E-book
14.7
drukowana A5
54.47
Pamiętne wakacje

Bezpłatny fragment - Pamiętne wakacje


4
Objętość:
199 str.
ISBN:
978-83-8351-280-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.47

Książkę tę dedykuję moim siostrom: Annie, Katarzynie, Marzenie, Małgorzacie, Agnieszce, Justynie.


Rozdział pierwszy. Decyzja

Wakacje w tym roku to istna ruletka — albo cię pokropi, albo cię wysuszy. Jeśli świeci słońce, to towarzyszą mu czterdziestostopniowe upały, jak pada — to cały tydzień, a temperatura gwałtownie spada. Nie lubię tego, zwłaszcza teraz, kiedy nadszedł czas na urlop, a co za tym idzie — czas wyboru miejsca, gdzie zabiorę na wakacje swoje dzieci. Myślicie zapewne, co to za problem. A ja powiem wam, że dość duży. Po kilku miesiącach pracy w szalonym tempie życzyłabym sobie odpocząć. Bycie negocjatorem wyniszcza bardziej moją psychikę niż ciało, ale zdarza się, że i ono ma od czasu do czasu problem. Jakie to byłoby cudowne — odpoczynek… Wracając do decyzji — jadę sama z dwójką dzieci, wulkanami energii. Ja sama w wieku pięciu lat byłam w ciągłym ruchu, a w wieku jedenastu nie wiedziałam, jak się siedzi dłużej w jednym miejscu. Więc co się dziwić mojej dwójce — po kimś to musiały odziedziczyć. I jak tu można liczyć na spokój, kiedy uprzednio ich się o wakacjach poinformowało? Zawsze robię ten sam błąd… Sama jestem sobie winna, teraz muszę nastawić się na marudzenie, które będzie trwać do samego wyjazdu. Cała ja. Załakowo, wieś położona w województwie pomorskim, nieopodal Sierakowic, wydawała mi się idealnym miejscem do wypoczynku. Reklamowane w internecie domki, cisza i malownicze jezioro oraz bliskość do naszego miejsca zamieszkania przeważyły, decyzja zapadła — domek nad jeziorem w Załakowie, jedziemy.

— Mamo, gdzie jedziemy w te wakacje? — wyrecytował mój jedenastoletni syn.

— Myślę, że na domki. — Spoglądam na niego.

— Fajnie, to dopiero będzie wyjazd! A co tam jest w tych domkach? — odpowiedział, uśmiechając się do mnie i pocierając ręce, jak by mi chciał oświadczyć, że ma zamiar co nieco zbroić.

— Jak pojedziemy, to się przekonamy, synku. Dobrze wiesz, że sama nie wiem, co nas czeka — mówię mu i macham palcem, by zasugerować coś w rodzaju „nic z tego”.

— No dobrze, jak jest jezioro, to mi już więcej nic nie trzeba — zakomunikował, jednocześnie mrużąc oczy.

— To super! Cieszę się, że ci to wystarczy. — Szeroko się uśmiechnęłam. Mógł się domyślić, że nie nabiorę się na to jego czarowanie.

— No, już się nie mogę doczekać jutra! Będzie superancko! Mamo, ktoś puka do drzwi. Iść otworzyć?

— Jak możesz — poprosiłam i odwróciłam się do komputera. Chciała skończyć odpisywać na e-mail.

Po kilku sekundach oświadczył:

— Mamo, to pani Tereska. — Przewrócił oczami i oddalił się do swojego pokoju.

— Wiem, kochanie, niech wejdzie — odzywam się.

Zawsze wiem, kiedy przychodzi właśnie ona — nikt nie puka do moich drzwi, wszyscy zazwyczaj wędrują na dół, a jak już okaże się, że to do mnie, zawsze wołano, bym zeszła. Ogólnie nie jestem odludkiem i nie stronię od ludzi, ale tylko nieliczni odwiedzają mnie we własnym domu, tak jakoś wyszło. Tereska to taka moja dobra znajoma. Odkąd się poznałyśmy, spotykamy się regularnie, nie było dnia, żebyśmy nie piły wspólnie kawy.

— Hej, jesteś zajęta? — zapytała z progu.

— No nie aż tak, by nie wypić z tobą kawy! — Odwróciłam się w jej stronę.

— Myślałam, że się złościsz z powodu tego wyjazdu…

— Przestań! Ale nie powiem, powinnaś jednak do nas dołączyć — westchnęłam, obracając się na krześle.

— A wiesz co … ja to dla niego chciałam ten wyjazd, wiesz, że nie lubię nigdzie jeździć. Michał jedzie z ojcem, więc wiesz… — wyrecytowała jednym tchem, jednocześnie wchodząc do pokoju.

To taka dziwna historia z tym wyjazdem — jakby ojciec Michała chciał jej zrobić na złość, nagle zapragnął zabrać go w góry. Niech jedzie chłopak, niech korzysta, póki może. Po ich rozstaniu kontakty jej syna z ojcem nieomal ustały, więc nie mogłam mieć żadnej pretensji co do podjętej przez nią decyzji. Była też druga strona tego wyjazdu — obie wiedziałyśmy, że chłopak da mu popalić, z czego miałyśmy niemały ubaw. Wiedziałam też, że jest jej trochę głupio, że w ostatniej chwili tak wyszło… Postanowiłam sprawić, żeby już jej to nie męczyło.

— Tak, ty odludku, wiem. Nie przejmuj się, jutro jedziemy, później Ewa z Wojtkiem i ich córka Małgosia wpadną na grilla, jakoś to będzie. Zresztą, nikt nie mówił, że muszę tam siedzieć dłużej, niż chcę.

— No dobra, to super. Tak trochę to wyszło… wiem, że chciałaś, żebym pojechała, że ci na tym zależało… Zdasz mi relację z pobytu — tłumaczyła się z podjętej decyzji.

— Przestań już marudzić, niech on się nim zajmie, ja chętnie później posłucham, co on mu tam nawywijał. Znając twojego syna… Wiesz, ja twojemu byłemu to chyba nawet współczuję. Będziemy w kontakcie, telefony tam przecież działają, więc spodziewaj się moich ciągłych telefonów i marudzenia — odpowiadam stanowczo.

Obie się roześmiałyśmy.

— Wiesz co, zadzwonię jeszcze do kobiety wynajmującej by upewnić się, że możemy wziąć psa, nie bardzo mam z kim go tu zostawić, także wolałabym go zabrać ze sobą. — Dziwię się sobie samej, że jeszcze tego nie zrobiłam.

— No pewnie, od razu zapytaj, od której zaczyna się doba. A tak właściwie o której wyjeżdżacie? — zapytała mnie niepewnie.

— Nie wiem, około piętnastej, chwilę po. O ile wcześniej nie zwariuję od tego ciągłego wypytywania się, kiedy jedziemy, a ile jeszcze? — Przewróciłam oczami, naśladując swojego syna.

— No to jeszcze jutro zdążymy wypić kawę? — ucieszyła się i klasnęła z radości w ręce.

— No, tradycyjnie — zaśmiałam się, wyłączyłam komputer i chwyciłam za telefon leżący na parapecie.

— No to dzwoń! — oznajmiła Tereska.

— Czekaj, znajdę ją tu… Musiałam zapisać sobie numer, bo wiesz, jak to jest w moim przypadku… Dobra, dzwonimy. — Kilka razy kliknęłam w ekran telefonu.

Jeden sygnał, drugi, trzeci…

— Halo! — odezwała się kobieta, z którą rozmawiałam dzień wcześniej.

— Dzień dobry, z tej strony Justyna Białek, dzwonię, ponieważ mam kilka pytań co do pobytu u państwa… — wypowiedziałam, odrobinę zawstydzona.

— Tak, słucham. — Kobieta westchnęła cicho bez zbytniego entuzjazmu.

— Pytałam wcześniej o możliwość zabrania psa… — Nie dokończyłam, bo kobieta przerwałam mi w połowie zdania.

— Tak, może pani, oczywiście, niech go pani śmiało zabiera ze sobą. Pani ma u nas domek z widokiem na staw, prawda?

— Tak, dokładnie tak. Powie mi pani jeszcze, o której można przyjechać? Dzieci nie dają mi spokoju, już by najchętniej przyjechały. — W jej głosie szukałam zrozumienia.

— Wie pani co, myślę, że tak około szesnastej. O czternastej ten domek się zwalnia, tak że po czwartej będzie gotowy. Wiem, jak dzieci potrafią zamęczyć, moje robią to samo. Zawsze z mężem mówimy sobie, że nie będziemy wspominać dzieciakom o żadnym wyjeździe, dopiero godzinę przed — odpowiedziała, śmiejąc się z własnych słów.

— Dobrze, że wie pani, o co chodzi, dziękuję bardzo, zatem do zobaczenia jutro o szesnastej — odpowiedziałam z ulgą.

— Do zobaczenia! Przekona się pani, nie będziecie żałować — zapewniała.

— Dobrze, dziękuję. — Rozłączyłam się i nabrałam powietrza w płuca. Nie zdawałam sobie sprawy, że je wstrzymuję.

Nie lubię rozmawiać przez telefon, ta rozmowa wydawała mi się jakaś dziwna… Może nie tyle rozmowa, co ta kobieta.

— Jakaś dziwna ta babka — podzieliłam się z Teresą wrażeniem.

— A czemu tak sądzisz? Co w niej takiego dziwnego? Dlaczego tak mówisz? Zobaczysz, będzie super! Weźmiesz Franka ze sobą i problem z głowy, nie będziesz musiała nikogo prosić, by go nakarmił, więc w czym problem? — podsumowała Tereska, próbując bardziej mnie przekonać do tego pomysłu.

— No chociaż jedno na plus. Dobrze, że domek jest ogrodzony. Wypuszczę go i sobie polata, nie będę musiała się nim przejmować — powiedziałam, by jednocześnie próbowałam samą siebie przekonać.

— No widzisz, zapowiada się ekstra! Dzieciaki będą zadowolone! — Uśmiechnęła się na potwierdzenie wypowiedzianych słów.

— No ja to nie za bardzo… Tak się zastanawiam, kiedy ja odpocznę? Cały czas przebywamy ze sobą, muszę kiedyś pomyśleć tylko o sobie, ale jaka matka jest w stanie się na to porwać? Pamiętasz, jak pojechałam na weekend do Sopotu? Martwienie się, czy dom będzie stał, a oni będą cali, tak mi dało wypocząć, że przyjechałam gorzej umęczona po wczasach niż przed nimi. I do tego ogarniecie wszystkiego, co zastałam… — Westchnęłam, łapiąc się za głowę.

— Pamiętam to dobrze! — Roześmiała się. — Z drugiej strony z tą twoją pracą nie masz na to szans, nie myślałaś o zmianie? — stwierdziła stanowczo.

— Chętnie, nawet od zaraz, jeśli mi powiesz, gdzie mi tyle zapłacą. Poza tym mam nienormowany czas pracy, tego nigdzie indziej nie znajdę… — Trochę się zjeżyłam na te słowa.

— No tak — westchnęła. — To też racja, nie ma lekko.

— No nie, nikt nigdy nie mówił, że będzie lekko, ale pocieszam się tym, że inni mają gorzej.

Nie mogłam narzekać: miałam pracę, którą mogłam w większości wykonać w domu. Skoro zostałam sama z dziećmi, stało się to bardzo istotne — jedynie od spotkań ze waśnionymi stronami i wizyt w sądzie nie mogłam się wymigać. Głównie od prowadzonej przeze mnie rozmowy zależało, czy obie strony spotkają się na rozprawie. To nie jest proste — przygotowania zajmują mi dużo czasu, zazwyczaj wszyscy kłamią, ile wlezie, by móc ugrać dla siebie jak najwięcej. Najgorsze sprawy, które zostają w mojej psychice na dłużej, dotyczą przemocy. Badam je dogłębnie, wcielając się w panią detektyw zdeterminowaną, by osiągnąć cel, jakim jest ukaranie winnego — i to najsurowszą karą, jaka istnieje w kodeksie. Czasami podczas takich spotkań dochodzi do różnych scen, zdarzyły się nawet ataki agresji. Muszę w takich sytuacja zachowywać zimną krew i szybko reagować. Zostałam przeszkolona w zakresie samoobrony i udzielania pierwszej pomocy, ale jak do tej pory nie musiałam zbyt często z tego korzystać. Szczęście, bo wracanie do równowagi psychicznej po takich incydentach kosztuje mnie zawsze dużo czasu.

— O czym tak myślisz? — Usłyszałam głos Tereski.

— O pracy. Tak się zamyśliłam i wiesz, dupa ze mnie, a nie negocjator, coraz częściej pojawiają się myśli, by rzucić to w diabły… — Wspominałam sytuację, w której ona sama się znalazła.

— Mnie się wydaje, że ty powinnaś prowadzić jakieś biuro, może detektywistyczne? — rzuciła propozycję.

— Chyba masz rację — mruknęłam pod nosem, po chwili jednak nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. — W tym przypadku myślę, że jednak nie. Wyobrażasz to sobie? Ja śledzącą niewiernych pod oknami w jakiś krzakach. — Wciąż śmiałam się do rozpuku.

— No wiesz, co jak co, musiałabyś nabrać wprawy, ale jaką kasę byś zgarniała! — Dalej upierała się przy swoim.

Po raz kolejny wybuchłyśmy śmiechem. Takie od zawsze były nasze spotkania — odrobiny żartów nigdy nie mogło zabraknąć. Pogawędziłyśmy sobie w miarę możliwości, bo oczywiście dzieciaki na przemian wychodziły ze swoich pokoi, by spytać, ile godzin zostało do wyjazdu. Powiem wam, że niezbyt entuzjastycznie podchodziłam do tego wyjazdu, ale czego się nie robi dla dzieci… Posiedziałyśmy z godzinkę, bo tyle dały mi moje dzieci, po czym Tereska wróciła do domu.

Mimo że cholernie mi się nie chciało, musiałam przecież gdzieś zabrać moje szkraby, od tego są wakacje. Nie wchodziło w grę, by całe wakacje spędziły w domu i wyjeżdżały tylko na weekendy. One by mi na to nie pozwoliły.

Rozdział drugi. Przygotowania

— Mamo, ile jeszcze do wyjazdu? Chcemy już jechać! — obwieścił mój syn już chyba z setny raz. Chodził za mną krok w krok.

— Musicie poczekać, domek się jeszcze nie zwolnił, więc nie ma sensu jechać szybciej. Nie będziemy stać przed drzwiami i popędzać pani, która go w tym czasie sprząta. Spokojnie, jeszcze wam ten domek obrzydnie. Niech ta kobieta spokojnie zrobi, co ma zrobić — oznajmiłam podenerwowanym głosem.

— No dobra… — Mina mojej córki nie pozostawiała złudzeń, że nie jest zadowolona z mojej odpowiedzi. — Ale ja bym już chciała jechać… — dopowiedziała ściszonym głosem.

— Wiem, córeczko, troszkę cierpliwości, kochanie. — Posadziłam ją sobie na kolanach i przytuliłam.

— Nie przesadzaj, mamo, będzie dobrze, tylko z jeziora to nie wiem, czy będziemy wychodzić — krzyknął Mateusz.

Pakowałam resztę rzeczy uważnie, by niczego nie zapomnieć. Nie miałam ochoty wracać się z powodu braku ładowarki albo innych drobiazgów. Postanowiłam wziąć ze sobą książkę Kinga, może uda mi się coś jednak przeczytać. Od zawsze uwielbiam tego autora. Przypomniałam sobie, że nie poprosiłam o dokładny adres, który wbiję sobie w nawigację, by nie błądzić za bardzo. Cały ten wyjazd był organizowany na szybkiego: Teresa rzuciła pomysł, ja wystukałam oferty, później zadzwoniłam pod wpływem impulsu i z wrażenia pominęłam to, co najistotniejsze… Wysłałam wiadomość do wynajmującej i po minucie wiedziałam, gdzie jechać. Muszę przyznać, że to na końcu świata… Mam tylko nadzieję, że nawigacja będzie działać. Ekscytacja dzieciaków nie miała końca. Już? jeszcze długo? jedziemy czy nie? — towarzyszyły mi w tym dniu już od szóstej rano. Miałam dość, zanim jeszcze wyjechałam. Cieszyłam się, gdy usłyszałam ciche pukanie do drzwi. W końcu przyszło moje wybawienie.

— Cześć, jak tam? Gotowi do wyjazdu? — zapytała Tereska z uśmiechem na twarzy.

— Tak, Teresko, już od szóstej rano są gotowi. Ty wiesz, jak to jest, dzieciaki i wyjazd, wszystko kręci się tylko wokół niego. — Przetarłam rękami oczy, by ukazać swoje zmęczenie.

— O matko, współczuję ci. — Uśmiech nie schodził z jej twarzy.

— No ja sobie też… — Zakryłam buzię, by ukryć ziewnięcie.

Posiedziałyśmy sobie około godziny, rozważając różne aspekty pobytu. Widziałam, że Teresa jest trochę przygnębiona, zapewne nadal było jej głupio, że muszę jechać sama. Postanowiłam odegnać od niej te myśli.

— Będzie świetnie, Teresko. Dziś przyjadą jeszcze inni, posiedzimy sobie, pogadamy, będzie dobrze. — Wstałam i poklepałam ją po plecach.

— No pewnie, ale ty pamiętaj, jeśli będę dzwonić, masz odebrać, a jak będziesz musiała zostawić w domku telefon, to mnie uprzedź! — Spojrzała na mnie z rękoma na piersiach.

— Dobrze, jejku, ale ty jesteś przezorna! Jakoś dziwnie się zachowujesz, coś się stało?

— Nie, ale ty wiesz, jak to jest, ty sama z dziećmi w domku na odludziu… Nie chcę się martwić. — W jej słowach rozbrzmiała troska.

— W porządku, będę dawać znać, że żyję, spokojnie. Zresztą tam są sąsiedzi, sama słyszałaś, że wynajmują domek całorocznie, będę mogła się do nich zwrócić o pomoc, jakby co. Poza tym, o czym my tu dyskutujemy, co miałoby mi się niby tam stać? — Gapię się na nią, oczekując wyjaśnień.

— No racja, po prostu nie lubię, jak wyjeżdżasz — odpowiada stłumionym głosem.

— O, widzisz, tu cię mam! — Uniosłam brew.

— Nie przejmuj się, ja tylko tak mówię, wiesz, że czasami jazgoczę bez sensu — usprawiedliwiała się.

— To nie są żadne głupoty, Teresko, cieszę się, że chociaż ty się trochę o mnie martwisz. Nigdy nic nie wiadomo, przecież nikt mi nie da stuprocentowej gwarancji, że wszystko będzie cudownie. Mam nadzieję, że będzie okay, dzieciaki pokąpią się w jeziorze, pewnie szybko im się znudzi, już ja je znam. Pojechałabym do Łeby, ale to mnie będzie kosztować za dużo, nie tyle pieniędzy, co nerwów. Wiesz sama, jak to jest z naszymi chłopakami: wszystko moje, wszystko chcę. Wolę tego uniknąć — dodaję szybko, by mnie nie bombardowała kolejnymi wyrzutami sumienia.

— Nie musisz mi tłumaczyć, przecież mam tak jak ty z tym moim… — Westchnęła głośno.

— O, widzę, że wróciła moja dawna Tereska! Ty mi tu nie zwracaj uwagi, bo przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli — zarechotałam.

Jej mina była bezcenna — obie nieomal popłakaliśmy się ze śmiechu. Myślę, że lubię ją za to, że jest jednak bardzo podobna do mnie. Prosta, zwykła, niekonfliktowa kobieta. Tereska, kiedy stawiała pusty kubek do zlewu, jeszcze raz życzyła nam udanego pobytu i ulotniła się niczym duch.

Po długich przygotowaniach nadszedł czas pakowania bagaży do samochodu, piski i wrzaski musiały temu wtórować, moje dzieci nie potrafiły inaczej. To nie była długa podróż, bo zaledwie czterdziestominutowa, ale dość uciążliwa z powodu nieodpowiedzialnych kierowców. Trasa Lębork — Sierakowice nie należy do rewelacyjnych, a do tego zmagania córki z chorobą lokomocyjną od zawsze stanowiły dla mnie nie lada problem. Wyjechaliśmy z naszej rodzinnej wsi dziesięć minut po piętnastej, dziewięć minut później dotarliśmy do obrzeży Lęborka. Dziś ruch był względny, więc przemknęliśmy na rondzie na Sierakowice, dzieciaki zapatrzały się na stare kamienice usiane wzdłuż głównej ulicy jak drzewa w parku. Syna zaciekawiła jednostka wojskowa — dziwiłam się, że jeszcze został plac do ćwiczeń, i to bardzo dobrze utrzymany.

— Mamo, nasz Mikołaj tu chodzi ćwiczyć. — Wskazał palcem.

— Tak. — Kątem oka udało mi się spojrzeć w bok.

— Ja też pójdę do mundurówki — oświadczył mi syn.

— Świetnie. Pójdziesz, gdzie chcesz, na decyzję masz jeszcze czas — odpowiedziałam, uśmiechając się, bo ja już wiem, jak to z nim jest… Co dzień coś nowego.

— No tak — odpowiedział i po chwili wrócił do gry na telefonie.

Wyjechaliśmy z miasta, do samych Sierakowic nie było daleko, bo około trzydziestu minut. Droga nie należała do przyjemnych, bowiem to istny galimatias łuków obsadzonych po obu stronach drzewami. Ciągłe wyprzedzanie przez inne pojazdy przyprawiało mnie o dreszcze. Gdzie oni się tak śpieszą? Wyprzedzają, by zaraz przed kolejnym łukiem wdepnąć w hamulec… Gdzie w tym logika? — nie wiem. Bacznie przyglądałam się drodze, aż usłyszałam głos z nawigacji:

— Za sto metrów skręć w lewo — rozbrzmiał kobiecy, mechaniczny głos.

— Mamo, mamo, skręć w lewo, słyszysz?!

— Tak, to zdołałam usłyszeć, za to resztę komunikatu już zagłuszyliście! Cichutko, bo nic więcej nie usłyszę. I będziemy tak jeździć jeszcze z godzinę! — Nerwowo zabębniłam palcami w kierownice.

— Za pięćdziesiąt metrów skręć w prawo.

Komunikaty wydawane przez nawigację ciągnęły się od dobrych dwudziestu minut — skręć w prawo, skręć w lewo, już nie mogłam tego znieść! Działały mi na nerwy, do tego od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia, dochodził komunikat „brak połączenia”.

— Za sto metrów skręć w lewo, później, za pięćdziesiąt metrów, będziesz u celu.

Nareszcie! Zwolniłam, ponieważ nigdzie nie widziałam bocznej drogi. Gdzie ja tu mam zjechać?

— Nie ma żadnej drogi, co z tą nawigacją? — zaczęłam się denerwować.

Dzieciaki jęczały, nawigacja szwankowała, zaraz mnie coś strzeli! Kapliczka przy drodze — spojrzałam w lusterka i upewniwszy się, że mogę, zjechałam na pobocze. Stanęłam obok charakterystycznego punktu. Przypomniało mi się, że kobieta nakazała wjechać w drogę z kapliczką i krzyżem.

— Gdzie ty tu masz drogę? — pomyślałam, rozdrażniona.

Wysiadłam z samochodu, obeszłam kapliczkę, już podenerwowana. Dojrzałam w końcu wąską uliczkę, bo ulicą nie można było tego nazwać. Prowadziła w dół. Cudem można było ją dostrzec, bo gałęzie drzew bardzo ją zasłaniały. Powinni o to zadbać w pierwszej kolejności! Gdyby nie kapliczka, w życiu bym nie pomyślała, że tu jest droga! Wsiadłam do samochodu, ruszyliśmy. W tle nawigacja uparcie twierdziła, że już jestem u celu, którego jeszcze nie widziałam. Jechałam dalej. Na końcu drogi ujrzałam piętrowy budynek, nieopodal niego w lasku stał drewniany domek na małym pagórku. Prezentował się uroczo. Dom otaczały pola, na których złociły się łany zbóż i innych upraw. Stał w całkowitym odosobnieniu, kolejne domy wyłaniały się dopiero po intensywnym wpatrywaniu w horyzont. Nawet telewizję tam mieli — czyjś talerz satelitarny dumnie lśnił na słońcu. Nie będzie źle, naszła mnie myśl, nie ma co się martwić. Widoki, jakie się tu roztaczały, były naprawdę piękne. Zaszczekał pies i po chwili z domu wyszła kobieta mająca już swój wiek. Jej kroki były powolne, zapewne upał dawał się jej we wznak. Strasznie ciepło dziś, już nie pamiętam, kiedy tak było ostatnio.

— Dzień dobry — przywitałam się niepewnie, wbijając w nią wzrok.

— Dzień dobry. — Kobieta bacznie mi się przyglądała, lustrowała mnie wzrokiem od góry do dołu.– Pani dziś na szesnastą, tak? Domek nad stawem?

— Tak, zgadza się — przytaknęłam.

— No to musi pani pojechać troszkę dalej, okrąży pani tą polną drogą dom, będę pokazywać, gdzie jechać.

— Dobrze. — Zmarszczyłam brwi.

Jechałam wzdłuż drewnianego płotu. Nie pamiętałam już tego widoku, nikt już nie posiadał na mojej wsi takiego ogrodzenia.

Słyszałam, jak mówią, że na kaszubskich wsiach powiewa dawny urok, a teraz mogłam go doświadczyć. Podróż w czasie — tak, takie wyrażenie to świetne określenie tego uczucia.

Trochę się zdziwiłam, że nie jest to ten domek, który ujrzałam, bo wyglądał naprawdę uroczo, a poza tym właścicielka byłaby moją sąsiadką. Nieopodal stał też inny domek, byłoby mi odrobine raźniej, no ale postanowiłam się tym nie przejmować. Ten nasz zapewne też jest taki uroczy. Droga, którą jechałam, rozwidlała się. Jedna z odnóg prowadziła za dom gospodarza — skręciłam tam, gdy zauważyłam na niej właścicielkę. Widok nie bardzo mi odpowiadał. Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, to: co to ma być? Kobieta zaczęła machać ręką, nie wiem skąd się tam pojawiła, ale musiałam jechać, gdzie mi wskazywała. Nie miałam czasu się nad tym zastanowić, ale im dalej odjeżdżałam, tym mniej mi się tu podobało. Gospodyni stanęła, a moim oczom ukazał się kolejny domek, również postawiony na lekkim wzniesieniu. Zaparkowałam blisko niego.

— Mamo, to tu? — zapytał mnie niepewnie syn.

— Tak, myślę, że tak. W każdym razie tak nam każe jechać właścicielka. — Wzruszyłam ramionami.

— Nawet świetny ten domek! — Przez jego twarz przemknął uśmieszek.

— No, chyba nie najgorszy — skłamałam świadomie.

Musiałam skłamać, bo w głębi duszy byłam odrobinę przerażona otoczeniem. Nie zrobiło na mnie zbyt dobrego wrażenia, a mówi się, że to pierwsze jest najważniejsze. Postanowiłam jednak powstrzymać się od oceny, póki nie zobaczę samego lokum. Moim oczom ukazały się dwa domeczki, jeden z nich stał poniżej, drugi — na małym wzniesieniu. Nie jest źle, odetchnęłam z ulgą. Ładny, piętrowy, ogrodzony, stał sobie spokojnie pośród drzew, nie można było narzekać. Opis taki, jaki podała mi córka właścicielki.

I tu nastąpił zwrot akcji, bo okazało się, że domek, który wynajęłam, to nie ten, o którym myślałam. Kiedy kobieta uświadomiła mi, że nie w nim zamieszkamy, lecz w tym obok, mina mi zrzedła. Właścicielka podeszła do drzwi wejściowych i szybko je otworzyła, by wpuścić moje dzieci do środka. Niezła zagrywka, pomyślałam. Wepchnę dzieciaki do środka, to mamusia już nic nie będzie miała do powiedzenia.

— Tak wygląda w środku, zresztą, zobaczy sobie pani zaraz, ja muszę iść, mam jeszcze kilka przyjęć wczasowiczów i nie mam czasu. Jak o coś będzie chciała pani zapytać, to jestem w swoim domu. — Machnęła kilka razy rękoma w powietrzu, jakby chciała pokazać wszystko na raz.

— Przepraszam, ale zaszła chyba jakaś pomyłka… Wynajęłam domek z ogrodzeniem, taki był warunek. Mam psa. I co teraz mam z nim zrobić? — zaoponowałam stanowczo.

— Jak co? Weźmie go pani przywiąże. — Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, jakby moja wypowiedź ją uraziła.

— Jak to przywiąże, chyba pani żartuje? — zirytowałam się.

— Coś będzie musiała pani wymyślić, chyba sobie pani z tym poradzi — zakomunikowała. Ton jej głosu wskazywał, że rozmowę uznaje za zakończoną.

I to wszystko? Zdenerwowałam się. Z nerwów pulsowała mi żyłka na czole.

— Mam jeszcze jedno pytanie: dziś przyjedzie moja szwagierka z mężem, czy ma pani coś przeciw temu? Zostaną tylko na jedną noc — zapytałam, nie licząc na pozytywną odpowiedź.

— Jak pani to pasuje to nie — szybko wyrecytowała i jeszcze szybciej oddaliła się w kierunku swojego domu.

Stałam osłupiała, z psem na smyczy, na ganku do połowy pokrytym folią. Franek popatrzył tym swoim psim wzrokiem, merdając ogonem. Chciałam dodać jeszcze kilka uwag, no ale niestety nie miałam komu o nich powiedzieć. Kobieta zniknęła. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim, więc nie bardzo wiedziałam, jak to wszystko odebrać. Pies mocno szarpnął za smycz. Nie dziwiłam mu się, że chce pobiegać, źle znosił jazdę samochodem.

— No, Franiu, może masz rację, może nie będzie tak źle… — Westchnęłam. Chociaż on swoją obojętnością nie wyprowadzał mnie z równowagi.

Psina odpowiedziała mi intensywniejszym machaniem ogona.

— Mamo, chodź, zobacz, jak tu cudownie! — Entuzjazm syna nie poprawił mi samopoczucia, ale stwierdzenie, że jest cudnie, pozwoliło mi na pewną ulgę.

Wzięłam głęboki oddech i przekroczyłam próg domku.

— Mamo, ja śpię u góry, albo na tym dużym łóżku — oznajmiła nam Marcysia, która nie miała zamiaru ustępować.

Odpięłam psa ze smyczy i od razu zniknął w pokoju, w którym przebywał mój syn. Czas najwyższy rozejrzeć się w środku.

Wnętrze nie wyglądało tak źle, a gdy okazało się, że ciepłej wody nie zabraknie, postanowiłam się mniej przejmować. Korytarz i sufit wyłożone były boazerią prawdopodobnie pamietającą poprzedni ustrój. Domek posiadał dwa pokoje, kuchnię i łazienkę. Weszłam do jednego z pokoi. W rogu, naprzeciw dość dużego okna, ustawiono łóżko piętrowe oraz małą kanapę. Przygotowano nam zestaw świeżej pościeli. Oprócz kilku pajęczyn było tu czysto, ale dało się wyczuć stęchliznę, co — zważywszy, że na zewnątrz panował upał — zdawało się dziwne. Córka właścicielki mówiła mi, że domek jest oblegany i zwolni się przed południem, a z tego, co widzę, a raczej czuję, odnoszę całkiem inne wrażenie — jakby stał zamknięty aż do tej pory. Poszłam zobaczyć drugi pokój. Otworzyłam drzwi, które się zacinały. Pomieszczenie było większe, pod ścianą stało duże łoże małżeńskie, z obu stron ustawione zostały małe stoliczki z lampkami nocnymi. Tu również znajdowało się ogromne okno, za nim rozciągał się widok na staw. Był jeszcze regał, który nie bardzo tam pasował. Łazienka i kuchnia okazały się niewielkie, ale właściwie w niczym mi to nie przeszkadzało.

Kiedy dzieciaki zaczęły się rozpakowywać, a ja nie musiałam bacznie się im przyglądać, zrobiłam sobie kawę i wyszłam na zewnątrz. Jak już wspominałam, domek stał na małym pagórku. Niżej znajdował się staw, niestety bardzo zaniedbany. Kiedy oceniałam go z okna, wcale nie miałabym ochoty się kłócić, czy to na pewno staw — przytaknęłabym, gdyby ktoś uznał go za bajoro. Zbliżyłam się do brzegu, a moją uwagę przykuła kładka prowadząca na wysepkę, która znajdowała się mniej więcej na środku zbiornika. Stanęłam na pierwszej desce, jednak szybko zrezygnowałam z dalszej wędrówki. Starcze skrzypienie nie zachęcało do wędrówki, a wolałam nie ryzykować kąpieli w tej wodzie.

— Mamo, możemy iść do ciebie? — Usłyszałam głos syna. Zrobił minę jak kota ze Shreka, opanował ją do perfekcji.

— Tak, tylko uważajcie, żebyście się nie poślizgnęli na tych liściach! — Sama prawie pokonałam tę trasę na tyłku.

— No dobrze. Są tam ryby? Szkoda, że nie mam wędki. — Podrapał się po głowie jakby nie tylko jej zapomniał.

Staw był naprawdę wizualnie obskurny, a wystarczyłoby trochę nad nim popracować i byłby imponujący. Chyba nawet już kiedyś próbowali, bo widzę krzewy ozdobne na środku wysepki. Oczami wyobraźni wyobrażałam sobie na niej piękną altankę i kamienny grill. Ach, żeby to tylko było moje…

Spoglądanie na dzieci i ich uśmiechnięte buzie sprawiało, że obawy co do tego miejsca ustępowały — nie całkowicie, ale ustępowały. Szkraby były wesołe, a to bardzo mi się podobało. To im miało się podobać, to najważniejsze.

— Mogę zobaczyć, co tam jest? — Syn wskazał palcem kładkę, postawił już na niej nogę.

— Nie, synku, ta kładka ma więcej lat niż ty, nie wygląda na bezpieczną. Proszę, nie wchodź na nią, zresztą widzisz, że rosną tam tyko jakieś krzaki. Nic specjalnego… — Próbowałam odwieść go od tego pomysłu.

— Jejku, mamo, ale tu śmierdzi, coś musiało tam zdechnąć, fuj, jednak nie miałbym ochoty tam wchodzić. — Zatkał palcami nos. — Dlaczego tam tak cuchnie? — Cofnął się trzy kroki. — Będziemy mogli iść nad jezioro? Mamo, a w ogóle wiesz, gdzie ono jest? Nie widzę, żeby tu było jezioro, a pani mówiła, że jest blisko. Bardzo już byśmy chcieli iść się wykąpać! — Dreptał w miejscu, jakby mu się zachciało siku. Widziałam, że się niecierpliwi.

Spojrzałam w miejsce, na które wcześniej spoglądał mój syn. Miałam wrażenie, że coś się tam poruszyło — na dowód tego obok nas pojawił się rój much. To nie były zwykłe muchy, zdawały się ogromne. Krążyły jak sępy nad padliną, bzycząc jak mały akumulator. Obróciłam się do syna:

— Dobre pytanie, synku. Wypiję kawę i zadzwonię do tej kobiety, u której wynajęliśmy ten domek. Chodźmy stąd, te muchy to jakieś mutanty. Nie jestem w stanie dłużej wytrzymać w tym smrodzie. — Fetor naprawdę był nie do zniesienia.

— Pewnie, idziemy się rozpakować. Mamo, dzwoń do tej pani, my chcemy iść zobaczyć jezioro! — krzyknął, stanowczo sygnalizując, że nie przyjmuje żadnego sprzeciwu.

— Tak, synku, zaraz zadzwonię — odpowiedziałam szybko, żeby uniknąć niepotrzebnego dyskutowania.

Obróciłam się, muchy nadal latały nad wysepką, ich brzęk odbijał mi się echem w głowie, ohydztwo… Nagle poczułam się dziwnie… Wrażenie, że ktoś wlepia we mnie wzrok, stało się bardzo intensywne.

Nie chciałam nic mówić, ale dziwnie się czułam w pobliżu tego stawu, kilkakrotnie moje ciało przeszył lodowaty dreszcz mimo trzydziestu siedmiu stopni ciepła. Zastanawiałam się, jak to miejsce wygląda o zmroku. Miałam wrażenie, że emanuje z niego jakaś siła, niekoniecznie z tych dobrych. Staw otaczała cisza, którą tylko od czasu do czasu przerywało bulgotanie. I ten brzęk much — były ich tysiące. Chyba za dużo ostatnio czytam Kinga i doszukuję się we wszystkim jakiegoś mroku. Jednak wrażenia, że ktoś mnie obserwuje, nie mogłam się pozbyć. Pomyślałam o sąsiadach — to zapewne oni. Tak, to było moje wytłumaczenie tego stanu. Smród, jaki unosił się nad tym stawem, sprawiał, że ochota na kawę przeminęła szybciej, niż się pojawiła. Nie dopiłam jej, już nie byłam w stanie nic więcej przełknąć. Obróciłam się i zaczęłam wspinać na górkę do dzieci. Instynktownie obróciłam się kilka razy za siebie — cisza. Nic, co powinno wzbudzić moje podejrzenia, a jednak odczucie, że coś jest nie tak, pozostało. Postawiłam nogę na ganku i od progu doszły do mnie odgłosy sprzeczki.

— Mamo, a on mówił, że zaraz idziemy nad jezioro, mam już włożyć strój? — Niecierpliwiła się Marcysia trzymająca w ręku strój kąpielowy.

— Tak, możecie się przebrać, zaraz wyjdziemy. — Nie miałam żadnych argumentów, by zatrzymać ich jeszcze chwilę w domku, choć chciałam usiąść i odpocząć.

Wiedziałam, że jestem na straconej pozycji, więc nie próbowałam protestować, zresztą słońce dziś dawało popalić. Nie wiem, jaka obecnie panowała temperatura, ale powiedzenie, że wysoka, nie wydawało się wystarczające. Sięgnęłam po torebkę leżącą na ławce, bo musiałam się dowiedzieć, gdzie to jezioro się znajduje, zanim dzieciaki wyskoczą na zewnątrz. Na telefonie wybrałam odpowiedni numer i wcisnęłam zieloną słuchawkę. Sygnał zanikał, nie było szans na połączenie, musiałam wyjść na werandę.

— Halo? Tak, słucham? — Rozległ się nerwowy kobiecy głos.

— Dzień dobry, to znowu ja, Justyna Białek. Wie pani co, jesteśmy już w domku, dzieci chcą iść nad jezioro, ale ja tu nie widzę żadnego jeziora… — powiedziałam z pretensją.

— A mama nie powiedziała, jak iść? — Rozmówczyni zaczyna się denerwować.

— Spieszyła się, miała jeszcze jakichś gości, ogólnie dała nam klucze i szybko się oddaliła. Nie miałam sposobności z nią porozmawiać. Chciałam również zapytać o ogrodzenie dla psa, podkoloryzowała pani tę ofertę, mam nadzieję, że pani przyjedzie, chciałabym o tym porozmawiać. Nie ukrywam, że jestem trochę zniesmaczona… — Nie hamowałam złości.

— Rozumiem… to ja pani już tłumaczę, jak dojść nad jezioro, później powrócimy do wyjaśnień, mama musiała coś pomylić… Musicie iść do domu mamy, znajdziecie tam drogę, po obu jej stronach rosną brzozy, kawałeczek trzeba przejść tą drogą i zaraz jest jezioro, to naprawdę niedaleko. Znajdzie pani spokojnie to miejsce. — Starała się ukryć nerwy.

— Aha, dobrze, dziękuję bardzo. Chciałabym jeszcze wyjaśnić pewne kwestie… — Nie dawałam za wygraną.

— Ja również — przerwała mi w połowie zdania. — Jezioro jest piękne, woda czysta, nie jest głęboko… Spodoba się pani. Jak przyjadę, to przyjdę porozmawiać, proszę się nie denerwować, mama wprowadziła mnie w błąd, jeśli chodzi o domek. Muszę kończyć, odezwę się do pani, dobrze?

— No wie pani, tu nie ma ogrodzenia, a ja nie bardzo wiem, co teraz zrobić z psem… — Irytacja w moim głosie wzrosła.

— Rozumiem, bardzo przepraszam, nie wiem, co w tej chwili mam pani powiedzieć…

Rozłączyłam się, bo tłumaczenia zaczęły mnie po prostu denerwować. Nie za to mam tyle zapłacić. Nie chciałam wybuchnąć złością, ale uświadomiłam sobie, że jednak ze względu na dzieci zmuszona jestem pozostać w tym miejscu. Obróciłam się w chwili, w której moje pociechy stały już na baczność w drzwiach i przyglądały mi się wyczekująco.

— No dobrze, idziemy. Jak jesteście gotowi, zobaczymy to jezioro — odpowiedziałam, pełna nadziei na odpoczynek.

— Super, mamo! Ale my to już nie wyjdziemy dzisiaj z tej wody, strasznie dziś smoli to słonce

— Mamo, możemy wziąć piłkę? — poprosiła córcia.

— Tak, Marcysiu, weź też ręcznik, ja wam poniosę te rzeczy… — Złapałam się za głowę, gdy pomyślałam, czego to jeszcze nie wezmą.

— W którą stronę mamy iść? — Uniósł rękę i machał nią na przemian to w lewo, to w prawo.

— W stronę domu właścicielki… — Zerwałam się na równe nogi.

— To my już idziemy! — Wziął siostrę za rękę i ruszył przed siebie.

— Nie, poczekajcie, muszę wziąć Franka na smycz i zamknąć drzwi. Nie podoba mi się to podwórko… Czekajcie! — Przestraszyłam się tego, że mogą sobie coś zrobić.

Schyliłam się, by zapiąć smycz. Franek stał niespokojnie, wyciągnął głowę i nerwowo obwąchiwał ziemię wokół siebie. Cofając się z psem, zahaczyłam nogą o stelaż dużego hamaku — zabolało. Kto to postawił nieomal w samym przejściu? Muszę pamiętać to przesunąć. Czarna siatka z materiału intensywnie odbijała słońce. Odwróciłam się i wzrokiem lustrowałam okolicę.

— No dobra, mama, co tam robisz? Czekamy. — Popatrzyli na siebie.

— Czekajcie, już idę. Zobacz, koło czego musimy iść, trzeba uważać i patrzeć pod nogi! — odparłam nerwowo.

— Dobrze, mamo, no pospiesz się, chcemy się już kąpać! –Urwis zaczął z nudów popychać siostrę.

— Momencik, czasu mamy dużo. Jeszcze się wam to jezioro zdąży znudzić. — Popatrzałam na niego surowym wzrokiem, by potępić jego zachowanie.

Docisnęłam drzwi i siłowałam się chwilę, by je zamknąć. Franek zaczął się niecierpliwić.

— Już, Franiu, idziemy, spokojnie. — Spojrzałam na jego zadartą głowę.

Przekręciłam klucz i sprawdziłam, czy drzwi są zamknięte — udało się. Z ręcznikami przewieszonymi przez rękę i z piłką pod pachą ruszyłam za dziećmi, Franek nerwowo szarpał za smycz.

— A ty co, planujesz mi dziś rękę urwać? Nie bądź jak moje dzieci. Chociaż ty mógłbyś być grzeczny — rzuciłam gniewnie.

Popatrzył mi prosto w oczy i wyrwał do przodu.

— Mati, weź go, bo jak on cię widzi, to szaleje. Nie mam zamiaru się użerać jeszcze z nim. Nawet mnie słuchać nie chce. — Puściłam smycz trzymaną w ręku.

— Dobrze, mamo. — Wzrok miał zbolały.

Znajdowaliśmy się na tyłach domku. W jego pobliżu stała bardzo stara, waląca się szopa, zbudowana z desek. W pewnym momencie odniosłam wrażenie, że rozpadnie się przy najmniejszym podmuchu wiatru, runie jak domek z kart. Ten widok przypomniał mi dzieciństwo — nie przypuszczałam, że jeszcze gdzieś taką zobaczę. Wpatrywałam się w nią jak zahipnotyzowana, a przez głowę przetoczyła mi się fala wspomnień. Z transu wyrwał mnie syn.

— Mamo, co ty tam takiego widzisz? — Stanął obok mnie.

— W sumie to nic ciekawego, idźcie, nie schodźcie z drogi. Wszędzie wystają jakieś pordzewiałe pręty i cholera wie, co jeszcze.

Po drugiej stronie stał rząd wiat zasłaniany przez stare, reklamowe plandeki. Gdzieniegdzie dojrzeć można było rdzewiejące urządzenia rolnicze. Postrzępione plandeki sprawiały upiorne wrażenie. Znowu pomyślałam, jak to miejsce wygląda po zmroku. Wzdrygnęłam się na samą myśl.

— Chodź już, mamo! — Pokłady cierpliwości Matiego były już na wykończeniu.

Cały teren wokół tych dwóch domków wskazywał, że w tym miejscu do niedawna ktoś prowadził gospodarstwo, a jeden z kolejnych budynków tylko to potwierdzał. Niski, z rzędem okien, stał dumnie w zaroślach, wciśnięty pomiędzy wiaty z zawieszonymi starymi plandekami. Miejsce nie roztaczało uroku pięknego i zacisznego zakątka, nadającego się w sam raz na wypoczynek z dziećmi. Teren był po prostu obrzydliwy. Aż mi wstyd, że za chwilę przyjedzie Ewa z rodziną, a ja będę ich gościć w takim otoczeniu. Trudno, zrobię dobrą minę do zlej gry, nic innego mi nie pozostało. Wszędzie walały się zardzewiały metal, potłuczone szkło, stare gwoździe i inne przedmioty. Jedno jest pewne — już ja się rozmówię z tą kobietą, która obiecała mi gruszki na wierzbie, niech ją tylko zobaczę! Cieszyłam się, że nie opłaciłam pobytu z góry. Dzieciaki wesoło dreptały przed siebie, to mi wystarczyło, na tę chwilę oczywiście.

Stanęliśmy przy domu właścicielki. Rozejrzałam się wkoło i znalazłam drogę z brzozami. Niezbyt daleko, ale w takim upale takie przejście to nie lada wyczyn. Zawsze mogło być gorzej, powtarzałam sobie w duchu. Szliśmy około pięciuset metrów, kolejna ścieżka przecinała tę, którą szliśmy, z oddali dobiegały wesołe głosy — tak, to musiało być tu! Kroczyliśmy małą, wydeptaną przez ludzi ścieżką, aż ujrzeliśmy jezioro. Nie należało do tych ogromnych, ale okazało się dość ładne, otoczone drzewami. Jedna zaleta — pomyślałam. Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, dzieci wskoczyły do wody. Sama miałam ochotę to zrobić, ale pozostała kwestia psa, obawa że może się zerwać ze smyczy i uciec sprawiła że rozłożyłam koc i, trzymając go na smyczy, rozsiadłam się na małej, urokliwej plaży. Oprócz nas zauważyłam garstkę ludzi. Trochę się zdziwiłam, że pomimo upału jezioro nie było oblegane. Kiedy podnosiłam wzrok, unikali mojego spojrzenia. Zapatrzona w dzieci bawiące się w wodzie, próbowałam dociec, dlaczego wraz z przybyciem na miejsce zaczęły mnie nachodzić dziwne odczucia. Wrażenie, że wciąż ktoś nas obserwuje, czasami się nasilało, popadałam chyba w jakąś paranoję. Kiedy spoglądałam na ludzi, ci zaraz obracali głowy, szeptali coś do siebie. Jesteś tu obca, a to są miejscowi, co się dziwisz, że się patrzą — pomyślałam. Po prostu czuję czyjś wzrok na sobie i z całych sil próbuję pozbyć się tego odczucia, ale z góry jestem skazana na niepowodzenie. To nie wrażenie, że ktoś spojrzał kątem oka od czasu do czasu, tylko że patrzył cały czas. Franek intensywnie obwąchiwał skrawek plaży, którą miał do dyspozycji. Mimo upału powstrzymywał się od wejścia do wody, kilka razy dyskretnie się rozglądałam — trochę dziwne, że miejscowi tłumnie nie szturmowali tego jeziora… Może jest ich tu kilka?

Drrrryn, drrrryn… — rozległ się dźwięk mojego telefonu, a na wyświetlaczu ujrzałam numer Tereski. Odebrałam.

— Hej, i jak tam wasza rezydencja? — Teresa nie ukrywała ciekawości.

— A wiesz co, może być, chociaż przyznam, że to, o czym mówiła ta kobieta, która nam wynajmowała miejscówkę, mija się z prawdą. — Spojrzałam na dzieciaki w jeziorze.

— Jak to? Co jest? Opowiadaj!

W kilku zdaniach streściłam jej przyjazd i opisałam ową rezydencję, nie pomijając targających mną uczuć.

— Wiesz ty tak masz, bo nie lubisz obcych miejsc, twoja fantazja szaleje, ale co się dziwić, skoro z taką namiętnością czytasz te swoje horrory i kryminały, a już o tym twoim Kingu nawet nie wspomnę…

— Myślisz, że świruję? Ciekawa jestem, co powiesz, jak wyślę ci zdjęcia. Na samą myśl o tym, jak to miejsce może wyglądać po ciemku, włosy stają mi dęba. — Wzdrygnęłam się na samą myśl.

— Daj spokój, nakręcasz się. Świrnięta to ty jesteś od dawna — wycedziła. — To tylko pierwsze wrażenie, po prostu jesteś zła na te kobietę, co tak pięknie wszystko ci przedstawiła. Teraz patrzysz na coś innego i jesteś nabuzowana negatywnymi emocjami. Pamiętaj, macie wypocząć, należy się

— Sama nie wiem, po prostu mi się tu nie podoba i tyle — odburknęłam. — To jak podróż w czasie, tylko nie na domki, a na gospodarstwo dziadków. — Pomachałam synowi, który właśnie spoglądał w moją stronę.

— Ale to też świetna wycieczka, no co ty, nie lubisz wsi i jej klimatów? Stąd ten nastrój? Ach, ty i te twoje urojenia — westchnęła.

— I za to mnie lubisz, co? — odparłam. — Po prostu lepiej mam w domu, a taki barak, który jest niby domkiem, to mogę sobie na działce postawić… Dobrze, że jest jezioro…

— A pewnie, że tak… Niestety, z pobytem teraz już po fakcie, w chwili obecnej możesz nie znaleźć niczego nowego, jest sezon, gdzie te twoje dwa potworki? — zachichotała.

— W wodzie, nawet nie zdążyłam kawy wypić, nie było szans posiedzieć. Zresztą smród z tego stawu mi na to nie pozwolił. Ciekawa jestem, co tam na tej wysepce tak cuchnie, a przede wszystkim, dlaczego? Poważnie mówię, aż się dziwię, że właścicielka się tym nie zainteresowała. Myślę, że tam śmierdzi padliną, choć muszę przyznać, że nie pamiętam, czy kiedyś ją wąchałam. Tak się zastanawiam nad jedną kwestią… — Podparłam głowę ręką.

— Jaką? — zapytała z ciekawością.

— Skoro coś tam się rozkłada, to ktoś albo coś musiało to tam przywlec, pytanie tylko co? Jeszcze się okaże, że oprócz sąsiadów pół lasu przychodzi do tego domku… — Odruchowo spojrzałam w lewo, na las.

— Co masz na myśli?

— Może nie tyle co na myśli, ale zastanawiam się, co za zwierzę tam mieszka? I czy to coś jest niebezpieczne? Smród jest naprawdę niesamowity. Jeszcze będę miała towarzystwo jak lisy, dziki czy wilki. — Przecieram twarz.

— A wiesz, nie pomyślałam o tym. Rzeczywiście coś tam może siedzieć. Tylko mi nie mów, że w domku też tak śmierdzi.

— Nie, raczej nie, a tak szczerze to nie wiem, nie zdążyłam tego sprawdzić. Myślisz, że te moje dzieciaki dały mi jakąkolwiek szansę? — Ponownie spojrzałam na dzieci bawiące się w wodzie.

— Podejrzewam, że nie. Dasz radę, większość czasu i tak spędzicie nad tym jeziorem. Nie martw się na zapas, będzie dobrze. A o której przyjeżdża Ewa?

— Już powinni wyjeżdżać z domu, także za niecałą godzinkę będą. Całe szczęście, powiem ci, że najchętniej bym stąd dała nogę. Po prostu nie jest to szałowe miejsce… Szczerze jest mi niezręcznie zapraszać ich do tego luksusowego domku. — W dali ujrzałam przyczepę kempingową i przez chwilę zastanawiałam się, jak się w niej wypoczywa.

— Spokojnie, tak ci się tylko wydaje, za chwilę będziesz miała z kim posiedzieć. Oni ci te głupoty z głowy wybiją. Teraz już wpływu nie masz na nic, trudno, trafiła ci się oferta i tyle, następnym razem sprawdzisz porządnie.

— Dzisiaj tak, a później? Nawet nie chcę o tym myśleć. Nie wiem, jak ja tu wytrzymam kolejne nocki sama… — Myśl o przyczepie znowu pojawiła mi się w głowie.

— A później to będzie później, baw się, napij porządnie, daj sobie na luz. No dobra, niech ci będzie… Może uda mi się do was przyjechać, bo coś czuję, że uciekniesz — zakomunikowała.

— A wiesz co? Zapraszam serdecznie! Miej na uwadze, że jak nie przejedziesz, to dam nogę. — Roześmiałam się.

— Mamo, dasz Frania do wody? — odezwał się mój syn, przerywając naszą rozmowę.

— O, Mati szaleje. Słuchaj, nie będzie tak źle, głowa do góry, zadzwonię później, okay? — dorzuciła.

— No dobrze, Franek zaraz mi rękę urwie, spuszczę go z tej smyczy. Trochę się obawiam, bo jednak jest tu kilkoro ludzi, nie wiem, jak zareaguje na zaczepki… Kilka razy zdarzyło mi się, że podchodziły do niego dzieci, bo chciały pogłaskać… Dzieci tarmoszą go jak zabawkę, a rodzice nie reagują… Do moich dzieciaków jest przyzwyczajony, ale co do obcych, to nie dam sobie ręki uciąć. — Na dźwięk swojego imienia wtulił mi się pod pachę z ogonem sterczącym jak antena.

— No to też jego musisz pilnować. Dobra, ja kończę, bawcie się dobrze i udanej imprezy! Dasz znać, czy się udała?

— Dzięki, jesteśmy na łączach — odpowiedziałam.

— Jasne, pa — krzyknęła i rozłączyła się.

— Marcysia, nie tak daleko, Mati, wracaj tu, bliżej brzegu! — Musiałam ich co chwilkę upominać. I takie to moje wakacje… trzeba mieć oczy szeroko otwarte.

W wodzie siedzieli już od dobrych trzydziestu minut, czas wracać i przywitać gości.

— Mateusz, Marcysia, chodźcie, ciocia z wujkiem zaraz przyjadą. Jeszcze będzie czas na kąpiel — zawołałam z nadzieją, że nie będę się musiała prosić zbyt długo.

— Mama, ale niedawno przyszliśmy… — protestował mój syn, oddalając się od brzegu.

— Ale jeszcze przyjdziemy, przecież dopiero przyjechaliśmy… Będziemy mieli na kąpanie w jeziorze tyle czasu, że aż wam się odechce! — Mój ton stawał się błagalny.

— No dobra, niech będzie, ale jeszcze dziesięć minut — przytaknęła córcia, chcąca jakoś przedłużyć zabawę.

— Tylko dziesięć, bo nie zdążymy się jeszcze rozpakować i naszykować wszystkiego na grilla — ponaglam ją delikatnie, by zaraz nie wybuchł bunt.

Pozbierałam ubrania i otrzepałam z piasku. Takie to wakacje, gdzie cały czas trzeba patrzeć na dzieci, nawet chwila rozmowy staje się czasami sporym problemem. Kilka razy musiałam prosić o wyjście z wody, na dłuższą metę wiem, że długo nie wytrzymam. Na ławce obok siedział starszy mężczyzna i uważnie mi się przyglądał, więc postanowiłam się przywitać.

— Dzień dobry. — Uśmiechnęłam się.

— Dzień dobry. — Mężczyzna odwzajemnił uśmiech.

— Strasznie dziś ciepło — rzuciłam, by podtrzymać rozmowę.

— Tak. A pani z łobuzami tak przyjechała się wykąpać? — zapytał.

— Tak, zostaniemy na chwilę, mamy tu wynajęty domek. — Zajęłam miejsce obok staruszka.

— Tam? — Mężczyzna wskazał domki na przeciwnym brzegu jeziora.

— Nie, tu niedaleko, wie pan u… — Po raz kolejny mi przerwano.

— U Mulawowej? — Przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego.

— Tak, jej córka nam wynajęła — wyjaśniłam spokojnym głosem.

Mężczyzna znieruchomiał, nie spuszczał ze mnie wzroku, zaczął zachowywać się dziwnie. Wbił we mnie wzrok, jakbym mu zrobiła coś złego. Jego dobry humor się ulotnił, a twarz zmieniła wyraz.

— Kobieto, ty tam nie siedź, bierz swoje dzieciaki i wynoś się stamtąd! — Chwycił mnie za rękę i zaczął nią potrząsać.

— Ale… co pan robi?! O co panu chodzi? Dlaczego mam się wynosić? — Zdębiałam z wrażenia.

— Bierz dzieciaki, nie bądź tam. U nich się źle dzieje, ludzie gadają… — Nerwowo spoglądał na kobietę w wodzie.

— Ale o czym pan mówi?! — Byłam przerażona, na pierwszy rzut oka sympatyczny staruszek zaczął zachowywać się jak jakiś wariat.

— Tam ludzie znikają, kiedyś… — Nachyli się i ściszył głos.

— Niech pan wreszcie odpowie, co jest u tej kobiety? — ponaglałam go.

— Zło, tam jest zło! — wyszeptał, rozglądając się dookoła.

— Dlaczego pan mnie straszy, to nie jest zabawne!

— A kto tu mówi o zabawie, ja tylko radzę niech pani zabiera dzieciaki!

Dziwny grymas przebiegł przez jego twarz. Ściszył głos.

— Nic nie rozumiem, jakie zło? Nastraszył mnie pan, to teraz niech pan wyjaśni, o co chodzi! — Spoglądam wyczekująco.

— Tam giną ludzie, tam ciemność zabija, tak gadają ludzie, że diabeł tam ma swoją siedzibę… — Patrzy mi prosto w oczy, a na jego czole pojawiają się grube krople potu, jakby mówienie sprawiało mu ogromny wysiłek.

— Jaki diabeł, proszę sobie ze mnie nie żartować! — Za wszelką cenę chciałam się dowiedzieć, co ma na myśli.

— Uciekaj… Tylko tyle ci powiem… — W jego spojrzeniu dostrzegłam popłoch.

Do staruszka podeszła młoda kobieta, zaczęła głaskać go po ramieniu.

— Dziadku, przestań, nie wolno. Co ty wyprawiasz? — Stanęła za jego plecami.

— Przepraszam panią — spojrzała na mnie, mokre włosy oblepiły jej twarz — przepraszam, proszę go nie słuchać, dziadek jest chory, miesza mu się wszystko w głowie.

— Nie jestem! Ona musi się stamtąd wynosić… — Zawiesił głos.

— Cicho, dziadku, wszyscy na nas patrzą, przestań już! Pani niczego nie musi, przestań straszyć wszystkich tymi swoimi historyjkami! — Złapała go za ramię.

— Przepraszam, zabiorę go, proszę go nie słuchać. — Mówiąc to, szarpnęła go do góry.

— Ale o co chodzi? Niech pani nie szarpie tego człowieka, niech pan powie… — Byłam zdziwiona takim zachowaniem, nie mogłam patrzeć na to, jak ta małolata traktuje swojego dziadka.

— Mówię przecież, że bredzi. Zabieram go do domu, powinien wziąć leki, niech pani nie zwraca na niego uwagi. — Odwróciła się do mnie tyłem, straciłam z oczu staruszka na rzecz dość sporych damskich pośladków. Kobieta spojrzała na to, co robię. Zgromiła mnie wzrokiem, czym tylko potwierdziła moje obawy.

Obróciła się po raz kolejny i wzięła staruszka pod rękę, a potem szybkim krokiem udała się do samochodu. Starszy człowiek ledwo za nią nadążał. Obrócił się jeszcze raz w moją stronę. Poczułam do tej kobiety odrazę — przez jeden ulotny, szalony moment zastanawiam się, czy nie przyłożyć babsztylowi i nie uratować przed nią staruszka. Chciałam, by wszystko mi powiedział. Ale czas uciekał — zanim pojawił się impuls do działania, już ich nie było. Coś było uśpione w czarnej otchłani pamięci i czasu. Widziałam, jak mężczyzna rozpaczliwie chce powiedzieć coś więcej, ale kobieta ewidentnie nie chciała na to pozwolić, nieomal siłą wciągnęła go do samochodu. Przyglądałam mu się, zszokowana, jego szeroko otwarte oczy skrywały w sobie strach. Bałam się i to nie na żarty. W pewnym momencie pomyślałam, że ten człowiek zwariował, ale wyraz jego twarzy w samochodzie całkowicie temu zaprzeczył. Usiadłam na ławce i patrzałam w taflę jeziora, nie bardzo wiedząc, co się przed chwilą wydarzyło. Ten człowiek wyglądał na wystraszonego, na pewno był wystraszony, tylko co chciał mi przez to powiedzieć?

Niechętnie, ale w końcu dzieciaki wyszły z wody, Franek był wniebowzięty i z radości obsypał je piaskiem. Jeszcze tego było mi trzeba, dzieciaki zgrzytające zębami i ze skórą pomarszczoną jak u staruszków. Niestety wciąż miały siłę na pyskówkę. Wciąż w głowie rozbrzmiewały mi słowa staruszka. Otrząsnęłam się pod wpływem córki. Rozejrzałam się dookoła — ludzie napotykający mój wzrok spuszczali głowy w pośpiechu, w pewnym momencie miałam ochotę wrzasnąć: „O co tu chodzi, do cholery?!”. Musiałam się jednak opanować. Co za dziwaczni ludzie!

— Franek, nie wolno tak — rzuciłam w stronę psa.

— Mamo, on się cieszy, nie widzisz? — upomniała mnie córka. — To tylko piesek, to dobrze, że się cieszy, prawda?

— No niech będzie, że prawda. Widzę również, że oprócz kąpieli przyda się wam jeszcze prysznic. W jeziorze się namoczyliście, a w domku się umyjecie. — Pokiwałam głową z niedowierzania.

— Nie zaszkodzi. Kto pierwszy, ten lepszy — Mati uwielbiał przedrzeźniać się ze swoją siostrą — kto ostatni, to łamaga!

— Ja będę pierwsza! — buntowała się mała.

— Możesz tylko pomarzyć, krasnalu, za krótkie masz nogi, ha ha, ha — Jak zwykle musiał jej dokuczyć.

— Sam jesteś mały — wrzasnęła, a w jej oczach pojawiły się pierwsze łzy.

— Uważaj, bo zaraz się rozbeczysz, maluchu — nie odpuszczał jej Mateusz.

— Dość tego! — zareagowałam. — Możecie w końcu przestać choć na cholerną chwilę? — Obdarowałam ich gniewnym spojrzeniem.

Dogryzanie sobie to ulubione zajęcie moich dzieci. Człowiek nie może nawet chwile pomyśleć. Cecha rozpoznawcza moich dzieciaków — rywalizacja o wszystkich i o wszystko, nawet o kolory żelków w paczce. Byłam podenerwowana, rozmowa ze staruszkiem wyprowadziła mnie z równowagi. Miałam ogromną ochotę zadzwonić do wynajmującej i zażądać natychmiastowego przyjazdu i wyjaśnień — najpierw co do domku, który okazał się jak z horroru, a potem tej dziwnej aury. Pytań z każdą chwilą pojawiło się więcej. Nie lubiłam takich sytuacji. Najpierw musiałam zażegnać toczący się konflikt, później pomyślę o tej całej sytuacji.

— A to ja mam klucz, także uspokójcie się, bo i tak nigdzie nie wejdziecie. — Postanowiłam przerwać te awanturę, wymachując nim w powietrzu.

— Dobra, mama wygrywa. — Niechętnie się poddał.

Ruszyliśmy w drogę powrotną, obracając się za siebie. Dostrzegłam w krzakach ruch i przeszedł mnie dreszcz. Drzewami zaczął poruszać wiatr. Tak, to wiatr, nic więcej! Tylko że po moim spojrzeniu przestał tak nagle wiać… i to nieznośne uczucie, że ktoś nas obserwuje…

— Znowu fantazjujesz, to tylko powiew wiatru — upomniałam się na głos.

Dziesięć minut później stałam wraz z dziećmi pod drzwiami naszego zacnego domku.

— Poczekajcie, już wam otwieram. Zdejmijcie w łazience te mokre stroje i załóżcie coś suchego — informuje krótko.

— Dobra — przytaknął mój zadziorny syn i wepchnął się pierwszy do łazienki.

— Mamo, ale ja chciałam pierwsza, jestem dziewczynką, a dziewczyny wchodzą pierwsze! — obruszyła się moja mała księżniczka.

— Masz rację, ale nic nie poradzę, siłą go stamtąd nie wyciągnę. — Uklękłam, by ją przytulić.

— No dobra, niech będzie, idę do pokoju, ale dziś ja śpię u góry!

— Tak jest, a ja razem z tobą! — Zastanawiałam się, jak ja tam wejdę.

— Nie możesz, jesteś za duża, spadniemy na Matiego! — Nadęła policzki jak chomik.

— Myślisz? — odpowiedziałam, powstrzymując się od śmiechu.

— No, jeszcze go ugnieciemy! — W jej słowach zabrzmiała powaga.

— Nie będzie tak źle, zostawimy to duże łóżko cioci i wujkowi, a później się przeniesiemy do tamtego pokoju, dobrze? — Wskazuję na pokój naprzeciw.

— Ale jak ubijemy mi brata? — zastanawiała się.

— Nie mówi się „ubijemy”, tylko „zabijemy”, ale nie martw się, łóżko jest solidne, nic się nie stanie. — Wciąż powstrzymywałam się od wybuchu śmiechu, bo bardzo rozbawił mnie jej komentarz.

Nigdy nie mogłam zaznać chociażby pięć minut spokoju, wiecznie kłócenie się o byle co. Mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale nie sądzę, nie z tymi dzieciakami. Wyszłam na ganek, by ustawić na nim wszystkie buty. Z łazienki wyskoczyła moja większa pociecha i podbiegła do hamaku umieszczonego z boku. Ten dzieciak nigdy się nie męczył, sypał propozycjami zabaw jak z rękawa, człowiek żywioł.

— Mamo, a co to? Kiedy to zrobiłaś? Całkiem fajnie to wygląda, a skąd miałaś jarzębinę? — Stanął jak wryty, drapiąc się po swojej gęstej czuprynie.

— Co takiego, synku? O czym ty mówisz? — Podeszłam do niego, by móc zobaczyć, co go tak urzekło.

Jarzębina rosła koło jeziora, jestem tego pewna, bo ją mijaliśmy po drodze, za to w najbliższym otoczeniu domku nie rosła, byłam tego pewna.

— No to zobacz sama, nawet ładne. Podoba mi się to. — Przywołał mnie bliżej skinieniem.

Przybliżyłam się. Na hamaku ktoś poukładał krzyż zrobiony z kamyków i korali jarzębiny. Przeraziłam się, bo byłam pewna, że jak opuszczaliśmy domek, na tym hamaku niczego nie było. Widziałam go przed pójściem nad jezioro, ktoś go jeszcze przesunął, nie podobało mi się to. Ktoś pod naszą nieobecność przebywał w pobliżu naszego domku — to niedopuszczalne, nie miałam zamiaru tak tego zostawić! Co to za idiotyczny żart?! Co to ma znaczyć, ten krzyż? Musiałam się uspokoić, nie chciałam przestraszyć syna, wystarczyło, że sama się bałam. Musiałam koniecznie zadzwonić do tej kobiety! To już nie było zabawne!

— Mamo, mogę to zepsuć? Chciałbym położyć się na tym hamaku. Co z tym zrobić? — Obrócił się, by zobaczyć moją reakcję.

— Tak, możesz to zepsuć — przytaknęłam, jednocześnie próbując ukryć zdenerwowanie, jakie wywołało we mnie znalezisko.

Nie chciałam dłużej na to patrzeć, przerażał mnie ten krzyż, a niewiedza, kto i po co to zrobił, zwielokrotniała mój strach. Pomyślałam nawet o sąsiadach, ale to niemożliwe, by dwoje starszych ludzi bawiło się w coś takiego! A tak właściwie to jeszcze ich nie widziałam, ciekawe, kim są ci ludzie? Skoro oni mieszkają tu cały rok, to twierdzenie tego staruszka nie mogło być prawdą. To niemożliwe, żeby działo się tu coś złego, skoro oni wciąż tu mieszkają. Może mu się naprawdę coś w głowie pomieszało, do młodych to on nie należał. Jego umysł miał już prawo płatać mu figle.

— Co mam tak właściwie z tym zrobić? Nie będę tego przenosił na ziemię, mamo, zajmie mi to wieki — marudził, zdezorientowany.

— Zgarnij to na szufelkę i wyrzuć do kosza! — Odwróciłam się szybko, nie chciałam na to patrzeć.

— A nie będziesz zła? Wiesz, mamo, daj telefon, zrobię zdjęcie — proponuje.

Pomyślałam, że to dobry pomysł, wyślę je wynajmującej i zapytam, co to ma znaczyć. Swoją drogą, ciekawa jestem, czy ma świadomość, co mówią miejscowi. Jaka to może być historia? Nie było nic w wiadomościach, że w okolicach Sierakowic coś się działo, a żyjemy w czasach portali społecznościowych i ludzie dosłownie wszystko wrzucają do sieci. Ja ostatnio nie natrafiłam na żadne newsy z tego regionu. Przecież mieszkam niedaleko, coś by na pewno do mnie dotarło. Chyba nie mam się naprawdę czym przejmować, ale nie zmienia to faktu, że ktoś się tu zabawia naszym kosztem. Niech się tylko dowiem, kim jest dowcipniś…

— Mamo, o czym tak myślisz? Jesteś zła?

Spuszcza wzrok i drapię się po kolanie.

— Dlaczego mam być zła? — zapytałam, otrząsnąwszy się z zamyślenia.

— Trochę się nad tym, mamo, napracowałaś, nie będzie ci przykro? — Znowu popatrzał na mnie.

— Nie, nie będzie — zapewniłam.

W głębi duszy nie chciałam, by to tu nadal leżało, niech zniknie jak najszybciej.

— No dobra, to lecę po szufelkę. — Wspiął się na mały pagórek i zniknął za drzwiami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.47