na to, czy był to ktoś równy mu stanem, czy zwykły sługa. Ale moja wielka i potężna macocha wiedziała, jak utrzymać się na szczycie hierarchii, nikt nigdy niewezwany nie zakłócał jej spokoju. Nigdy nie chodziła bez eskorty, chyba że do łaźni, która była do wyłącznego użytku jej i sułtana. Spotkanie jej wewnątrz pałacu również napawało przerażeniem. Inni mieszkańcy zachowywali się wobec niej jak szeregowi żołnierze w obliczu generała. Wszyscy czuliśmy, jaką macocha przykłada wagę do własnej osoby, choć i tak nie psuło to uroku codziennego życia w Bet il Mtoni. Zwyczaj wymagał, aby dzieci sułtana codzinnie rano życzyły jej dobrego dnia. Nienawidziliśmy jej jednak w tak grzeczny sposób, że rzadko którekolwiek z nas pojawiało się przed śniadaniem, które było podawane w jej apartamentach. Traciła w ten sposób dużo atencji, na której tak jej zależało.

Niektórzy z moich braci i sióstr byli tak starzy, że mogliby być moimi dziadkami i babciami. Część z nich żyła w Bet il Mtoni, część w Schecha i Zuene. Jedna z moich sióstr miała syna, który nazywał się Ali bin Suut. Kiedy go poznałam, miał już siwą brodę. Siostra była wdową i wróciła do rodzinnego domu po śmierci męża. W naszym domu córki nie były traktowane gorzej od synów, jak wydaje się wielu osobom w Niemczech. Nigdy nie słyszałam, aby ojciec albo matka bardziej dbali o syna niż o córkę tylko ze względu na jego płeć. Pozostaje to dla mnie tajemnicą. Skoro prawo gwarantuje męskim potomkom pewne przywileje i korzyści — na przykład w kwestii dziedziczenia — dlaczego nie traktować dzieci inaczej? To dość naturalne i ludzkie, że czasem woli się jedno dziecko od drugiego, tak tutaj [w Europie — przyp. tłum.], jak i w południowych krajach, choć nikt się do tego nie przyzna. Tak się złożyło, że ulubionymi dziećmi mojego ojca nie byli chłopcy, ale dwie moje siostry: Sharife i Chole. Kiedy miałam dziewięć lat, mój brat Hamdan postrzelił mnie z łuku. Byliśmy wtedy w tym samym wieku. Rana nie była poważna, ale jak tylko mój ojciec się o tym dowiedział, powiedział do mnie: „Salme, zawołaj mi tu Hamdana”. Skarcił go tak, że chłopak długo to pamiętał. To tylko pokazuje, jak często ludzie bywają niedoinformowani w kwestii życia w innych krajach. Niezależnie od miejsca na świecie wiele zależy od samych dzieci. Traktowanie tak samo tych grzecznych i niegrzecznych byłoby niesprawiedliwe.

Benjile było najładniejszym miejscem w Bet il Mtoni. Tak nazywaliśmy ogromną okrągłą otwartą konstrukcję przypominającą wieżę naprzeciwko głównego budynku, nad brzegiem morza. Była na tyle duża, że stała się znana w całym kraju. Wyglądała jak gigantyczna karuzela przykryta sklepieniem. Całą konstrukcję — podłogi, barierki i sufit — zbudowano z pomalowanego drewna. Mój ojciec uwielbiał się przechadzać koło benjile. Spędzał tam całe godziny, zamyślony, z pochyloną głową. Kula, która podczas jednej z bitew utknęła mu w okolicach biodra, często sprawiała mu ból, przez co lekko utykał.

Na otwartym tarasie umieszczono kilka tuzinów wiklinowych krzeseł i duży teleskop, z którego każdy mógł korzystać. Widok z benjile zapierał dech w piersiach. Kilka razy dziennie mój ojciec, Azze bint Sef i wszystkie dorosłe dzieci pili tam kawę. Każdy, kto chciał porozmawiać z moim ojcem na osobności, miał szansę znaleźć go w benjile o różnych porach dnia. Niedaleko benjile przez cały rok zakotwiczony był statek wojenny Il Rahmani, który budził nas kanonadą przez cały miesiąc postu, spali tam też wioślarze.

Tak w Bet il Mtoni, jak i w Bet il Sahel gotowano dania kuchni arabskiej, perskiej i tureckiej. W obu pałacach mieszkali ludzie wszystkich ras, ale tylko my mogliśmy nosić stroje arabskie. Afrykanie i niewolnicy ubierali się w tradycyjny dla Wybrzeża Suahili sposób. Nowo przybyłe Czerkieski i Abisynki miały trzy dni, żeby zamienić swoje szerokie i zdobne suknie na strój arabski. Nosiłyśmy też dużo biżuterii. Takie ozdoby były dla nas równie nieodzowne, jak kapelusze i rękawiczki dla kobiet z Zachodu. Dlatego nawet najbiedniejsze kobiety chodziły zawsze obwieszone błyskotkami.

Mój ojciec miał skarbce w obu pałacach na Zanzibarze, a dodatkowy także w Maskacie w Omanie. Wszystkie wypełnione hiszpańskimi złotymi monetami, angielskimi gwineami i francuskimi ludwikami. Można tam też był znaleźć damskie ozdoby: od drobiazgów po korony wysadzane diamentami. Za każdym razem, kiedy rodzina się powiększała, bo ojciec kupił nową sarari albo urodziło mu się nowe dziecko — a to zdarzało się często — otwierano drzwi skarbca, żeby obdarować nowo przybyłą osobę dobrami zgodnie z jej pozycją. Gdy rodziło się dziecko, sułtan zwykle odwiedzał matkę siódmego dnia po porodzie, przynosząc biżuterię w prezencie. Nowa żona razem z ozdobami dostawała też eunucha, który miał jej od tej pory służyć na wyłączność.

Chociaż mój ojciec sam preferował proste życie, był bardzo wymagający wobec innych. Przed jego obliczem wszyscy musieli stawiać się w pełnym stroju, także jego dzieci i eunuchowie. Takie dziewczynki jak ja nosiły zwykle warkocze, nawet do dwudziestu naraz. Spinałyśmy je razem i ozdabiałyśmy masywnymi złotymi ozdobami wysadzanymi drogimi kamieniami. Żeby wyglądać jeszcze ładniej, czasem przyczepiałyśmy złote monety na końcach warkoczyków. Ozdoby zdejmowałyśmy z włosów dopiero przed snem i zakładałyśmy znowu zaraz po przebudzeniu. Do czasu, aż dorosłyśmy do noszenia chust, wszystkie miałyśmy grzywki takie same, jakie są teraz modne w Niemczech. Pewnego razu pobiegłam do mojego ojca bez tych wszystkich ozdób, żeby dostać trochę francuskich cukierków, które zwykle miał dla nas z rana. Zamiast tego zostałam odesłana pod nadzorem służącego do pokoju, żebym doprowadziła się do stanu, w którym mogę pokazać się ojcu. Już nigdy więcej nie zaprezentowałam się przed nim nieuczesana.

Najlepsze przyjaciółki mojej matki nazywały się Zejane i Medine. Pierwsza była córką Abisynki, druga była Czerkieską, pochodziła z tej samej części kraju co matka. Tak samo jak Sara, jedna z moich macoch i matka dwójki mojego przyrodniego rodzeństwa: brata Madżida i siostry Chaduji. Sara i moja matka obiecały sobie, że jeśli jedna z nich umrze, druga zaopiekuje się jej dziećmi. Jednak kiedy Sara zmarła, Madżid i Chaduji byli już dorośli. W mojej rodzinie chłopcy mieszkali z matką do osiągnięcia osiemnastego lub dwudziestego roku życia. Mniej więcej w tym wieku ogłaszano ich wejście w dorosłość, choć zależało to od ich zachowania. Uznanie za dorosłego było zaszczytem, na który wszyscy czekali. Książę dostawał wtedy własną rezydencję, konie, służbę i wszystko inne, czego potrzebował, łącznie z comiesięczną pensją.

Mój brat Madżid właśnie dostąpił tego zaszczuty, bardziej na podstawie zachowania niż osiągnięcia odpowiedniego wieku. Był bardzo skromny i zyskał sobie przychylność wszystkich swoją uprzejmością i dobrymi manierami. Nie minął od tego momentu nawet tydzień, gdy przyjechał z miasta, żeby nas zobaczyć (mieszkał z matką w Bet il Sahel). Zawsze lubił się ze mną bawić, chociaż był o dwanaście lat starszy. Cały w skowronkach przybył powiedzieć mojej matce, że został uznany za dorosłego, a będąc już panem swojego losu, otrzymał dom na własność. Chciał, żebyśmy z matką się do niego przeprowadziły. Również Chaduji na to naciskała. Moja matka stwierdziła, że nie może podjąć takiej decyzji bez zapytania mojego ojca o zdanie, ale da Madżidowi znać, kiedy tylko to zrobi. Jej samej pomysł się jednak spodobał. Madżid zaoferował, że sam porozmawia z ojcem, i już następnego dnia uzyskał jego zgodę. Wszystko było więc uzgodnione. Miałyśmy się przeprowadzić za kilka dni, kiedy tylko Madżid wszystko przygotuje.

Rozdział II

Bet il Watoro

Dla matki to nie była łatwa decyzja. Spędziła w Bet il Mtoni niemal całe życie i przywiązała się do tego miejsca. Nie lubiła zmian i nie chciała się rozstawać z Zejane i Medine. Jak sama mi powiedziała, zadecydowało to, że chciała się do czegoś przydać dzieciom zmarłej przyjaciółki.

Kiedy tylko po pałacu rozeszła się wieść, że moja matka przenosi się do miasta, każdy żegnał ją z płaczem. „Jilfidan (tak miała na imię), czy nie jesteśmy już bliscy twemu sercu, że chcesz nas opuścić?”. „Moi przyjaciele — odpowiadała — nie opuszczam was, dlatego że chcę, taki jest mój los”. Jestem pewna, że wielu ludzi pożałowało mojej matki na dźwięk słowa „los”. Może te osoby zamknęły swoje oczy i zatkały uszy, żeby nie poznać woli Boga, odrzuciły znaki Jego obecności, powierzając swoje życie temu, co nazywają przypadkiem. Pragnę tu podkreślić, że urodziłam się jako mahometanka i tak też zostałam wychowana. Co więcej, opowiadam tutaj o życiu w arabskim domu. W prawdziwej arabskiej rodzinie dwie rzeczy są kompletnie nieznane: przypadek i materializm. Mahometanie wierzą, że Bóg jest nie tylko ich stwórcą i opiekunem, lecz także jest stale obecny w ich życiu i że to nie ich wola, ale jego wola powinna kierować ich życiem, tak w małych, jak i dużych sprawach.

Przygotowania do przeprowadzki zajęły nam kilka dni. Potem czekałyśmy już tylko na Madżida. W Bet il Mtoni miałam jednego brata i dwie siostry, mniej więcej w moim wieku, z którymi najczęściej się bawiłam. Szkoda mi było ich zostawiać, zwłaszcza małego Raluba — był do mnie bardzo przywiązany. Z drugiej strony cieszyłam się, że już nie będę musiała chodzić na lekcje do naszej surowej nauczycielki.

Tuż przed przeprowadzką w naszym pokoju było tłoczno jak w ulu. Przyjaciele i znajomi przychodzili się pożegnać, przynosząc zwykle jakiś prezent na znak pamięci. To bardzo powszechny u nas zwyczaj. Żaden Arab nie odmówi sobie przyjemności podarowania prezentu odjeżdżającemu przyjacielowi, nawet jeśli stać go tylko na drobiazg. Pamiętam jedno takie wydarzenie z wczesnego dzieciństwa. Wybrałyśmy się na wycieczkę do jednej z naszych posiadłości. Kiedy miałyśmy wsiadać na łódź powrotną, poczułam, ze ktoś dotknął od tyłu mojej sukienki. Odwróciłam się i zobaczyłam starą czarnoskóra kobietę. Podała mi pakunek owinięty w liście bananowca i powiedziała: „Ten drobiazg to mój pożegnalny prezent dla ciebie, bibi wangu (moja pani). To pierwszy dojrzały owoc z mojego ogrodu”. Odwinęłam liście i zobaczyłam świeżą kolbę kukurydzy. Nie znałam tej kobiety, ale potem dowiedziałam się, że była jedną z ulubienic mojej matki.

W końcu przyjechał Madżid z wiadomością, że kapitan statku Il Rahmani ma po nas wysłać kuter następnego wieczora i drugą łódź po bagaże i naszą służbę. Mój ociec był akurat wtedy w Bet il Mtoni, poszłyśmy więc się z nim pożegnać. Znalazłyśmy go jak zwykle koło benjile. Podszedł do nas, kiedy tylko nas zobaczył. Moi rodzice zaczęli rozmawiać o przeprowadzce. Kazali jednemu z eunuchów przynieść mi słodycze i sorbet, żebym im nie przeszkadzała swoimi nieustannymi pytaniami. Byłam bardzo ciekawa nowego domu i nowego życia. Odwiedziłam to miejsce tylko raz na krótką chwilę i nie widziałam nawet moich braci i sióstr ani też moich licznych macoch, które tam mieszkały. Poszłyśmy się także pożegnać z Azze bint Sef, która przyjęła nas na stojąco, co było dużym wyróżnieniem. Zwykle przyjmowała gości na siedząco. Mogłyśmy także ucałować jej rękę, po czym odeszłyśmy, żeby już nigdy więcej jej nie zobaczyć. Miałyśmy jeszcze wiele korytarzy i schodów do pokonania, żeby pożegnać się ze wszystkimi przyjaciółmi, ale większości nie odwiedzałyśmy w ich pokojach. Matka uznała, że najlepiej będzie uścisnąć każdemu z nich rękę po modlitwach, na których obecność była obowiązkowa dla wszystkich.

Kuter czekał na nas przy benjile o siódmej wieczorem. Była to dość duża łódź obsługiwana przez czternastu wioślarzy z zadaszoną rufą. Na maszcie powiewała czerwona flaga. Łódź mieściła dwunastu pasażerów, a miejsca siedzące wyłożono jedwabnymi poduszkami. Na rozkaz mojego ojca towarzyszył nam stary Jahar, jego zaufany eunuch, który razem z drugim eunuchem był odpowiedzialny za bezpieczne dowiezienie nas na miejsce. Ojciec obserwował nas z brzegu. Przyszli też inni nasi przyjaciele. Do dziś słyszę, jak wołają za nami weda, weda (żegnajcie, żegnajcie).

Obok pałacu nie było przystani. Pasażer musiał więc albo zostać zaniesiony na pokład, albo wejść nań po desce. Mojej matce się tu udało w asyście dwóch eunuchów. Mnie wniósł inny służący. Kolorowe lampiony oświetlające łódź odbijały się razem z gwiazdami w tafli wody. Odbiliśmy od brzegu, a wioślarze zaczęli wiosłować w rytm melancholijnej arabskiej piosenki. Trzymaliśmy się blisko brzegu, a ja szybko usnęłam na kolanach matki.

Obudziły mnie dopiero liczne głosy wołające moje imię. Przestraszona i półprzytomna zdałam sobie sprawę, że dotarliśmy na miejsce. Byliśmy na wysokości Bet il Sahel. Mieszkało tam mnóstwo ludzi, w tym moje macochy i siostry, których nigdy jeszcze nie poznałam. Byłam ich ciekawa i one też chciały mnie zobaczyć. Matka powiedziała, że mieszkańcy pałacu wyszli i zaczęli krzyczeć moje imię, kiedy tylko nasz statek pojawił się w zasięgu wzroku.

Na brzegu żywo powitali mnie moi młodsi bracia. Chcieli, żebyśmy najpierw poszły do nich, ale matka odmówiła, żeby Chaduji nie musiała dłużej na nas czekać. Żałowałam, że nie mogłam się wtedy z nimi zapoznać. Matka obiecała mi jednak, że będę mogła spędzić w Bet il Sahel jeden dzień, kiedy mój ojciec tam przyjedzie. Od razu udałyśmy się do rezydencji Madżida: Bet il Watoro. Nie było to daleko od Bet il Sahel. Stamtąd także rozciągał się piękny widok na morze. Chaduji powitała nas ciepło u szczytu schodów. Zaprowadziła nas do naszych pokojów, a jej główny eunuch Eman przyniósł nam przekąski. Madżid był na dole w salonie z przyjaciółmi. Czekał na znak, żeby do nas dołączyć. Powitał nas w nowym domu z wielką radością.

Dostałyśmy średniej wielkości pokój z widokiem na pobliski meczet. Był umeblowany w typowo arabskim stylu. Niczego nam nie brakowało. Ponieważ my Arabowie zwykle śpimy w tych samych ubraniach, w których chodzimy za dnia, chociaż osoby wysoko urodzone bardzo dbają przy tym o higienę, możemy się obyć bez osobnych sypialni.

Bogaci i szlachetnie urodzeni ludzie zwykle urządzają swoje pokoje w następujący sposób: podłogi pokrywają perskie dywany albo miękkie maty. Grube bielone ściany są podzielone na kilka sekcji prostopadłymi przegrodami od podłogi aż do sufitu. Pomiędzy tymi przegrodami zamocowane są pomalowane na zielono drewniane półki, na których wystawia się najkosztowniejsze szklane i porcelanowe przedmioty. Arabowie nigdy nie żałują pieniędzy na takie rzeczy. Eleganckie kryształy, pięknie pomalowane talerze, gustowne dzbanki — choćby były nie wiem jak drogie, jeśli są piękne, znajdą swojego nabywcę. Gołe ściany pomiędzy półkami zwykle zakrywa się lustrami, które sięgają aż do sufitu. Same lustra są zazwyczaj sprowadzane z Europy. Dawniej mahometanom nie wolno było trzymać zdjęć, jako że próbują one naśladować boskie stworzenie, dziś jednak coraz częściej się je widuje. Co innego zegary, w niektórych domach można znaleźć ich pokaźne kolekcje. Czasem umieszcza się je u góry lustra, a czasem po obu jego stronach. W męskich pokojach ściany zdobi się też kosztowną bronią z Arabii, Persji i Turcji zgodnie z pozycją i majątkiem właściciela.

W jednym rogu pokoju stoi zwykle duże, wykonane przez indyjskich rzemieślników, rzeźbione łóżko z palisandru z baldachimem. Arabskie łóżka są bardzo wysokie. Dostać się na nie można dopiero po krześle albo z pomocą pokojówki. Puste miejsce pod spodem zajmują dzieci lub osoba opiekująca się chorym.

Rzadko widuje się u nas stoły, a jeśli już, to w bardzo zamożnych domach. Za to wszędzie stoją krzesła różnych kolorów i rozmiarów. Nie używa się szaf, komód ani niczego w tym rodzaju. Mamy jednak kufry i skrzynie z dwoma lub trzema szufladami, a także sekretne szuflady, aby ukryć w nich pieniądze i biżuterię. W arabskich domach drzwi i okna pozostają otwarte przez cały dzień, zamyka się je tylko w porze deszczowej. Mieszkańcy mojego kraju nie wiedzą, czym jest susza.

Z początku nie polubiłam naszego nowego domu. Tęskniłam za braćmi i siostrami, a w porównaniu z Bet il Mtoni Bet il Watoro wydawał się bardzo mały. Wcale nie podobał mi się pomysł, że muszę to zostać już na zawsze. Nie mogłam się tu nawet bawić moim statkami, chyba że puszczałabym je w wannie. W pobliżu nie było żadnej rzeki, a wodę trzeba było nosić ze studni. Moja matka, która za najwyższą wartość uważała oddanie wszystkiego, co się posiada, chciała, żebym podarowała moje statki braciom w Bet il Mtoni, ale nie mogłam się na to zdobyć. Po raz pierwszy w życiu czułam się naprawdę nieszczęśliwa i przybita.

Moja matka natomiast szybko przyzwyczaiła się do nowych obowiązków. Całymi dniami była tak zajęta organizowaniem wszystkiego z Chaduji, że nawet się mną nie zajmowała. Madżid poświęcił mi trochę czasu i pokazał mi cały dom, ale nic nie mogło mnie pocieszyć. Byłam na wszystko obojętna i cały czas prosiłam matkę, żebyśmy wróciły do Bet il Mtoni. To oczywiście nie mogło się wydarzyć, zwłaszcza że moja matka rzeczywiście okazała się wielką pomocą dla Chaduji i Madżida.

Z czasem jednak odkryłam, że Madżid uwielbia zwierzęta. Miał ich naprawdę dużo, łącznie z hodowlą białych królików. Te ostatnie doprowadzały matkę i siostrę do pasji, niszcząc nowy dom. Miał też mnóstwo kogutów do walk, które sprowadzał z różnych części świata. Nigdy potem nie widziałam tak bogatej ich kolekcji, nawet w ogrodach zoologicznych. Szybko zaczęłam mu towarzyszyć, kiedy szedł doglądać zwierząt, a on chętnie mi na to pozwalał. Nie minęło dużo czasu, a Madżid podarował mi moje własne koguty bojowe, które uprzyjemniały mi mój czas spędzony w Bet il Watoro. Codziennie doglądaliśmy z Madżidem naszych czempionów przynoszonych przez niewolników. Walki kogutów to bardzo wciągające widowisko, trudno oderwać od niego wzrok.

Madżid dawał mi też lekcje szermierki. Nauczyłam się używać miecza, sztyletu i lancy, a kiedy wybieraliśmy się na wieś, pozwalał mi strzelać ze strzelby i pistoletu. W ten sposób stałam się amazonką ku rozpaczy mojej matki, która nie popierała takich rzeczy, jak szermierka i strzelectwo. Ja jednak wolałam wszelkie typy broni od robótek ręcznych i maszyny do szycia. Nie znaleziono mi jeszcze nowego nauczyciela, dzięki czemu miałam więcej czasu na moją nową pasję. Wkrótce uleciała ze mnie cała niechęć do Bet il Watoro. Ciągle też uczyłam się jazdy konnej, w czym na rozkaz Madżida pomagał mi eunuch Mesrur.

Ponieważ moją matkę tak pochłaniały obowiązki w domu, że nie miała dla mnie czasu, przywiązałam się do pewnej bystrej Abisynki, która nauczyła mnie swojego języka. Niestety dziś niczego już z tego nie pamiętam.

W dalszym ciągu utrzymywałyśmy stosunki z Bet il Mtoni. Za każdym razem, kiedy tam przyjeżdżałyśmy, czekało na nas gorące powitanie ze strony naszych przyjaciół. Wiadomości przekazywali pomiędzy nami ustnie niewolnicy. Ludzie Wschodu niezbyt chętnie piszą listy, nawet jeśli już potrafią pisać. Każda bogata albo wpływowa osoba ma więc niewolników, którzy służą wyłącznie za posłańców. Tacy niewolnicy muszą przemierzać wiele kilometrów dziennie, ale poza tym bardzo się o nich dba. Od ich uczciwości i umiejętności utrzymywania wiadomości w sekrecie zależy w końcu dobrobyt ich pana, a nawet wiele więcej. Nawet najbliższe relacje międzyludzkie mogą zostać zniszczone przez posłańca, który pragnie zemsty. Jednak nawet ta wada ustnego sposobu komunikacji nie skłania większości ludzi do nauki pisania, która mogłaby uczynić ich bardziej niezależnymi. Mówi się: „Pozwól słowu toczyć się swoim torem”, i nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe.

Moja siostra Chaduji bardzo lubiła towarzystwo. Rzadko zdarzał się dzień bez gości przychodzących do naszego domu od szóstej rano do północy. Ci, którzy przyszli bardzo wcześnie, byli przyjmowani przez służbę i prowadzeni do pokoju, w którym mogli odpocząć do ósmej lub dziewiątej, kiedy to wreszcie przyjmowała ich pani domu. W kolejnych rozdziałach opowiem może nieco więcej o tych wizytach.

Nigdy nie udało mi się zbliżyć do Chaduji tak, jak do Madżida. Była raczej nieprzystępna i nigdy szczerze jej nie pokochałam. Widziałam za duży kontrast pomiędzy dobrym i szlachetnym Madżidem a nią. To nie była zresztą tylko moja opinia. Wszyscy, którzy trochę lepiej ich poznali, zaraz odkrywali, które z rodzeństwa da się bardziej lubić. Chaduji bywała bardzo chłodna wobec obcych i nieuprzejma, przez co narobiła sobie wielu wrogów. Co więcej, nienawidziła wszystkich nowych i zagranicznych rzeczy. Nic nie drażniło jej tak, jak konieczność rozmowy z damą z Europy, choć zwykle nie trwało to dłużej niż pół godziny lub trzy kwadranse. Muszę jednak przyznać, że Chaduji była zaradną i inteligentną gospodynią, która rzadko pozwalała sobie na bezczynność. W wolnych chwilach szyła i haftowała ubrania dla dzieci niewolników z taką pieczołowitością, jakby to były eleganckie koszule jej brata. Wśród tych dzieci było trzech bardzo ładnych chłopców, których ojciec pracował u nas jako nadzorca. Nazywali się Selim, Abdullah i Tani i byli ode mnie kilka lat młodsi. Szybko stali się moimi towarzyszami zabaw, ponieważ nikt inny w zbliżonym do mojego wieku z nami nie mieszkał, przynajmniej do czasu, aż zbliżyłam się do moich braci i sióstr z Bet il Sahel.

Rozdział III

Bet il Sahel

Nadszedł wreszcie długo wyczekiwany dzień wizyty w Bet il Sahel. Wybrałyśmy się tam z matką i Chaduji wczesnym rankiem i miałyśmy zostać aż do wieczora. To był piątek, który jest dla mahometan dniem sabatu. Wyruszyłyśmy wpół do szóstej owinięte w duże czarne szale ze złotymi lamówkami. Nie miałyśmy daleko do Bet il Sahel, pałac znajdował się tylko o jakieś sto kroków od naszego domu.

Wpuścił nas wierny, ale zrzędliwy i niezbyt uprzejmy stary odźwierny. Narzekał przy tym, że już od godziny musi stać na swoich trzęsących się nogach, żeby przyjmować odwiedzające pałac kobiety. To był nubijski niewolnik, którego broda osiwiała na służbie u mojego ojca. Celowo mówię o brodzie, ponieważ Arabowie mają w zwyczaju golić głowy. Mój ojciec był do niego bardzo przywiązany, ponieważ niewolnik ten zatrzymał kiedyś jego rękę i uchronił go w ten sposób przed popełnieniem gwałtownego aktu, którego ojciec mógł żałować przez całe życie.

Najmłodsi mieszkańcy pałacu niewiele jednak o tym wiedzieli i często robili sobie żarty ze starego odźwiernego. Dzieci szczególnie upodobały sobie wykradanie ogromnego pęka kluczy. Chyba nie było w Bet il Sahel pomieszczenia, w którym ktoś kiedyś by go nie schował. Mój brat Djamshid doszedł w tym do takiej perfekcji, że nawet my nie mogliśmy znaleźć kluczy odźwiernego.

Kiedy przybyłyśmy, większość zamieszkujących pałac kobiet zebrała się już na pierwszym piętrze. Tylko niektóre zajmowały się jeszcze poranną krzątaniną i nie były gotowe, żeby pokazać się zewnętrznemu światu. Nikt nie śmiałby im przeszkodzić, nawet gdyby w domu wybuchł pożar. Wybrałyśmy ten dzień, ponieważ wtedy akurat w Bet il Sahel miał pojawić się mój ojciec. Jego osoba przyciągnęła też innych gości. Nie wszystkie zgromadzone kobiety były naszymi znajomymi. Niektóre widziałyśmy po raz pierwszy. Większość z nich pochodziła z naszej ojczyzny — Omanu i przybyła, aby prosić ojca o pomoc. A on rzadko odmawiał. Kraj naszego pochodzenia, jak i mieszkający tam nasi krewni byli dość biedni. Bogactwo mojej rodziny wzięło się z faktu, że mój ojciec podbił kiedyś Zanzibar, który jest dostatnią wyspą.

Chociaż generalnie prawo zabrania kobietom rozmawiania z obcymi mężczyznami, istnieją od tej reguły dwa wyjątki: mogą stawić się przed władcą i przed sędzią. Ponieważ niewiele z tych osób potrafiło czytać i pisać, większość zamiast wysłać prośbę listownie udawała się w podróż z Azji do Afryki, żeby poprosić o pomoc osobiście. Wszystkie dostawały dary zgodnie ze swoją pozycją i bez tych wszystkich pytań, które zwykło się zadawać przychodzącym po prośbie biedakom w Europie. W naszym kraju przyjmuje się po prostu, że żadna szanowana osoba nie będzie błagać innych o pomoc i w większości przypadków jest to prawdą.

Moje rodzeństwo w Bet il Sahel bardzo ciepło mnie przyjęło, zwłaszcza moja siostra Chole, której nigdy nie zapomnę. Do tej pory jedyną osobą, którą kochałam naprawdę i głęboko, była moja matka. Teraz jednak w moim sercu znalazło się miejsce dla tego „światełka w naszym domu”. Chole była dla mnie ideałem. Ulubione dziecko mojego ojca, podziwiana przez wszystkich, na co w pełni zasługiwała. Chole była dziewczyną rzadkiej urody. Przyznawali to wszyscy bez uprzedzeń czy zazdrości. Nikt nie pozostawał zupełnie obojętny na jej wygląd. Nikt też, ani w jej domu, ani w naszym, nie mógł jej dorównać. Wieści o urodzie Chole szybko zresztą rozeszły się znacznie dalej. Piękne oczy nie są na Wschodzie rzadkością, ale jej były tak niezwykłe, że nazywano je porannymi gwiazdami. Pewien arabski szejk zobaczył te oczy przez okno podczas święta w naszym domu, kiedy akurat brał udział w udawanej walce. Tak się na nie zapatrzył, że zapomniał o bożym świecie, nie poczuł nawet, że zranił się czubkiem swojej włóczni w stopę. Pewnie nie zauważyłby, że krwawi i pozostałby obojętny na ból, gdyby jeden z moich braci nie wyrwał go z tego błogiego snu. Bracia nie dali zresztą Chole zapomnieć o tym wydarzeniu i przez lata jej z tego powodu dokuczali.

Bet il Sahel, znacznie mniejszy od Bet il Mtoni, leży nad brzegiem morza. Sprawia wrażenie jasnego i przyjaznego miejsca, w którym przyjemnie się mieszka. Rozciąga się stąd zapierający dech w piersiach widok na zatokę i statki. Drzwi do pokojów na wyższych piętrach wychodzą na szeroki krużganek, tak zachwycający, że nigdy potem już takiego nie widziałam. Dach podtrzymywały filary, pomiędzy którymi rozciągała się balustrada. Na krużgankach ustawiono liczne krzesła, a z sufitów zwisały kolorowe lampy. Całość po zmroku tworzyła iście baśniową atmosferę. Poniżej znajdował się dziedziniec, na którym zawsze było tłoczno i głośno. Później przypominałam sobie czasem to miejsce na tętniących życiem targowiskach. Dziedziniec w Bet il Sahel był właśnie czymś takim, tylko na mniejszą skalę. Z wyższymi piętrami łączyły go dwie klatki schodowe, na których panował nieustanny ruch: w górę i w dół, w dół i w górę, przez cały dzień, a nawet w nocy. Czasem tłum był tak gęsty, że trzeba było poczekać, żeby w ogóle dostać się na schody.

Na jednym końcu dziedzińca znajdowała się rzeźnia zgodnie ze wschodnim zwyczajem, który każe samodzielnie zabijać zwierzęta na mięso spożywane w domu. W innym rogu golono głowy czarnym mieszkańcom pałacu. Nieopodal leżeli zwykle leniwie rozciągnięci na ziemi nosiciele wody, nie bacząc zupełnie na wezwania, dopóki muskularny eunuch nie przypomniał im o ich obowiązkach. Nosiciele zrywali się wtedy na równe nogi i czym prędzej brali swoje stągwie, nazywane tutaj mtungi, na głowę, ku uciesze gapiów. W słońcu wygrzewały się też często opiekunki do dzieci. Zbierało się ich tam kilkanaście, siadały na dziedzińcu, żeby opowiadać swoim podopiecznym różne historie i baśnie.

Kuchnia w Bet il Sahel była na dworze, nieopodal jednego z filarów. Nie mieliśmy w zwyczaju budowania kominów, dym unosił się prosto w powietrze. Kręciło się tam zawsze mnóstwo kucharek i pomywaczek, które ciągle się o coś kłóciły. Porządek przywracało dopiero pojawienie się głównej kucharki, która nie szczędziła ciosów swoim podwładnym. Gotowały się tu niesamowite ilości mięsa, a zwierzęta przygotowywano zwykle w całości. Ryby były tak wielkie, że musiało je przynosić dwóch czarnych służących. Mniejsze kupowano tylko na kosze, a drób na tuziny. Mąkę, ryż i cukier przynoszono w workach, a masło, importowane z Sokotry, przybywało do nas w płynnej formie w słoikach o pojemności jednego cetnara. Tylko przyprawy kupowaliśmy na funty.

W pałacu jedzono też niesamowite ilości owoców. Przynosiło je codziennie trzydziestu albo czterdziestu objuczonych tragarzy, czasem nawet pięćdziesięciu. Owoce przybywały też na łódkach z nadmorskich plantacji. Nie przesadzę, jeśli powiem, że w Bet il Sahel zużywano dziennie tyle owoców, ile pomieściłby duży towarowy wagon kolejowy. A w czasie sezonu na mango zjadano ich nawet dwa razy więcej. Sporo owoców się jednak marnowało, głównie przez niefrasobliwość, z jaką niewolnicy obchodzili się z koszami, które bezceremonialnie rzucali na ziemię.

Wzdłuż wybrzeża biegł gruby na sześć stóp mur, który chronił pałac przed morskimi falami. Za nim był zagajnik, w którym rosły granaty. Codziennie rano przyprowadzano tu kilka najlepszych koni ze stajni i przywiązywano je do muru na grubych linach, żeby mogły pobiegać i pobrodzić w miękkim piasku i morskich falach. Mój ojciec czerpał ogromną przyjemność ze swoich przywiezionych z Omanu koni czystej krwi. Codziennie ich doglądał i pielęgnował je, kiedy były chore. Powszechnie wiadomo, jak bardzo Arabowie przywiązują się do swoich ulubionych koni. Mój brat Madżid miał wspaniałą brązową klacz i marzył, żeby doczekać się po niej źrebaka. Kiedy jego życzenie miało się spełnić, a Kehle, bo tak nazywała się klacz, miała rodzić, kazał głównemu koniuszemu wołać go bez względu na to, czy będzie to noc czy dzień. Pewnej nocy zostaliśmy wyrwani ze snu, była może druga albo trzecia, tylko po to, żeby dowiedzieć się o owym szczęśliwym wydarzeniu. Koniuszy, który przyniósł wiadomość o urodzeniu się źrebaka, otrzymał od uszczęśliwionego pana nagrodę w wysokości pięćdziesięciu dolarów. Nie był to odosobniony przypadek. Przywiązanie Arabów do koni sięga nieraz nawet dalej.

Po modlitwie poszłyśmy zobaczyć ojca w jego pokojach. Jak zawsze skory do żartów odwrócił się do mnie i powiedział: „No i jak ci się podoba to miejsce, Salme? Chciałabyś wrócić do Bet il Mtoni? Pamiętają tutaj, żeby dawać ci twoją mleczną zupę?”.

Około dziesiątej wszyscy moi starsi bracia przyszli ze swoich domów, żeby zjeść z ojcem śniadanie. Poza nami, jego dziećmi i wnukami, które były przyjmowane po skończeniu siódmego roku życia, oficjalnej żony Azze bint Sef i siostry ojca Asche nikomu nie było wolno usiąść przy tym stole. Żadnej surie nie było wolno spożywać z nim posiłków, jakimikolwiek względami by się nie cieszyła. Podziałów społecznych na Wschodzie nigdy nie widać tak, jak podczas posiłków. Goście są przyjmowani na możliwie najbardziej przyjaznej i zażyłej stopie — nawet w większym stopniu niż w Europie — ale kiedy przychodzi pora posiłku, kończy się równość i za obopólną zgodą wraca ścisły podział osób według ich rangi. Nawet sarari ustaliły wśród siebie hierarchię. Przystojne Czerkieski, świadome swojego lepszego pochodzenia, odmawiały łamania się chlebem z ciemnoskórymi Abisynkami, w milczącym porozumieniu jadały więc osobno.

Od razu uderzyło mnie, że mieszkańcy Bet il Sahel wydawali się znacznie szczęśliwsi i bardziej radośni od tych w Bet il Mtoni. Zaczynałam rozumieć, co za tym stoi. W Bet il Mtoni rządziła niepodzielnie Azze bint Sef, dominowała nad mężem, pasierbami, pasierbicami i ich matkami — nad wszystkimi i wszystkim w jej zasięgu. W Bet il Sahel mieszkańcy, nie wyłączając mojego ojca, czuli się bardziej swobodnie i mogli robić to, co lubili. Nie było to nikogo, kto wydawałby rozkazy, poza moim kochanym i łagodnym ojcem. Myślę, że ojciec sam zdawał sobie sprawę z różnicy pomiędzy dwoma domami, bo przez lata nie wysłał nikogo do Bet il Mtoni, chyba że ta osoba sama chciała tam zamieszkać. A znajdowało się tam przecież wiele wolnych pokojów, podczas gdy Bet il Sahel zawsze był zatłoczony. W pewnym momencie liczba mieszkańców urosła tak bardzo, że ojciec wpadł na pomysł wybudowania drewnianych pawilonów na wspomnianym przeze mnie wcześniej dziedzińcu. Ostatecznie jednak zbudowano nowy dom na tym samym wybrzeżu, kilka mil na północ od Bet il Sahel. Miał on służyć młodszym pokoleniom. Pałac nazwano Bet il Ras.

Malarz znalazłby u nas wielu modeli do swoich obrazów, trudno było bowiem znaleźć bardziej zróżnicowane towarzystwo. Twarze ludzi miały co najmniej osiem różnych odcieni. Nawet zdolny artysta miałby pewnie problem, żeby oddać wszystkie kolory noszonych w pałacu wielobarwnych ubrań. Do tego przytłaczający hałas, odgłosy kłótni, dzieci baraszkujące na każdym rogu, podniesione głosy i dłonie, które klaskaniem przywoływały służbę — wschodni odpowiednik dzwonka — i stukot damskich sandałów nazywanych kabakib — wszystko to składało się na rozpraszający zgiełk.

Jedną z naszych największych przyjemności było jednak słuchanie wszystkich języków, które mieszały się w domu jak na wieży Babel. Przy moim ojcu używało się tylko arabskiego, jednak kiedy tylko się odwrócił, następowało iście babilońskie pomieszanie języków. Można tu było usłyszeć perski, turecki, czerkieski, suahili i języki Abisynii, nie wspominając nawet o ich dialektach. Całe to zamieszanie wydawało się nikomu nie przeszkadzać, czasem tylko chorzy ludzie na nie narzekali. Mój ojciec też się do tego przyzwyczaił i nigdy się nie wtrącał.

Wszystkie moje dorosłe siostry były tego dnia ubrane w odświętne stroje. Po części dlatego, że była to niedziela, a po części z szacunku do mojego ojca. Nasze matki przechadzały się lub stały w grupkach, rozmawiając, śmiejąc się i gestykulując w sposób tak przyjazny, że ktoś obcy nie domyśliłby się, że są żonami jednego mężczyzny. Szczęk broni na klatce schodowej ogłosił przybycie moich licznych braci i ich synów, z których większość chciała zostać z nami przez cały dzień.

Wszystko było tutaj bardziej wystawne i ekstrawaganckie niż w Bet il Mtoni. Zobaczyłam tu też dużo nowych pięknych twarzy. W tamtym pałacu tylko moja matka i jej przyjaciółka Medine były Czerkieskami. Tutaj Czerkieski stanowiły większość. Z wyglądu były zdecydowanie bardziej dystyngowane niż Abisynki, chociaż i wśród tych drugich można było znaleźć wielkie piękności. Ta wrodzona wyższość wywoływała ogrom złej woli i zazdrości. Zwłaszcza jedna piękna Czerkieska spotykała się z chłodnym przyjęciem, a nawet nienawiścią z powodu swojej urody.

Nic więc dziwnego, że w tych okolicznościach rodzaj niedorzecznej nienawiści rasowej pojawiał się także między moimi braćmi i siostrami. Poza wszystkimi ich dobrymi cechami Abisynki niemal zawsze miały złośliwe i mściwe usposobienie. Kiedy ktoś raz wzbudził w nich tę pasję, nie znały granic przyzwoitości. My, dzieci czerkieskich matek, byliśmy zwykle nazywani „kotami” przez tych, w których żyłach płynęła abisyńska krew. Tylko dlatego, że niektórzy z nas mieli niebieskie oczy i jasną karnację, zyskaliśmy sobie też przydomek „waszych wysokości”. Mojemu ojcu nigdy nie wybaczono, że na swoje ulubione dzieci wybrał Scharife i Chole — obie z czerkieskich matek i do tego niebieskookie, ze znienawidzonej „rasy kotów”.

W Bet il Mtoni wiodłyśmy raczej klasztorne życie pod surowymi rządami Azze bint Sef. W Bet il Watoro czułam się osamotniona i znudzona. Z chęcią włączyłam się więc w wesołe życie Bet il Sahel i zaprzyjaźniłam się z braćmi i siostrami, a także z dwoma moimi bratanicami, które były w tym samym wieku co ja, Schembuą i Farschu — jedynymi dziećmi mojego brata Chalida. Przybywały z własnego domu do Bet il Sahel każdego ranka i wracały wieczorem, żeby wziąć udział w lekcjach i zabawach z ich wujkami i ciotkami. Matka Chalida, Churschit, była Czerkieską i dość niezwykłą kobietą. Była niespotykanie wysoka i silna, a do tego wyjątkowo rozsądna. Nigdy wcześniej nie spotkałam nikogo takiego jak ona. Później, kiedy Chalid pełnił obowiązki mojego ojca podczas jego nieobecności, mówiło się, że to ona naprawdę rządzi krajem, a syn jest tylko jej narzędziem. Jej rady w sprawach dotyczących naszej rodziny były uważane za nieodzowne i wiele zależało od jej decyzji. Jednym spojrzeniem dostrzegała tyle, ile oczy stu obserwatorów, a w przełomowych momentach wykazywała się iście salomonową mądrością. Nie była jednak zbyt lubiana przez małych mieszkańców pałacu. W miarę możliwości woleliśmy jej unikać.

Kiedy wieczorem miałam już wracać do Bet il Watoro, usłyszałam, jak ojciec mówi do mojej matki, że muszę jeszcze popracować nad nauką, zwłaszcza czytaniem. Na wieść, że matce nie udało się jeszcze znaleźć mi nowego nauczyciela, ojciec zdecydował, że powinnam codziennie przychodzić do Bet il Sahel i wracać do domu wieczorem, żeby tak jak moje bratanice brać tu udział w lekcjach. Niespecjalnie mnie to ucieszyło. Nigdy nie podobało mi się na lekcjach, zwłaszcza że moja poprzednia nauczycielka skutecznie zniechęciła mnie do wszelkiej nauki. Pogodziłam się z tym jednak w zamian za towarzystwo moich braci i sióstr codziennie oprócz piątków. Co więcej, mój urocza siostra Chole obiecała nade mną czuwać. Dotrzymała swojego przyrzeczenia tak wiernie, że niemal zastępowała mi matkę.

Moja własna matka była przygnębiona z powodu zarządzenia ojca, według którego miałam spędzać aż sześć dni w tygodniu z daleka od niej. Nic jednak nie można było na to poradzić. W zamian musiałam jej obiecać, że będę się pokazywać kilka razy dziennie w określonych miejscach, żeby mogła mnie zobaczyć choć z daleka.

Rozdział IV

Inne wspomnienia z dzieciństwa

Z czasem bardzo polubiłam Bet il Sahel. Było tam mnóstwo miejsca, żeby się szwendać, bawić i robić głupie żarty, za które i tak nikt nas nigdy nie karał. Ja miałam przy takich okazjach najwięcej szczęścia, bo Chole miała zbyt miękkie serce, żeby mnie skarcić.

W domu mieliśmy kilka wspaniałych pawi. Jeden z nich był raczej dziki i nie mógł znieść widoku dzieci. Pewnego dnia, kiedy przechadzaliśmy się wokół kopuły łaźni tureckiej, która była połączona mostem wiszącym z Bet il Sahel oraz Bet il Tani, wściekły paw nagle rzucił się na mojego brata Djemschida. Wspólnymi siłami udało nam się pokonać bestię i nie zamierzaliśmy puścić jej bez żadnej kary. Wymyśliliśmy okrutną zemstę: postanowiliśmy pozbawić zwierzę jego zachwycającego upierzenia. Wojowniczy paw wyglądał po tym żałośnie. Na szczęście mojego ojca nie było wtedy w domu, więc całą sprawę udało się zatuszować, zanim wrócił.

Pewnego dnia do pałacu przybyły z Egiptu dwie czerkieskie kobiety. Po jakimś czasie zaczęło nam się wydawać, że jedna z nich odnosi się do nas z obojętnością i arogancją. Ponieważ nas to irytowało, zaczęliśmy myśleć o stosownej karze za tę obrazę. Nie było to jednak łatwe, bo rzadko mieliśmy w ogóle okazję ją spotkać albo chociaż zobaczyć. Była od nas tylko o kilka lat starsza, co jedynie potęgowało zniewagę. Kiedy pewnego razu mijaliśmy jej komnaty z głowami pełnymi pretensji, zauważyliśmy, że drzwi jak zwykle były otwarte. Biedna kobieta siedziała na lekkim suahilijskim łóżku zbudowanym jedynie z czterech słupków powiązanych linami i z maty i wesoło śpiewała jedną ze swoich pięknych narodowych pieśni. Moja siostra Schewane była wtedy naszą przywódczynią. Jeden znak wystarczył, żebyśmy zrozumieli, co mamy zrobić. W mgnieniu oka chwyciliśmy łączące słupki liny i wszyscy razem pociągnęliśmy. Wyciągnęliśmy w ten sposób matę spod siedzącej przestraszonej kobiety, która z hukiem zwaliła się na ziemię. Niewątpliwie była to bardzo dziecinna sztuczka, ale udało nam się uleczyć wyniosłość kobiety względem nas, a o to nam przecież chodziło.

Przez moją psotną naturę sama też czasem robiłam takie figle. Niedługo po naszej przeprowadzce do Bet il Watoro o mało nie skręciłam sobie przez to karku. Wybraliśmy się w odwiedziny na jedną z naszych plantacji. Pewnego ranka udało mi się uciec moim opiekunom i wspiąć się na wysoką palmę tak zwinnie, jak kot i bez użycia pingu, czyli grubej liny, która utrzymuje stopy razem. Bez tego narzędzia nawet najbardziej utalentowany wspinacz nie byłby wstanie wejść na drzewo kakaowe. Zaczęłam wołać nieświadomych ludzi przechodzących pod spodem i życzyć im dobrego dnia.

Jakiż strach udało mi się w nich wzbudzić! Poniżej zebrał się tłum, który zaczął mnie błagać, żeby zeszła. Nikt nie mógł mi pomóc. Żeby wejść na drzewo kakaowca, trzeba było bowiem mieć obie ręce wolne. Zniesienie na rękach ośmiolatki było więc wyczynem niemożliwym. Ja jednak na początku wcale nie chciałam schodzić. Zmieniałam zdanie dopiero wtedy, kiedy moja matka, stojąca na dole i załamująca z rozpaczy ręce, obiecała mi wiele przyjemnych rzeczy. Wszyscy mnie tego dnia rozpieszczali. Dostałam mnóstwo prezentów zamiast lania, które mi się należało.

Takie i inne figle płataliśmy codziennie i żadna kara nie była w stanie nas przed tym powstrzymać. Było nas siedmioro: trzech chłopców i cztery dziewczynki. Przewracaliśmy pałac do góry nogami i wyprowadzaliśmy nasze matki z równowagi.

Czasem matka zatrzymywała mnie w domu w ciągu tygodnia. Dla mojego brata Madżida była to okazja, żeby mnie rozpieszczać. On sam często cierpiał na ciężkie spazmy, przez co rzadko był zostawiany bez opieki. Kiedy był w łaźni, matka i Chaduji na zmianę pilnowały drzwi, nie ufając niewolnikom, i odzywały się do niego od czasu do czasu, a on śmiał się i mówił, że jeszcze żyje. Pewnego dnia, kiedy Chaduji przechadzała się przed jego drzwiami, usłyszała huk, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę. Przerażona wpadła do środka i znalazła ukochanego brata na podwyższonej platformie w konwulsjach. To był najgorszy atak, jaki do tej pory miał. Natychmiast wysłano konnego posłańca do Bet il Mtoni, do mojego ojca.

Niestety w przypadku wszelkiego typu schorzeń i chorób byliśmy skazani na różnych ignorantów, znachorów i oszustów. Teraz, kiedy już poznałam i doceniłam naturalne i rozsądne metody stosowane przez medycynę w Europie, jestem przekonana, że większość naszych zmarłych odeszła nie z powodu samej choroby, lecz barbarzyńskich metod leczenia, którym ich poddawano. Sądzę, że nie musielibyśmy przeżywać tyle razy i z taką rezygnacją śmierci najbliższych, gdyby nie kierowała nami niezachwiana wiara w przeznaczenie.

Biedny Madżid przez wiele godzin leżał w łóżku nieprzytomny i w konwulsjach, wdychając cały czas powietrze mogące pogorszyć stan nawet zdrowego człowieka. Bo chociaż generalnie mamy zamiłowanie do przebywania na zewnątrz, pacjenci są u nas hermetycznie zamknięci. Zwłaszcza, tak jak w tym przypadku, kiedy przypuszcza się, że to sam Zły przyłożył rękę do choroby. Chory zostaje wtedy odizolowany od świata zewnętrznego, a jego pokój i cały dom się okadza.

Ku zaskoczeniu wszystkich, mój drogi ojciec przybył zaledwie kilka godzin później w mtumbi, małej, jednoosobowej łodzi rybackiej, i wbiegł czym prędzej do domu. Chociaż miał więcej niż czterdzieścioro dzieci, bardzo się przejął chorobą syna. Gorzkie łzy spływały mu po policzkach, gdy stał przy łóżku chorego i krzyczał: „O Allahu, o Allahu, zachowaj mojego syna!”. Ojciec modlił się bez ustanku. Wszechmogący wysłuchał jego próśb i Madżid wyzdrowiał.

Kiedy moja matka zapytała sułtana o powód, dla którego przybył tak mizerną łodzią, odpowiedział: „W chwili, gdy dotarł do mnie posłaniec, na brzegu nie było żadnej łodzi i żadnej nie można było znaleźć bez uprzedniego przywołania. Nie miałem czasu do stracenia i nawet nie chciałem czekać, aż osiodłają konia. W tym momencie zauważyłem rybaka w mtumbi niedaleko benjile. Chwyciłem więc moją broń, zawołałem go i kazałem wysiadać, a sam wskoczyłem na pokład”. Mtumbi to nic innego jak wydrążony pień drzewa. Taka łódź mieści zwykle tylko jedną osobę i jest napędzana krótkim dwustronnym wiosłem. Wąska, krótka i spiczasta na dziobie przypomina nieco kajak. Czytelnika może dziwić, że człowiek ogarnięty strachem o życie syna myśli o swojej broni. Cóż, zwyczaje różnią się na całym świecie. W oczach Europejczyka zamiłowanie Araba do jego broni jest niezrozumiałe. Arabski umysł nie potrafi za to często pojąć niektórych zwyczajów Północy. Ja na przykład nie potrafię zrozumieć zamiłowania europejskich mężczyzn do kieliszka.

Tak więc codziennie chodziłam do szkoły w Bet il Sahel, a wieczorem wracałam do mojej matki w Bet il Watoro. Po tym, jak nauczyłam się na pamięć około jednej trzeciej Koranu, miałam skończyć naukę w wieku dziewięciu lat. Według naszych zwyczajów byłam już za duża na chodzenie do szkoły. Odtąd odwiedzałam Bet il Sahel w towarzystwie matki i Chaduji tylko w piątki, żeby zobaczyć ojca.

Żyłyśmy tak szczęśliwie w Bet il Watoro przez dwa lata. Dobre czasy nigdy nie trwają jednak wiecznie, zwykle jakieś niespodziewane zdarzenia zakłóca panujący spokój. Tak było i w naszym przypadku.

Przyczyną rozłamu w naszym domu była istota, która nie mogłaby być bardziej czarująca i kochana — nasza daleka krewna Asha. Dziewczyna przybyła na Zanzibar z Omanu, gdzie Madżid wziął ją sobie za żonę. Wszystkie byłyśmy jej bardzo oddane i cieszyłyśmy się ze szczęścia Madżida. Wszystkie z wyjątkiem jego siostry Chaduji, która, co muszę przyznać z głębokim żalem, bardzo ją skrzywdziła. Jak już wspomniałam, Asha była pod każdym względem urocza. Poza tym była dość młoda. Chaduji powinna ją poinstruować i pokazać jej, jak zachowywać się z godnością. Ta jednak traktowała ją z pogardą i wrogością. Małżeństwo z Madżidem uprawniało Ashę do zajmowania pierwszego miejsca w domu. Jednak to Chaduji ustawiała ją po kątach, tak że aż ta biedna i delikatna dusza przychodziła do mojej matki, żeby się wypłakać i ponarzekać na niesprawiedliwe traktowanie. Moja matka znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia: między młotem a kowadłem. Chaduji odmówiła zrzeczenia się swoich wyimaginowanych praw i nadal postrzegała Ashę jako nieodpowiedzialne dziecko. Na próżno moja matka usiłowała wyprowadzić ją z błędu i zmusić do uznania pozycji żony Madżida. Na próżno błagała ją, by oszczędziła Madżidowi przykrości dla jego własnego dobra. Wszystko na marne. Nasze niegdyś przyjemne życie w Bet il Watoro stało się nie do zniesienia. Aby uciec od nieustannych kłótni, matka postanowiła opuścić dom, który tak bardzo lubiła.

Madżid i jego żona nie chcieli o tym nawet słyszeć, zwłaszcza Asha była niepocieszona. Nic jednak nie było w stanie zmienić postawy Chaduji, co utwierdziło moją matkę w decyzji o wyprowadzce. W końcu jednak nawet Asha nie mogła już dłużej znosić autokratycznych rządów Chaduji i rozwiodła się z Madżidem. Biedaczka tak bardzo przeżyła to, co ją spotkało na Zanzibarze, że nie chciała już mieć niczego wspólnego z naszym krajem i jego mieszkańcami. Pożeglowała wraz ze sprzyjającym południowym wiatrem z powrotem do Omanu, gdzie miała ciotkę mieszkającą w okolicach Maskatu, stolicy Omanu. Oboje jej rodzice już wtedy nie żyli. Ponieważ jednak przeprowadzka mojej matki i mnie była już zaplanowana, przeniosłyśmy się do Bet il Tani. Moja siostra Chole była zachwycona, ponieważ byliśmy już prawie pod jej dachem; to ona zapewniła i urządziła nam pokój.

Pałac sułtana był tak zatłoczony, że trudno tam było o wolny pokój. Zwyczaj nakazywał poczekać, aż ktoś umrze i zwolni miejsce. To było naprawdę okropne, ale niektórzy zwracali uwagę na każdy objaw choroby, choćby kaszel, jakby w myślach zajmowali już miejsce chorego. Chociaż takie myśli muszą się wydawać grzeszne, prowadziło do nich oczywiste przeludnienie. Moja matka i ja zawdzięczałyśmy Chole ładny, duży pokój w Bet il Tani bez konieczności czekania na czyjąś śmierć. Chaduji, którą rzadko teraz widywałyśmy, poczuła się urażona naszą zmianą miejsca zamieszkania i uznała, że moja matka już jej nie kocha, co oczywiście nie było prawdą. Matka po prostu nie była w stanie znieść zachowania Chaduji wobec dziewczyny, której głównym przewinieniem było poślubienie Madżida, który nadal nas odwiedzał i pozostał jednym z naszych najlepszych przyjaciół.

Bet il Tani było usytuowane w bezpośrednim sąsiedztwie Bet il Sahel i było z nim połączone mostem zawieszonym nad łaźnią turecką, która znajdowała się w połowie drogi między dwoma pałacami. W tym czasie Bet il Tani było jednak tylko cieniem swojej dawnej świetności. Kiedyś mieszkała tam perska księżniczka o imieniu Shesadeh. Była jedną z głównych żon mojego ojca i wielką pięknością. Uchodziła za ekscentryczkę, ale była też znana z wielkiej życzliwości wobec swoich pasierbów. Jej skromny orszak stanowiło stu pięćdziesięciu perskich jeźdźców, którzy zajmowali cały parter. Jeździła z nimi na polowania w biały dzień, co według arabskich zwyczajów szło nieco za daleko. Wydaje się, że perskie kobiety są wychowywane w iście spartański sposób. Mają dużo więcej swobody niż my, są też bardziej bezpośrednie tak w sposobie myślenia, jak i zachowania.

Shesadeh wiodła ponoć luksusowe życie. Jej ubrania — w perskim stylu — były wyszywane prawdziwymi perłami od góry do dołu. Jeśli jednak służący, zamiatając pokoje, znalazłby którąś na podłodze, księżniczka odmówiłaby przyjęcia jej z powrotem. Nie tylko bez opamiętania korzystała z hojności sułtana, lecz także naruszyła nasze święte prawa. Poślubiła mojego ojca dla jego bogactwa, ale jej serce należało do innego. Pewnego dnia o mało nie doprowadziło to do rozlewu krwi, na szczęście wierny sługa złapał za rękę uniesionego gniewem sułtana, ratując Shesadeh od śmierci, a mojego ojca od straszliwego grzechu. W tej sytuacji Shesadeh pozostał jedynie rozwód. Na szczęście związek był bezdzietny. Kilka lat później sułtan walczył z Persami w Bandar Abbas nad Zatoką Perską. Plotka głosi, że piękna Shesadeh była wówczas widziana na czele oddziałów wroga, mierząc z broni w członków naszej rodziny.

W dawnym domu słynnej księżniczki zacząłem uczyć się pisania na własny rachunek i bardzo prymitywną metodą. Oczywiście musiałam to robić w tajemnicy, ponieważ kobiet nigdy nie uczy się u nas pisać. Jeśli nawet któraś z nas posiądzie tę umiejętność, musi ją skrzętnie ukrywać. Zaczęłam od Koranu. Próbowałam odtwarzać znaki na łopatce wielbłąda. Na Zanzibarze służyły nam one za tabliczki do pisania. Robiłam szybkie postępy, co zachęcało mnie do dalszej nauki. Na pewnym etapie potrzebowałam jednak wskazówek w zakresie właściwej kaligrafii, obdarzyłam więc jednego z naszych „wykształconych” niewolników zaszczytem zostania moim osobistym nauczycielem. W pewnym momencie sprawa wyszła na jaw i dostałam solidną burę. Nie za bardzo mnie to jednak obchodziło!

Rozdział V

Życie codzienne w naszym domu

Ciągle ktoś mnie pyta: „Jak, u licha, ludzie w twoim kraju żyją, skoro nie mają nic do roboty?”. Z punktu widzenia mieszkańca Północy, który po prostu nie wyobraża sobie życia bez pracy i który jest przekonany, że ludzie Orientu nigdy nie kiwną nawet palcem, a większość czasu przesypiają w zaciszu haremu, jest to całkiem uzasadnione pytanie. Różne są warunki naturalne w różnych częściach świata i to one rządzą naszymi upodobaniami, obyczajami i stylem życia. Na Północy trzeba się wysilać, żeby w ogóle przeżyć, i to bardzo mocno, jeśli chce się tym życiem cieszyć. Mieszkańcy Południa są pod tym względem uprzywilejowani. Celowo używam tu słowa „uprzywilejowany”, ponieważ oszczędny tryb życia Arabów jest dla nich błogosławieństwem. W książkach często opisuje się ich jako niezwykle próżnych, ale tak naprawdę Arabowie są po prostu bardzo oszczędni, być może bardziej niż ktokolwiek inny oprócz Chińczyków. Sama natura postanowiła, że Południowiec może pracować, ale to mieszkaniec Północy musi. Północne narody wydają się bardzo zarozumiałe. Patrzą z wyższością i pogardą na ludzi z tropików — nie jest to chwalebny stan umysłu. Ci sami ludzie nie dostrzegają jednak, że w Europie taka aktywność jest bezwzględnie konieczna, aby zapobiec śmierci setek tysięcy istnień. Europejczyk po prostu musi pracować — to wszystko; nie ma więc prawa czynić tak wielkiej cnoty z czystej konieczności. Czyż Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy nie są mniej pracowici niż Niemcy i Anglicy? A jaka może być tego przyczyna? Po prostu u tych pierwszych więcej jest lata niż zimy, przez co nie trzeba aż tak zaciekle walczyć o byt. Zimny klimat oznacza konieczność zabezpieczenia się na wypadek różnych ewentualności i wydarzeń, które nie mają miejsca w krajach południowych.

Luksus odgrywa wszędzie tę samą rolę. Kto ma pieniądze i chęci, znajdzie okazję do zaspokojenia swoich zachcianek, niezależnie od tego, w której części globu mieszka. Przemilczmy więc ten temat i ograniczmy się do rzeczywistych potrzeb życiowych. Podczas gdy w tym kraju nowonarodzone niemowlę potrzebuje pewnej ilości rzeczy, aby chronić swoje kruche istnienie przed przewrotnością zmiennego klimatu, mały ciemnoskóry mieszkaniec Południa leży prawie nagi i drzemie ukołysany powiewami ciepłego powietrza. Jeżeli w Niemczech dwuletnie dziecko potrzebuje butów, pończoch, pantalonów, kilku halek, sukienki, płaszcza, rękawiczek, szalika, getrów, mufki i futrzanej czapki, to niezależnie od tego, czy urodziło się w domu bankiera czy robotnika, różni je tylko jakość wyprawki. Na Zanzibarze strój księcia w tym samym wieku składa się z dwóch elementów garderoby: koszuli i czapki. Dlaczego więc arabska matka, której wymagania wobec siebie i dziecka są tak małe, miałaby pracować tak ciężko jak niemiecka gospodyni? Nie przyszłoby jej do głowy szyć rękawiczek i pończoch czy wykonywać różnych innych prac, którymi europejska matka zajmuje się chociaż raz w tygodniu.

Na Południu nie znamy też innej instytucji tak ważnej dla europejskich gospodarstw domowych: dnia prania. Na Zanzibarze pierzemy codziennie wszystko, co wymaga uprania. Za pół godziny wszystkie rzeczy są suche, złożone (niewyprasowane) i odłożone na miejsce. Obywamy się bez zasłon, które oprócz tego, że są kłopotliwe i nie przepuszczają światła słonecznego, trzeba utrzymywać w czystości i naprawiać. Kobietom Orientu, niezależnie od ich pozycji społecznej, rzadko zdarza się zniszczyć sobie ubranie, co jest naturalne, ponieważ ogólnie mniej się poruszają, rzadziej odwiedzają miejsca publiczne i po prostu mają mniej ubrań.

Wszystkie te i wiele innych czynników sprawiają, że życie kobiety Orientu jest bardziej znośne i wygodne niż los Europejki, bez szczególnego względu na pozycję społeczną. Aby jednak naprawdę poznać codzienność kobiet Południa, trzeba spędzić wśród nich trochę czasu. Turyści, którzy tylko na krótko zatrzymują się w tych okolicach i którzy, jak sądzę, czerpią wiedzę od hotelowych kelnerów, nie mogą być uważani za wiarygodnych świadków. Europejskie damy, które być może miały okazję zobaczyć harem w Konstantynopolu lub Kairze, nadal niewiele o nim wiedzą. Widziały tylko urządzone na pokaz pokoje, których wystrój naśladuje europejskie trendy. Poza tym klimat jest tam tak szczodry i dobroczynny, że nie trzeba się martwić o jutro. Nie zaprzeczam, że Południowcy mają skłonność do lekkiego i beztroskiego życia, ale wystarczy przypomnieć sobie lipcowe i sierpniowe upały w Europie, żeby sobie wyobrazić, jaki wpływ miałoby na nasz styl życia tropikalne słońce.

Araba nie ciągnie do handlu i przemysłu; niewiele go obchodzi poza wojną i rolnictwem. Niewielu Arabów wyuczyło się jakiegoś rzemiosła lub ma jakiś zawód. W większości Arabowie są co najwyżej miernymi kupcami, choć często zajmują się handlem wymiennym. Wydaje się, że brakuje im semickiego zmysłu do interesów. Ich oszczędność pozwala im jednak łatwo wiązać koniec z końcem. Dlatego typowy Arab z reguły myśli tylko o najbliższej przyszłości. Nigdy nie wybiega planami dalej, gdyż wie, że każdy dzień może być jego ostatnim. W ten sposób życie ludzi Orientu płynie łatwo i bez zakłóceń. Muszę jednak zaznaczyć, że opisuję tylko życie na Zanzibarze i w Omanie, które pod różnymi względami różni się od tego w innych wschodnich krajach.

Porządek dnia mahometanina regulują praktyki religijne. Pięć razy dziennie zgina on kolano przed Bogiem, a jeżeli chce prawidłowo wykonać wszystkie wymagane ablucje i zmieniać szaty zgonie z nakazami świętych ksiąg, to zajmie mu to pełne trzy godziny. Bogaci są budzeni między czwartą a wpół do piątej na pierwszą modlitwę, po której wracają do łóżka, ale zwykli ludzie zaczynają o tej porze dzień pracy. W naszym domu, w którym setki osób zajmowały się swoimi sprawami, trudno było utrzymać jakiś porządek, ale ustalone pory dwóch głównych posiłków i modlitw wymuszały pewną regularność. Większość z nas spała jeszcze po pierwszej modlitwie do ósmej, kiedy to kobiety i dzieci budziły przyjemne odgłosy delikatnego ugniatania ciasta przez służące. Kąpiel w świeżej źródlanej wodzie była już wtedy gotowa, podobnie jak nasze ubrania, posypane poprzedniej nocy kwiatami jaśminu lub pomarańczy, a teraz pachnące bursztynem i piżmem. Nigdzie na świecie zimna kąpiel nie jest doceniana bardziej niż na Wschodzie, i tak często zażywana. Ubranie się zajmowało nam zwykle godzinę, po czym wszyscy szliśmy do ojca, aby powiedzieć mu „dzień dobry”. Potem przychodził czas pierwszego posiłku, na który wzywał nas dźwięk bębna. Stół nakrywano jednak wcześniej, dzięki czemu jedzenie zajmowało nam mniej czasu, niż zwykle trwają europejskie posiłki.

Dopiero wtedy naprawdę zaczynał się dzień. Mężczyźni udawali się do sali audiencyjnej, podczas gdy kobiety, które nie musiały pracować, zajmowały miejsca przy oknach, aby obserwować to, co się dzieje na ulicy, oraz wyłapywać spojrzenia, które od czasu do czasu ktoś im rzucał. Miałyśmy z tego ogromną uciechę. Czasem tylko ostrożna matka lub ciotka odciągała jedną z dziewczyn od okna. W ten sposób szybko mijały dwie lub trzy godziny. W międzyczasie mężczyźni składali sobie wizyty, a kobiety wysyłały służących z ustnymi zaproszeniami na wieczór. Osoby o spokojnym usposobieniu najczęściej spędzały czas w swoich przestronnych apartamentach, gdzie w pojedynkę lub w małych grupach zajmowały się robótkami ręcznymi, obszywając chusty, koszule lub spodnie złotym galonem albo koszule męża, syna lub brata czerwonym lub białym jedwabiem, co wymagało szczególnej wprawy. Pozostali czytali, odwiedzali chorych lub zdrowych przyjaciół w ich pokojach albo zajmowali się innymi sprawami. I tak dochodziła pierwsza, kiedy to służący przychodzili przypomnieć o drugiej modlitwie. Słońce było wtedy w zenicie, więc wszyscy najchętniej spędzali wczesne popołudnie, leżąc w cienkim, lekkim okryciu na miękkich matach utkanych świętymi napisami. Czas mijał tak bardzo przyjemnie na drzemkach, rozmowach i podskubywaniu owoców i ciastek aż do godziny czwartej, kiedy to modliliśmy się po raz trzeci. Potem był czas na bardziej wyszukaną toaletę, po której ponownie udawaliśmy się do sułtana, aby życzyć mu dobrego popołudnia. Dorosłym dzieciom wolno było mówić do niego „ojcze”, ale te mniejsze i ich matki musiały zwracać się do niego „panie”.

Teraz następował drugi i ostatni posiłek dnia, przy którym zbierała się rodzina. Po jego zakończeniu eunuchowie wynosili na szeroką werandę krzesła europejskiego typu, ale tylko dla dorosłych. Dzieci musiały stać na znak szacunku wobec starszych, których obdarza się tam większą estymą niż gdziekolwiek indziej. Rodzina gromadziła się wokół sułtana, a rząd eleganckich, dobrze uzbrojonych eunuchów ustawiał się z tyłu. Podawano kawę i napoje przygotowane z francuskich owoców. Rozmowom towarzyszyły dźwięki katarynki, największej, jaką kiedykolwiek widziałam. Czasem dla odmiany puszczano muzykę z jednej z dużych pozytywek lub kazano śpiewać niewidomej Arabce o imieniu Amra obdarzonej pięknym głosem.

Trwało to około półtorej godziny, po czym wszyscy rozchodzili się w swoją stronę. Jednym z ulubionych zajęć było żucie betelu. Jest to suahilijski zwyczaj. Arabowie z Półwyspu Arabskiego zwykle nie znajdują w nim przyjemności, ale ci z nas, którzy urodzili się na wschodnim wybrzeżu Afryki i wychowali wśród Murzynów i Mulatów, przyjęli go dość łatwo pomimo drwin ze strony naszych azjatyckich krewnych. Żuliśmy betel ukradkiem, tylko podczas nieobecności sułtana, który zabronił tej praktyki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 32.1

Pobierz bezpłatnie