E-book
25.2
drukowana A5
78.44
drukowana A5
Kolorowa
113.43
Pamiętnik

Bezpłatny fragment - Pamiętnik

Dziennik, zapiski.


Objętość:
474 str.
ISBN:
978-83-8189-861-4
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 78.44
drukowana A5
Kolorowa
za 113.43

ANTHONY, ALEKSANDROS, AGNIESZKA,

dedykuję tę książkę

z miłością, dla WAS.

Pamiętnik
22 stycznia 2020

Pamiętnik, to zapis myśli, pragnień, wydarzeń z codziennego życia. Historii, tajemnic, wstydliwych uczynków, jak „szkielety” z szafy, powierzonych niemym kartkom papieru. Kajecik ukryty głęboko w schowku nam tylko znanym. W dzieciństwie, napuszony” słowami cioci typu, „ucz się dziecko, ucz, bo nauka to potęgi klucz”. Koleżki z ławki szkolnej, „dwa serca złączone, klucz rzucony w morze”. . Przez ż z morzem i sercem przebitym krzywą strzałą. W młodości łzawe zapiski o rozstaniu z chłopakiem zmuszonym wyjechać do Izraela na stałe, z którym nie mogliśmy się rozstać przez połowę nocy. Pragnieniu posiadania spódnicy w koła wiszącej przez rok na wystawie w Cepelii. Braku łąki, lasu, Argosa, w obcym, wielkim mieście. Może złym wyborze zawodu, męża, „grzechu” popełnionym pochopnie w chwili uniesienia. Strachu o dziecko, niemocy, słabości tak trudnej do pokonania. Po latach milczenia obszerne zapiski o tęsknocie za córką, niedającej spać w upalne noce. Lądzie oblanym dookoła oceanem, dzikich plażach, gdzie luz, blues, pub i busz królowały wraz z wolnością na tej ogromnej, rozciągającej się dookoła, ziemi. Teraz pamiętniki schowały się do lamusa, wyparte przez wypasione telefony, w których listy, wiadomości, złości i pragnienia wyraża się przez dotknięcie palcem. Wyschło pióro, pożółkł papier, sekrety rozpłynęły się jak mgła w wirtualnej przestrzeni, gotowej przyjąć każdy „zapis odarty z bliskości, czułości, romantyzmu, obojętnym falom zupełnie nieznanego. Król facebook i królowa telefonia zawładnęły całkowicie naszą nieco przestarzałą z wrażliwości, duszą. Znikł jak kamfora nasz staroświecki, prywatny, dyskretny, pełen tajemnic, zawstydzony kartkowym strojem i ciepłym nastrojem, pamiętnik..

Zima
11 stycznia 2020

Zima, to chłodna, wyniosła, kapryśna dama w sukni z nieskalanej bieli i koronie wysadzanej gwiazdkami z brylantowych zamrożonych łez. Czasami mieszka w zamku na biegunie północnym, ma siedliska na szczytach niebosiężnych gór, lub chwilowo przebywa nie wiadomo gdzie. Razem z dziadkiem mrozem porusza się karetą pomiędzy wzburzonymi chmurami, rozsiewając zamęt, strach i chłód. Bywa, że się spóźnia, zwleka z przyjściem do lądów, gdzie pora jej rządów, a potem podstawia nogę wiośnie odwlekając z odejściem z kraju, gdzie wszyscy mają jej serdecznie dość. Wiele lat temu zerwałam z nią kontakty i się nie widujemy. Teraz ośmielam się ją prosić, — jako urodzona w czasie jej srogiego panowania, gdy zamarznięte soki rozsadzały konary drzew, — aby przybyła łaskawie do mojego kraju i opamiętała się. Czekają na nią zmęczone pracą pola, aby je okryła kołderką z puchu i ułożyła je do snu. Rolnikom należy się odpoczynek przy piecu, bez straszenia wichurami zrywającymi dachy domów, proszę nie siej spustoszenia, zimo, pohulaj lepiej z wiatrakami, im energii brak. Poskrom bakterie, wirusy rozpanoszone ciepłem, lodowatą szczepionką i wybij je do cna. Dzieciom nie szczędź saneczkowych szaleństw, łyżwiarzom ślizgawek. Niecierpliwym bałwanom może też swoje pięć minut szczęścia daj? Gołe gałęzie drzew nakryj płaszczem śniegu, po co ma je szczypać mróz. Zbłąkanych w mroku nie przytulaj, bajkowych zwidów nie obiecuj im, bo ci potem będzie wstyd. Z księżycem się nie targuj, pozwól mu oświetlać drogę zakochanym, zaglądać do okien tym, co lubią marzyć, układać wiersze i mrzonkami żyć, czy śnić. Z nudów może pomaluj ludziom szyby w oknach w gwiazdkowe, cudne wzory, niech się budzą w baśniowej krainie wśród firanek utkanych z parującej mgły. Nakaż mu, żeby się nie popisywał minusami pan siarczysty mróz, bo niektórym ciepłego kąta brak. Wieczorami twórz nastrój wokół, sypnij hojnie lekkimi jak piórka płatkami śniegu, czyń piękniejszym bielą, ląd. Lubisz się czasami zdenerwować i zmienić świat w sopel lodu, bo ci miłości w zimnym sercu brak. Tylko błagam, wiosną, jak będziesz odchodzić i słonko obejmie twoje lodowate serce, nie płacz, uciekaj, bo możesz spowodować potop na ziemi i skrzywdzić nas. Do mnie cię nie zapraszam, bo byś się roztopiła w mig. Lubię cię i tęsknię za tobą chwilami, może jeszcze, kiedyś, uda mi się spotkać cię..

Zdjęcie: Marysia Jasek

Nowy Rok
29 grudnia 2019

Nowy Rok, to nabrzmiałe od pragnień, życzeń, błagań i nadziei słowo, więc i ja piszę do Ciebie jeszcze przed rozpoczęciem otwarty list, w imieniu wielu z nas. Próbuj zażegnać, proszę, światowe konflikty i wymieć szerzące się wokół zło. Podoba ci się ta bezwzględna rywalizacja, deptanie drugiego człowieka, przemoc? Bo mnie wcale nie, więc może zrób coś z tym, powstrzymaj ten chory trend. Przygaś nienawiść między ludźmi, miłość wyślij na pierwszy front, niech z otwartym sercem, dobrem naprawia ten świat. Miłosierdziem otocz dzieci, Kasi z parteru przywróć ojca, Maćkowi bezpieczny dom, innym dzieciństwo bez strachu i łez. Moją przyjaciółkę, prześladowaną chorobami natchnij wiarą w wyzdrowienie, chęcią do życia, aby nie załamała się. Chorym przywróć zdrowie, zapewnij im należną opiekę. Niektórych bezdusznych opiekunów ześlij na pustynię, może ich opamięta brak wody i sypiący w oczy piach. Troskliwym dodaj siły, w nagrodę ludzki szacunek, pomyślność, wdzięczność i godziwy byt. Bezradnych, biednych odziej, nakarm, przywróć im godność i wiarę w siebie. Słabym, uzależnionym dodaj otuchy, pomóż im się odbić od dna, proszę Cię. Wytęp okrucieństwo wobec ludzi, zwierząt, przyrody, to przeraża nas. Opamiętaj bezmyślnych, pazernych, przed zaśmiecaniem otoczenia, produkcją plastiku, wycinaniem drzew. Wśród betonów się podusimy, steroidy, konserwanty, sztuczna żywność powoli już zabijają nas. Głupim użycz rozumu, mądrym poleć używanie go do szlachetnych celów, budowania normalnego świata. Smutnym przywróć uśmiech z nadzieją, że przyjdą lepsze dni. Bądź łaskaw dla starych, bezradnych, samotnych, oni przecież kiedyś z mozołem budowali dla nas lepszy świat. Uszczknij grosza tym, którym się „przelewa”, sypnij go tam, gdzie bieda piszczy aż strach. „Utrzyj” nosa arogancji, bucie, cwaniactwu, od którego burzy nam się krew. Tych, co poniżają bliźnich ukarz potknięciem, niech doznają tego, co to znaczy tracić godność i grunt. Zmiłuj się nad nękaną suszą, pożarami, upalną Australią, otwórz zachmurzone wrota, ześlij spragnionej, popękanej ziemi i bohaterskim strażakom, DESZCZ. Pomyśl o tym, proszę, gdy ucichnie sylwestrowy szał, śpią jeszcze obolałe od szampana głowy. Kiedy w opustoszałych rankiem ulicach, zbudzi się otulony śnieżnym puchem, świat, w twój pierwszy, Noworoczny dzień? Napraw, co możesz, ześlij ulgę skrzywdzonym, wrażliwym duszom. Rozsiej wokół ziarna dobra, spokoju, sprawiedliwości. Każdemu z nas coś w prezencie od życia daj. Bądź hojny, proszę, obdarz nasze serca miłością, do bliźniego też. Pospiesz się, nie zapomnij, że masz przed sobą tylko 365 dni. Kłaniam Ci się nisko, nie odpisuj mi, masz przed sobą

bardzo pracowity czas..

Święta
23 grudnia

Święta, to dla wielu ludzi i dla mnie szczególne, odróżniające szarą codzienność od pełnych blasku świec, choinki, spotkań, odpoczynku i prozy życia, dni. Z dzieciństwa utkwił mi w pamięci wtedy wstydliwy, niepotrzebny nam dzieciom — wydawało mi się — wigilijny zwyczaj podania sobie rąk, przeproszenia domowników, przed kolacją za „niecności” uczynione bliskim, wybaczenia, pojednania się. Nabrał on teraz ogromnej ważności w skłóconym świecie, dusznym od nienawiści, nieporozumień, zła. Natchnieni dobrą wolą otwórzmy serca na bliźnich, życzliwość, zrozumienie, tolerancja niech przewodzą nam. Wyciągmy z lamusa przestarzałe MIŁOSIERDZIE, wywodzące się z miłości jedno z najpiękniejszych ze słownika życia, słów. Otrzepmy je z kurzu, czyńmy je w praktyce gdzie się tylko da. Nie wstydźmy się łez, uścisków, czułych gestów, dobrych uczynków, obdarzajmy nimi bliźnich hojnie nie tylko w te świąteczne dni. Samolubność, obojętność wypędźmy precz, na mróz. Pamiętajmy o samotnych, podzielmy się opłatkiem, jedzeniem też. O dziadkach, stetryczałej, złośliwej ciotce, której w życiu się źle powiodło, dobrem i miłością dzielmy się. Tutaj nie zapomnijmy o strażakach, którzy w upał, suszę, wiatr, piątek, czy święta gaszą teraz pożary. Ratują ludzkie życie, zwierzęta, domy, piękny busz, narażając się. Rodakom życzę śniegu za oknami, a na niebie gwiazd. W domu ciepła, zgody, rodzinnych spotkań, rozmów, ucztowania w blasku choinkowych świec, zgody, przyjaźni, czułych słów, radości i spokoju. Wszelkiego dobra, zdrowia, spełnienia nawet i niebotycznych marzeń, pragnień życzę każdemu w ten piękny, świąteczny czas.

Tu i tam
14 grudnia

Nachodzą takie myśli, w grudniu..

To park tuż przy moim domu. Chodzę, patrzę na te drzewa i myślę sobie, gdzie ja zawędrowałam? To przecież inny świat. Przyjechałam tutaj tylko odpocząć na kilka miesięcy. Zatrzymał mnie tu Człowiek na wiele długich lat. Oderwałam moich bliskich od ich korzeni, historii rodziny, mnie tylko znanych miejsc. Urodzeniem tutaj to ich ziemia, język, słońce, ich świat. Nie znają dziadków, dramatów rodzinnych, lasu, zapachu zboża, bzu, srogiej zimy, brzóz. Zubożały jest ich świat bez tamtego dziedzictwa. Teraz widzę, jak ważne są dla człowieka miejsca, które nie odchodzą, wiecznie w nich trwają tamte wydarzenia, szkoła, dzieciństwo, morwy, zapachy, rozpacz, nad obtartym kolanem, płacz.

A tutaj, wszystko, co dla mnie przybrane, nienasiąknięte moją przeszłością, to ich normalny, znany świat.

Co po mnie pozostanie? Tam, daleko, rodzinne gniazdo, historia życia, miejsce urodzenia, może echo w czyjejś pamięci. Naderwana czasem, odległością, wątła nić. Tutaj, dom z cegieł i najbliżsi ludzie. Dla garstki sąsiadów będę znaną przez „chwilę”, mieszkającą na tej samej ulicy postacią, o której nie będzie pamiętał nikt. Taki jest rozdartego pomiędzy dwoma lądami emigranta los. Tu niezdolnego czasem „wrosnąć” w tę ziemię. Tam wydartego od korzeni — często dobrowolnie. Tutaj nie zdążyłam się zapisać i ugrząźć w pamięci ludzi. Tam, mnie zapomną z czasem i zgubią w wyblakłych wspomnieniach. Na nic nie narzekam, ani nie żałuję. Tak sobie wybrałam, albo tak mną pokierował los.

Kiedy odejdę, tutaj ukryta w cieniu słonecznego nieba będę zerkać na moich bliskich mknących samochodem przez spieczony ląd.

Tam, z pochmurnego nieba z nostalgią popatrzę na piaszczysty skrawek ziemi, na którym stała drewniana chałupka i wciąż szumiący, sosnowy las.

„Bordek”
4 grudnia 2019

Barbara, w dzieciństwie mała blondynka z zadartym noskiem, przymrużonym oczkiem, obserwowała w milczeniu normalny jeszcze wtedy świat. Drobna, ale wielka duchem myślicielka, humanistka znosiła do domu jeża, ptasie pisklęta, koty, których nie chciał nikt. Słynną Kacprową z wrednym charakterem, która za nic miała nas i psa. Odważna Basia umiała poskromić woźnicę, który konia bił, z piąstkami „weszła” w awanturę w obronie pokrzywdzonej, narażając się. Uparta, nie dała się przekonać do zmiany zdania, namówić na coś, co nie pasowało jej. Modlitwą „znaczyła” ścieżkę na podwórku, nie przestała, chociaż śmialiśmy się z niej. Z umysłem światłym, ciętym jak brzytwa, w nauce nie miała sobie równych, ale nie popisywała się, nie konkurowała, uważała to za zwykłą rzecz. Skryta, zamknięta w swoim ogromnie bogatym świecie, kryła talenty nie dbając o to, aby wykorzystać je. Kochała taniec, filmy, muzykę, ma słuch absolutny, o czym przez lata nie wiedział nikt. Przyjaźniłyśmy się od dziecięcych lat. Wybrałyśmy — daleko od domu — różne szkoły. Ją nęcił las, natura, cisza, mnie pociągał wielki świat, ciągoty do podróży miałam we krwi. Ona ich nie cierpi, osiadła w rodzinnym mieście, trudno ją z niego „wywlec” nawet na jeden dzień. Tęsknię za naszymi spacerami odbywanymi lata temu w śnieżną wigilijną noc, aż do stacji kolejowej, wyznawaniem tajemnic, rozmowami do późna w noc. Wędrówkami po leśnych ścieżkach latem. Libacjami, które nam się przytrafiały, świetne, „zakrapiane” uczty, też. Barbara jest niezawodna, ale nie nudna, ani napuszona. Nie da się przekupić, trudno ją namówić do „grzechu”, przekonać do zmiany zdania. Tyle razy mnie pocieszała, tkwiła przy mnie, gdy zawalił mi się na głowę świat, wylewałam przed nią wiaderka łez. Świadomość, że ją mam znaczy dla mnie tak wiele. Barbara ma wyjątkowe, specjalne miejsce w moim sercu, którego nie zajmie nikt.

Dzisiaj Ci dziękuję za wszystko, Barbaro. Bądź zdrowa, ciesz się życiem ile się tylko da. Nie „pękaj” w szwach, siostro kochana, niech będzie dla Ciebie dobry, łaskawy, każdy dzień, miesiąc, rok. Nie zmieniaj się, bądź sobą, ale bądź… Mocno ściskam Cię.

Naprawić świat
21 listopada 2019

Myślę sobie, jakby tu naprawiać ten skomercjalizowany, skłócony do nieprzytomności, zawistny, depczący słabego, bezbronnego, łaskawy dla bezczelnych z twardymi łokciami i sercami, świat. Czas, zawstydzony naszymi niecnymi poczynaniami goni przez pola jak szalony, boi się przystanąć, odetchnąć, oglądnąć za siebie. Skraca nasze szanse naprawienia błędów i opamiętania się. Wrażliwość okopała się w załomkach duszy, ślepnie, głuchnie na cierpienie maluczkich. Staromodna, wyszydzana przez „wszechmocnych”, zagrożona linczem przez manipulowany frazesami tłum. Ja, naiwna, staroświecka, bojąca się myszy, ciemności, śmierci zwołam kilku „słabeuszy” z motykami i wyruszę na prywatną wojnę ze złem. Będę pisała listy do urzędów tym mniej sprawnym literowo i dopominała się dla nich praw i rzetelności w załatwianiu spraw. Wysłucham pijanego, przegranego, pomogę mu się podnieść z kolan. Może mnie wyśmieje, „ochrzani”, a może nie? Przymknę oko na złośliwość sąsiadki, której przeszkadza wydobywający się z komina niewłaściwy dym, lub deszczówka wkraczająca potokiem na jej niżej położony ląd. Zaproszę ją na krótki spacer, przecinek w samotności, która nęka ją — wspomagana trudnym charakterem — przez wiele lat. Wybaczę komuś tamte, kłujące jak cierń, słowa, bolące mnie do dziś. Nie wdam się w dyskusje polityczne, wybory i wierzenia religijne są dla mnie i kraju, w którym żyję, tabu, prywatne i nikomu do nich nic. Na szczęście — bo mogliby za reakcję uwięzić i mnie — nie spotkałam tutaj dręczonego kota, czy porzuconego z łańcuchem na szyi psa, tutaj grożą za to srogie kary. Zareaguję na czyjś krzyk, czy płacz. Nie będę obojętna na żaden objaw dziejącego się ludziom wokół zła. Nie jestem bohaterką, nie wybieram się na barykady, przemoc fizyczna to nie to. Spodziewam się nabyć na tej drodze wiele duchowych guzów, szyderstwa, kpin. Będę ponadto, uniosę dumnie głowę, nie dam się. Nie mogę już dłużej milczeć i patrzeć obojętnie na to, co się dzieje z nami, ludźmi. Zacznę naprawę od siebie, jeżeli uda mi się pomóc jakiemuś człowiekowi, to już będzie coś. Brak mi w sobie zacięcia działacza gotowego na przysłowiowy stos. Ale będę tępić chamstwo i bronić tych mniej uprzywilejowanych losowo. Nie zamierzam pasować się na świętą, „grzechy” wcale nie omijają mnie. Tylko jak patrzę na to co się teraz dzieje gubię wiarę w człowieczeństwo i buntuję się…

Rodzina
7 listopada

Rodzina, to miłość, lojalność, przyjaźń i wsparcie. Gniazdo, do którego się wraca z różnych świata stron. Cóż może być od niej ważniejszego na świecie? To nasze korzenie, geny, bagaż emocji, zachowań nawyków. Kolor włosów, uśmiech spojrzenie. Charakter, wredność, lub łagodność. To przynależność, z więzami krwi nie do rozerwania. Ogromna siła zdolna do poświęceń. Nasza tożsamość, miejsce, dom, historia. Z dziadkiem buntownikiem, wojennym bohaterem, miłośnikiem przyrody, tłumaczem, który nauczył nas „wyznawać” się na zegarku i mówił żyj po swojemu, innym też daj żyć. I tamtym, nieznanym, dziwakiem z wstydliwą chorobą, który się zamknął w depresji na pięterku i pogniewał na cały świat. Babcią, która odeszła tak młodo. Drugą, pobożną, dzielną, która przetrwała obóz, zmarła na tyfus i jest pochowana nie wiadomo gdzie. Wujkiem, z wybujałą fantazją kochającym wesela, tańce, pracę znacznie mniej i koniem Baśką dostarczającą go w nocy śpiącego pod sam dom. Ciocią, która powiedziała mężowi w dzień ślubu wynocha, bo miał dziecko z inną. A potem, żyła na „kocią łapę” z innym wujkiem przez dziesiątki lat. Piękną siostrą, jeszcze młodą, mającą apetyt na życie jak mało, kto, której serce zamilkło nocą, na obczyźnie. Może się też trafić wrażliwy alkoholik, nieporadny na brutalną codzienność, co zamknął się w dźwiękach muzyki i uciekł na tamten świat. Po ciotce melancholiczce dostały nam się szaro — bure oczy, kupiecki zmysł z zazdrością, co nam rujnowała związki, mąciła rozum i burzyła świat. Ojcem szorstkim, prawym aż do bólu. Matką, ciepłem, miłością gotową obdarzyć cały świat. Może po niej uwielbiamy taniec, cierpimy w cichości, kiedy jest nam bardzo źle. Kochające się rodziny łączy bliskość, oddanie, w nich można się wypłakać jak dokuczy los. Pochwalić sukcesami, poradzić się na rozstajnych drogach życia, w którą stronę iść. Jest, za kim zatęsknić, jest, do kogo wrócić, jest rodzinny dom, można pożyczyć na „chleb”. Nawet się pokłócić, pogniewać, świętym nie jest nikt. O rodzinę się walczy i za nią się ginie. Dopóki istnieje rodzina jest ostoja, porządek, sens i ład. Jak ona się rozpadnie, co będzie punktem odniesienia dla człowieka, wzorcem, hamulcem, wskaźnikiem? Na świecie zapanuje chaos, zachwieje się podstawa ludzkiego życia, zabraknie miłości, bliskości, odpowiedzialności. Legnie w gruzach zwariowany, odarty z uczuć, sztuczny, pusty, zimny, zmechanizowany do absurdu, świat.

W rocznicę
28 października 2019

Tyle lat już minęło, a wydaje się, że to było przedwczoraj… Było tak zimno w tej szpitalnej sali, z rozpaczy chciało mi się krzyczeć, łykałam z bezradności łzy.. Mroczno, wielkie, gęste drzewa za oknem strzegły dostępu słońcu, ciepłu, wiatrowi. Stamtąd już nie można było żywym wyjść. Kable i rurki nie pozwalały się do ciebie przytulić, uwięziły cię. Tkwiłeś pewnie w innym, nieznanym mi świecie, z którego pragnęłam zawrócić cię. Trzymałam cię za rękę i pytałam, pamiętasz jak między stopami ściskałam nieszczelny termos, z którego uciekała kawa, gdy samochód podskakiwał na wybojach, nocą, w buszu. Wracaliśmy wtedy do domu, żółwim krokiem, przez górskie ścieżki, w gęstą jak mleko mgłę. Samochód nam się zepsuł. Trzęsłam się ze strachu, a ty trzymałeś mnie za rękę, przytuliłeś i mówiłeś „nie bój się, dowiozę cię do domu i nigdy nie zostawię cię samej, zaufaj mi”. To teraz obudź się, proszę, przyrzekłeś. Wkrótce, może z bólu, żalu, stanęło ci serce. Nie odpowiedziałeś, opuściłeś mnie. Rozpacz z latami złagodniała, otorbiła się obolała w zakamarkach serca. Łzy osuszył czas. Samotność wciąż się kołacze pomiędzy chwilami smutku, wspomnień. Śladów twojego istnienia nie zatarł czas. Pamięć zapisała w myślach to, co na stałe połączyło nas. Tęsknota nie daje zapomnieć, dopada, kiedy tylko chce. W Zaduszki zapalę ci świeczkę na mogile, moim bliskim z kraju, też. Porozmawiam z tobą szeptem, przypomnę, co było, poproszę cię o opiekę. Zapłaczę z żalu nad tym, co minęło, ale wciąż w sercu tkwi. Odejdę spokojniejsza, że modlitwy i pragnienia zaniosą do nieba płomyki świec w ten najsmutniejszy w roku dzień spotkania dusz…

„Trzy Ogrody”
19 października

Przeglądając książki, natknęłam się na „Trzy Ogrody”, Ludwika Błyszczaka, poezję, która głęboko poruszyła mnie. Jest w nich przyjazne miejsce dla każdego żywego stworzenia, roślinki, piasku, mrówki, a nawet i łzy. Człowieka i drzewa, ptaka, gwiazd. Zagnieździła się w nich wszechobecna miłość, która dotyka wszelkiego istnienia, rani, boli też. Zawarte jest w nich morze ciepła, emocji i dobra. Przyjaźni do ludzi, natury, zrozumienia dla bliźniego. Jest w nich ukryte głęboko pragnienie wolności, rozwinięcia skrzydeł do lotu w podniebną przestrzeń niczym nieograniczoną i tę ziemską bez horyzontu, granic, wiz. Poszukiwanie zakopanego gdzieś szczęścia ulotnego jak mgła, trudnego do odnalezienia. I tęsknota za bliskością kobiety, bycia z drugim człowiekiem najbliżej jak się da. Wrażliwość tkwi w każdym Ludwika wierszu. Skromna, cicha pokora stanowi dla niej tło. Mieszczą się w tomiku barwy, zapachy, wzruszenie, pragnienia. Wiara w Boga, sprawiedliwość i porządek świata, którego tak nam brak. Marzenia wyplatane ze stokrotek polnych, wyrażone słowami lekkimi jak piórko, ciepłymi jak promyk słońca, życzliwymi jak ręce matki i troskliwość ojca. To poezja płynąca z serca pięknego człowieka. Ludwiku, dziękuję, że Cię znam…

“A jedna łza Zosi, choćby ta najmniejsza

Potrafi przeważyć całe szczęście świata

A bez jej uśmiechu nawet ogród Raju

Cierniami by zarósł i w mrokach się schował”

Fragment poezji Ludwika….

Być sobą
10 października

Być sobą, czuć się dobrze we własnym ciele i umyśle, nie zawsze łatwo jest. Często udajemy kogoś innego niż jesteśmy, pod wpływem innych ludzi, sytuacji, presji środowiska, trendów, mody. Rodzice nalegają, ucz się, ćwicz na skrzypcach, umyj uszy, pokaż, co potrafisz. Uśmiechnij się do pana Zenka, zgreda, który ma wpływy wszędzie. A nam cierpnie skóra na myśl o znienawidzonej matmie, od ćwiczeń gam włos nam się jeży i boli ząb. Wkuwamy przepisy prawne, bo to prestiżowy zawód, prawników nawet w przedszkolu brak. Pchają nas na psychologię, chociaż psycholog z nas będzie taki, jak z kota, pies, ale „leczenie” duszy ludzkiej to „misja” i tak ładnie brzmi. Nam się marzy budowa silników okrętowych, a matka załamuje ręce i krzyczy, synu, to nie dla ciebie, smar, śrubki, brudny kombinezon. Lepiej na medycynę idź. Wiążesz krawat do garnituru klnąc w duchu na myśl o stołku w biurze, prezesie, przekładaniu papierów, marzy ci się ogrodnikiem być. Mówią nam, to wypada, tamto jest „obciachem”, co powiedzą sąsiedzi, dziewczyna, ogarnij się, uczesz, zapuść modne wąsy. Dla świętego spokoju, z miłości, „tańczymy” jak nam zagrają, dajemy się lepić jak wosk. Chwilami szlag nas trafia, kiedy zrzucamy skórę wilka, aby w stadzie owiec z pędem iść, zamiast się wyluzować, sprzeciwić, zetrzeć z ust przylepiony uśmiech numer pięć. Robić to, co kochamy, lubimy, pragniemy, zamiast klaskać miernocie, nakładać maski trendy, uwierające naszą osobowość, ciało, mózg. Zdjąć z pleców narzucany nam przez lata garb. Zbuntować się, tupnąć nogą, wyśmiać pozerstwo, głupotę, modę. Nie kopiować innych. Wyjechać na Alaskę, na wieś, w busz. Grać na harfie, budować z bali domy, lepić garnki z gliny, wydobywać srebro z kopalni. Cokolwiek czynić, wedle upodobań. Byleby nie kraść, nie krzywdzić, szanować przyrodę. Łazić po lesie w kiecce ze straganu, nie szpanować. Robić, co się kocha, ubierać się po swojemu, mieć wolność, luz. Być sobą, gruby, czy chudy, mały, czy wielki, ale wolny, unieść się na własnych skrzydłach, „latać” w obłokach i szczęśliwym — na własną modłę — być…

Jesień
25 września

Jesień, to dojrzała, spełniona, rudowłosa czarodziejka. Ciepła, romantyczna, odziana w czerwień, brązy przetykane złotem, pachnąca macierzanką, sytością z domieszką malin i tęsknoty. Skrada się, znienacka chłopu spędzi sen z powiek czarną chmurą zbierającą się nad snopami zboża. Zdąży na dożynki, zahula oberka, pobłogosławi bochen chleba upieczonego z tegorocznych zbiorów. Dzieci pośle do szkoły w poranki skażone już chłodem. Uszczknie na szczęście listek czterolistnej koniczyny, powącha georginie, zagarnie rąbek sukni i ruszy na łąkę, przyśnie odurzona zapachem skoszonej trawy. Powłóczy się po lesie, zamota w maliniaku, zaplami suknię sokiem. Utknie pomiędzy drzewami, zaduma, wysłucha skarg wrzosów wplątanych na wieki w miłosną legendę. Wyprawi boćki w podniebne loty za dalekie morza. Zaprosi kilka żab ukrytych między sitowiem na ich pożegnanie. Zakradnie się do sadu, potrząśnie gałęziami, odciąży je z owoców dojrzałych, na posłanie z trawy. Ptakom i gryzoniom poleci uprzątnąć ziarna z kłosów porzuconych w żniwa. Uroni łzę na twarde ściernisko. Z nostalgią odprawi klucz żurawi odlatujących w szyku do ciepłych krajów. Przycupnie na miedzy odurzona dymem z pieczonych ziemniaków snującym się w wykopki po opustoszałych polach. Rozsypie wór kasztanów na kościelny ogród. Postawi chryzantemy na cmentarnych mogiłach. Zaduma się, wsłucha w ciszę, ogarnie ją nostalgia przed rozstaniem. Ogołoci drzewa z liści, otuli nimi spracowaną wydaniem plonów i deptaniem, ziemię. Trochę się zagniewa. Zawikła się w konflikt z wichurą szarpiącą wiszące na zardzewiałych zawiasach okiennice. Zastuka grochami deszczu do uśpionych okien. Czas odejść, oznajmi ze smutkiem. Posłucha rad mądrej sowy. W skrzynię utknie resztki ciepła, parę kłosów, wspomnień, ptasie piórko, rudy kasztan, gałązkę wrzosu. Nada ją na bagaż wiatrowi. Obuje trzewiki z powrósła, okryje się płaszczem z rudo — złotych liści. Otuli się szalem z mgieł, włosy nakryje chustą utkaną z pajęczyny i popłynie z obłokiem tam, gdzie chłód jej nie dokuczy. Chyłkiem, aby się nie otrzeć, nie zetknąć z wyniosłą, lodowatą, czyhającą tuż za progiem chłopskiej chaty, zimą…

Zdjęcie: Eugeniusz Strawiński

Miłość
16 września

Miłość, to stan duszy i „przypadłość” serca przypisana nam urodzeniem. Nie podległa przymusom, nakazom, błaganiom, ani groźbom. Wolna jak ptak. Ma swoje stałe miejsce w każdym ludzkim sercu. Objawia się różnie. Tkliwością matki na widok łysego, bezzębnego maleństwa z pomarszczoną skórą, które w wielkich bólach wydała na świat. Tkwi w oczkach raczkującego dziecka, wodzącego wzrokiem za twarzą i sukienką matki, której nie chce stracić z pola widzenia. Nieustannym spoglądaniem w okno bezsenną nocą, za nastoletnim synem balującym gdzieś w mieście. Strachem i trzęsącymi się rękami, aby jej nie stracić, gdy córka się wyrywa w obcy, wrogi świat. Miłość, to bezpieczne, ciepłe ramiona matki tulące przerażone dziecko, wyrwane z jej objęć w progi szkoły. Codzienne gotowanie dla dzieci i niego. Czekanie z ciepłym plackiem w dni urodzin, świąt. To zryw mężczyzny do walki i poświęcenia życia dla ojczyzny w błotnistych okopach. To tęsknota za dziewczyną, z którą chce się iść przez życie. Chronić ją, przytulać, całować. Wodzić czule ręką po policzku, rudych włosach. Miłość, to czuwanie dniami i nocami przy łóżku obłożnie chorego męża, matki, dziecka. Zmienianie zimnych kompresów i zwilżanie gąbką spękanych ust po operacji. To ból i ogromne cierpienie po odejściu najbliższego człowieka „wrośniętego” w nasze myśli, serce, który stał się częścią nas. Troskliwość, czułość i wspieranie żony w walce z rakiem wtedy, kiedy utraciła włosy, zbrzydła, zmalała, przybyło jej lat. To nadludzkie wyczyny ratownicze w imię miłości do bliźniego. Słabość i znoszenie obelg opoja, który kiedyś obiecywał złote góry i wielbił jak nikt. Miłość, to przymykanie oczu na zdradę łamiącą naszą godność i serce, trwanie przy draniu choćby nie wiem, co. I ta oddana, półwieczna, niezdarnie głaskająca po siwej czuprynie zmęczonego pracą w polu męża. Zdejmowanie mu butów ze słowami odpocznij, kładź się spać. To ogromne uczucie czasami łamiące nam życie, lub wznoszące nas na same szczyty uniesienia i poświęceń. Piękne, dobre, dające nam siłę i ufność do człowieka. Lub kapryśne, zmienne i wygasające. Przychodzi nie wiadomo skąd i kiedy chce.. Odchodzi nie wiadomo gdzie…

Recepta
8 września

Powtórka, dla tych, którym „mikstura” wyczerpała się….

Recepta amatora, szarego konsumenta życia…

Szczęście łapać garściami do worka, powiesić je w szczelnej szafie. Zamknąć ją na kluczyk, uwiązany na sznurku, nosić go na szyi. Wypuszczać je na wolność małymi dawkami. Nie pławić się w nim, aby go nie wyczerpać zbyt szybko. Używać wtedy, kiedy zajdzie nagląca potrzeba. Jako lekarstwo, gdy zaboli, lub pognębi nas niemiłosiernie życie. Radość czerpać z kromki chleba, natury, pogodnego nieba, spokojnego snu. Czyjegoś dotyku, zdrowia, które jeszcze jest. Wiarę — nie tylko w dobro — zachować. Zasiać ją w sercu niech się głęboko zakorzeni i nie da się wyrwać choćby nie wiem, co.. W jej bliskim sąsiedztwie, w zakamarkach serca pielęgnować miłość. Podgrzewać ją, aby nie zmarzła, nie zagasł jej płomień. Dmuchać na nią, chuchać, dodać jej do towarzystwa czułość, która swym dotykiem ukoi ból, żal. Wzruszy na czyjeś cierpienie. Doda sił, nie lat. Nadzieję mieć przy sobie stale, w każdej chwilce życia. Nie może jej zabraknąć, bo nastąpi krach. Chować ją w myślach, kieszeniach, pamięci, każdej cząstce ciała. To bagaż niezbędny. Nie można go zgubić, ani wyczerpać, bo bez niej zapanuje rozpacz nie do opisania. Zawali nam się cały świat. Warto też byłoby nabyć siłę — jakimś sposobem — niezbędną do przetrwania, zadeptania zła. Pokonania choroby, nieszczęścia, czy rzucanych nam pod nogi przez kapryśne życie, kłód. Cierpliwość, z czasem przyjdzie do nas sama. Po przejściach, rozmyślaniach, przykrych doświadczeniach losowych, kiedy nam przybędzie lat. Dobrze byłoby, gdyby nam nie zabrakło, a nawet przybyło współczucia dla innych ludzi, umiejętności wybaczania. Zrozumienia bliźniego, tej ogromnie przydatnej zalety, przyćmiewającej nasze liczne, chociaż ludzkie wady..Ubyło nam grzechów zawiści, zazdrości, zawziętości. Tak wyposażeni, bogaci, „uwrażliwieni”, chociaż niedoskonali poruszajmy się po ścieżkach życia wyznaczonych nam przez los. Upadajmy, podnośmy się, wdrapujmy się na szczyty. Maszerujmy, spacerujmy, albo się czołgajmy dopóki nam starczy sił, aż nam nie zamkną na głucho ziemskich bram…

Role
27 sierpnia

W teatrze życia każdy z nas gra jakąś rolę nadaną mu losowo, przymusowo, przypadkowo, w darze za zasługi przodków, czy karnie, za ich przewinienia? Od kołyski trenujemy swoje role nieświadomie, jedni drąc się w niebogłosy, inni chlipiąc cichutko w podusi, gdy chcą jeść, czy pić. Uśmiechając się do bezzębnego „kumpla” z wózka obok, lub w milczeniu podziwiając go. Rodzice to nasi pierwsi nauczyciele uczący nas przykładem dobrym, mądrym, lub głupim, a nawet złym. Szkoła, to tygiel mieszających się w nim charakterów, ról. Daje wiedzę, często przymyka oko na etykę, moralność, sprawiedliwość szlifujących w niej role „aktorów”. W młodości ciągle coś, czy ktoś nas „lepi”, próbuje nas ukształtować według własnych wzorców, widzeń, ambicji zwykle niespełnionych. Gramy swoje role lepiej, gorzej, sercem, sprytem dyktującym nam przeróżne grzeszne zagrania. Często udajemy innych niż jesteśmy, czujemy się w swojej roli źle. Z wiernego małżonka, ojca dzieciom, wcielamy się w rolę lowelasa wachlowanego na Hawajach liśćmi palmy przez kochanki dwie. Albo uciekamy w celibat z grzesznego życia, w roli misjonarza pragniemy zbawiać wpadający w chaos świat. Politykę, bo nas nęci władza, bezkarność, wpływy. Pozbawieni talentu w pogoni za sławą przyjmą każdą rolę, oddadzą diabłu duszę, zahandlują ciałem, aby dostać się na „szczyt”. Twardziel w garniturze agenta handlowego ruszy na wojnę do Iraku, skąd wróci okaleczony, odarty ze złudzeń, oszukany wrak. Nieporadny biedak, którego kłuje w oczy zamek dorobkiewicza, za niespłaconą pożyczkę w roli więźnia spędzi parę lat. Na starość, u schyłku życia, „aktorów”, tych, co łamali serca, ranili delikatne dusze, ogarnie tęsknota za prawdziwą miłością, której nie zaznali. Innych żałość, że nie zagrali bohatera, choćby w gwiezdnych wojnach. Nudziarze, wiecznie narzekali, zamiast się śmiać, żartować z psikusów życia, „komediowe role grać. Tym, co było za ciasno, nudno, trochę przykro, że nie dokonali żadnego odkrycia. A zwyczajni ludzie, jakich wiele, siedzą teraz z babcią z siwym koczkiem w otoczeniu szczęśliwej gromadki wnucząt i dziękują sobie, za dobrze odegraną, niekoniecznie wymarzoną rolę w zgodzie ze sobą, naturą, po ludzku. Wszystkim nam kiedyś zgasną światła teatru życia. Skończą się nasze role, brawa, gwizdy, opuści widzów tłum, zblaknie sława. Pozostanie może pamięć w ludzkich sercach… A za tę naszą przyziemną rolę, uczciwość, człowieczeństwo, ktoś uroni parę łez?

Sztuczny świat
17 sierpnia

Nie podoba mi się ten nowoczesny, sztuczny, zniewolony świat, z manipulowaną szarą masą zmierzającą przyspieszonym krokiem na niechybną „rzeż”. Na księżyc daleko, duszno, nijako i dostać się tam nie ma, czym. Wiercimy się po tej ziemi jak mrówki w poszukiwaniu słońca, dobrobytu, pożywienia, używek, albo guza na „łeb”. Tam trawa wydaje nam się bardziej zielona, chociaż tutaj, w kraju ojczystym nasze ukwiecone łąki pachną ziołami, sianem, a tuż za płotem szumi iglastą melodię sosnowy las. Tu, czy na obczyźnie wstajemy przed świtem, w wielkim tłoku jedziemy do pracy oddalonej wiele kilometrów od miejsca zamieszkania. O zmierzchu wracamy zmęczeni do domu, pragniemy dopaść łazienki, ochłonąć, zjeść procesowany, pachnący mączką rybną, stek. Na rozmowę z dziećmi, żoną, kotem, nie starcza nam czasu i chęci brak. Z obłędem w oczach pchamy się do władzy, rządzenia, rozgłosu. Kłamiemy, pastwimy się nad słabszymi by się coraz wyżej na drabinę sukcesu wspiąć. Po drodze depczemy, co się tylko da. Pracę nam zleconą w dobie wszechobecnej komputeryzacji możemy wykonać w trzy dni, ale trzeba nas czymś zająć, bo jak tu odpoczywać i za dużo myśleć przez pozostałe w tygodniu dni? Maszyny produkują samochody, budują domy, mnóstwo plastikowych przedmiotów, chłam, mączkę rybną i procesowaną żywność. Namnożyło się handlowych agentów w „wypasionych” samochodach, którzy na spotkaniach z klientami szczerzą w uśmiechu zęby, aby im wcisnąć hurtowo papier, pieprz, mydło i kadzidło, cały ten wyprodukowany złom. Jesteśmy w ciągłym ogłupieniu, ruchu, martwimy się, zamiast się radować, smakować życie powoli. Mieć czas na luz, blues, zwykły spacer, miłość, dom. Serca nam lodowacieją, przybywa zmarszczek i siwieje włos. Istnieją wśród nas ludzie dobrzy, uczciwi, szlachetni, mądrzy. Pochowali się gdzieś po kątach zawstydzeni i walkowerem oddali głupocie i podłości ten tak pięknie stworzony, chodzący jak niegdysiejszy, szwajcarski zegarek, świat. Może warto jednak podnieść dumnie głowę i wrzasnąć zbiorowo do chorej głupoty, aby przestała niszczyć naturę i człowieka i wyprowadziła się za świata kres?

Tłum
4 sierpnia

Tłum mnie przeraża ograniczeniem przestrzeni, powietrza, wolności, groźbą zadeptania, hałasem, ale wzbudza podziw swoją ogromną mocą. To wielka, żywa masa ludzka pełna emocji, zbiorowej energii zdolnej swoją wrzącą siłą zburzyć, zniszczyć, unicestwić, ale i obronić idee, ochronić niewinność, wymusić sprawiedliwość. To zbiorowy gniew na krzywdę, podłość, ludzkie uciemiężenie. Jest zdolny obalić rządy, mocarstwa, królestwa. Dokonać samosądu, egzekucji. Wykrzyczeć swoje zdanie, niezadowolenie, wstawić się za słuszną racją, sprzeciwić się głupocie, zniewoleniu. Cichy pomruk tłumu sieje grozę, ale i fascynuje. Tłumne śpiewy w kościołach, modlitwy, błagania o pomoc, pragnienia to ładunek nieziemskiej energii wznoszącej się poprzez sklepienia świątyń aż do samego nieba. Tłum to zbiorowy lincz, czasami aprobata, podziw, adoracja bohaterów wracających zwycięsko z pola bitwy. Tłum przybiera zmienne oblicza. Radosne przyzwolenie, lub groźne ostrzeżenie, gdy ludzkie niezadowolenie sięgnie zenitu. Zachwyt dla czyjegoś talentu, mądrości, wielkości gromadzi tłumy wielbicieli. Tłum chuliganów, podpitych kibiców fanatyków jest zdolny do masakry podsycany niezadowoleniem, nienawiścią, chęcią odwetu na tych, co pod ręką, lub w pobliżu. Tłum podjudzany nienawiścią bywa nieobliczalną, gniewną lawą czyniącą wokół zło. Na ludzkich emocjach tak łatwo jest niektórym ludziom „grać”. Nienawiść, wiara, miłość, chociaż krańcowo różne, to najsilniejsza ludzka broń. Zranione, zdeptane, urażone są zdolne do wszelkich skrajnych poczynań, nawet poświęcenia życia w imię wielkich uczuć. Strach pomyśleć, gdy zdesperowani połączą się w gotowy na wszystko Tłum....To potężna, bywa, że śmiercionośna, rażąca pociskami gniewu, rozpaczy, czasami fanatyzmu, broń… Krzywda ludzka lubi się mścić na czyniących zło i zadających ból.

Tolerancja potrzebna od zaraz
27 lipca

Tolerancja pilnie poszukiwana. Goła, ubrana, chwilowa, długoterminowa, byleby się tylko odnalazła w nas. Patrzymy na innych własnymi oczami, upodobaniami, zasadami, tak, jakbyśmy byli wzorcem metra przechowywanym w Sevres pod Paryżem. Krytykujemy bliźniego, że się ostrzygł na zero i świeci łysiną, a my nosimy włosy długie, za pas. Mówimy do przyjaciółki odzianej w zwiewne szaty: „Coś ty na siebie włożyła”? , Bo nam pękają szwy w dżinsach przywartych do ciała jak bluszcz. Patrzymy ze zgrozą na męża wcinającego tłustą golonkę, bo my się karmimy samą zieleniną na wegański styl. Wytykamy palcem chudzinę, mówiąc: „Ta to się katuje dietami”, — chociaż koścista je, co chce — a sami ważymy sto kilo, tłumacząc, że kobieta musi trochę ciała mieć. Nasze poglądy polityczne są niepodważalne, chociaż skłócają całą rodzinę, miasto, wieś. Tych, co żyją na wsi nazywamy wieśniakami, chociaż pracują ciężko w polu, żebyśmy mieli, co jeść. A sami, przed „chwilą”, ze starą walizką — wcześniej zdjęliśmy modną teraz chustkę z głowy — opuściliśmy swojską, barwną, piękną rodzinną wieś. We własnych oczach bywamy ekspertami w każdej dziedzinie życia. Skórzana kanapa, kuchnia z wysokimi stołkami przy barze, białe mebelki, to jest ten właściwy trend i dobry gust — według nas. Od drewna boli nas ząb. Ten, co składa ręce do modlitwy jest dewot. Tamten, co tego nie czyni, jest antychryst w naszym widzeniu. Mąż, który pomaga żonie sprzątać i zachęca do wyjścia z koleżankami, to pantoflarz. Bo nam się podoba mężczyzna stanowczy, taki, co to upije się czasami, powojuje, zdradzi.. Może nie przyłoży, ale krewki jest… Zdarza nam się wiedzieć wszystko najlepiej i według nas powinien być urządzony świat. Sklonować nas, czy akceptować inność? Pozwolić babciom siedzieć na ławeczce przed blokiem, porozmawiać, ponarzekać, czasem uśmiechnąć się, bo może to ich jedyny kontakt z ludźmi? Niech te, co chcą noszą kuse sukienki, malują się jak pisanki wielkanocne, a inne do samej ziemi, bez makijażu niech zachowają własny styl. Tolerujmy (uszanujmy) cudze poglądy, nawyki, wady, upodobania. Doceńmy to, co dobre w nich. Krytyka czyni nas złośliwymi. Nienawiść, złość niczego nie załatwi. Pobłażliwość łagodzi nasze obyczaje, wygładza nam zmarszczki. Uśmiech rozjaśnia twarz i umila życie. Podnieśmy jak się ktoś przewróci, pomóżmy w potrzebie. Szanujmy, akceptujmy każdego człowieka, takiego, jaki jest. Niech śpi na podłodze, czy łóżku z baldachimem. Je, co chce i ubiera się tak jak mu się podoba. Tego, co chodzi boso i tamtego, co jeździ Lamborghini. Ma bałagan, czy wzorowy porządek. Lubi ciszę, czy jarmarczny hałas, niech robi, co chce, byleby nie krzywdził innych. Niech każdy za siebie sam odpowiada, myśli po swojemu, czuje się dobrze we własnej skórze. Nie jesteśmy przecież nieomylnym pępkiem świata bez skazy i wad. Pozwólmy bliźniemu być sobą i na własną modłę żyć. … TOLERANCJA to jest właśnie TO…

Przepaść
20 lipca

Myślę sobie, dlaczego tak od siebie odbiegliśmy, tworzymy między sobą przepaść nie do pokonania, wznosimy coraz wyższy mur. Wszyscy rodzimy się nadzy, nie umiemy chodzić, mówić, sami jeść. W dzieciństwie uwielbiamy towarzystwo rówieśników, prawdziwi demokraci z nas. Różnimy się tylko wyglądem, charakterem, temperamentem, potrzeby mamy te same, jeść, spać, bawić się. W szkole zaczyna nam się wypaczać ten świat, bo jeden uczeń ma gadżety, markowe ciuchy, pewnie tatusia na „stanowisku”, które przestępstwem wcale nie musi być. Szyderstwo, szpan, wyśmiewanie się, patrzenie na kolegów słabszych, biedniejszych, z góry, to jest jego życia styl. Inny szkolniak, biedny, sfrustrowany, poniżany, chyłkiem przemyka przez szkolny plac. Linia nas dzieląca wtedy jeszcze w miarę cienka jest. Potem zaczynamy pracować, wchodzimy w świat „władnych” i „poddanych”, drapieżny, konkurencyjny, bezwzględny. Ci pierwsi mają zwykle pieniądze, władzę, wpływy. Podwładny jest zależny, czuje się mały, gorszy, daje się upokorzyć, ma chudy portfel, musi z czegoś żyć. A przecież urodzeniem jesteśmy wolni, równi. Godne traktowanie i szacunek należy się każdemu z nas. Pani sprzątaczce, bo wymiata nasze brudy, pani salowej, bo podciera nam tyłek w niemocy, dziecku, pewnie i prezydentowi, bo przecież go wybraliśmy. Sami doprowadziliśmy ten świat do absurdu, nienawiści, niesprawiedliwości, nierówności. Zaślepiła nas mamona, zbytek, sztuczny świat wykreowanych przez nas idoli, którym portier w wielogwiazdkowym hotelu kłania się w pas. Zawstydzona prostota, skromność, schowały się w ciasny kąt. Ulegliśmy bezczelności, poddaliśmy się łokciom, prawu pięści. Niewinność tępiona brutalnością jest na wygnaniu. Mądrość często nas zawodzi w zetknięciu z nagością odzianą w złote błyskotki, z makijażem kapiącym od farb. Sprawiedliwość potykająca się o łapówki, układy, obietnice ucieka daleko w las. Głupota, bałwochwalstwo dla szmiry, pozorów, snobizmu zachłysnęła nas. Bezradność wkrada się do naszych łask. Co nam pozostało? Ocknąć się. Nie dać się omamić ciemnocie, pustocie, sztuczności, przepędzić ją na cztery wiatry, precz…. Weźmy przykład z Natury, w niej każdy robak, mrówka, drzewo, chwast, strumyk, czy bagno równe prawa ma…, Chociaż i ona zmęczona naszą bezmyślną ingerencją, nieco pogubiła się…

Lato
11 lipca

Lato, to gorąca pora roku odziana w suknię z ziół pachnących, przetykanych kłosami, w chuście z sitowia, stąpająca boso po rozgrzanej ziemi. Zrywa się o świcie, szturchnie słonko w boczek, pośle smugę promyków w otwarte okna śpiochów budząc rolników do obrządku, obowiązków gospodarskich w stajni i oborze. Wezwie ptaki na gałęziach do solowych występów, karmienia piskląt robaczkami pełzającymi niezdarnie po gliniastej glebie. Jaskółkom w gniazdach ulepionych z gliny pod okapem dachu wpuści chmarę muszek w rozdziawione dzioby. Sprawdzi dojrzałość wąsiatych kłosów żyta na rozległych polach. Narwie chabrów wstydliwie ukrytych w dorodnej pszenicy, ominie kąkole rzadkie, pod ochroną. Zwoła sejmik boćków na podmokłą łąkę, bo mają konflikt z żabami zakłócającymi kumkaniem wieczorną ciszę, zamiast się zająć przyrostem naturalnym. W południe, gdy słonko w zenicie wypuszcza tony żaru z niebiańskiego pieca, odwiedzi w polu strudzonych żniwiarzy odpoczywających pod klonem. Zaglądnie im w pajdy chleba, otrze pot z czoła, ześle dla ochłody zachmurzony obłoczek z nieba. Omdlałe z gorąca ruszy w chłodne ścieżki liściastego lasu. Nakarmi się jagodami, wciśnie w poplątane krzewy malin zazdrośnie strzegące dostępu do owoców. Podrapane utknie na dywanie z mchu, przyśnie ululane smętnym szumem lasu. Ocknie się, zanurzy podrapane stopy w strumyku szemrzącym między paprociami i ruszy w podróż. Zapełni piaszczyste plaże tłumem wczasowiczów, dozna słonej kąpieli we wzburzonym morzu. Albo przepłynie łódką po jeziorze, utknie pomiędzy szuwarami. Ukryje się w pachnącym tataraku, spłoszy dzikie kaczki w gnieździe. Nocna duchota wypędzi je w góry. Tam zawikła się w pląsy z wiatrem halnym, szalejącym przez trzy dni. Czasami lato pokłóci się z deszczem, który się rozleniwi i nie wypuści kropli wody na wysuszoną upałem ziemię. Albo się zagapi, nie zamknie kranów w chmurach i deszcz zalewa ziemię strumieniami przez noce i dnie. Po trzech miesiącach lato pożegna się z łąkami „obsypanymi” polnymi kwiatkami, przytuli malwy. Potem utknie spracowane w szczerym polu. Oprze się o snopek żyta, przyśnie odurzone pomiędzy kłosami. Obudzi się w ciepłych krajach, tam gdzie jego stałe miejsce jest…

Szczęście
3 lipca

Szczęście nie podlega definicjom, tezom, pewnikom, ani zasadom. Nie da się ująć w ramki, złapać na wędkę, dogonić, złowić w sieć. Jest ulotne, kapryśne, nie do zatrzymania, czy nabycia na własność za żadne pieniądze. To niezliczona ilość twarzy, gestów, zapachów, odgłosów. Dotyków, doznań błogich nie do opisania. Może być ciszą zapatrzoną w rozgwieżdżone nocą niebo. Falą ciepła zalewającą czyjeś serce na widok ukochanej. Wytchnieniem po morderczym wysiłku. To list, dwa słowa gorące jak jesienne słonko snujące się po rudawym ściernisku. Pierwszy ząbek malca niezdarnie stawiającego trzy kroki. Zwykły spokój o zmierzchu w ulubionym fotelu. Widok księżyca obejmującego podwórko baśniową poświatą. Własne łóżko po latach tułania się po obcych kątach. Łyk kawy z wyszczerbionego kubka w groszki na słonecznej werandzie. Powrót tego, za którym tęskniło się latami. Udana randka, miłość upchana w zakamarkach serca. To widok klucza żurawi w locie, szum oceanu, żywiczny zapach pokrzywionej sosny. Ulga po długotrwałym cierpieniu, zieleń trawy, spacer, słońca blask. Czułe słowa zapisane dla nas koślawym pismem na wydartej z zeszytu kartce papieru. Zdany wreszcie egzamin, smak matczynej zupy, radość w oczach ojca witającego nas w progu rodzinnego domu. Szczęście jest ulotne jak mgła otulająca pola. Głuche na zaklęcia i ludzkie błagania. Pragniemy go, gonimy za nim, modlimy się o nie, życzymy go sobie wzajemnie. Może go nie dostrzegamy spodziewając się olbrzyma z czarodziejską różdżką? A ono jest w nas, tuż obok, we fragmentach życia. Obdarza nas, czym może. Czasami zadrwi, odejdzie, zapomni na dłużej odejściem kogoś bliskiego, chorobą mówiąc ciesz się tym, co masz. Rozglądnij się dookoła, pomyśl ile szczęścia możesz innym sobą dać…

Upadek
19 czerwca

Jak łatwo jest ulec słabości, poddać się, stoczyć się ze schodów życia, przekroczyć tę pajęczą nić dzielącą dobro od zła. Jakże trudno jest nam potem wdrapać się, wczołgać na górę. Wejść, lub wbiec bez wysiłku, to jest chyba niemożliwa rzecz. Potknięcie czasami zaczyna się jednym kieliszkiem, dwoma, szklanką, szumem, chwilowym zapomnieniem. Potem butelką, snem z pijackimi majakami. Trzęsionką o świcie, pod czyjąś bramą, błaganiem o grosz na piwo. Nic już nam wtedy nie pomaga. Nie trzeźwiejemy, zawalamy pracę, „gubimy” rozum, rodzinę, niemoc, bezradność ogarnia nas. Bywa, że „działką”, trawką „wspieramy” się w graniu trudnej roli zadanej nam przez los, aby odreagować napięcie, stres, gniew. Nałóg obłapia nas niezauważalnie lepkimi, złudnymi mackami wytchnienia, obiecując odlot aż do gwiazd. Wznieca go, powoduje krach na życia giełdzie, odejście tego, bez którego nie umiemy żyć. Zdrada żony bardzo zabolała i trzeba było sięgnąć po używkę, aby stłumić rozpacz, strach. Ucieczka dziecka na kraniec świata ze słowami nienawidzę was. Gwałt, choroba, czyjaś śmierć. Czasem prozaiczna, dokonana dla zakładu, żartu, kradzież słuchawek w sklepie. Potem bardziej śmiałe przywłaszczanie sobie cudzych własności przybliża nas w tempie przyspieszonym do więziennych krat. Bo każdy nałóg to wiecznie nienasycony, niezaspokojony głód silniejszy niż miłość, szlachetność, uczciwość. Ciągnie nas nieubłaganie w czarną otchłań piekła, z którego tylko nielicznym udaje się wyjść. Jak ci się „podwinie” noga, zbłądzisz, zgłupiejesz, nikt cię nie chce wtedy znać. Ci, co kiedyś nas podziwiali, lubili odsuwają się od nas jak od trędowatych. Krytykują, wyśmiewają nieświadomi tego, że upadek może się przytrafić każdemu z nas. Podłość, podstęp, niesprawiedliwość nas też może spotkać i ani się spostrzeżemy jak zaczniemy spadać w dół. Zatem, nim tego nieboraka, brudnego, trzęsącego się z zimna, braku domu, odtrącimy z odrazą, zastanówmy się. Może podajmy mu rękę, pomóżmy się podnieść, umyć, opamiętać. Kiedyś był to normalny, przyzwoity człowiek, jak my. Bo życie jest nieprzewidywalne, przewrotne, czasami okrutne. Wybiera ofiarę na oślep, jakimś zmysłem sprawiedliwości, albo równowagi?. Wczoraj trafiło innego, dzisiaj możesz się nią stać ty, on, lub ja. Ci uprzywilejowani, rządy, dynastie, wszechwładni staczają się też z wielkim hukiem ze schodów życia, gubią grunt, władzę, łamią kark… Immunitet na upadek nie obejmuje żadnego z nas…

Las
5 czerwca

Las, to dla mnie najpiękniejsze miejsce na tej ziemi. Każdemu żywemu stworzeniu da schronienie, napoi, nakarmi. Ptakom, zwierzętom, mrówkom, czy kwiatom pozwoli bezpiecznie żyć.

Człowiekowi oferuje wytchnienie, wyciszy go, uspokoi. Wśród jego drzew można krzyczeć głośno z gniewu, płakać i złorzeczyć, skarżyć się na los. Wysłucha jak na spowiedzi. Nie skarci, nie pogardzi, nie wyśmieje. Na wieki ukryje w swych gałęziach nasze najskrytsze tajemnice. Pozwoli odpocząć, czy się zdrzemnąć na dywanie z mchu. Odetchnąć pełną piersią sosnowym powietrzem. Zasłuchać się w śpiewny szum wiekowych drzew. Godzinami można wędrować po jego wyboistych korzeniami ścieżkach, czy ubitych, piaszczystych drogach. Natknąć się na leśnego duszka, sowę, usłyszeć pukanie doktora dzięcioła o chorą korę drzew. Nacieszyć zmęczone oczy wszelkimi odcieniami leśnej zieleni i barwami kwiatów. Nasycić gorzką wonią wilgotnych paproci, rześkim zapachem żywicy i grzybni ukrytej wśród liści gnijących w ziemi.

Las zmienia szaty i nastrój wraz z porami roku. Zimą otulony białym puchem przycichnie zadumany, rozmarzy się i przyśnie. Czasem wyrwie go ze snu śnieżna zawierucha, czy porywisty wiatr.

Wiosną wstaje rześki o świcie z nadzieją ustrojony w lepkie pączki liściastej zieleni i budzących się do życia pierwiosnków. Latem syci się ciepłem rozgrzanej ziemi wznosząc gałęzie ku słonku kłania się nisko niebu. Bywa, że wejdzie z wiatrem w układy prosząc go o lekki powiew i ochłodę dla drzew.

Jesienią rumieni się, trochę przyżółknie, wyschnie mu trawa. Ale humor ma dobry, bo zbiory obfite, więc szumi swoje jesienne melodie, potrząsa gałęziami gubiąc liście, marzy i śpiewa.

Wciąż rosną w nim drzewa, toczy się nieustające życie przyrody. To miejsce dostępne dla wszystkich o każdej porze, bo to jest prawdziwy, otwarty, leśny dom.. Teraz bywa zaśmiecany, wycinany, cierpi i wstydzi się pewnie za nas. Co się stanie z nami gdy zabraknie go?

Zdjęcie:  Eugeniusz  Strawiński

Ucieczka
28 maja

Chyba każdy z nas przed czymś, kimś, w życiu uciekał. Dziecko zamykało oczka, udając, że go nie ma, chciało uciec przed „pasem”, srogością rodzica, który budził w nim lęk, czy zadawał ból. Uczeń, w szkole uciekał przed klasówką z matmy, której nijak nie mógł pojąć, ledwie dodał dwa do dwóch. Ktoś uciekał przed „złym” psem, na wsi, nocą, co sam szczerzył ze strachu groźne kły. Z domu, pod namioty z Wackiem uciekała zbuntowana nastolatka, bo jej obiecywał miłość, gnały ją rozbuchane hormony, może wabił „grzeszny” seks?. Chłopak, przed konfliktem z matką, która pragnęła z niego zrobić naukowca — a on kochał „utytłany” smarem reperować stare samochody — „zbiegł” aż na kraniec świata. Ona uciekała — dręczona wyrzutami sumienia — przed mężem, bo się nad nią znęcał psychicznie, poniżał ją, może bił? Inny, przed dziewczyną w ciąży, może bał się odpowiedzialności, roli ojca, lub nie kochał jej. Matka, sterana pracą ponad siły, brutalnością syna narkomana, też by pewnie uciekła, gdyby go nie kochała i gdyby miała gdzie. Przed prześladowaniem, wyszydzaniem w klasie trudno uciec, gdyż bywa na nie ciche przyzwolenie szkoły, społeczeństwa, może nas? Nie zawsze da się uciec przed żywiołem, powodzią, ponieważ jest siłą natury, druzgocącą, nie do powstrzymania, uniknięcia, czy ukrycia się. Żołnierze, rzadko uciekają w czasie wojny, powstrzymani honorem, lub strachem przed kulką „w łeb”. Przed prawem rzadko się udaje uciec, szczególnie fajtłapom, naiwnym, łatwowiernym. Tym bezwzględnym, cwaniakom uciec znacznie łatwiej jest. Przed odpowiedzialnością za rodzinę, dziecko, nawet siebie, ucieknie wielu, chociaż mówią na takiego tchórz. Zdarzają się ucieczki na tamtą stronę, tym, którzy nie mogą sobie poradzić z brutalnością życia, biedą, złem. Uwalniające, czy chybione, tego nie wie nikt. Ucieczka bywa rozwiązaniem problemu, ulgą, wyzwoleniem, ale i cierpieniem też. Trudno jest nam uciec przed wstydem, sumieniem, bo nas gryzie, pali, dręczy i nie daje nocą spać. Najtrudniej i chyba to jest niemożliwe uciec przed samym sobą, bo nieustępliwie wlecze się za nami, zagradza nam drogę, własny cień?…

Wiosna
16 maja

To młodziutka, delikatna, niewinna panienka w seledynowej sukience i baziami w dłoni, budząca się o świcie w szczerym polu kiełkującym trawą z kaczeńcami uśpionymi szemraniem strumyka. Nieśmiałe słonko ją przywita, otuli ciepłem o poranku. Wiatr zaigra wesoło, zburzy podmuchem jej złociste włosy. Przycupnie w bruździe odurzona zapachem zoranej ziemi, ślepego kreta nie śmie zganić za podziemne korytarze, podgryzanie korzonków, bo się tyle natrudził po omacku kopiąc twardą ziemię. Mrówki pochwali za pracowitość i czyszczenie lasu. Jabłoniom da znak zielonym światłem do kwitnienia. Pszczoły wypuści z ula na kwieciste łąki..Obudzi ją z sennych marzeń słodki trel słowika wzywający ptaki na próbę leśnej orkiestry.. Doktor dzięcioł zastuka w korę drzewa, wzburzony stanem medycznym drzew po srogiej zimie. Chór żab zakumka nad bajorkiem rojącym się od kijanek. Spłoszy je bociek dostojnie kroczący po bagnistej ziemi. Las na jej skinienie ustroi się w zielone listki, zaszumi, wzniesie do nieba spragnione słońca czubki drzew. Rozsieje wokół zapach bzu i jaśminów odurzających zmysły. Wprowadzi radosny nastrój w sercach ludzi, obdarzy nadzieją. Pobudzi do miłości, marzeń, działania, odnowy. Nastroi romantycznie opornych na zaloty. Zdejmie z dziewczyn ciepłe płaszcze, buty, odzieje je w sukienki. Chłopakom maj pokaże, jaka miłość piękna jest..Wiosna bywa kapryśna, zmienna, nieprzewidywalna. Znudzi się, albo zezłości i ześle na ziemię tony deszczu grożącego rzek wylewem. Czasami zamknie na kłódkę chmurę wodną i nie wypuści kropli na spieczoną suszą rolę. Może też sypnąć śniegiem na kwitnący sad. Sama schowa się pomiędzy skały, odpocznie, ochłonie i wróci łagodna jak baranek na wiosenne włości. Rozejrzy się dookoła, usiądzie na łące, uplecie wianek z kwiatów, upnie go we włosy jak koronę. Uzna, że czas ustąpić, bo lato czai się tuż za ścianą lasu. Wiatr, przyjaciel wiosny usadzi ją na skrzydłach i poniesie w odległe świata strony.. Tam, gdzie czeka na nią z utęsknieniem zimny ląd…

Kozienice
9 maja

To moje rodzinne gniazdo, moje korzenie głęboko zapuszczone w tę piaszczystą ziemię. Skrawek ojczyzny z wiekową chałupką, drewnianą ławeczką i studnią, z której z mozołem dźwigaliśmy wiadra wody do mycia w balii, na zupę, czy pranie. Drzewo przed domem „gubiące” jesienią brązowe kasztany. Bale na podwórku za komórką, rozmównica obarczona ciężarem naszych dziecięcych grzechów i tajemnic. Młodzieńczych dramatów, łez i śmiechu z byle, czego. Strych, do którego wchodziło się wstrzymując oddech po chwiejącej się drabinie. Ciepły, mroczny, pełen upchanych po kątach, zakurzonych sekretów. Tamta drapieżna kotka rodząca w szafie, co roku kocięta. Psy, jeż, kaczka pływająca we własnym basenie na podwórku. Czasami przemykała z norki za kaflowym piecem, szara, — której panicznie się bałam — mysz. Kuchnia zimą lodowata o poranku. Latem, ciepły, leniwy spokój zakłócała czasami zwabiona zapachami, mucha. W święta za oknami zamarznięta cisza, śnieg i czający się przy ścianach domu, siarczysty mróz. Choinka pachnąca lasem, wybaczenie, zgoda i sianko pod obrusem. A tuż za domem, morwy z żółtym piachem, którym zasypywaliśmy sobie oczy w dzieciństwie, gdy zabrakło argumentów słownych. I nieco dalej, miejsce naszych wędrówek, zabaw w strzałki, pierwszych randek, pocałunków, zawsze oferujący pociechę i schronienie, pachnący żywicą, sosnowy las.

Mama w fartuszku witająca nas po szkole, obiadem. Z ciepłem na kolanach, bajkami, czułością.. Tata przykładający z troską rękę do rozpalonego czoła, zawsze wiedzący jak rozwiązać zadanie, nie czynić innym, co nam niemiłe. Z wędkami jadący rowerem na ryby, mówił nie bierz, co nie twoje. Wiedział, w którą stronę iść. Książki czytane łapczywie długo w noc. Radio marki Pionier szemrające muzyczką w długą, śnieżną noc.

Potem był blok, kaloryfery, łazienka i ciasnota. Rodzice wciąż ci sami czekali na odwiedziny dzieci. Witali nas stęsknieni w progu domu i żegnali ze smutkiem, gdy odjeżdżaliśmy w nasz dorosły świat. Wraz z Ich odejściem opustoszało gniazdo, zniknęła bezwarunkowa miłość, bezpieczeństwo i rodzinny dom.

Spotkanie — W rocznicę
29 kwietnia

Spotkali się przy słupie elektrycznym, w samo południe, w Anzac Day. On w szarym krawacie i błyskiem w niebieskich oczach przedstawił jej się pięknie. Ona podała mu fałszywe imię i nazwisko w razie gdyby okazał się drań. Umył dla niej samochód i ostrzygł się. Ona miała mu wygarnąć coś o patriotyzmie, ale wycofała się. Zawiózł ją nad ocean i opowiadał jak waletował w akademiku i żywił się darmową pomidorówką i jak chował w kieszeniach wyświechtanej marynarki stołówkowy chleb. Jak marzył o budowie silników do statków, ale zachorował i przepadł mu cały rok. Zamiast tego studiował gatunki gleby, chemię i klasyfikował grunt. Opowiadał jak się upił z kolegą na polu ćwiartką wódki i zapalił pierwszego papierosa mając jedenaście lat.

Ona słuchała i patrzyła na wzburzone fale żeby ukryć łzy. Potem przyjeżdżał po nią codziennie i woził na odległe, piękne plaże i smażył się w słońcu, chociaż wolał cień. Obserwował z nią kameleona w dzikim parku, koale i małe strusiątka. W domu otulał ją szczelnie kocem, całował gdzie popadnie. Zamiast wypić z kolegami kielicha tańczył z nią przez całą noc. Kupował jej żołnierskie wełniane skarpety, bo jej marzły stopy. Przenosił na rękach przez kałuże. Wiózł ją jak oszalały przez czerwone światła do szpitala, kiedy miała krwotok z nosa. Trzymał za rękę i nie dał się wyprosić, kiedy jej robiono skan głowy. Przeganiał humorem jej smutne nastroje i tęsknotę za córką. Umiał odpowiedzieć na każde pytanie, wyjaśnić, pocieszyć. Nawet spikerkę telewizji poprosił o pilne wysłanie zdjęcia, żeby fryzjer mógł ją ostrzyc na taki sam styl. Mówił, że ją kocha tak jak nigdy nikt. Oddał jej całe serce, obrączkę, dom.

Potem ich rozdzielono prawie na trzy lata. Dla niej świat zszarzał, zblakł, widziała go przez łzy. Tęskniła ogromnie. Czuła się jak strącona z nieba w samą otchłań piekła. W dłużące się noce łykała tabletki, aby zasnąć. Bała się wyjść z domu i patrzeć na ludzi. On walczył o nią jak Ci w Anzac Day. Kiedy przyjechała, objął ją na lotnisku i omal nie udusił. Chociaż był „twardziel”, w Afryce ryzykował życiem, rozpłakał się, nie wstydził się łez. Byli tak różni. On był towarzyski, wesoły, ją przerażał tłum. On skowronek zrywający się o świcie, ona sowa nieśmiała. Lubiła ciszę, jego czułość. Te niebieskie oczy i zachrypnięty od wieloletniego palenia, głos. Wieczorne rozmowy i milczenie w dwójkę. Tak dobrze im było razem. Kiedy zachorował wpadła w rozpacz. To on ją pocieszał. Krył przed nią cierpienie i ból. W zimnym jak loch pokoju szpitalnym trzymała go za rękę i nieprzytomnemu opowiadała piękne wydarzenia z ich życia. Prosiła go żeby jej nie zostawiał, nie odchodził, bo ona bez niego nie będzie umiała żyć….. Ale tym razem jej nie uległ..

Może jej już nie słyszał, albo nie mógł? Kto wie?

11 kwietnia
O książkach i pisaniu

Pisanie jest odkrywaniem siebie. Uwalnia ze mnie nadmiar myśli, tłoczących się w głowie. Jest formą osobistej spowiedzi odbywanej w milczeniu, samotności, na kartce papieru w linie, lub przy komputerze. Przelewanie słów na papier daje wolność nieograniczoną żadnymi sankcjami. Daje ogromną, fikcyjną władzę nad ludzkimi losami. Można kogoś pokochać na papierze, znienawidzić, ukarać odejściem, odrzucić, albo zakończyć miłosne perypetie pojednaniem, czy wieczną, dozgonną szczęśliwością. Wzbudzić gniew i sprzeciw na krzywdę ludzką, ukarać, zesłać na banicję, poruszyć sumienie. Trudno jest pominąć śmierć, chorobę, cierpienie, które jest przypisane ludzkiemu życiu. Słowem pisanym można upamiętnić ludzi, którzy dawno już odeszli. Żywych rozdzielić lądami, morzami, narazić ich na bolesne rozstania, tęsknotę emigrancką niedającą zmrużyć oka w nocy. Rodzicom przypisać wspaniałe dzieci, lub chwilowo wpadających w nałogi, nastoletnich utrapieńców. Nieudolnie, bo jak tu opisać słowami ład, budzącą pokorę wszechmocność i piękno otaczającej nas natury. Jak uniknąć dramatów w pisaniu, rozterek, konfliktów, oburzenia na niesprawiedliwość? Kartka papieru udźwignie każde słowo. Milcząco wysłucha, nie potępi, ani nie osądzi. Może wzbudzić emocje, łzy, gromki śmiech, pocieszyć, sprawić ulgę w trudnych chwilach. Być cichym, pisanym, wspierającym w samotności przyjacielem.

Sama jestem zagorzałą czytelniczką, wyznaję miłość do książki. Książka, jak tu bez niej żyć? Nie dotykać jej kartek, śmiać się, przy niej cicho płakać, zruszać się, przeżywać bolesne, miłosne rozterki. Gniew, nienawiść, bezsilność, czy zdradę przyjaciół. Poznać dobro, odwagę, poświęcenie, doznać wyrzutów sumienia nie dających nocą spać. Jej kartki utkane są z pięknych, raniących, a nawet i wulgarnych słów. Samo życie w przeróżnym wydaniu. Wszechmocna natura naginana ludzką ręką, burzącą jej spokój i odwieczny ład. Humor pęczniejący od zabawnych sytuacji, przeplatany sarkazmem, iskrzący dowcipem ciętym jak miecz. Jej przytulny dom pachnący drukiem, to biblioteka, w której mieszka gromadzona przez wieki cała mądrość świata zapisana literkami w jeden wielki, piękny, tom.

Pisanie jest dla mnie potrzebą, przyjemnością, czasami koniecznością. Jest sprzeciwem, akceptacją i pochwałą życia.

Nie mogę oczekiwać, że każdy polubi i zachwyci się moimi książkami. Mogę tylko zachęcić i zaprosić moich znajomych do czytania…

Odwaga
16 marca

Podyktowane wydarzeniem, które „poruszyło” mnie.

Odwaga, to ogromnie przydatna w życiu, podziwiana zaleta, nie każdemu dana. Ułatwia nam przetrwanie nieszczęść, rzucanych nam pod nogi przeszkód, złych dni. To pewien dar, twardość charakteru, wyższa odporność psychiczna, czy wielkość duszy? Jeden przyjmuje wiadomość o czekającej go, skomplikowanej operacji mózgu, jako naturalną drogę do wyzdrowienia, konieczność, przez którą trzeba przejść. Wierzy, że grożące mu po operacji powikłania, nie obejmą go. Spokój, wiara w pomyślność go nie opuszcza. Inny, w zetknięciu z grożącymi mu zabiegami wpada w czarną rozpacz, załamuje się. Trzęsie się ze strachu jak liść osiki, bez tabletki nie wpadnie w przerywany, niespokojny sen. Nie może jeść, myśleć, funkcjonować. Przeraża go wizja kalectwa, panika wkrada się w każdy nerw. Strzykawka dla niektórych to narzędzie tortur, mdleją na widok krwi. Po zdradzie, odejściu kogoś bliskiego nie umieją się podnieść z kolan. Łkają, piją, aby zapomnieć, uciec od bólu, życie traci dla nich sens. Torturą jest każdy, ciągnący się w nieskończoność dzień i noc. Ratowników, strażaków, goprowców, bohaterów podziwiamy, wielbimy za odwagę. Mięczaków, płaczki, panikarzy nazywamy histerykami, bywa, że się wyśmiewamy z nich. A przecież chyba odwaga, czy strachliwość leży w naszym charakterze, urodzeniem jesteśmy wyposażeni w nie? Zatem odważnym, zbierającym turystów z półki skalnej, czy zjeżdżającym w dół „tąpniętej”, zagazowanej, płonącej kopalni, salutujmy, oddajmy im cześć. Z tych, co się boją myszy, igły, skalpela, czy rozstania nie wyśmiewajmy się. Twórców wspaniałej architektury, kompozytorów słuchajmy, zachwycajmy się. Ludzi, którzy po prostu są, ułatwiają nam życie, czy upiększają świat, zauważajmy, chrońmy. Strachliwych brońmy, pomagajmy im pokonać dławiący ich lęk. Dla każdego istnieje miejsce na tym świecie, nieważne, co robi, czy kim jest, oby tylko nie siał wokół zła…

Błąd
7 marca

Błądzi chyba każdy z nas i to nie tylko po krętych ścieżkach w lesie, w życiu też. On uwikłał się w „namiętność” z panienką w pracy, która miała nogi po same pachy, tupet i życiowy spryt. Do tego była w ciąży, o czym nie wiedział poza nią nikt. On żył w chmurach, naukowiec, który medycznymi wynalazkami leczył świat. Ożenił się z dziewczyną z sąsiedniej klatki w bloku, stąpającą po ziemi w płaskich butach, laborantką, taką żeński „łata brat”. Wynalazca lubił żonę, był z nią bardzo blisko, rozumieli się jak mało, kto. Żona go kochała od przedszkola, niezdarę, któremu łatwo było odebrać wiaderko w piaskownicy. Z nim mogła przegadać całą noc o badaniach, nowościach medycznych, zamieszkach w Jerozolimie. Mąż mógł jej powierzyć każdy sekret, problem w pracy. Byli zżyci ze sobą jak gałęzie drzewa. Panienka asystowała naukowcowi w laboratorium, wabiła seksownym dekoltem do pasa, miniówkami też. Wśród koleżanek się wyśmiewała z fajtłapy, chociaż był z niego całkiem przystojny, fajny gość. „Niezdara” nie zauważał podchodów panienki do czasu wyjazdu na sympozjum, kiedy w hotelu, nocą weszła mu do łóżka wprost. Były chłopak panienki wodził ją za nos i na wieść o ciąży odszedł. Na wynalazcy chciała się teraz odegrać, wmówić mu ojcostwo, zdobyć alimenty, rozgłos, lepszy standard życia. Ta spędzona z panienką noc w hotelu, to był karkołomny błąd. Gnany namiętnością mężczyzna „zgubił” rozum, poniżał się, ośmieszał, płacił i nie miał panienki dość. Nakryła kochanków żona, w laboratorium. Odeszła tak jak stała, ślad po niej zaginął. On bywał teraz głodny, dręczyło go sumienie, kac moralny nie dawał nocą spać. Panienka się nim znudziła pierwsza. Obrzydła jej sterta brudnych garów w kuchni, uległość kochanka. W nieświeżej pościeli wyśmiała go którejś nocy, że się tak łatwo dał podejść. Znalazła sobie inną ofiarę. Naukowiec przeraził się spustoszeniem dokonanym w jego sercu i domu. Zatęsknił za żoną, jej przyjaźnią, ładem w życiu, porozumieniem dusz. Stracił żonę, nie umiał sam żyć. Wpadł w depresję, trafił do szpitala załamany kompletnie. Jemu i niewinnej żonie zniszczył piękne życie taki „banalny”, jakże często popełniany, życiowy błąd…

Jasiek
23 lutego

Są ludzie, którzy nie wymyślili prochu, nie wspięli się na szczyty Himalajów, zwyczajni, skromni wywodzący się z samego środka górskiej wsi, ci, którzy samym swoim istnieniem spełnili rolę życiową nie do zapomnienia. Tacy jak On, Jasiek, kierowca dalekobieżnego autobusu z Krynicy do Warszawy, pokonywał tę trasę, co drugi dzień. Chudy, wysoki jak „tyczka” miał niesforne czarne włosy, niebieskie oczy, kanciaste ruchy i w kontakcie z ministrem, dzieckiem, czy „przekupką” był taki sam. „Siadaj pani tu, koło mnie i mów pani, co bądź, żeby się jazda nie dłużyła”. Opowiedziałam mu pół nie swojego życia po drodze do Kielc. Jakiś pasażer kiedyś go przekonywał, że jedzie nie tą drogą. Jasiek zażartował, zbył go czymś. Gość nie ustępował. „No i będzie się przezbywał jak ja tą drogą jeżdżę już dwadzieścia lat”. Poczęstowałam Go kiedyś czekoladkami, smakowały mu. „Ma pani jeszcze jedną, bo mi zaschło w gardle i chce mi się pić”. Powierzałam Jego opiece w podróży do Radomia moją dziesięcioletnią córkę. Sadzał ją koło siebie i „warował” w Kielcach pod damskim WC, co chwilę pytając przez drzwi czy jest ok. W Radomiu nie chciał córki „wydać” mojej bratowej, bo mu powiedziałam, że po córkę wyjdzie mój brat. Wylegitymował bratową, spisał dane, chociaż córka przytulała się do ciotki i zapewniała, że rodziną jest. Przez wiele lat na każde święta jeździłyśmy autobusem z nim. Kiedyś, w Sączu przez okno autobusu widziałam jego żonę, drobną, piegowatą kobietę, sięgającą mu powyżej pasa, z dwójką dzieci i trzecim „w drodze”. Pochylił się, objął całą „czwórkę”, ona pogłaskała Go po włosach, to była taka wzruszająca scena. Opowiadał mi, że uciekli z domów, biedowali, pobrali się w cichości po dwóch latach, jak ona skończyła osiemnaście lat i że „kierowcowanie” ma we krwi. Nie był wykształcony, bogaty, szczególny, ale był znany, i ogromnie lubiany. On jedyny z kierowców pojechał w którąś wigilię do Warszawy przez oblodzone, zasypane śniegiem nieprzejezdne drogi. Ruszył wolno, autobus „zatańczył”, On nie stracił głowy, spokojnie wyprowadził go na „prostą”, zatrzymał się. Zapytał, czy jesteśmy w porządku. „Nie bójta się, może będziemy spóźnieni, ale do Warszawy dowiezę was”. Tamtego feralnego dnia, w Jego imieniny, miał wolne, ale Go wysłali do Katowic, bo kolega nie stawił się do pracy. Wieczorem, w Katowicach kierowcy urządzili mu imieniny. Nie chciał pić, podobno przed dwunastą poszedł spać. Rano, tuż za rogatkami Katowic zjechała z drogi niemiecka terenówka. W czołowym zderzeniu z Jego autobusem zginęło dwoje pasażerów. Mówili, że Jasiek nie mógł zrobić nic. Nie doznał obrażeń tylko „pękło” mu z przerażenia serce. Mówili, że gdyby przeżył obwiniałby siebie i nie umiałby z tym żyć. Jego pogrzeb był demonstracją, pokłonem dla szarego, zwykłego człowieka o wielkim sercu, jakiego się rzadko spotyka. Drogą do małego, wiejskiego cmentarza snuł się nieprzerwany sznur samochodów, a za nim maszerował w żałobnej ciszy, tłum. Cmentarz nie mógł żałobników pomieścić, kierowców, tych z Warszawy, dyrekcji, kolegów, pasażerów, ludzi z Sącza, Krynicy i przyległych wsi. Przez kilka nocy płonęły świeczki na cmentarzu, których świetlna łuna sięgała aż po szczyty gór. Był jeszcze młody, miał rodzinę, małe dzieci. Co takiego miał w sobie? Prostotę, naturalność, człowieczeństwo, zwyczajność niespotykaną, której nam jest brak? Nikogo nie udawał, był sobą, pomógł, kiedy tylko mógł. Żył ot tak, po prostu, jak powinno się żyć? Ja obca osoba, pasażerka płakałam, nie mogłam się z Jego śmiercią pogodzić, bo przecież On powinien chociażby dla przykładu żyć. Przypominam sobie Jego słowa: „Nie kłóćta się, że ten pan stoi, zapłacił za bilet tak samo jak wy i stoi, a mogło się to przytrafić wam”…

Paszport
11 lutego

To się wydarzyło w połowie lat osiemdziesiątych, a ta drzazga upodlenia wciąż uwiera moją pamięć.

Po przeszło dwumiesięcznym oczekiwaniu na paszport pojechałam interweniować u komendanta urzędu paszportowego w powiatowym mieście. W poczekalni przywitał mnie tłum rozjątrzonych, ściśniętych, uciemiężonych ludzi, gotowych sobie skoczyć do oczu przy lada sprzeczce, zdeterminowanych za wszelką cenę uzyskać paszport, który im otworzy drogę do wolności, ucieczki, pracy, godziwego życia. Jakimś cudem, popychana, podkopywana, wyzywana od szantrap, spocona, tłumiąc histeryczny skowyt w gardle, znalazłam się w biurze wszechwładnego komendanta. Nijaki osobnik, mrukliwy, wyblakły warknął:, „o co chodzi”? Jąkając się wyłuszczyłam sprawę. Wskazał mi krzesło, kazał czekać, a sam wyszedł. Siedziałam bojąc się głębiej odetchnąć, czy kaszlnąć, taksowana szpiegowskim okiem ponurej jak gradowa chmura, sekretarki. Powrócił i wątpiąc pewnie w moją umiejętność pisania podyktował mi treść prośby o wydanie mi paszportu. „To wszystko”, oznajmił. Zapytałam strusiowato, kiedy mam się zgłosić? „Czekać”, wycedził przez zęby. Po wyjściu z biura siłą zostałam wbita w przerażającą ludzką „ciżbę”, gdzie sprasowana jak w maglu, łapiąc powietrze jak ryba, poddana zostałam ludzkiej wytrzymałości na upokorzenie i pogardę wszechmocnej władzy. Głowa pękała mi z bólu, szumiało w uszach, lęk ograniczenia przestrzeni i panika przed tłumem chwytały za gardło. Przez szczelinę zbitych ciasno w masę ludzkich pleców trwożliwie spoglądałam na zegar ścienny wolno odmierzający czas godzin urzędowania. Boże, czy zdążę, czy wytrzymam i nie uduszę się. Przedostatnia, dziesięć minut przed czwartą, pół żywa dotarłam do okienka. „No, szybciej, na co czeka? Ci ludzie to jak barany”, pastwiła się szyderczo na widok ludzkiego zniewolenia rozczochrana okrutnica. „Nazwisko, mówię, głucha jakaś? A do Australii jej się zachciewa”, szczypnęła na pognębienie. „Ani dnia dłużej niż pół roku. Jeśli nie odda paszportu w wymaganym terminie, zapomni o wyjeździe gdziekolwiek, chyba, że do ciupy, na Montelupich”, dokopała. Z rozbieganymi oczami, oślepiona łzami kiwałam głową — mimo wmówionej mi głuchoty i niedorozwoju — na znak rozumienia gróźb i zaleceń. Trzęsącą się ręką podpisałam jakiś papier nie mając pojęcia o jego treści. Wyszłam łkając, nie spadłam ze schodów.. Obolała psychicznie wyzywałam, — chociaż przeklinanie nie leży w mojej naturze — od drani i łobuzów tych, którzy mnie tak nieludzko potraktowali. Ktoś powie mogłam nie jechać, wyjść nie odbierając paszportu. Wtedy z ogłupienia, szoku, nie przyszło mi to do głowy. Po tym przeżyciu pomyślałam, czy warto wracać do kraju?

Drzewo
2 lutego

Można się śmiać, dziwić, przymrużyć oko, jak kto chce…

Bardzo lubię drzewa, wierzę, że czują, mają „duszę”, cierpią, kiedy się je wycina, ronią żywiczne łzy. Mnie trudno byłoby bez nich żyć. Mam swoje ulubione drzewa, to za moim płotem i murem jest takie zwyczajne, niczym niewyróżniający się eukaliptus. Kiedyś jego nasionko porwał przekorny wiatr i upuścił je z dala od innych. Dlatego jest trochę smutne, „zamyślone”, wyniosłe? A może lubiące samotność, ciszę i nieograniczoną przestrzeń, tak jak ja? Wiosną gubi szorstką skórę, latem chełpi się gładkością „ciała”, wystawia do słońca rozcapierzone gałęzie, tańczy jak mu zagra wiatr. Kuli ramiona przed sztormem rażącym piorunami, obnaża przed nim zalęknioną, oślepioną błyskawicą „twarz”. Witam się z nim na spacerze, obejmuję je, przytulam ucho do pnia i przemawiam do drzewa. Pytam jak się ma, chwalę je za zieleń liści, zmarszczki na przegubie i za to, że jest. Proszę, aby mi udzieliło odrobinę swojej mocy, życiowej siły, twardości. Pomogło mi się uwolnić z paniki, niepokoju, nękającej mnie czasami bezradności. Zwykle milczy, słucha, czasami zaszumi, zatrzepocze gałęziami, albo coś w jego wnętrzu trzaśnie, zastuka, mruknie, odpowie mi? Łudzę się, że mnie zrozumiało i daje mi znak. Czuję, że mnie trochę polubiło. Wiem, że strzeże moich sekretów jak nikt. Wyznaję bez wahania, wstydu, swoje głęboko ukryte słabości, bo mnie nie wyśmieje i nie wyda ich światu. Czasami mam do niego trudne dojście, zmoczę buty idąc przez kałuże i stworzony z deszczu, staw. W dni upalne go żałuję, bo niemiłosierne słońce wypala mu „oczy” i wyciska z twardych liści pot. Nocą go nie odwiedzam, ponieważ boję się ciemności, chociaż słyszę jak za moim płotem usypia go cykad śpiew. Najczęściej się widujemy jesienią i wiosną, prawie w każdy dzień. Ono jest tutejsze, ja obca. Drzewo trwa od wieków, głęboko wrosło w tę ziemię. Na niej żyje, nie ruszy się. Powalić je może huragan, lub trzęsienie ziemi.. Ja mogę pojechać, pójść, odejść, wyprowadzić się.. Ono tutaj pozostanie, ja nie….

Pazerność
16 stycznia

Bunt na „pokręconą” rzeczywistość.

Pazerność to jedna z naszych, paskudniejszych wad. Teraz zbiera obfite plony, a jej apetyt na posiadanie wzmaga się z każdym dniem. Chciwość, jej rodzona siostra nakłania ją do wielkiej aktywności. Ma pożywkę, bo skromność, prostota, umiarkowanie, tłamszone przez konsumpcyjne lata, upchnięte zostały w ciasny kąt. Mieć, za wszelką cenę, depcząc drugich po drodze, to jest teraz „trendy” życia styl. Ten, co nas wykorzystuje, naszym dzieciom płaci za pracę marny grosz, jest dzisiaj na świeczniku. Wzbudza zazdrość. Przez wielu jest podziwiany za „mądrość”, machiawellian spryt. W innych, tych mniej zaradnych, bezbronnych, spychanych z niemocy aż na samo dno, rodzi nienawiść, żal, bunt, niszczy ich. Gdzieś umknęła niemodna, staroświecka szlachetność. Rzetelność, dane komuś słowo tracą znaczenie, dawny sens. Kumoterstwo, bezczelność, łokcie poszły w ruch. Pogubiła się w rachunkach zwykła, niezbędna w życiu uczciwość. Niepielęgnowana, w praktyce rzadziej stosowana, traci swoją moc, ubywa jej sił. Skromność, delikatność to frajerska rzecz. Te wady, istniały w nas od początku świata, bo człowiek ułomny jest. Teraz zbierają żniwo, ponieważ ich nie tępimy, przyzwalamy, a nawet podziwiamy, zamiast ostro się sprzeciwiać złu. Każdy człowiek ma prawo na swój sposób żyć, byleby nie krzywdził tym innych, nie poniżał, nie wykorzystywał. Jesteśmy w życiu jednakowo ważni, niezbędni, potrzebni. Rolnik, sprzątaczka, lekarz, hydraulik, szewc, czy śmieciarz. Bez nich utknęlibyśmy w brudzie, hałdach śmieci, epidemii. Dotknąłby nas głód, stąpalibyśmy boso, w chaosie i bezprawiu, o czym każdy wie. Szanujmy się wzajemnie, nie wzorujmy się na głupcach. Nie podziwiajmy bezwzględnych cwaniaków, krętaczy, złodziei za pałace, posiadanie, cały ten pozerski szpan i chłam. Nie czyńmy z nich bohaterów, nie naśladujmy. Pielęgnujmy w sobie dobro, życzliwość, lojalność. Przykładem wpajajmy dzieciom szacunek dla ludzi i natury. Do kosza wrzucajmy śmiecie, nie chleb, czy książki, w nich przecież mądrość tkwi. Zamiast „wypruwać” żyły na nową sukienkę dla córki, lepiej z nią na spacer iść. Budynek się zawali, samochód zardzewieje, uroda przeminie. Pamięć, miłość w sercu, czyste sumienie, przyjaźń się ostanie, bo to wartość trwała, to nierozerwalna ( z wyjątkami), ludzka więź. Pałacu, ani walizki „tam” nie zabierzemy. Godność, ludzkość, warto w sobie mieć?…

Podróże
7 stycznia

Teraz siedzę i myślę ile ja przewędrowałam ścieżek, przejechałam koleją, czy szosą, przepłynęłam statkiem morskich mil? Przeleciałam samolotem podniebnych tras? Ja, mała, nieśmiała, szara mrówka, — bo myszy się bardzo lękam — uciekałam z uśpionej prowincji żeby zobaczyć świat. Do szkoły miałam parę kroków. Las tuż za domem. Lubiłam „łazić”, do stacji kolejowej z jednym torem musiałam kawał drogi iść. „Ciuchcią” parową jeździłam od wczesnej młodości do Bąkowca ze stacją na palach, stamtąd była przesiadka w wielkomiejski gwar. Tę podróż ciuchcią najbardziej lubiłam. Mijaliśmy jesienią rude trawy, gołe drzewa, piach. Wiosną łąki z kaczeńcami, dym z kominów, wsie. Zimą otulone śniegiem pola, spokój, biel. Latem zieleń dookoła, rechotanie żab. Potem były autobusy, pociąg rdzewiał na szynach. Ucichł tęskny lokomotywy gwizd. Autobus łykał wyboistą, czy asfaltową wstęgę szosy, za oknami migał sosnowy las. A ja ze szczoteczką do zębów w torebce, dwoma sukienkami w torbie, czy wypchanej fibrowej walizce pod nogami siedziałam przy oknie, lub stałam na jednej nodze i marzyłam. O nieznanych krajach, dalekich podróżach, wyrwaniu się w świat. Maminych plackach ziemniaczanych, za którymi przepadałam jak za rybą kot. O spotkaniu z siostrą i o tym, co zobaczę za wielkomiejskim progiem. Trzytygodniową podróż po morzu Północnym odbyłam na statku handlowym. Widziałam wyścigi delfinów ze statkiem i kończący się o północy dzień. Łowionych mi przez marynarzy krabów bałam się jeść. W Irlandii wyszłam sama na ląd. Nie umiałam potem trafić na statek, ani poprosić o pomoc. Jak oficer ze statku odnalazł mnie na ulicy bałam się zapytać, bo morderczą minę miał. Bajeczna Kornwalia utkwiła mi w pamięci widokami i wizytą na policji. Kanał Koryncki jakoś „przepłynęłam”, chociaż mam „ciasnoty” lęk. W samolot pierwszy raz wsiadłam na Okęciu ledwie żywa po brutalnej kontroli celnej. Czułam się jak narkotykowy „muł”. Na nocne uczulenie koleżanki zapomniałam słowo calcium w aptece. Nie pomógł nam polak, który do apteki wszedł. Przeżyłam tam krótki romans, dyskotekę. Ucieczkę nocą w stanie wojennym do hotelu, strach. Moczyłam nogi w morzu Martwym. Olśnił mnie Bosfor, meczety zwiedzane w chustce, boso, mniej. Koleją podróżowałam po Europie w pojedynkę. Pod ciężarem torby podróżnej zginałam się w pół. W Budapeszcie piłam najlepszą na świecie kawę i wódkę na śniadanie. Przeszłam przez siódmy most. Bułgarzy nie byli nam przyjaźni. Kierowca autobusu zabronił nam się głośno śmiać. O ich pieczątkę w paszporcie ledwie uniknęłam więzienia w Anglii. Taki był wtedy świat. Jedyny zakup, kozaczki chciał mi odebrać w pociągu celnik, bo mu nie chciałam „czegoś” dać. Uratował mnie wtedy żołnierz, który do wagonu wsiadł. Zobaczyłam jak inni ludzie żyją, co nie było wtedy łatwe. Do odległej Australii dotarłam z wielogodzinnym opóźnieniem, po trzech zmianach samolotu, techniczny pech. Tu zaczęłam podróżowanie następnego dnia. Włóczyliśmy się po szerokich drogach, krętych ścieżkach, dzikim buszu, górach, tam gdzie nas poniosły oczy. Zanęcił szum oceanu, kwiat, ptaki, krzew, farmy. Uciekłam przed krokodylem z błotnistej rzeki, dotknęłam zastygłego w bezruchu kameleona. Widziałam rozwijający się podczas wschodu słońca „paproci” kwiat. Oczami szeroko otwartymi z podziwu wchłaniałam to piękno z zapartym tchem jadąc przez bezkresny, ciągnący się w nieskończoność, ląd. Teraz mniej już podróżuję, chociaż ciekawość świata wciąż we mnie tkwi. Przede mną jeszcze jedna podróż, darmowa, nieunikniona. Odbyć ją jakoś trzeba, ale kiedy i jak lepiej, że nie wiemy, bo, po co się na zapas cieszyć, lub bać?

Sylwester
31 grudnia 2018

Sylwester, ekscytacja, szał. Kąpiel w wonnych olejkach, waciki z herbaty na oczy, wyszły z mody już? Paznokcie malowane w ciapki, księżyce. Malunki, pudry, przedłużanie rzęs. Błyszczyk na ustach, żeby odbijał światła lamp. Fryzura zamówiona na ciut świt, przemalować się na kasztan, czy na platynowy blond? Buty, nowe, na niebotycznych obcasach będą „piekły”. „Rozejdą” się po kilku głębszych, albo pójdą w kąt. Kreacje, może nie od niegdysiejszego Diora. Nowoczesne, skąpe, głęboko wycięte, byleby było sexy. Taki teraz trend, nawet i herbata sexy musi być. Trafi się może parę balowych sukien z dawnych lat? Eleganccy panowie w garniturach — nieszytych na miarę — zaciągają węzeł krawata. W oczach mają „przystojność”, salonowych lwów błysk. Niektórzy alkoholowy głód, albo ciasne lakierki, darowane przez teściową. Najwyżej nie będą tańczyć, od czego jest bar? Jedni przehulają noc na wielkim balu. Drudzy na zabawach, prywatkach spędzą tę ostatnią w roku noc. Pojedzą, popiją, o dwunastej wzniosą toast za nadchodzący rok. Potem niektórzy rozwiążą krawaty, zdejmą buty, „rozbroją” butelki. Nastanie wielki luz, śpiew na całe gardło, może w kącie płacz. Oczy się „rozmarzą”, fryzury oklapną. Mało, kto to dostrzeże w ten słynny z szaleństwa sylwestrowy dzień. Rodziny się nacieszą byciem razem u babci, czy rodziców, widokiem bezzębnych wnuków lub zatopionych w ekranie telefonu i komputerowych grach. O północy wypiją lampkę szampana, pójdą spać. Samotni przegryzą łzami kromkę placka, spoglądną na ośnieżone sosny za oknem. Pomyślą o tych, co odeszli, lub gdzie popełnili w życiu błąd. Inni może się upiją do snu żeby nie pamiętać o straconych latach i jakoś w życiu trwać. Porzuconym zapuchną od płaczu oczy, tęsknota nie da się odgonić. Zadzwonią do kogoś, albo ruszą w mroźną, śnieżną noc. A rano będzie na ulicach pusto, cicho. Przemknie gdzieś taksówka z zagorzałym sylwestrowiczem. Rannego ptaszka można spotkać na ścieżce do lasu. Spaceruje pies i jego pan. I ten na gigantycznym kacu, spragniony klina, co nie może spać z pragnienia i włóczy się. Chrzęści śnieg pod butami, szczypie w nos mróz. Z nieba sypie się cichutko śniegowy puch. Taki jest najspokojniejszy, pierwszy w Nowym Roku, dzień. Za nami pozostały w starym roku troski, kłopoty, choroby, niesnaski. Z nadzieją i oczekiwaniem w sercach witajmy Nowy Rok. Uwierzmy, że każdemu z nas przyniesie coś dobrego, oczekiwanego, upragnionego. Chorym zdrowie, dziadkom wnuka. Kogoś kochanego. Powróci miłość, zgoda. Znajdziemy pracę, szczęście, dom. Coś nowego, pięknego nam przyniesie, bo taki powinien być każdy Nowy Rok….

Święta
19 grudnia

Święta przycupnęły za progiem, czekają, aby je wpuścić do ciepłego wnętrza domu i do naszych serc. U mnie obcy język, inny ląd. Słońce, duszno, kwitnąco. Za płotem Chińczyk obciął wielką gałąź eukaliptusa, bo mu zaglądała do okna, będzie wielki krzyk. Arab w święta zwykle kosi trawę, liczy się tylko on. Australijka odkąd straciła matkę, potem kota, nie obchodzi świąt. Anglicy zza ściany są hermetycznie zamknięci przed „obcymi”. Z rodziną spędzą lunch. Mnie podrzucą mały, słodki prezent i kartkę z życzeniami pod drzwi. Steven, Irlandczyk, rubaszna, wspaniała Mary, w której kawie było więcej alkoholu niż kofeiny, już opuścili ten chwilami ułomny, świat. Przyjaciółka wyprowadziła się w głęboki busz, tam, gdzie budzą ją rajskie ptaki, a pobliski ocean szumi jej do snu. My będziemy mieć dwanaście dań, bigos, śledzie, których nasze dzieci nie jedzą i nie czują świąt. Ja będę wspominała te najpiękniejsze Święta z Rodzicami, bliskimi, którzy opuścili nas. Mamine pierogi z grzybami zbieranymi przez Tatę, wciąż w pamięci tkwią. Tęsknota za siostrą, kaflowym piecem, miłością, ciepłem tamtego domu, szumem sosnowego lasu, będzie dokuczała mi. Życzę znajomym, przyjaciołom, czytelnikom moich książek, postów, aby dla każdego znalazło się miejsce przy świątecznym stole. Niech nikt nie będzie głodny, zmarznięty, samotny, smutny. Wybaczenie, zgoda, miłosierdzie oby panowały nie tylko w te świąteczne dni. Otwórzmy serca na drugiego człowieka, przytulmy go. Podziękujmy listonoszowi za pocztę, uśmiechnijmy się. Wrednej sąsiadce z parteru złóżmy w piwnicy przy słoikach życzenia wesołych świąt. Frankowi, co „nadużywa” podrzućmy śledzika, podzielmy się opłatkiem. To przecież też człowiek jest. Gniew, nienawiść, zazdrość przepędźmy precz, na mróz. Wysypmy worek dobra, współczucia z naszych serc. Obdarzajmy nim hojnie, kogo się da. Radujmy się każdy na swój sposób, dzielmy tym, co mamy. Niechaj wigilijna gwiazda Wam, spod Wielkiego Wozu i nam spod Krzyża Południa świeci najjaśniej, najcieplej, najpiękniej w Boże Narodzenie i na długi czas…

Jacaranda i Christmas Bush

U mnie na podwórku przekwita Jacaranda. Z frontu domu czerwieni się kwiatami Christmas Bush oznajmiający, że Boże Narodzenie tuż za rogiem. Te Święta to szczególny dla wszystkich, lub wielu z nas, czas. Czekamy na nie podekscytowani, przygotowujemy się duchowo i fizycznie też. Teraz pewnie rzadziej ubieramy pachnącą lasem, ośnieżoną choinkę. Sztuczne, niegubiące igieł wyparły je. Za karpiem nie stoimy chyba z wiaderkiem w kolejce, ryb jest w bród. Nie sterczymy przez trzy dni przy kuchni z „fajerkami”, jak czyniły nasze mamy, które piekły pasztety, mięsa, siedem różnych ciast? Potrawy można zamrozić, lub kupić w dzień przed Wigilią. Wielkie markety pękają od towaru w szwach. Przygotowania uprościł nowoczesny sprzęt, ekscytację przyćmiła „cywilizacja”, która przegania tradycję w kąt. My się jednak nie dajemy. Wierzący, czy ateiści, mamy ją we krwi. Choinka, opłatek, rodzina pragnie ze sobą w święta być. Dzieci wypatrują pierwszej gwiazdki w oczekiwaniu na prezenty. W Mikołajowym worku zamiast bajek „roi” się od Samsungów, laptopów i różnych komputerowych gier. Rodzice z utęsknieniem czekają na rozproszone po świecie dzieci, która przyjadą z wielu stron. Owładnięci miłością czekają na nią, czy niego, aby pobyć ze sobą w te świąteczne dni. Ślubować z welonem, czy bez. Będzie śpiewanie kolęd, śmiech, radość w sercach, ciepło, życzenia. Będą toasty, rozmowy, blask oczu i świec. Ale nie wszędzie. Są tacy, którzy się boją jak przetrwają te świąteczne dni. Kogoś, tuż przed świętami czeka wielka operacja, po której może być ślepy, głuchy, ułomny. Może gubić równowagę, pamięć, lub nie obudzić się. Inny, dopiero, co opuścił szpital. Nieporadny, tak bardzo boi się tych świąt. I jest ta, którą miesiąc temu opuścił po trzydziestu latach mąż. Jak bez niego przetrwa te dni? Samotny dziadek z reumatyzmem drży na myśl o świętach. Rodzic, którego córka nie daje znaku życia, z kim spędzi ten czas? Rozejrzyjmy się wokół siebie. Pomóżmy, porozmawiajmy, może zaprośmy kogoś. Im i nam zrobi się na sercu lżej. A potem się gośćmy, cieszmy, witajmy, kochajmy w te cudowne, mroźne, czy upalne, święta.. Bo życie bywa kapryśne, nieprzewidywalne.. Dzisiaj oni, jutro… kto wie na kogo wypadnie?…

Ona — wtedy i dziś
18 listopada

Nie zazdroszczę dzisiejszym młodym ludziom niczego. Nie chciałabym w tych czasach młodą być. Drapieżnie rywalizować, ciągle się spieszyć. Dojeżdżać godzinami do pracy, gdzie poniżałby moją godność drański szef. Żyć szybko, za wszelką cenę, płytko, może byle jak. Żal ściska serce z tęsknoty za tamtymi, ubogimi latami. W oczach gromadzi się wiadro łez. W dzieciństwie miejscem moich zabaw był piasek z morwami za domem, podwórko, las. Lalkę ściboliłam sobie sama, ubranka też. Zdarzało się, że do domu przez szparę przecisnęła się żaba, lub mysz. Spałam z siostrą w pojedynczym łóżku. Orkiestra Cajmera szemrająca cichutko z radia Pionier grała nam do snu. Marzyłam o zwiedzaniu świata, czerwonej sukience, miłości aż po grób, bo nie mogłam spać. W gimnazjum, jak podrosłam latałam na „rozmowne” randki do pobliskiego lasu, całowanie nie wchodziło w grę. Dopiero u Dzidka na prywatce chłopak niezdarnie pocałował mnie w sieni za „fant”. Już w dużym mieście doznałam, co to Rock and Roll. W klubowe czwartki szalałam na parkiecie. Błękitna spódnica z koła fruwała pod sam dach. Chłopaki przerzucali nas przez głowy, nogi, plecy, tak wysoko, jak który tylko mógł. Głowa trzeszczała w szwach od zniewalającej muzyki. Adrenalina zapierała dech. Oszałamiał rytm. Aż dziw, że nikt się nie połamał, nie zabił. Bal dziennikarzy w Krakowie przetańczyłam w sukience z „tandety” przewiązanej skrawkiem jedwabiu. Wybawiłam się wtedy tak, że nie czułam nóg. W jedynych czarnych szpilkach oblatałam kilka ładnych lat. Na ciuchy nie było mnie stać. Ledwie starczało na majtki i pończochy, w których „załapywało” się oczka. Z Taty przedwojennej, czarnej jesionki „domowa” krawcowa uszyła mi piękny kostium, w którym zadawałam szyku, że hej. W uszytej z koronki białej sukience spędziłam pierwszego, dorosłego Sylwestra. Potem brałam w niej skromny ślub. „Malunków” prawie nie używałam, gdzieś w kącie poniewierał się rozpuszczany kroplą wody tusz do rzęs. Chłopaki i tak kochały. I to jeszcze jak. Uczyłam się, głównie przed egzaminami. Potem odmawiałam zdrowaśki i trzęsłam się ze strachu żeby zdać. Rozpierało mnie życie, ciekawość świata, ludzi, chociaż komuna wtedy poniżała nas. Odbierała wolność, godność. Budziła sprzeciw, bunt. Na święta jeździłam do Rodziców zatłoczonym pociągiem, stałam w korytarzu całą noc. Zmęczenie mijało na widok jesieni za oknem pociągu. Już blisko był dom. W dorosłości przydarzały się drobne grzeszki, kłamliwe, „niecne”, dręczył kac. Chwilami uwierało sumienie. Natura, las, koiły młodzieńcze cierpienia. Rodzice pomagali przejść przez życiowe zawieruchy. Po nich w siedmiometrowej kawalerce, w zaawansowanej ciąży gotowałam rosół na maszynce, na podłodze. Miłość uskrzydlała mnie. Bywało w życiu różnie. Ale nie zamieniłabym na żadną inną ani jednej z tamtych, dawnych chwil. Teraz wiem, że Rodzina, miłość, czyste sumienie, natura, słońce, nawet z masłem chleb, są w życiu najważniejsze. I choćby jeden człowiek, który pamięta i pójdzie za tobą aż na świata kres. Reszta to nabyta za pieniądze, nietrwała, chwilowa rzecz.

Zaduszki
1 listopada

Czytelników moich książek, znajomych, zainteresowanych zapraszam serdecznie na mojego bloga. Piszę na nim o sobie, książkach, życiowych wydarzeniach. O tym, co lubię, czego nie. Co mnie boli, cieszy lub zasmuca. Proszę umieszczać swoje uwagi, pytania, komentarze, albo tylko czytać moje teksty. Będzie mi bardzo miło mieć tam kontakt z Wami.


Zaduszki to święto pamięci o bliskich, już odeszłych na tamtą, nieznaną nam stronę. Bolesny dzień wspomnień i głębokiego żalu. Przyjeżdżamy z najdalszych zakątków kraju, aby Im złożyć wizytę u wezgłowia mogiły. Palimy Im znicze, których płomyki słaniające się na wietrze, niosą do nieba błagalne modlitwy o zbawienie duszy. Układamy w wazonie złociste chryzantemy, na nic już Im nieprzydatne. Nam tylko sprawiające ulgę na sumieniu. Zapewniamy o miłości, pamięci i stałym miejscu w naszym sercu. Przysiadamy na brzegu zimnego pomnika i wspominamy cicho epizody z życia, kiedy jeszcze byli razem z nami. Opowiadamy drobne, domowe wydarzenia. Przepraszamy ze skruchą za przykrości dawno wyrządzone, prosimy o wybaczenie. Wyznajemy tęsknoty, jakie nas nękają nocami. W desperacji błagamy o pomoc i wstawienie u Boga. Połykając łzy odmawiamy szeptem pacierze. Łudzimy się Ich chwilową ziemską bliskością łagodzącą nasze niepokoje duszy.

Pragniemy nawiązać z Nimi kontakt, wierząc, że nas widzą i słyszą, są tu dzisiaj z nami. A potem się żegnamy, mówiąc do widzenia. Wierzymy, że wrócimy tutaj jak pozwoli los…

Sen
30 października o 15:35

Śniło mi się, że przeglądałam się w lustrze przed wielkim wyjściem. Obróciłam się tyłem i dostrzegłam dziurę w czarnej pończosze i puszczone oczka aż po sam dół. Rozpłakałam się, wiedząc, że już tam nie zdążę i w tym zmartwieniu nie pomoże mi nikt.

Rano dostałam wiadomość o odejściu Mamy. Nie byłam na Jej pogrzebie.

Wciąż miałam w oczach Jej zalaną łzami twarz w oknie rodzinnego domu i rękę machającą mi na pożegnanie. Widziałam Ją wtedy ostatni raz.

Była wrażliwa, piękna. Szalała z gniewu, gdy za bardzo dokuczył nam los. Umiała upichcić zupę z gwoździa i najlepsze „bitki” z sosem, zrobić z niczego coś. Desperatom i sierotom nosiła jedzenie. Z niespodziewanym gościem dzieliła się swoim obiadem. Butelką ze smoczkiem karmiła mlekiem podrzuconego pod drzwi, ślepego pieska. Mawiała, że biednemu wiatr zawsze wieje w oczy, gdy komuś działa się krzywda. Nie spała po nocach, kiedy Tata był chory. Nam w gorączce przykładała na czoło zimne kompresy i poiła kompotem. Otulała kołdrą szczelnie w mroźną noc. Borykała się z bólem i chorobą przez długie lata. W Wigilię śpiewała pięknie kolędy, arie z Bizeta też. Wciąż pamiętam te bajki, które sama dla nas wymyślała i opowiadała przed snem. Wpoiła nam miłość do natury, książek i szacunek dla ludzi. Była zawsze sobą, nie wstydziła się wzruszeń, ani łez. Umiała się głośno śmiać. Czekała z utęsknieniem na odwiedziny rozproszonych po świecie dzieci. Do mnie pisała wzruszające listy, w których zlewały się słowa, bo traciła wzrok.

Nie dbała o pozory. Wystarczył Jej nasz mały świat i skromny dom.

Dla każdego z nas miała ciepłe miejsce w swoim sercu, dobre słowo, bezpieczny kąt.

Tak dawno już odeszła. Spoczywa u boku męża, z którym przeżyła pół wieku. Wiosną, u wezgłowia mogiły kwitną Jej ulubione krzewy bzu.

Tutaj palę dla Niej znicze na zaniedbanych, zapomnianych, starych grobach, o które nie dba już nikt.

Bowral — tulipany
18 października

To wioska odległa godzinę jazdy samochodem od Sydney. Tak się teraz mierzy dystans, nie czas? Zachwyciły mnie tam malownicze, stare domy w stylu „federation”. Jest w niej straż pożarna, sklepy, pub. Wiosną wystawa tulipanów w ogromnym ogrodzie, którą odwiedziłam, chociaż dla mnie te kwiaty są chłodne, zamknięte, nieco sztywne, nie mój sort. Rosną w rozległym parku z unikalnymi drzewami, jakich wiele tutaj jest. Ten ogrom różnokolorowych kwiatów, kwitnących krzewów, to coś niezwykłego. Zafascynowana, z parasolką w ręce, drugą robiłam zdjęcia. Było zimno, padał uporczywy deszcz. Na kawę poszliśmy do niezwykłej kawiarni gdzie posiłki tylko z plonów z miejscowych farm przygotowuje się na zamówienie w otwartej kuchni, na oczach klientów. A na środku wielkiego, prostego pomieszczenia z drewnianą podłogą ze szparami, stoi wielki piec, do którego dokładał drzewa i grzebał pogrzebaczem, boss. Dzieci klientów siedzą na podłodze, na kocu, czynią gwar, bawią się zabawkami im dostarczonymi. Atmosfera pełny luz, jak w rodzinnym domu, lub na przyjęciu u babci. Piękna rzecz. Ludzie swobodnie witają znajomych przy innych stolikach, całują się, rozmawiają, śmieją się. Mają dobry czas. Obok zaprasza sklep z pachnidłami, kremami, mydłami, różnościami z kwiatów i ziół rosnących dziko, czy na miejscowych farmach. Można chodzić po sklepie, oglądać, dotykać, smarować się, próbować i nie kupować. Jak kto chce. Za odkrytym tarasem przycupnęły małe, drewniane „dziuple” z oryginalnymi, francuskimi serami, starymi rocznikami whisky, „kąskami” dla koneserów w cenach słonych jak himalajska sól. Jednym słowem klimat cudny. Naturalność, normalność, prostota i ludzki gest. Na lunch wstąpiliśmy do czesko — austriackiej restauracji, która zachwyciła nas prostotą wystroju wnętrza, brakiem nachalności „obsługi”, pozerstwa, głośnej muzyki. Pysznościami, jakich nigdy nie próbowałam, albo nie jadłam od lat. Zrelaksowani wracaliśmy do domu. Mijaliśmy po drodze wyrudziałe pola ze stawami. Skąpo „usiane”, ukryte wśród kwitnących krzewów, farmerskie domy. Wiekowe drzewa, eukaliptusy, na które z pochmurnego nieba spływała szarym płaszczem lekka jak podmuch wiatru, mgła…

Zaufanie
8 października

Zaufanie, nabrzmiałe od ważności słowo, jakie kruche, zawodne, ułomne bywa też. On ją tak kochał. Mówił, że trzymać ją za łokieć, pogłaskać po policzku, przytulić, to więcej niż z inną w łóżku być. Ufała mu bezgranicznie. Poroniła ich upragnione dziecko. Pocieszał ją, przywiózł ją ze szpitala, niósł po schodach do domu. Za progiem zastała gramolącą się z ich łóżka inną, gołą, która nie zdążyła jeszcze z pościeli wyjść. Albo tamten, przyjaciel od kołyski. Był dla Maćka jak rodzony brat. Chodzili razem na wagary, dzielili się kromką chleba podczas szczeniackiej ucieczki z domów. Jeden stał za drugim jak mur. Był drużbą na Maćka ślubie. A po roku uciekł z jego żoną w świat. Dla Maćka ufność w ludzi rozsypała się w proch. Czy tamte dziewczyny, szkolne przyjaciółki nie umiały bez siebie przeżyć dnia. Ufały sobie, znały swój każdy grzech. Jedna bez mrugnięcia okiem zostawiła drugą w chorobie, samotną, bo opuścił ją także mąż. Te siostry łączyła — zdawałoby się — nierozerwalna nić. Pożyczały sobie ciuchy, wspierały w biedzie, były nierozłączne. Ufały sobie jak nikt. Jedna uciekła z narzeczonym drugiej, nocą. Pękło bezpowrotnie zaufanie, zerwała się bliska więź. Nie widziały się przez kilkadziesiąt lat. Tamta matka manipulowała ufną córką, rozdzieliła ją z ojcem, szkalowała go. A po latach mu ją „oddała”, jak przedmiot. Dziewczyna przeżyła szok, wpadła w depresję. Tęskniła za matką i nienawidziła ją, straciła zaufanie. Gdyby nie ojciec stoczyłaby się na samo dno. I ta mała, ufna dziewczynka, ulubienica ojca, jego księżniczka, oczko w głowie, wielki dar. Zostawił ją bez wahania, odszedł, bo nęciła go kobieta, wolność, wielki świat. Ci ufni, uznawani za głupich, ślepych straszliwie zawiedzeni tracą wiarę w człowieka, często załamują się. Odarci ze złudzeń nie umieją już zaufać nikomu. Inni, mocniejsi podnoszą się z kolan na chwiejnych nogach i po czasie, chwili, latach, ufają od nowa, bo przecież ludzka natura taka już jest. Na jak długo? Różnie bywa. Teraz zaufanie blednie, traci na znaczeniu, chwieje się. Co nam pozostanie jak go zabraknie? Nieufność, niepewność, strach. Może w takim razie próbujmy je zatrzymać, wykrzesać, nabyć, zawrócić? Bo bez niego jak tu żyć?

Moree

Moree, odległe siedemset kilometrów od Sydney, to druga, największa rolnicza kraina, żywiąca połowę pustynnej w większości, Australii. Czarna, bogata ziemia, uwalniająca dobrowolnie ze swych czeluści, gorące źródła drogocennej wody. To Aborigini żyjący tu od wieków wciąż odprawiający swoje plemienne wierzenia, rytuały. Uprawiają tę ziemię dumni farmerzy w ogromnych kapeluszach strzegących ich przed upałem, natrętnymi muchami, deszczem. W małym kościółku przywódca duchowy, Murzyn wita wiernych przed drzwiami. Żegna ich podaniem ręki po mszy, pyta o rodzinę, zbiory, dom. Jest mniej lubiany niż odeszły wczoraj do wieczności, staruszek ksiądz. Są tu wielkie, stare farmy, tradycja, targi. Spotkania w soboty w pięknym parku. Lub party rodzinne przy drinku na werandzie. Gorące źródła wody prasujące lanoliną zmarszczki ciała, baseny ściągające do Moree spragnionych kąpieli leczniczych turystów. Nostalgia, przerdzewiałe dachówki starych domów, stukający złowieszczo w blachę, wiatr. Są plantacje wina, orzechów, bawełny kwitnącej kłaczkami waty. I wyścigi konne, osowiały, wiekowy pub. Jest nawet i lotnisko, nowoczesny golfowy klub. Kopalnia szafirów, diamentów ukrytych płytko pod ziemią. Góry w kształcie piramidy, stada koni, krów, owiec. Motel obok motelu, suszące się za oknem ręczniki, prześcieradła. Płatki owsiane na śniadanie, krwisty T — bone stek na późną obiado — kolację w klubie, piwo do posiłku. Farmerskie terenówki wiozące dzieci do szkoły. Energia czerpana prosto ze słońca przez „panele” na dachu. Patrzy na to wszystko szary, piękny, omdlały z gorąca, busz. Nocą cicho, ciemno, głucho. Palmy, mroczny cmentarz, strach. Inny, zastygły gdzieniegdzie w erze manufaktury, „przepychany” nowoczesnością, świat. Lata temu, żył tu ktoś mi bliski. Wędrował spocony po „zalanych” słońcem polach. Odmierzał, zapisywał, rysował mapy. Do oczu, ust, nosa wciskały mu się chmary natrętnych much. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się bezkresne pola. Pustka wokół, dojmujący brak kobiety, przyjaciół, domu. Tylko samotność i lęk. Wydeptane ślady dawno się zatarły. Udało mi się przebyć tę Jego pionierską drogę.. Dziękuję za ten dar….

Wiosna
15 wrzesień 13:12

A u mnie wiosna nieśmiało się przemyka tu i ówdzie ledwie zauważalna po słonecznej, suchej jak pieprz zimie. Goła morwa, co się sama zasiała tuż przy moim oknie zawstydzona odziewa się pospiesznie w seledynową sukienkę utkaną z drobnych listków, gdzieniegdzie przystrojonych pączkami jedwabnych owoców. Przypomina mi dzieciństwo w kraju z piaszczystym gajem morwowym tuż za rodzinnym domem. Wyschnięta trawa omdlała z pragnienia zieleni się po dobowym deszczu. Głęboki busz się rumieni, żółci upstrzony wielobarwnym kwiecistym poszyciem. Wattle drzewa wdzięcznie wystawiają na pokaz puchate złociste gałązki, zwiastuny wiosny. Wiatr obieżyświat rozbiera bezwstydnie Jacarandę ze zrudziałych liści. Wkrótce oblecze nagie konary w piękną, fioletową szatę. Dumne magnolie gubią woskowane kielichy i pychę. Strzelistym palmom wyrastają na czubach pomierzwione czupryny. Kolorowe kaczki na buszowym stawie ćwiczą w pływaniu swoje nakrapiane „piegami” kaczątka. W przerwie wodzą je na ucztę w dzikim parku. Ptaki stroją się, śpiewają, świergocą już o bladym świcie. Młode się buntują, nie chcą umyć dziobów. Marzy im się zamiast toalety tłuściutki robaczek. Ibisy adorują panny, dreptają wokół nich w błocie na długachnych kończynach. Jaskółki śmigają wysoko aż do błękitnego nieba. Papugi Kakadu wysiadują jajka w wielkich jak salony dziuplach Eukaliptusa. Słonko wstaje coraz wcześniej, leniwie przeciera promykami zaspane oko. Wieczory jeszcze straszą chłodem. Opierają się jak mogą z wejściem w nieznośnie upalne noce. Wypłowiałe kolory zimy ustępują miejsca żywym barwom. Gliniasta ziemia powoli budzi się z lekkiej drzemki, wkrótce popęka spragniona kropli zbawiennego deszczu. Ocean łagodnie szumi, wabi na swe brzegi spragnionych plażowiczów. Cienie ustępują blaskom. Temperatura rośnie nieustępliwie. Niedługo się rozpocznie na niebie i ziemi upalne apogeum…

Krynica góry
8 września o 13:11

Z górami w Krynicy zetknęłam się ponownie po latach niewidzenia.

Spotkałam tam wysoko tę dorodną, piękną jesień płaczącą deszczem, drżącą od chłodu, ukrytą między strzelistymi świerkami, rosnącymi od wieków tuż za moim domem. Wczesnym rankiem otulona mgłą przecierała oczy podmuchami wiatru przemykającymi pospiesznie pomiędzy gęstym, strzegącym swoich odwiecznych tajemnic, lasem W końcu się rozpogodziła i ubrana w wianek z dojrzałych kłosów pląsała po halach w sukience utkanej ze złoto — brązowych, szeleszczących przy każdym jej kroku, liści. Uśmiechnięta słonecznie, ciepło, rozwieszała po gałęziach drzew pajęcze babie lato. Leniwie odpoczywała na przydrożnej skale po upalnym lecie.

Potem się rozmarzyła, zdrzemnęła i śniła o wędrówce do odległych lądów, do których jak co roku powróci, aby ustąpić miejsca wyniosłej, chłodnej, białej zimie.

Dla mnie jesień jest najpiękniejszą porą roku. Bajecznie kolorową, nasyconą słońcem, czasami nostalgiczną, zadumaną, zamgloną, a nawet płaczącą, ale wciąż magiczną i urokliwą.. Tutaj tęsknię za nią i wcale jej nie czuję. Bo nie gubi liści, wciąż kwitną kwiaty i niektóre drzewa. Jest zielono przez cały rok. Brak mi jej kolorów złocisto purpurowych. Porywistego szumu wiatru, szykujących się do snu zaoranych pól. Gorzko — cierpkich zapachów wrzosu i leśnych ziół. Mgły snującej się pomiędzy drzewami, otulającej kołderką krzewy malin i dziki głóg. Misternych pajęczyn utkanych srebrną nitką przez pająka. Dymu z ogniska i pieczonych ziemniaków. Tej błogiej ciszy i spokoju odpoczywającej po wydaniu plonów ziemi. Nostalgii i przemijania, które jest porządkiem przyrody, w każdym zakątku ziemi. Wierzę, że tę moją jesień jeszcze spotkam. Jak nie za chwilę, miesiąc, rok, to może za parę lat?

Owczy pęd

To są moje spostrzeżenia, refleksje, pragnienia. Śpiewka stara jak ten piękny porządkiem natury świat. W każdym z nas tkwi dobro, ogromna siła, niezależnie od tego, czy skończyliśmy kilka fakultetów, czy pięć klas. Jesteśmy równi urodzeniem i śmiercią. Reszta życia jest do naszej dyspozycji. Możemy je zniszczyć, albo dojść na sam jego szczyt. Teraz chyba trochę się pogubiliśmy. Złośliwość, arogancja, drapieżność ujęły stery w swoje ręce. Prawo dżungli, miernota, bezczelność i manipulowanie zbyt rozpanoszyło się. „Ucieka” szacunek dla rodziny, matki, domu, w czym my mamy udział też. Wpajamy dzieciom, że są pępkiem świata. Dla nas tak, gronie rówieśników są jednym z nich. Może uczmy je zgodnie w społeczności żyć? Gonimy jak owce za trendami, pustotą, nicością. „Uzbrajamy” swoje dzieci w „fury”, najnowocześniejsze zabawki techniczne, zamiast czasu, bycia, rozmowy z nimi. Czasami w domu mają przykład cwaniactwa, przebojowości, nienawiści. Mieć, szpanować, zagarniać do siebie, co się da, w tym ma tkwić ich moc? Może stąd tyle narkomanii, picia do utraty tchu? Głuchnie humanitaryzm, przyzwoitość traci grunt. Chowa się gdzieś za mgłą nasza jakże wrażliwa, delikatna dusza. Bohaterowie do naśladowania odchodzą w kąt. Ich miejsca zajmują celebrici. Wiemy, na wyrywki, który to już jest z kolei znanej „idolki” mąż. Że jadła na śniadanie sałatkę z liści morwy, w jakiej wystąpiła sukience. Pijana pojechała na zakupy, może „podwędziła” krem? Z kim spał ten z brukowca, a z kim jeszcze nie. Bywa, że za tapetą z walizki kosmetyków ukrywamy swoje piękne oblicza, osobowość. „Grzechy” istnieją od początku świata, popełnia je każdy z nas, żałuje, uczy się na błędach. Przepraszam, dziękuję to niezbędne w życiu słowa, używajmy je. Nikogo nie pouczam, nie namawiam do ubrania „włosiennicy”, biczowania się. Nie wzywam do wojny w obronie szlachetności, dobra, czyńmy je. Może tylko do zastanowienia się, dokąd zmierzamy tą drogą? Do upadku, czy zniszczenia, bo do szczęścia chyba nie? Czy ktoś jeszcze wierzy w to, że istnieje możliwość cofnięcia się z niej?

Ocean
21 sierpnia o 19:18

Ocean to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Wiecznie szumiące swoją melodię zwały szmaragdowej wody obijającej się falami o złocisty brzeg. Podczas sztormu miota okrętami jak papierowymi zabawkami. Potrafi uwięzić ich rdzewiejące wraki na piaszczystym dnie. Jak matka kołysze na swych falach statki zmierzające nocą do odległych portów. Ociera się z lubością o przybrzeżne skały, lub groźnie uderza o podnóża gór. Daje schronienie wszelkiemu wodnemu stworzeniu. Pieści koralowe rafy, strzegąc ich perłowych skarbów, potrafi śmiałków, którzy się zapuszczają na jego dno uśpić, omamić, uśmiercić. Desperatów, słabeuszy czasami zaprasza na stałe pod swój mokry „dach”.

Ocean kryje w swoim wnętrzu tajemnice nie do odgadnięcia. W jego błyskotliwym lustrze wody przegląda się zalotnie lazurowe niebo. Mruczy chrypiącym solą głosem pirackie melodyjki. Koi ludzkie zmysły odwiecznym szumem fal. Flirtuje, igra z wiatrem, który marszczy jego „oblicze”, wciska się między fale, zerka w oceanu przepastną toń. To żywioł nie do pokonania. Raz wybuchnie podwodnym wulkanem, siejąc tsunami spustoszenie dookoła. Albo zagarnie piasek z plaży w potężne ramiona i niesie go w morskie głębiny ze złudną nadzieją, że utrzyma go przy sobie aż po świata kres. Jest cudny, łaskawy, przyjazny. Bywa groźny i gniewny. Mnie fascynuje, uspokaja, urzeka. Spędziłam nad jego brzegami najpiękniejsze lata życia. Godzinami mogę się wpatrywać w jego sięgającą za horyzont dal. Powierzam mu szeptem swoje skryte myśli, pragnienia, tęsknoty. Chwilami się go boję, ale wielbię go. To wielkość nie do ogarnięcia, którą darzę podziwem i respektem. Jeden z cudów natury. Potęga i łagodność. Bez niego wiele stworzeń na tej ziemi nie mogłoby żyć…

Cierpliwość

Cierpliwość to ogromnie przydatna w życiu cecha. Niezwykle trudna do „wyhodowania”, czy nabycia. Bywa wymuszana przez konieczność przetrwania, lub cierpienie, które zaczerpnęło od niej korzenie. W miłości niezbędna, nawet wymagana do pokonania łamiących serce rozstań, zdrady, zazdrości. Niezawodna w dyplomacji. W trudnych pertraktacjach o zawieszenie broni, uzyskanie pokoju dla ludzkiego współistnienia. Może zażegnać konflikt, uniknąć walki, złagodzić nienawiść..W wojnę łatwiej z nią przeczekać niepewność, tęsknotę za żołnierzem bliskim sercu, leżącym w okopach. Tli się nieprzerwanie płomyk cierpliwości, nie pozwala wygasnąć nadziei na jego ocalenie.

W chorobie jest deską ratunku, pomoże znieść ból, ułatwi wyzdrowienie. Bywa, że cierpliwość zawiedzie i to bardzo dotkliwie. Ciułacza odkładającego latami grosz do grosza na czarną godzinę ugodzi wymiana pieniędzy, krach na giełdzie. Oszust, rabuś chwilowo pozbawi człowieka złudzeń na przydatność cierpliwości. Przetnie śmiercią wszelkie cierpliwe wysiłki, poświęcenia dla chorego przykutego do łóżka. Może zawieść matkę cierpliwie oczekującą latami na powrót „marnotrawnego” syna. Azjaci słyną z wrodzonej cierpliwości. Dzięki niej przetrwali pod butem wroga. Stali się mocarstwem. Hindusi znosili z kamienną cierpliwością okupację białych. Wyzwoleni z niewoli pielęgnują cierpliwość na różne sposoby. Ja wierzę w cierpliwość i praktykuję ją latami mimo chwilowych zawodów, upadków na długiej drodze jej wyznawania. Jest siłą niezwykłą, pozwala nam zapanować nad własnymi słabościami. Uzyskać to, co dla nas upragnione, stać się lepszym człowiekiem.. Chwilami jest bardzo trudna do przetrwania, bo się nie spieszy, dłuży się jak struna latami naciągana. Zawiera w sobie mądrość, spokój, ciszę, upór i nadzieję. Nie brak jej wiary. Ma szary kolor. Cierpliwość jest skromna, łagodna, pomijana, nawet pogardzana. Jest niezwykła, skuteczna, zwycięska.. To Potęga wciąż niedoceniana. Jak powiedział Lew Tołstoj: „Czas i Cierpliwość to najwięksi wojownicy” I zwycięzcy…..

Ocknij się
2 sierpnia

Mówią, jak cię nęka życie, uwiera jak odcisk, przejdź się na cmentarz, poczytaj tablice nagrobne zapisane tęsknotą tych osieroconych odejściem najbliższych. Odwiedź kogoś w szpitalu, tuż po operacji bezradnie próbującego unieść głowę, przełknąć łyk wody. Przejść o własnych siłach tych parę kroków dzielących go od łazienki. Popatrz w bezbrzeżnie smutne oczy dziecka skazanego na pobyt w sierocińcu. Odartego z czułości matki. Pozbawionego troskliwości nieznanego ojca, który gdzieś za rogiem, miedzą, granicą robi karierę polityczną. Nie w głowie mu pieluchy, nocna kolka, budzenie płaczem niemowlaka przed świtem. To cię może ocknie, wybudzi z letargu, zmieni spojrzenie na życie. Osuszy łzy wylewane w puchową poduszkę, bo zdradził cię Jasiek, krzywo spojrzała koleżanka, mocno dokuczyła krytyką znienawidzona teściowa. Zwolni krok do przodu, parcie na szkło, zmusi do rozglądnięcia się wokół. Uczuli na cierpienie bliźnich, krzywdy, choroby. Otworzy oczy na bezradność ludzką, ułomność, samotność. Wzbudzi w sercu niepokój. Uświadomi kruchość istnienia. Dzisiaj czujesz się silny, niezniszczalny. Za chwilę, tydzień, rok możesz otrzymać od losu darmowy bilet na ekspresowy przejazd ambulansem do szpitala. Albo wezwanie na bezzwłoczne stawienie się na granicy przejścia na tamtą stronę. Dlatego trzymajmy się życia, nie marnujmy go na błahe spory, nienawiść, gniew. Dostrzegajmy innych. Celebrujmy wspólnie, przyjaźnie, każdą jego chwilkę, tę radosną, szarą, nawet i tę złą. Nie wiemy, kiedy przyjdzie na nas kolej. Żyjmy dobrze, godnie i nie bójmy się.

Tekst „podyktowany” ostatnimi przeżyciami.

Braciszek
4 lipca 2018

Wciąż Cię będę pamiętała tego małego braciszka z płowymi włoskami jak len. Z nieba z hukiem spadały bomby, a Ty spokojnie w bólach mamy, pod okiem na siłę ściągniętej przez Tatę położnej przyszedłeś na walący się w zgliszcza i gruzy, świat. Patrzyłeś na nas malutki myślicielu filozofie, pewnie się dziwiłeś, o co czynimy taki szum i wrzask. Siedziałeś pod stołem w sobie znanym języku mruczałeś wyłamanym z patyka żołnierzykom rozkazy, ustawiałeś ich w równiutki rząd. Nie wymagałeś wiele uwagi, rzadko płakałeś, nawet, gdy przywiązaną do klamki nitką wyrywałeś sobie mleczny ząb. Cichutko zasypiałeś skulony pod ciepłym piecem, gdy zmęczyłeś się zabawą. Często Cię szukaliśmy, bo chowałeś się w różne przytulne miejsca. Byłeś naszym oczkiem w głowie, najmłodszym braciszkiem. Bardzo kochaliśmy Cię. Byłeś cichy, spokojny, nie narzucałeś się nikomu. Tylko ogromnie bałeś się burzy i piorunów. Spoglądałeś w niebo z niepokojem nawet w pogodny dzień. Słynny Maćkula przepowiedział Ci pod studnią na Pięknej, że już zawsze będziesz się ich bał, chociaż zostaniesz Wielkim wodzem. Rozpierało Cię życie. Sam zrobiłeś sobie narty z desek, zjeżdżałeś na nich ze strzelnicy. Na zdezelowanych łyżwach przywiązanych sznurkiem do butów ślizgałeś się na zamarzniętym torfowisku. Rozkładałeś harcerski namiot na podwórku, tak bardzo pragnąłeś rozpostrzeć „skrzydła”. W gimnazjum kochało się w Tobie wiele dziewczyn z klasy. Sam sobie obcinałeś w dwóch lusterkach włosy i szalałeś w tańcu na szkolnych zabawach. Rozpierany adrenaliną przyciskałeś gaz do „dechy” na Ojca motorze. Tacie trzepotało z przerażenia serce, Mamie siwiał włos. Lubiłeś makaron, zjadałeś na śniadanie pół bochenka chleba z salcesonem, prosiłeś o więcej w wieku „nastu” lat. Miałeś specyficzne poczucie humoru, cięte, sarkastyczne na głupotę i blichtr. Nie musiałeś zabiegać o szacunek, przychodził sam. Dystynkcja, opanowanie, skromność, ale nie uległość, to był Twój styl. Lubili Cię wszyscy, chociaż nie wystawiałeś się przed szereg. Byłeś dumny, zdolny, dla nas „egzotyczny”, podziwiany, zawsze oczekiwaliśmy Cie. Współczułeś pokrzywdzonym, cierpiącym. Straciłeś w wypadku najlepszego przyjaciela, widziałam jak na drewnianych balach za domem ocierałeś ręką łzy. Nigdy nie przebolałeś tej straty. Wyrosłeś na pięknego mężczyznę w lotniczym mundurze. Od generalskich szlifów dzielił Cię tylko krok. Wrażliwość zmusiła Cię do odejścia z armii. Odpowiedzialność za pułk narażała Cię na wielki stres. Depresja dręczyła po nocach, zakłócając sen. Postępująca choroba ciała sprawiała ból nie do opisania, dławił wielki lęk. Odsunąłeś się, schowałeś się w ciasny, mroczny życia kąt. Mieszkaliśmy daleko od siebie, widywaliśmy się raz na kilka lat. Wszystkie święta spędzałam u Rodziców, z Tobą u nich tylko trzy. Córki były całym Twoim światem, dla nich poświęciłbyś się. Twoją pasją były samochody, które zmieniałeś prawie co rok. Oferowały Ci wolność, przestrzeń, stanowiły Twój drugi dom. Zostawiłeś nas tak nagle, odszedłeś niespodziewanie. Cierpienie powaliło Cię. Nie zdążyłam Cię pożegnać, porozmawiać, uścisnąć, nacieszyć się Tobą. Boleść nie do opisania ogarnęła nas. Śpij najmłodszy, Wielki braciszku. Niech Ci się przyśni nasze gniazdo, ten kaflowy piec. Kozienice, rodzinne miasto, które tak kochałeś. Kropka, siennik, jezioro. Argos, kotka, las. A może i my? Zostawiłeś wyrwę jak po bombie w naszych sercach. Wspomnienia, miłość, pamięć i łzy…

Niesprawiedliwość
20 czerwca o 18:39

Niesprawiedliwość boli, uwiera jak gwóźdź w bucie. Spotykamy się z nią prawie w każdy dzień. Nie darmo Temida ma zawiązane oczy. Jest ślepa, lub udaje, że nie widzi. Może nieco przygłucha. Bywa nieczuła na ludzką krzywdę, niewyrozumiała, a nawet okrutna wobec słabych. Pobłażliwa, dla uprzywilejowanych coraz częściej też. Bezbronnych, biednych potrafi zdeptać, zgnieść. Butnym, bezwzględnym, władnym da zielone światło. Przymknie oczy na przekręt karkołomny, ciężki grzech. Użyje do ich obrony wykrętów, źle sformułowanych paragrafów, prawnych kruczków. Drobnego złodziejaszka, życiową fajtłapę, miotanego emocjami desperata, potrafi zesłać na „galery”, złamać mu życie za błahe przewinienie. Kryminalistę, łotra zaprawionego w oszustwach, milionowych malwersacjach potrafi uczynić niewinnym barankiem, nadać mu miano mocnego człowieka, bo wpływowy i na świeczniku jest. Niesprawiedliwość zaczyna się już od kołyski. Jeden niemowlak ma czystą pieluchę i miłość matki. Drugi ma obity, goły tyłek i sierocy los. W szkole pani postawi lubianemu dziecku piątkę. Innemu, co wie więcej, zaniży stopień, bo nieśmiałe, zahukane jest. Boss da wyższą pensję próżniakowi poleconemu przez naczelnika. Księgowej, samotnej matce ślęczącej po godzinach nad bilansem, zaniży stawkę, bo nie ma „pleców”, kurczowo trzyma się pracy, nie postawi się. Nieśmiałą babcię emerytkę z biedy sprzedającą bukiecik z własnego ogródka odbierze godność, bo nie ma, co jeść. Niesłusznie wydrze dziecko ubogim, nieporadnym rodzicom, pogrąży ich w rozpaczy, bo to taka łatwa, prosta rzecz. Udaje, że nie widzi znęcania się nad bezbronnymi dziećmi, problemu zastraszania w szkole. „Krwawego” wyzysku pracowników w korporacjach, terroryzowania ich. Celem uzyskania korzyści, wpływów, władzy niesprawiedliwość zatuszuje poważne przestępstwa gospodarcze, kryminalne wykroczenia, to jest przecież dla niej nic. Niektórym ludziom udaje się spotkać ze sprawiedliwością. Doznać zadośćuczynienia za wyrządzone im krzywdy. Wszyscy pragniemy sprawiedliwości, chcemy w nią wierzyć, bo trudno bez niej żyć. Gdzie jej, zatem szukać? Jak ją odnaleźć, zaufać i już jej nie wypuścić z rąk?

Weekend
12 czerwca o 18:29

Jechali do domu na wsi, w którym kiedyś mieszkali. Chcieli spędzić tam weekend „panieńsko — kawalerski”. Celebrować im tylko znaną rocznicę w głuszy, gdzie słonko leniwie zachodzi nad oceanem, a rankiem w buszu budzi ptaków śpiew. Wieźli wałówkę, ostrygi, alkohol, byli podekscytowani. Mijana stacja benzynowa — jak nigdy dotąd — była zamknięta. Spragniony paliwa samochód odmówił posłuszeństwa za zakrętem leśnej drogi. Objęła go gęsta mgła. Była noc, zaczął padać ulewny deszcz. Na bocznej drodze wśród lasu rzadko przemknęło auto, czy pojawił się zbłąkany ktoś. Telefon komórkowy zgubił zasięg, milczał jak grób. On znał ten teren jak swoją kieszeń. Kilometr dalej stało kilka domów i pub. Ubrał kurtkę i chciał ruszyć po pomoc. Bała się zostać sama, upierała się, że pójdzie z nim. „Zostań, prosił. Masz chorą nogę, przemokniesz. To blisko, za piętnaście minut wrócę. Okryj się kocem i śpij”. Trzęsąc się ze strachu odmawiała cichutko zdrowaśki, chciała za nim biec. Nagle ktoś zastukał w okno samochodu, świecąc jej latarką w oczy. Struchlała, przestała oddychać. Drzwi otworzył mężczyzna, kazał jej wysiadać, nie opierać się. Jakoś się wygramoliła z auta, potknęła się.

Było ich dwóch. Młodszy, blondyn chwycił ją za ramię i prowadził kuśtykającą. Starszy, siwy, z latarką zabezpieczał tyły. Zaprowadzili ją do stojącego na poboczu samochodu. Zawieźli do jakiegoś baraku i ledwie żywą przesłuchiwali. Skąd jadą, dokąd, po co. Nazwisko, ile ma lat — nie miała przy sobie dokumentów. Zawsze nosiła w kieszonce spódnicy czterdzieści dolarów — na wszelki wypadek — wyciągnęła je. Zrewidowali ją. Jąkała się, prosiła, żeby ją puścili. Nie znaleźli tego, co szukali. Podwieźli ją do zakrętu, wypuścili w noc. Męża samochodu za zakrętem nie było. Świtało, przestał padać deszcz. Osłabła, przykucnęła pod drzewem na poboczu. Rozpłakała się półżywa z przejęcia. Nawet zaświeciło słonko, gdy z piskiem hamulców zahamował przy niej mąż. Mówił, że szukał jej dookoła jak obłąkany. Przepraszał, że ją samą zostawił, to był wielki błąd. Wrócili do Sydney, gdzie zawiózł ją do szpitala chorą z nocnych przeżyć. Nie opuszczał jej na krok. Wkrótce się okazało, że w okolicy wioski, do której wtedy jechali ukrywała się poszukiwana przez policję para przestępcza. W ich domu na wsi. Dostrzegła obcych, przestępców ich sąsiadka z buszu, zawiadomiła policję. Mieli „fart”, że im zabrakło wtedy paliwa, a ją specjalna ekipa policji przesłuchiwała i wrócili do Sydney.. Mogliby już nie mieć, czego więcej celebrować gdyby przestali żyć…

Burza

Odczuwam lęk przed burzą. Chowam się przed nią w najciemniejszych kątach domu, aby nie widzieć ognistych błyskawic spadających z przestworzy i nie słyszeć gromów gniewu strzelających piorunami z niebios. W dzieciństwie Tata mówił „nie bój się, blisko nas, na banku i wieży kościelnej są piorunochrony”. A trzy domy od nas, nocą, spalił się od pioruna drewniany domek stojący tuż przy banku. Ognista kula wpadła kiedyś do mieszkania moich rodziców mieszkających w bloku. Mama siedziała na fotelu tuż przy telewizorze. Tata siedział na stojącej przy przeciwległej ścianie kanapie. Poprosił Mamę, aby usiadła przy nim, bo ma za plecami gniazdko elektryczne. Ledwie zdążyła usiąść koło Taty rozległ się trzask w telewizorze. Smuga ognia objęła płomieniami gniazdko pozbawiając blok elektryczności. Mnie i brata napadła burza w szczerym polu. Miotała strzałami ognia, cięła deszczem, siała błyskawice na bezbronne, przerażone dzieci. W dorosłości przeżyłam wielką burzę na statku płynącym po morzu Północnym. Słupy ognia z wściekłością atakowały burtę okrętu, obijały się o luk, z sykiem tonęły w morskich głębinach. Huk, trzask porażał zmysły. Sama w kajucie przeżyłam wtedy sądny dzień. Siasi, w burzę, wtargnął piorun przez okno jadącego samochodu. Osmolił książkę z mapami Sydney. Uznał, że pomylił kierunek i wypadł ogniście przez okno po stronie pasażera. Moja ciocia mieszkająca na wsi wyszła na chwilę na schodki przed domem, żeby sprawdzić, czy zamknęła kurnik. Na drugim stopniu przysiadła, skuliła się w sobie i już nie wstała. Miała osmolone włosy przy uchu i zwęglony rękaw przy sukience. Piorun poraził Ją śmiertelnie. Zostawiła męża i trzech małych synów.

Tutaj piorunochronów się nie montuje. Zapytałam sąsiadkę zza płota, dlaczego, nie wiedziała nawet, co to jest. Chociaż i tutaj podczas burzy ludzie giną rażeni piorunem na ulicy, w buszu. W Sydney, w parku, w altanie, kobieta na urodzinowym party zginęła od pioruna sięgając po kanapkę. Reszta licznego towarzystwa wpadła w szok.

Czytałam, że dawno temu zakopywali porażonych ludzi pionowo w ziemi, aby z nich uszedł diabelski prąd. Zwykle nieszczęśnicy tak „ratowani” ginęli porażeni albo uduszeni.

Żywię wielki respekt, pokorę przed wyładowaniami natury. Jest w nich ogromna siła, jakaś potrzeba, porządek mnie nieznany. Nie do ujarzmienia, ani powstrzymania, nieziemska moc.

Pęd

Może by się tak na chwilę zatrzymać w tym pędzie na oślep? Usiąść, położyć się, spojrzeć na obłoki płynące spokojnie po niebie? Zastanowić się, pomyśleć, co musimy i za czym tak gonimy? Znaleźć w sobie sens życia i rozwiązanie na szerzące się wokół zło? Żyjąc musimy oddychać, jeść, kochać, bo bez miłości zaginie życie na ziemi. Musimy mieć dach nad głową, wodę i chleb. Albo z szałasu, czy namiotu oglądać nocą rozgwieżdżone niebo i coś w życiu musimy robić, żeby mieć, za co żyć. A na końcu musimy odejść z tej ziemi, każdy z nas.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 78.44
drukowana A5
Kolorowa
za 113.43