Wstęp, czyli kIlka słów od autorki
Andrychów — nasze miasto — to nie tylko historia, miejsce, budynki, ulice, sklepy, restauracje, basen i park… Miasto przede wszystkim tworzymy my: ludzie, mieszkańcy…
Codziennie spotykamy się w różnych miejscach, mijamy na ulicy, czasem zatrzymujemy się na chwilę rozmowy. Kreujemy rzeczywistość, tworzymy atmosferę, lokalną społeczność, nasz wspólny, mały świat…
Nie urodziłam się w Andrychowie, mieszkam tutaj od kilku lat. Jednak połączyło mnie z naszym miastem życie, o czym piszę w dalszej części tej książki. Bardzo cenię sobie to miejsce, a szczególnie fascynują mnie tutaj ludzie i to, co kryją ich wspomnienia. Każdy z nas przecież ma jakąś historię…
Nie jest to książka historyczna w sensie naukowym. Jednak na początku przytoczyłam istotne fakty historyczne dotyczące miasta, ponieważ ważne są korzenie, źródła, z których wyrastamy. Zawarłam w tej książce historie ludzi, mieszkańców, osób, które tutaj mieszkały lub mieszkają. Dzisiaj, tak jak mówią sami bohaterowie książki, życie odbywa się w szybkim tempie i brakuje czasu na… wspomnienia.
A wspomnienia są częścią nas samych. Najczęściej nasz umysł zachowuje te piękne, dobre, czy też zabawne — takie starałam się spisać w ciągu ostatnich miesięcy. Ale są też cierpkie, one nas nauczają, dają ważne wskazówki.
Historie tutaj zebrane opisują życie mieszkańców w minionych latach. Powracają czasy dzieciństwa czy młodości. Powracają miejsca, które kiedyś istniały w Andrychowie.
Część wspomnień zatarł już czas, niektóre być może są tylko miejskimi mitami. Ale warto było je spisać. Starsze pokolenie odchodzi, a razem z nim wspomnienia o Andrychowie z tamtych lat.
Koncepcję i ostateczny format tej książki zmieniałam kilka razy, właściwie zmieniali to kolejni bohaterowie, szczególni, cudowni ludzie, których poznałam podczas pracy nad pamiętnikiem. Dotarłam — dzięki przyjaznym osobom — również do wspomnień tych, których już dzisiaj z nami nie ma. Jest to wspólne dzieło — także spotkanych przeze mnie osób. Ja tylko poukładałam słowa i zdjęcia, a później starałam się jak najlepiej spiąć je w całość.
Pielęgnujmy w nas to, co piękne, jak najdłużej…
Datownik, czyli troszeczkę historii…
Na podstawie książki: A. Zwoliński, „Miasto Ankwiczów. Z dziejów Andrychowa”, Drukarnia Akcydensowa, Kraków 1993.
Początki Andrychowa sięgają XIV w. Prawdopodobnie wychodźcy z Moraw, przypuszczalnie z okolic Klattawy, założyli małą wioskę Indrzychów. Miało to miejsce za panowania Wacława I, księcia zatorskiego.
W wykazie świętopietrza z 1344 r. wioska ta figuruje pod przypuszczalnie zniekształconą nazwą Henrychów. Taką pierwotną nazwę Andrychowa sugeruje Liber Beneficiorum Jana Długosza, który około 1440 r. używa nazwy „Gendrzychów”…
Około 1443 r. przez Andrychów przechodził Dersław (Dzierżek) z Rytwin, udający się zdobyć i złupić Zator, z zebranym po drodze pieszym i konnym motłochem. Przyłączyła się do niego większość mieszkańców ówczesnego Andrychowa. Liczne rozboje i niepokoje, których świadkiem był Andrychów, przyczyniły się do wyludnienia osady.
Za panowania Zygmunta I właścicielami osady byli Silingowie z Wissenburga. Następny właściciel — Franciszek Czerny — sprowadził do osady tkaczy, a jego córka Salomea wyszła za mąż za Stanisława Ankwicza z Posławic i wniosła w dom Ankwiczów andrychowskie dobra. Stanisław Ankwicz podjął uwieńczone sukcesem starania przekształcenia części wsi Andrychów w prywatne miasteczko Ankwiczów.
Po śmierci Stanisława Ankwicza jego dobra zostały podzielone między synów Józefa i Tadeusza, któremu przypadł Andrychów. W XIX w. Andrychów został sprzedany rodzinie hr. Bobrowskich.
Prawa lokacyjne:
Podstawę prawną urządzenia miasta Andrychowa stanowiły dwa przywileje — dokument królewski wydany przez Stanisława Augusta dnia 24 października 1767 r. oraz przywilej Stanisława Ankwicza, ówczesnego właściciela Andrychowa, z 8 maja 1768 r., który wprowadzał w życie postanowienie królewskie.
Pod zaborami:
Latem 1772 r. Andrychów został zajęty przez wojska austriackie — w wyniku zaborów znalazł się na terenie Austrii. Władze austriackie wprowadziły wówczas niemiecką, urzędową nazwę miasta — Andrichau. W 1823 r. Andrychów potwierdza swoje prawa miejskie, otrzymując przywilej c.k. kancelarii w Wiedniu.
Koniec XVIII w. przyniósł znaczny rozwój tkactwa — miejscowy cech liczy 700 warsztatów tkackich. Wyroby andrychowskich chłopów były znane w kraju i za granicą.
W 1791 r. została założona pierwsza szkoła w Andrychowie.
W latach 30. XIX w. miasto przeżyło rewolucję przemysłową. Zmalało zapotrzebowanie na wyroby lniane, a wzrosło na wyroby bawełniane. Sprowadzaniem nowego rodzaju przędzy i jej rozprowadzaniem wśród tkaczy zajmowali się przedsiębiorcy. Powstał system nakładczy.
Na początku XIX w. wzrasta liczba ludności żydowskiej. Najbogatsi z nich są posiadaczami farbiarni, magli. Często są również nakładcami. Pod koniec XIX w. powstaje gmina żydowska — kahał.
W 1852 r. powstała czytelnia żydowska.
W 1873 r. zlikwidowano izraelicką szkołę wyznaniową i żydowskie dzieci zaczęły uczęszczać do 3-klasowej szkoły polskiej.
W 1879 r. założono szkołę żeńską.
W 1885 r. zbudowano murowaną synagogę (w stylu niemieckich synagog postępowych) w miejscu wcześniejszej — drewnianej. Posiadała ona 600 miejsc siedzących.
27 czerwca 1886 r. rada wsi i miasta podjęła decyzję o połączeniu się Andrychowa w jeden organizm miejski. W tym czasie Andrychów był siedzibą magistratu, sądu grodzkiego (od 1855 r.), ekspedycji pocztowej, urzędu miar i wag, kwatermistrzostwa wojska i notariatu. Już od 1807 r. istniał szpital dla ubogich.
W 1888 r. Andrychów uzyskuje połączenie kolejowe.
20 czerwca 1893 r. duży pożar strawił znaczną część miasta. Przed całkowitym zniszczeniem uchroniła je obfita ulewa.
Na początku XX w. uruchomiono pierwszą dużą fabrykę wyrobów tekstylnych. Właścicielami byli bracia Czeczowiczka.
I wojna światowa spowodowała znaczne zmniejszenie liczby mieszkańców miasta.
5 listopada 1918 r. doszło do antyżydowskich rozruchów.
Andrychów w międzywojennej Polsce:
W 1926 r. nastąpiła elektryfikacja miasta, a w latach 1934—1939 rozszerzono sieć kanałów, poprawiono miejskie drogi i chodniki. Głównymi inwestycjami tego okresu były basen pływacki i stadion sportowy. W mieście działały kluby sportowe: KS Beskid, Andrychovia, Orzeł i Makkabi. Uruchomiono drugie kino (pierwsze istniało przy zakładach braci Czeczowiczka). Od 1926 r. kursowały autobusy na trasach do Krakowa i Białej, a od 1929 r. funkcjonowała stacja benzynowa. W 1936 r. zmotoryzowano straż pożarną.
II wojna światowa: 4 września 1939 r. do Andrychowa wkroczyły niemieckie wojska. Andrychów (Andrichau) znalazł się w III Rzeszy. Władze okupacyjne zaczęły niszczyć przejawy kultury polskiej, zamknęły andrychowskie szkoły.
24 listopada 1939 r. hitlerowcy spalili synagogę żydowską.
26 września 1941 r. utworzyli oni getto w Andrychowie. Ponieważ getto było miejscem, które pokazywano komisjom Czerwonego Krzyża, Niemcy dbali, aby było czyste i schludne. Nie zdarzały się tu epidemie. Uwięzionych Żydów zmusili do regulacji Wieprzówki. Hitlerowcy regularnie organizowali transporty do Auschwitz (dwa największe transporty miały miejsce 3 lipca 1942 r. i 15 września 1942 r.). Wkrótce getto stało się gettem rotacyjnym — zwożono tu Żydów z całej okolicy.
14 kwietnia 1943 r. w Zagórniku koło Andrychowa doszło do egzekucji dziewięciu mężczyzn. Hitlerowcy uruchomili w zakładach produkcję na potrzeby wojska. Ruch oporu w tych rejonach nie miał większego znaczenia.
2 listopada 1943 r. nastąpiła całkowita likwidacja getta w Andrychowie.
26 stycznia 1945 r. Rosjanie zaatakowali rejon Andrychów. Niemcy po kilkunastogodzinnych walkach musieli się wycofać. Odchodząc, wysadzili mosty i podpalili magazyny i fabryki. Miasto zostało wyzwolone 27 stycznia 1945 r.
Po wojnie, w latach PRL-u odbudowano w Andrychowie zniszczone fabryki. Miasto rozwinęło się i nadal rozwija jako ośrodek przemysłowy, kulturalny i ciekawy region turystyczny.
Lubię to miejsce
Lubię to miejsce
drzewa zielenią promieniujące
ruch ulicy kolorem pisany
ptaki zawsze powracające
krajobraz budynków i parku
kochany
I lubię ludzi spotkanych tutaj
uśmiechy i ciepło
spojrzeń mi danych
Andrychów miejsce utkane
z ulic, fabryk i sklepów
atrakcji i dobrych ludzkich relacji
Zapisane to wszystko
w myślach, wspomnieniach
ocalić warto
od zapomnienia
Andrychowski chłopak, czyli skąd się tu wzięłam…
Wspomnienia autorki
Pierwszy raz usłyszałam o Andrychowie w podstawówce — na lekcji geografii. Pani powiedziała nam wtedy, że jest takie miasto, w którym znajdują się Zakłady Przemysłu Bawełnianego, i kiedy na farbiarni farbowane są tkaniny, rzeka Wieprzówka, która płynie przez miasto, ma taki kolor, jakiego aktualnie używa się do farbowania. I faktycznie, spotkałam później ludzi, którzy potwierdzili słowa nauczycielki.
Kolejny raz Andrychów pojawił się, gdy byłam w VIII klasie szkoły podstawowej. Pojechaliśmy na wycieczkę klasową do Oświęcimia, to był 1991 r. Zwiedzaliśmy wtedy Muzeum Auschwitz i w drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy przez Andrychów nasz autokar złapał gumę. Kierowca zjechał na parking, żeby wymienić koło. I mieliśmy długi postój. Jak się okazało, parking znajdował się obok andrychowskiego stawu, przy ulicy Garncarskiej. Była jesień, zrobiło się ciemno. Wychowawczyni pozwoliła nam wysiąść. No i zwiedzaliśmy andrychowski park po ciemku.
Nigdy jednak nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę mieć tak silne więzi z Andrychowem. W 1996 r., będąc w klasie maturalnej, poznałam chłopaka. Z Andrychowa. Zaprosiłam go na studniówkę, a potem przyszła miłość, która trwa do dzisiaj. Parę razy przyjechałam do niego do Andrychowa, bo zazwyczaj to on jeździł do mnie. Ale mam w pamięci tamten Andrychów. Wysiadałam wtedy na dworcu autobusowym, który mieścił się na Placu Mickiewicza. Było tam bardzo ciasno.
Jak to młodzi ludzie — lubiliśmy zabawy, więc zwiedziłam istniejące w latach 90. andrychowskie kluby i dyskoteki. Pamiętam Vegas przy ulicy Beskidzkiej, Maxim na Krakowskiej czy istniejący do dzisiaj Bar u Edka przy ulicy Szewskiej. To były czasy beztroskiej zabawy. To w Andrychowie byłam na koncercie zespołu Easy Rider w Klubie 69. Z ciepłym sercem wspominam romantyczne spacery po parku i Pańskiej Górze. Andrychów nie był wtedy taki zatłoczony. Nie było supermarketów oprócz Savii — spożywczej i meblowej — przy ulicy Włókniarzy.
I pamiętam dobrze smak placków ziemniaczanych w barze Frykas, niezmienny do dzisiaj!
No i to tutaj poznałam wielu wspaniałych ludzi.
W Andrychowie odbyło się także ważne wydarzenie mojego życia. 31 lipca 1998 r. zawarłam z moim andrychowskim chłopakiem związek małżeński. Niestety, nie zamieszkaliśmy w Andrychowie od razu. Najpierw był Nowy Targ, później Kęty, aż w końcu Andrychów stał się naszym miejscem na Ziemi. I mieszkamy tutaj już trochę…
Narodziny
Wspomnienia Stefanii Fiszebrandt
Młodsze pokolenia pewnie już tego nie pamiętają, lecz kiedyś w Andrychowie istniała przy ulicy Krakowskiej Izba Porodowa, która została założona 1 maja 1964 r. z inicjatywy władz Powiatowego Wydziału Zdrowia w Wadowicach. Aby jednak poznać historię Izby Porodowej, pracy pani Stefanii oraz tego, jak Andrychowianie przychodzili na świat, musimy cofnąć się trochę w czasie. Pani Stefania powraca do wspomnień z ciepłym uśmiechem na twarzy:
Był 1960 r., zaraz po ukończeniu dwuletniej, pomaturalnej szkoły dla położnych i pielęgniarek w Krakowie dostałam, jako jedna z wzorowych uczennic, skierowanie do pracy na oddziale położniczym w Specjalistycznym Szpitalu im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Ja jednak bardzo chciałam pracować na prowincji, na wsi lub w jakimś niedużym miasteczku. Dlatego, że w Krakowie warunki mieszkaniowe były wtedy dla mnie ciężkie. Uprosiłam kierownika i karierę położnej rozpoczęłam w niedalekiej od Andrychowa miejscowości Lanckorona. Jednak tutaj było bardzo ciężko — chałupa, w której przyszło mi zamieszkać, była położona na odludziu, nie było telefonu, więc dyżury pełniłyśmy we dwie położne, razem jeszcze z salową. Bałyśmy się pełnić dyżur pojedynczo. Po całym tygodniu dyżuru miałyśmy dwa tygodnie wolnego. W tamtym czasie doszły mnie słuchy, że w Rzykach jest nieobsadzone stanowisko położnej. I ja wzięłam ten rejon i tak się tam przyzwyczaiłam, że przepracowałam 10 lat. Uzyskałam z gminy wszelkie możliwe wsparcie. Główny Inspektor Położnictwa dał mi potrzebne do pracy wyposażenie, a przez pierwszy rok pracy w Rzykach dołożył mi nawet drugą pensję, abym mogła się tam zagospodarować. To, jak pracodawca cenił pracownika, będę zawsze pamiętać. Okres pracy w Rzykach to najpiękniejszy okres pracy, to moja młodość tuż po ukończeniu Państwowej Szkoły Położnych w Krakowie. To konfrontacja wiedzy z praktyką, to moje zaangażowanie w szerzenie oświaty zdrowotnej wśród prostych ludzi, zapracowanych na roli i w fabrykach AZPB i WSW. Ich szczerość i dobroć, a także wzajemność, których często doświadczałam, mobilizowały mnie do pracy.
Na początku swojej pracy napotkałam jednak pewne trudności, nie miałam zbyt wielu porodów, ponieważ w Rzykach zajmowała się tym tak zwana „babka” — to taka akuszerka, lecz bez specjalistycznego wykształcenia. Ona konkurowała z każdą położną, która rozpoczynała pracę. Dlatego w tamtych czasach tyle położnych odeszło z pracy na placówce w Rzykach. Ja też przez jej działalność — przez pierwsze cztery miesiące — nie odebrałam żadnego porodu. Dla ludzi byłam taką „panicką z Krakowa” i na początku nie wzbudzałam ich zaufania. W końcu jednak miejscowi zaczęli się do mnie przyzwyczajać i darzyć mnie szacunkiem. Stało się to za sprawą owej „babki”, która pewnego razu przyszła po mnie, gdy zaczęła rodzić jej córka. W oczach mieszkańców z „krakowskiej panicki” stałam się osobą uczoną. W tamtych czasach, oprócz odbierania porodów, zajmowałam się szerzeniem wiedzy. Mieszkałam wtedy u gospodyni i ludzie przychodzili po mnie, jak zaczynał się poród. Telefon był tylko w szkole i w nocy trzeba było czasem dzwonić po karetkę. Najpierw jednak trzeba było obudzić dyrektora, aby otworzył szkołę i zadzwonił na pogotowie. Pamiętam noc, gdy odbierałam trzy porody. Po wsi przemieszczałam się na rowerze, a później na motorowerze marki Komar. Bywało również tak, że zimą, gdy musiałam iść pod Potrójną, siedziałam tam nawet po trzy dni, gdyż pogoda nie pozwalała na powrót. Pamiętam, że w lutym 1963 r. odebrałam ponad 20 porodów w miejscowościach Rzyki, Zagórnik i Sułkowice. Opowiem również taki fakt: w zimie woził mnie jeden pan (Sordyl) z iniekcjami na Potrójną, było tak z 10 razy. Był duży mróz. Po kilku przejażdżkach zauważyłam, że mnie jest dosyć ciepło, zwłaszcza w nogi. Zapytałam dlaczego, a on na to: „Bo ja panicce zawsze grzeję w piecu cegły i wkładam do sań, aby panicka nie zmarzła”.
1 maja 1964 r. powstała w Andrychowie Izba Porodowa, która mieściła się w budynku przy ulicy Krakowskiej. Pełniłam w niej funkcję położnej oddziałowej, przy czym jednak normalnie pełniłam dyżury. Na stanowisko powołał mnie doktor Błachowski, który był ordynatorem w szpitalu w Wadowicach. Jego argumentem było to, że podczas mojej pracy nigdy nie posłałam na oddział do szpitala zaniedbanej pacjentki czy noworodka. I faktycznie — za swój ogromny sukces zawodowy uważam fakt, iż przez 35 lat mojej pracy nie umarła żadna matka ani tym bardziej żaden noworodek. Do pracy w Izbie Porodowej bardzo przygotowały mnie doświadczenia zdobyte w pracy w Rzykach. Dały mi duże poczucie własnej wartości i przede wszystkim nauczyły mnie szacunku do drugiego człowieka.
Izba Porodowa liczyła 15 łóżek oraz jedną izolatkę. Jak na tamte czasy to była spora izba. Sala noworodków liczyła również 15 łóżeczek. W izbie rodziły nie tylko mieszkanki Andrychowa, często wadowicki szpital podsyłał nam pacjentki z powodu braku miejsc. Wśród nich znajdowały się mieszkanki okolicznych miejscowości, czasem odległych — jak Tomice, Zator czy Kalwaria.
Dobrałam sobie zgrany zespół pielęgniarek i położnych, uczyłam je poszanowania godności pacjentki oraz empatii, zwracałam uwagę na ludzkie podejście do pacjentki. Moja szefowa z wadowickiego szpitala żartowała, że zabrałam jej lepszy personel. Izba nie miała lekarza dyżurnego. Ginekolog-położnik dochodził w razie potrzeby. Był to doktor Iciek, wspaniały, ciepły człowiek. Mieszkał niedaleko Izby i w nagłym przypadku potrafił przybiec nawet w samych skarpetkach.
W Izbie funkcjonowała normalna kuchnia — z kucharką, pomocą kuchenną i intendentką. Oficjalnie nie było kuchni mlecznej (noworodkowej). Nie było na to osobnego pomieszczenia. Czasem jednak zdarzały się sytuacje, że trzeba było dokarmiać noworodka, więc mleko i butelki miałyśmy pochowane w szafkach w normalnej kuchni. W czasach działalności Izby nie było takiej dostępności środków higienicznych jak dzisiaj. Używałyśmy pieluch tetrowych, których praniem zajmowały się — zatrudnione na etatach — dwie praczki. A pieluchy suszyły się na sznurkach rozwieszonych w ogrodzie na tyłach budynku. A później praczki je normalnie prasowały. Wszystko jednak było tak zorganizowane, że Izba chodziła jak w zegarku.
Często kontrolował nas sanepid, najpierw wadowicki, później przeszliśmy pod Bielsko. Mogę wręcz powiedzieć, że dręczyli nas tymi kontrolami. Podczas kontroli pobierano rozmazy z pieluch, kubłów, smoczków, butelek. Jednak za każdym razem wyniki wychodziły prawidłowe, czym nie mógł się pochwalić żaden szpital w województwie. Raz przyszła kontrola, która kontrolowała poprzednią — to taki paradoks tamtych czasów. Przyjechali dyrektorzy sanepidu z Wadowic, Bielska-Białej oraz Krakowa. Kontrolująca z Bielska-Białej pobrała rozmazy i podczas oglądania pralni, która znajdowała się na piętrze, zarzuciła mi, że mamy jedną drogę (jedne schody) do wnoszenia i znoszenia prania brudnego i czystego. Ja zapytałam ją: a jak macie w Bielsku-Białej? Bo dobrze wiedziałam, że tam też mają jedną drogę transportu prania.
Co do samych pacjentek — przebywały one po porodzie, przynajmniej na początku działalności Izby Porodowej, około 10 dni, gdyż była wysoka stawka za osobodzień i nam się to opłacało. Później pobyt skrócił się do pięciu — sześciu dni. Kobiety po porodzie wypoczywały otoczone troskliwą opieką zespołu położnych i pielęgniarek. Mężowie posyłali im kwiaty, które wtedy można było trzymać przy łóżku. Swoje nowo narodzone dzieci tatusiowie oglądali przez okno. Rocznie przychodziło tutaj na świat około 800 — 1200 dzieci. Izba współpracowała także z lekarzem pediatrą, którym w latach mojej pracy była doktor Borówkowa. Przychodziła do Izby codziennie rano, bo wtedy dokonywałam wypisów mam i dzieci. Do wypisu ojcowie przywozili becik i ubranka. Becik często był bogato ozdobiony falbankami, taka wtedy panowała moda.
Lata w PRL-u były trudne. Często zdarzały się problemy czy braki, musiałam temu jakoś zaradzić. Pewnego razu zabrałam głos na zebraniu z władzami szpitala i powiatu. Powiedziałam, że prądu brakuje, a nie ma świeczek. Miałam w Izbie zepsutą pralkę, zdezelowany tapczan. Nie mogłam tego nigdzie dostać. Musiałam zatrudnić cztery praczki, żeby prały ręcznie. A więc też upomniałam się o to na zebraniu, a nawet wszystko wygarnęłam bez ogródek. Nie bałam się mówić, bo byłam dobrym, cenionym fachowcem. Miałam duże poparcie szpitala w Wadowicach. Następnego dnia rano przyszedł do mnie główny księgowy z urzędu i zapytał, czego potrzebuję. Za dwa dni miałam wszystko: i pralkę, i tapczan. Z upływem lat było trudniej, co roku zmniejszał się nam budżet, stawka żywieniowa na pacjentkę. W końcu decyzją Wojewody Bielskiego z dnia 16 sierpnia 1994 r. Izba Porodowa w Andrychowie została zamknięta. Do dzisiaj przetrwały wspomnienia oraz pożółkłe już kartki kroniki Izby Porodowej, które stały się już częścią historii. A po ulicach chodzimy my, mieszkańcy, z których wielu przyszło na świat właśnie tutaj.
Malowanie andrychowskiej porodówki
Wspomnienie Stanisława Paszewskiego
Z początkiem lat 60. Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej w Andrychowie, mieszczące się wówczas na ulicy 1 Maja, otworzyło uczniom płci męskiej kończącym VII klasę szkoły podstawowej możliwości zdobycia swego przyszłego zawodu. W sumie dużego wyboru nie było, bo w MPGK istniały tylko dwa sektory zawodówek. Mechaniczny oraz budowlany, ale jak podliczę wszystkie fachy, to było ich trochę.
Na przykład w oddziale mechanicznym można było wyuczyć się na mechanika samochodowego, a w budowlanym — na murarza, cieślę, blacharza, zduna, hydraulika, elektryka, stolarza oraz malarza. O ile sobie dobrze przypominam, nabór uczniów do tej 3-letniej szkoły zawodowej trwał krótko, chyba dwa lub trzy lata. Ja załapałem się na jeden rok szkolny jako malarz. Z uwagi na mój niedojrzały wiek nie chciano mnie w ogóle do tej szkoły przyjąć. Ówczesne przepisy nie zezwalały na podjęcie pracy czy na naukę zawodu, gdy się nie miało ukończonych 14 lat.
A ileż to podchodów uczyniła moja mama do dyrektora Stanisława Matuśniaka, mówiąc:
— Co ja z moim synem teraz zrobię, przecież straci jeden rok i nie wiadomo, co z niego wyrośnie. Bardzo proszę wziąć to pod uwagę!
Nie wiem, jakich jeszcze argumentów użyła, aż w końcu mnie przyjęto.
W pierwszym okresie nauki nic nie przemawiało za tym, iż zostanę malarzem. Mój wzrost — 149 centymetrów — mówił sam za siebie. W porównaniu z innymi uczniami malarskimi byłem kurduplem, dlatego też otrzymywałem tylko prace przygotowawcze, jak: szlifowanie, szpachlowanie, drapanie ścian z farb klejowych lub wapiennych oraz mycie tychże ścian wodą wraz z gipsowaniem dziur i pęknięć. Po takiej pracy należało po sobie posprzątać, więc codziennie było podobnie — w zależności od sytuacji, gdzie i co się remontowało lub robiło. Nie podobało mi się to w ogóle, bo moim rówieśnikom wolno już było bielić ściany, gruntować czy lakierować okna lub drzwi, a mnie dawano tylko te najgorsze i najbrudniejsze roboty. Wiadro z wodą i szmata. Starsze osoby na pewno pamiętają, ileż to pracy trzeba było włożyć, by wysprzątać mieszkanie po malarzu…
Raz powiedziałem mojej mamie, że już więcej nie pójdę na praktykę i pozostałem w domu. Decyzję swą motywowałem tym, iż traktują mnie tam jak: „Przynieś, podaj, pozamiataj” i przezywają „Nieborak”. W moim dzienniczku (każdy z uczniów zobowiązany był nanieść w dzienniczku swe codziennie wykonywane prace) widniały tylko te niechciane przez innych kolegów czy rówieśników czynności. Wtedy mamie nie pozostało nic innego jak iść do MPGK i porozmawiać z odpowiednimi osobami. Nie obyło się bez kolejnych spotkań z majstrem i panem dyrektorem. W końcu obiecano, iż moje postulaty będą wzięte pod uwagę. Do zakończenia pierwszego roku nauki pozostało kilka chwil, więc jakoś wytrzymałem. Potem pojechałem na wakacje. Po kilku tygodniach pobytu u dziadków powróciłem. W pierwszy dzień pracy wielu moich kolegów i pracowników firmy w ogóle mnie nie poznało, gdyż podrosłem o 20 centymetrów. Później zauważyłem, że od tej chwili zaczęto mnie bardziej poważać.
Do firmy MPGK należały remonty państwowych budynków miasta Andrychowa. Latem 1965 r. nadszedł czas na odnowienie miejskiej Izby Porodowej. Na okres remontu pewna część obiektu została całkowicie zamknięta. Trzeba było pomalować wszystkie pomieszczenia wraz z oknami i drzwiami oraz podłogami. Remont kuchni przełożono na inny termin. Nadzorowanie tych prac malarskich zlecono mojemu majstrowi — Alojzemu Sordylowi z Sułkowic. Nasza brygada, składająca się z ośmiu uczniów malarskich i jednego pracownika (Józka Sordyla, syna majstra), uwinęła się dość szybko z pomalowaniem pomieszczeń. Uczniów było tak dużo, bo z dwóch roczników. Z pierwszego wymienię między innymi: Adama Mizerę z Biadasowa, Kazka Bizonia z Targanic, Olka Bizonia z Andrychowa. A z mojego rocznika: Mariana Jurę z Andrychowa, Kazka Kapelę z Sułkowic i Staszka Turka z Sułkowic.
Po tygodniu przyszedł czas na okna i drzwi, które należało zdjąć z haków. Na plan pierwszy poszły kwatery zewnętrzne, potem wewnętrzne, dalej drzwi, a na ostatku podłogi. Po końcowych pracach związanych z lakierowaniem drzwi wybrano jedno gotowe pomieszczenie, w którym wszystkie drzwi z porodówki oparto na stojąco kantami o ścianę, jedne obok drugich, ażeby dobrze wyschły. Ustawienie wszystkich skrzydeł przypominało trochę układ domina, dlatego majster przestrzegał nas, uczniów, byśmy się w tym pomieszczeniu nie kręcili i uważali, bo wszystkie mogą się przewrócić. Aby nie wybrudzić desek podłogowych i ścian, pookrywano je wpierw wielkimi kartonami, a pod każde drzwi popodkładano przygotowane wąskie szczapki drewniane. Już niedługo miał nastąpić odbiór budowy. Ostatnimi pracami malarskimi było jedynie zawieszenie wszystkich drzwi na haki oraz sprzątnięcie kartonów i śmieci z pomieszczeń. Przy zabieraniu pierwszych drzwi kazano mi coś podtrzymać. Dziwnym trafem potknąłem się o karton, wpadając na drzwi obok. W pewnej chwili ponad 10 skrzydeł runęło z hukiem na ziemię i co poniektóre się uszkodziły. Zamiast odbioru budowy nastąpiła naprawa oraz poprawki, które przedłużyły otwarcie porodówki o kilka dni, gdyż stolarze musieli podklejać wyrwane miejsca. Majster był na mnie wściekły, ale jakoś mi się wtedy upiekło. Wyrządzone szkody musiałem odrobić w takiej formie, jaka wtedy obowiązywała na budowach — postawić kilka butelek czystej.
Od tamtej chwili nie byłem na porodówce, jedynie trzy razy na zewnątrz, gdy pokazano mi przez okno moje dzieci — Ewelinkę Elizę, Pawła Piotra i Marcina Grzegorza.
Czas zaciera ślady…
Wspomnienia Aurelii Mikołajko
Aurelia Mikołajko (ur. 22 września 1924 r., zm. 6 sierpnia 2015 r.) — przedwojenna harcerka, przyboczna drużyny żeńskiej działającej przy Szkole Żeńskiej w Andrychowie (drużyna prowadzona przez Jadwigę Lichoniewiczównę), seniorka ZHP zmobilizowana jako sanitariuszka we wrześniu 1939 r. Po II wojnie światowej z-ca dyrektora szpitala ds. ekonomicznych, później kierownik żłobka tygodniowego przy ulicy Batorego w Andrychowie. Działaczka społeczna, wieloletnia radna miejska oraz ławnik Sądu Rejonowego w Wadowicach, członek zarządu Banku Spółdzielczego. Za swoją działalność społeczną otrzymała wiele odznaczeń państwowych i wojewódzkich. Inicjatorka kwesty na ratowanie nagrobków cmentarza komunalnego w Andrychowie (2001 r.).
Fragmenty wspomnień nagrane przez Ewelinę Prus-Bizoń
W latach 30. byłam w szkole. Pamiętam pogrzeb Piłsudskiego, z panią Dalewską byłyśmy na cmentarzu i opiekowałyśmy się grobami z I wojny światowej. Bardzo się w to angażowałyśmy. Nie pamiętam jednak samych tych ludzi.
Pamiętam również z 1934 r. taką uroczystość, którą robiłyśmy w szkole — „Zaślubiny morza”. To było bardzo uroczyste święto. Mam zdjęcia w marynarskich strojach, są na nich wszystkie te dziewczynki, m.in. Helga Stenclówna.
1 września 1939 r. nastąpiło wyjście na front. Myślałam wtedy: co się stało z naszymi uwięzionymi żołnierzami. Na koniu, którego złapałam, dojechałam do Lwowa, konia mi zabrano, wypłacono mi pieniądze, które nie były już chodliwe, bo zniknęła wtedy Polska. Wszystko inaczej się układało. Od lat 30. mam przed sobą zupełnie inny świat.
W pamięci mam fabryczne domy Czeczowiczków, potem już zupełnie inne środowisko. Nawet święta, nasze kościelne święta… To też sobie tak przypominam, jak wysyłałam kartki pocztowe. Szłam do tej środkowej portierni u Czeczowiczki, wrzucałam do skrzynki, a pod nogami mi chrupiał, tak, mróz, pod butami, jak szłam do domu.
Pana Czeczowiczkę pamiętam dokładnie. Zobaczył mnie kiedyś siedzącą na płocie z desek, rozmawiałam z jego ogrodnikiem — nazywał się Skaźnik, mówiło się na niego Lojzek. Pan Czeczowiczka poczęstował mnie wtedy taką fajną gruchą i zapytał: „Jak ty się nazywasz, czyją ty jesteś córką?”. To powiedziałam mu, że Fronczakówna jestem, „a mój tato pracuje u pana na tkalni, jest majstrem”. A on mówi: „No tak, to jest mój specjalista, którego ściągnąłem z Łodzi. Mam dobrego specjalistę, bo teraz żakardy mają wzięcie na całym świecie, to muszę tego pilnować. Twój tato jest mi bardzo potrzebny”. Pan Czeczowiczka bardzo ładnie mówił po polsku i wspominam go z tej lepszej strony. Jak pewnego razu zaniosłam mojemu ojcu śniadanie, stanęłam na narożniku budynku, tego, gdzie była dyrekcja. Dyrektora Cobla gabinet był narożny, na parterze. I słyszałam, jak pan Czeczowiczka wszedł do gabinetu i krzyczał na dyrektora, że nie ma prawa wyrzucać ludzi na ulicę bez jego wiedzy. „To za to, że człowiek wykopał dół i wyszedł z niego po to tylko, żeby wytrzeć twarz z potu, bo sam na własne oczy widziałem — to ty go wyrzucasz? Za to tych dwóch ludzi zwolniłeś?” Pamiętam też ludzi bezrobotnych, którzy siedzieli przy drodze naprzeciw fabryki. Czekali na okazję, jak by przyjmowano ludzi do pracy. Ludzie byli wtedy szczęśliwi, jak się dostali do roboty. Czeczowiczkę postrzegałam jako człowieka, który nie pozwoli swoim robotnikom zrobić krzywdy.
Syn Cobla został wysłany do szkoły w Berlinie, a potem przydzielony został do mojego taty na naukę zawodu. Kiedyś stałam na tkalni przy szafce mojego ojca i czekałam, aż przyjdzie na podwieczorek, i patrzę, idzie między krosnami grupa jakichś osób, patrzę, idzie dyrektor Cobel, idzie pan Opałko starszy, a mój tato wyłazi spod krosna. Cobel stanął i krzyczał na tatę. Nie słyszałam co, bo to na tkalni było strasznie głośno, nie słychać było z powodu hałasu. Ale z gestów widzę, że dyrektorowi chodzi o to, że jego syn Reinhart stoi i wyciera pakułami ręce — zamiast robić i uczyć się szanować pracę robotnika. On musiał, począwszy od szarpalni bawełny, przejść przez ten cały cykl produkcji, żeby być potem wartościowym dyrektorem czy kimś innym. Jednak tato wytłumaczył, że był pod krosnem, bo musiał skontrolować to, co Reinhart zrobił — i mój tato nauczył go dobrej roboty. Pamiętam, że przeszedł cały zakład, aż do wykańczalni, harował całe wakacje, wszystkie urlopy.
Przyjaźniłam się też z siostrą Rainharta, Hertą, i powiedziałam jej, co wtedy słyszałam, za co zrugała mnie moja siostra.
Jeśli chodzi o pływanie, to była uwielbiona przeze mnie pani Frysiowa i pan Fryś. Tą rodziną byłam zawsze zachwycona. Pani Frysiowa jeździła z nami jako dziećmi ze szkoły — założono u nas wtedy taki klub szkolny i latem prowadzono nam na basenie treningi i uczono nas pływać, a zimą pani Frysiowa brała nas na narty na Kocierz. Pamiętam dokładnie Kocierz i potem Leskowiec. Na Kocierzu państwo Landauowie prowadzili schronisko. Pani Frysiowa gotowała raz dla nas zupę ze swoją siostrą. Była tam taka piękna polana. Kiedyś wzięła mnie tam wnuczka i jak popatrzyłam przez okno, to łzy stanęły mi w oczach, że tej polany już nie ma, bo tak wszystko rozbudowano. Rodzinę Frysiów określam: komórka miejska, która dawała ludziom oddech i pozwalała na to, aby dzieci się rozwijały. Zawsze załatwiali w Klubie Sportowym Beskid, aby tym dzieciom z biednych rodzin, których rodziców nie było stać, aby kupić narty czy buty, wypożyczać potrzebny sprzęt.
W szkole, razem z harcerkami, zbierałyśmy datki na fanty do koszyków i później z tych pieniążków kupowałyśmy wełnę. Moja mama, która widziała, jak się starałam, żeby moje harcerki opiekowały się tymi biednymi dziewczynkami, zorganizowała panie, które z tej wełny robiły swetry, a myśmy robiły w naszej harcówce w szkole dwójce, szaliki, czapeczki i takie rękawiczki bez palców. To wszystko dla tych dzieci z biednych rodzin. Dawałyśmy to na Boże Narodzenie, na Gwiazdkę. Pamiętam te moje koleżanki, Helcię Pabisiównę, która przychodziła z Zagórnika. Miała piękną, taką perkalikową sukieneczkę, wyprasowaną, na niej czyściutki fartuszek. Ale chodziła boso. Potem — jak zima przychodziła — to nieraz ją pytałam, w czym przychodzi do szkoły. A ona miała tylko trepki. Do kościoła tu też przychodzili ludzie z Zagórnika, mieli w rodzinie jedną parę butów i się nimi wymieniali. Później przyszła inicjatywa, aby tym dzieciom kupić ubranka i buty, i jak one dostawały te pudła z darami, to ja do dziś pamiętam ich oczy i buźki. Byłam w szkole takim krzewicielem dobra. Panie Dalewskie to mnie nazywały motorkiem napędzającym. Na przerwach byłyśmy nauczone spacerować wokół budynku parami. Każda miała w ręce kanapkę i tak rozmawiałyśmy. To była nasza przerwa. Nie jakieś szaleństwa czy wariactwa. Te dziewczynki, które nie miały kanapek, wlekły się na samym końcu. Ja nie mogłam patrzeć na to, że one czują się inne, ubogie. I w swoim zastępie harcerskim, w klasie, uzgodniłyśmy, że każda przynosi z domu po dwa śniadania.
Zapachy dzieciństwa
Wspomnienia Ewy Partyki (Walusiak)
Pamięć węchowa — nie zmienia się przez całe życie człowieka i zawsze wywołuje konkretne wspomnienia związane z wydarzeniami, którym towarzyszył dany zapach.
Zapach 1. Dziwny biało-srebrno-czarny
Zima. Maszeruję, trzymając moją mamę za rękę, ulicą Starowiejską. Pewnie do świetlicy szkolnej. Mróz, padające bajkowe płatki śniegu. Środkiem chodnika biegną srebrne paski ślizgawek, których — ku radości dzieciaków — nikt nie zdążył jeszcze posypać piaskiem i można było co kawałek podjechać na butach. Kiedy zbliżałam się do kotłowni osiedlowej, wpadał do nosa dziwny zapach. Mdły, lekko duszący. A w płatkach śniegu pojawiały się drobinki sadzy, które potrafiły wpaść do oka i długo szczypać. I tak — nie wiedząc jeszcze nic o ekologii — ubrana w czechosłowacki, sztuczny, lekki kożuszek wślizgiwałam się w życie.
Zapach 2. Ciepły, jasnożółto-czerwony