E-book
4.41
drukowana A5
36.04
Pamiętam Cię

Bezpłatny fragment - Pamiętam Cię

część druga

Objętość:
190 str.
ISBN:
978-83-8324-674-1
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 36.04

Z podziękowaniem dla mojej Mamy, która pozostawiła w tej historii cząstkę siebie.
1964—2021

Ludzie zaskakują nas wtedy, kiedy najbardziej się do nich przywiązujemy.

Rozdział 1

Aaron

— Dzisiaj był trudny dzień. — Spojrzałem w morze.

— Chcesz o tym porozmawiać? — spytał Emanuel.

— Nie. — Zerknąłem na niego ukradkiem, wyraźnie słysząc bicie mojego serca. — Nie wydaje mi się, bym chciał o tym rozmawiać, choć się staram.

— W porządku — przerwał mi, po czym podszedł i usiadł obok. Następnie mnie przytulił.

— Co robisz?

— Nic wielkiego — odpowiedział Emanuel, wpatrując się w moją twarz. — Po prostu wiem, jak to jest mieć ciężki dzień. — Uśmiechnął się, a ja odwzajemniłem gest. — Podczas tych dni nie mówię dużo. Zresztą nie jestem dobry w mówieniu o troskach.

— Ja chyba też nie. — Westchnąłem. — Wiem jednak, że trudne dni są znacznie łatwiejsze, gdy wiesz, że masz obok kogoś bliskiego. A ja mam ciebie.

— Mam taką nadzieję, że zawsze będę dla ciebie oparciem.

— Każdego dnia dziękuję za to, że jesteś — wyznałem.

Oparłem głowę o jego ramię. Potem patrzyliśmy na zachodzące słońce i spokojne morze. Nagle wszystko stało się takie ciemne i zimne, a ta cisza przerażająca.

Rozdział 2

Jonathan

— Twoja historia wywołała ogromne poruszenie. Nie spodziewałam się takiego odzewu ze strony społeczeństwa — powiedziała Adriana Moss, dziennikarka, która zainteresowała się moją sprawą.

— Rozumiem. Więc to się dzieje na świecie.

— Masz jeszcze coś do dodania? — Spojrzała na mnie ozięble.

— Dlaczego miałbym mieć? Nie mam nic więcej do powiedzenia. Jestem winny.

— Można ci współczuć niektórych rozdziałów życia znajdujących się w książce. — Uśmiechnęła się ironicznie.

— Jedni uważają, że kryminaliści nie zasługują na zrozumienie, a drudzy twierdzą, że mieli trudne życie. Bazując na danych statystycznych, osiemdziesiąt pięć procent seryjnych morderców było maltretowanych w dzieciństwie. Tak mówi większość ekspertów… — Zamyśliłem się, a potem ciągnąłem wypowiedź: — Jestem tu zamknięty. Fakt, że tu jestem, spowodował wiele problemów. To niewiarygodne. Wiesz, czego jestem ciekawy, czy naprawdę wierzysz w to, co ci mówię?

— A czy to ważne? — spytała. — To, co mi do tej pory powiedziałeś, z twojej perspektywy wydaje się prawdziwe. Zresztą, nie mnie oceniać twoje słowa.

— Wciąż jednak chciałbym usłyszeć odpowiedź.

— Jako reporterka zrozumiałam, że ludzie dzielą się na wiele grup. Niektórzy z nich nigdy nie powinni byli się urodzić. To pewne. — Popatrzyła na mnie. — W każdym razie, po tym całym zamieszaniu twoja książka sprzedaje się bardzo dobrze. Skończymy na dzisiaj. Mam coś jeszcze do załatwienia.

— Co takiego? — spytałem.

— Masz syna. Interesuje mnie dziecko psychopaty. Obserwuję tego mężczyznę. Jest utalentowany, waleczny i tajemniczy. Podobny do ciebie, a jednak tak różny. A może nie? Chciałabym ujawnić jego twarz. Co ty na to? Ciekawi mnie reakcja społeczeństwa. Na pierwszy rzut oka może wyglądać, że jest ono prawe, lecz tak naprawdę jest płytkie. Też jestem częścią tego płytkiego społeczeństwa. — Odwróciła wzrok. — Ciekawi mnie reakcja ludzi na wiadomość, że potwór ma dziecko. Czy go odrzucą, a może przygarną? Możliwe, że znienawidzą za twoje morderstwa i wyklną go ze społeczeństwa? Tyle pytań mnie gnębi — przyznała. — Czy ujawnienie tej przystojnej twarzy nie stanowi przekroczenia jakichś granic moralnych? — Wstała. — Pójdę już.

Ruszyła do wyjścia. Zatrzymała się, aby strażnik więzienny jej otworzył.

— Nikczemność nie przychodzi sama z siebie. Nikczemność płynie w twojej krwi — powiedziałem do tej nędznej karykatury kobiety.

Spostrzegłem, jak się uśmiechnęła. Opuściła salę, a ja pomyślałem, że z przyjemnością zostałbym z nią sam na sam. Nawet nie wiedziała, jakie ma szczęście, że mam na nadgarstkach kajdany.

— Wstań — rozkazał mi strażnik.

— Spokojnie — odezwał się wartownik. — Do Jonathana trzeba mieć podejście. Zresztą do każdego osadzonego trzeba…

— Filip, jak chcesz to się nim zajmij — burknął.

— Dobrze, Dan. Odprowadzę go do celi. Idziemy.

Wyszliśmy z pomieszczenia.

— Dzisiejsze powietrze jest jakieś inne. Czyżbyśmy mieli gości? — spytałem.

— Wcześniej było kilku odwiedzających — powiedział mężczyzna. — Obejrzałeś film, który ci dałem?

— Już dawno nie oglądałem tak dobrego filmu — przyznałem. — Gdy się skończył, jeszcze bardziej tęskniłem za rodziną.

Kiedy znaleźliśmy się pod celą, popatrzyłem na to małe, ciasne miejsce.

— Jestem przyzwyczajony do takich ponurych pomieszczeń — powiedziałem.

— Szkoda, że nie masz kogoś bliskiego, kto mógłby cię odwiedzać w więzieniu.

— Może mam, a może nie. — Spojrzałem na wartownika. — Pocieszam się, że prawie codziennie otrzymuję listy.

— Tak, dużo osób zaczęło do ciebie pisać, odkąd wyszła książka.

— Listy dla Jonathana Mudgetta. — Podszedł do nas mężczyzna rozwożący paczki dla skazańców. — Proszę.

Strażnik więzienny wziął listy. Następnie rozkuł mnie i kazał wejść do celi, zimniejszej niż ta piwnica, w której na wiele długich lat zamknąłem matkę. Kiedy znalazłem się w środku, podał mi listy. Uchwyciłem je w dłonie.

— Pewnie mój chłopak napisał.

— Emanuel? — spytał.

— Moje drugie dziecko.

— A, mówisz o tym chłopaku, który pisze do ciebie, odkąd cię tu przenieśli ze szpitala.

Skinąłem głową.

— Mój drugi syn. Ten dureń jest taki jak ja. Jest dobrym myśliwym, ale nie potrafi się przystosować do środowiska, w którym żyje. I jest ta kobieta, która ma zimne dłonie, ale serce płomienne, dlatego rozum jest pusty. Niczego nie rozumie i pewnie nigdy nie odnajdzie własnej drogi do szczęścia, tylko będzie ślepo podążać za mną. — Omiotłem wzrokiem celę. — Najważniejszy jest mój najstarszy syn. Emanuel jest dobrym i pojętym dzieckiem. Wiesz, kiedy zabierałem go do siebie do domu, nie chciał kłaść się spać, jeśli nie było mnie w pobliżu. Zawsze martwił się, gdy wracałem późno. Kiedy otwierałem drzwi, stał już w pokoju. Patrzył na mnie tym przenikliwym spojrzeniem. On wiedział już w wieku dziesięciu lat, kim jest jego ojciec. — Opuściłem głowę. — Tęsknię za tą uroczą twarzyczką. Co sądzisz? Mój syn jest dobrym dzieckiem, prawda? Ciekawe, czy dobrze się odżywia, wysypia. Czy w końcu uwolnił się od tego beznadziejnego chłopaka.

— Tak. To dobry dzieciak — przyznał wartownik.

Kiedy zamknął celę, usłyszałem, jak rozmawiał ze strażnikiem więziennym.

— On ma dwójkę dzieci? — spytał.

— Nie. Jednego syna. Ten drugi to tylko sierota, który się nim zafascynował. Traktuje go jak ojca, a ten go jak syna.

— To chore.

— Wiem. Jonathan w tym drugim chłopaku odnajduje namiastkę syna. Biologiczny dzieciak nie utrzymuje z nim kontaktu, odkąd opowiedział o jego zbrodniach przed sądem — wyjaśnił Philip.

— Podobno sam też dopuścił się paru niegodziwych czynów. Przymknięto na to oko, bo pomógł im go schwytać — oznajmił Dan.

Uśmiechnąłem się.

— Naprawdę moje drugie dziecko jest durniem — oświadczyłem, otwierając list od niego.

Patrzyła na mnie z tym uśmieszkiem. Po chwili wyciągnęła z torby dyktafon, a kiedy go włączyła, usłyszałem głos syna:

„ — Ta książka nie jest niczym więcej, jak jego trofeum. Mój ojciec nie jest człowiekiem. To psychopata nieodczuwający żadnych emocji. Morderca taki jak on nawet nie wie, co to skrucha.

— Twoim zdaniem Jonathan odczuwa miłość rodzicielską?

— Nie.”

Nastała cisza.

— Nadal traktujesz go jak syna po tym, jak cię zdradził? Naprawdę oddasz mu wszystkie pieniądze ze sprzedaży książki? Nie wiem, dlaczego to robisz, skoro on nie chce cię znać. Odwrócił się od ciebie, a z tego, co mi powiedział, wynika, że jest gotów…

— W ogóle nie znasz mojego syna — wtrąciłem. — Wszyscy, którzy są w jego otoczeniu, to bezużyteczne śmieci. On jeszcze nie odnalazł siebie, dlatego potrzebuje mnie.

— Wiedziałeś, że niektórzy chcą dowieść…

— Co u niego słychać? — spytałem.

— Nie jest szczęśliwy, co najwyżej stara się urządzić wszystko tak, aby nie czuć się bardzo nieszczęśliwym — powiedziała. — Pracuje. Pomaga ludziom, którzy doświadczyli przemocy. Odwiedza w domu opieki męża twojej ostatniej ofiary, której osobiście poderżnął gardło. Chodzi do matki do szpitala psychiatrycznego oraz próbuje naprawić relacje z mężczyzną, który go wychowywał przed twoim pojawieniem się. Spotyka się z Aaronem i może liczyć na przyjaciół. Poza tym uczęszcza na terapię do kobiety, którą kazałeś zabić.

— Wystarczy.

— Sam chciałeś wiedzieć, co dzieje się w życiu twojego dziecka.

— Otacza się nieudacznikami.

— Ma rodzinę — rzekła.

— Powodzenie jednego dnia ustępuje miejsca trosce innego dnia — powiedziałem.

— Czy ty w ogóle odczuwasz miłość rodzicielską? — spytała.

Uśmiechnąłem się do niej.

Rozdział 3

Emanuel

Stałem obok i przysłuchiwałem się rozmowie psychiatrów.

— Psychiatra zajmuje się szukaniem odpowiedzi na egzystencjonalną pustkę — powiedział doktor Neil Saadi w kierunku długonogiej blondynki. — Coraz więcej pacjentów uskarża się na poczucie życiowej próżni…

— Nie zapominajmy, że jest synem psychopaty, a nie zwykłym pacjentem.

— Doktor Carlo, naszym zadaniem jest mu pomóc, a nie doprowadzić do…

— Chciałabym, aby ktoś odbudował jego ciało i ożywił duszę — wtrąciła Stephanie Lang. — Niestety nie mogę podjąć się dalszej opieki nad pacjentem, bo traktuję go…

— Możemy już iść. — Podszedłem do nich. — Chodźmy już stąd.

— Dobrze. — Terapeutka zwróciła się w kierunku doktora Saadi. — Mam nadzieję, że zostawiam go w dobrych rękach.

— Proszę się nie martwić. Nie dam skrzywdzić tego młodego człowieka. — Mężczyzna skinął głową w moją stronę.

Kiedy Stephanie podeszła do mnie, ruszyliśmy z miejsca. Podążaliśmy wąskimi korytarzami.

— Zanim wyjdziemy, skorzystam z toalety — oznajmiła.

Oparłem się o ścianę i wtedy niechcący podsłuchałem rozmowę dwóch mężczyzn:

— Znów przesłuchiwali syna tego świra? — spytał ten, który stał do mnie tyłem.

— Tak. Pomagam doktor Carli Wolpe w znalezieniu dowodów potwierdzających, że chłopak ma tak samo chore popędy jak ojciec.

— I jak wam idzie?

— Opornie — odpowiedział.

— Czasem ofiary są same sobie winne.

— Masz rację. Ta ostatnia dobrowolnie weszła do jego samochodu. Zaufała obcej osobie — powiedział mężczyzna pracujący dla psychiatry.

— Myślę, że masz złe informacje — wtrąciłem.

— Co? — spytał podwładny kobiety.

— To nie tak, że ofiara weszła do samochodu mordercy dobrowolnie. Była w drodze do domu. Została wciągnięta siłą, gdy czekała na męża. Zmuszono ją, by wsiadła. Niestety, ludzie uwielbiają koloryzować. Wszyscy mówią o tym tak, jakby to była prawda, ale ofiara była osobą, która nigdy nie wsiadłaby do obcego auta. Więc jeśli kiedyś będziesz miał okazję porozmawiać o tej sprawie z kimś innym niż z tym żółtodziobem, upewnij się, że mówisz prawdę. Jeśli honor ofiary zostałby w ten sposób zniszczony, byłoby to niesamowicie bolesne dla jej rodziny.

— Emanuelu, chodźmy. — Stephanie stanęła przy mnie.

— Przedstawię się. Jestem Emanuel Sierra. Nie, Emanuel Mudgett. — Spostrzegłem, że mężczyzna odwrócił ode mnie oczy. — Unikasz kontaktu wzrokowego, bo boisz się, że psychopatyczne zachowania mogą być zaraźliwe? Spokojnie. Tendencja do psychopatii się nie przenosi. Nawet jeśli jesteś tak blisko, nie zarazisz się. — Popatrzyłem na jednego, a potem na drugiego. — Nie bądź okrutny dla rodzin poszkodowanych, a nawet dla rodziny psychopaty. Jedyne, co mogę zrobić, to zadośćuczynić bliskim ofiar. W zasadzie nawet tego nie mogę, a jednak staram się im pomóc. — Spojrzałem na terapeutkę. — Masz rację, chodźmy stąd.

Nie odeszliśmy zbyt daleko i natknęliśmy się na doktor Carlę Wolpe, która była w towarzystwie detektyw Kelly Krebs. Nie wytrzymałem i odezwałem się do kobiety:

— Niech twój pracownik nie rozsiewa nieprawdziwych plotek.

— Zdenerwowało cię to? — spytała.

— Nie, jedynie zasmuciło.

— Kiedy mówiono o twoim ojcu, zachowywałeś się dość dziwnie. Uśmiechałeś się tak jak teraz — powiedziała.

— Czułem się niekomfortowo, a takie zachowanie czasem jest reakcją obronną. Psychiatrze chyba nie muszę tego tłumaczyć.

— Idziemy — rzekła Stephanie, na co skinąłem głową. — A ty przestań prowokować…

— Obawiasz się, że dowiodę, iż tendencja do psychopatii jest dziedziczna? — spytała Wolpe.

— Jesteś jeszcze kobietą z dużym ego, a nie psychiatrą, któremu można powierzyć ludzkie życie — skwitowała Lange.

W końcu wyszliśmy z budynku. Kiedy stanęliśmy przed nim, po drugiej stronie ulicy zobaczyłem Aarona i Gracjana.

— Wszelkie opinie na twój temat są powierzchowne i nieprawdziwe — powiedziała Stephanie.

Zerknąłem na nią, a ona subtelnie się uśmiechnęła.

— Minęło pięć miesięcy od tych makabrycznych wydarzeń, a ja nadal czuję niepokój. — Spojrzałem w niebo. — Obawiam się. Lękam się. Popadam w paranoję, prawda?

— Nie — zaprzeczyła. — Myślę, że kiedy skończysz podróż ponownego odbudowania ciała i dasz tchnienie duszy, będziesz mógł po raz pierwszy poczuć prawdziwy spokój.

— Chcę tylko tego spokoju. — Popatrzyłem w kierunku Aarona, który dziś wyglądał blado. — Czy ja dobrze zrobiłem, wychodząc z cienia Jonathana? — Pokręciłem głową. — Szczerze, nie wiem.

— Będę przy tobie — oznajmiła.

Pochyliłem się i całym ciężarem oparłem głowę o jej ramię. Odsunąłem się, gdy zobaczyłem zbliżającego się do nas detektywa Brooklyna.

— Już po przesłuchaniu? — spytał.

— Tak — potwierdziłem.

— Wnioskując po waszych minach, nie poszło wam za dobrze.

Wyprostowałem się, a następnie zaczerpnąłem powietrza. Potem spojrzałem na nich.

— Przez ten czas jesteście ze mną…

— Nie rozklejaj się — przerwał mi.

— Skąd wiesz, że chciałem powiedzieć coś ckliwego?

— Poznałem cię bardzo dobrze. Darujmy sobie te melodramatyczne zachowania.

— Czemu nie idziecie? — spytał Aaron, chwytając mnie za dłoń. — Chodźmy do domu na kawę i coś słodkiego.

— Chętnie — rzekł detektyw.

Szliśmy i rozmawialiśmy o przyziemnych sprawach, takich jak naprawa pralki, problem ze szwankującym autem czy zakupy w sklepie spożywczym. Niespodziewanie usłyszałem ochrypły głos. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak młody chłopak zbiera z ziemi zawartość torby Stephanie. Puściłem dłoń Aarona i pospiesznie podszedłem do nich.

— Co się stało? — spytałem.

— Ten młody człowiek wpadł na mnie, kiedy szukałam w torebce kluczyków do samochodu.

— Przepraszam. Zagapiłem się na mężczyznę stojącego z balonami — oznajmił i wskazał go dłonią.

— Wszystko masz?

— Tak, Emanuelu — odpowiedziała Stephanie.

Uważnie przyjrzałem się twarzy młodego chłopaka, którą starał się schować pod daszkiem czapki. Moją uwagę zwróciło ponure czarne spojrzenie. Miał w nim tyle nienawiści i jakiejś pogardy.

— Chodźmy już — burknąłem.

— Przepraszam — rzekł nieznajomy.

— Nic się nie stało.

— Chodźmy. — Złapałem Stephanie za nadgarstek.

— Dobrze. Do widzenia. — Uśmiechnęła się do niego.

Lubiłem ten jej szczery, życzliwy, pozytywny wyraz twarzy.

— Do zobaczenia. — Pospiesznie odszedł.

Zatrzymałem się i spojrzałem za siebie. Ten młody chłopak oddalał się od nas. Nie wiem czemu, ale z uwagą przyglądałem się tej postaci.

Głaskał mnie po włosach, gładził je. Dotykał linii szczęki. Przejeżdżał palcami po mojej nagiej klatce piersiowej.

— O czym myślisz, Aaron?

Nie odpowiedział, tylko przyciągnął mnie do siebie. Położył dłonie na policzkach i bardzo delikatnie musnął moje usta. Kiedy się odsunął, popatrzył mi w oczy. Dostrzegłem, jak bierze głęboki wdech, i w końcu to z siebie wydusił:

— Umieram.

Rozdział 4

Jonathan

Usiadłem w więziennej kapliczce. Popatrzyłem na obraz Matki Boskiej trzymającej dziecię w swoich objęciach.

— Dobrze cię widzieć w tym świętym miejscu, Jonathanie. — Ksiądz usiadł obok mnie. — Bywasz tu coraz częściej. Myślę, że w ciągu ostatnich tygodni bardzo się zmieniłeś. Jesteś tego świadomy, prawda?

— Tak. Zbyt późno zdałem sobie sprawę, że źle postępowałem. Żałuję, proszę księdza.

— To dobrze. Wiesz, powinniśmy współczuć tym, którzy nie potrafią żałować.

— Dlaczego? — spytałem.

— Umiejętność odczuwania żalu również jest drogą do odkupienia.

— Tak?

— Oczywiście — odpowiedział.

— Proszę księdza, słyszałem, że ksiądz jest tu od trzydziestu lat.

— Tak, synu.

— Kiedy ksiądz widzi takie osoby jak ja, co wtedy myśli? Jestem tego ciekaw. — Przechyliłem głowę, a on złożył ręce do modlitwy i spojrzał na ołtarz.

— Widzę jedynie człowieka siedzącego przede mną.

— Rozumiem. Mojemu synowi zawsze zależało, aby widziano w nim tylko człowieka, a nie osobę będącą synem potwora.

— Każdy z nas rodzi się i umiera jako człowiek — skwitował duchowny.

— Swoją drogą, czy odkupienie jest łatwe? — spytałem z uśmiechem na twarzy.

— Zapłatą za grzech jest śmierć, ale dzięki ofierze Chrystusa otrzymaliśmy możliwość wiecznego odkupienia. Masz więc synu całe życie przed sobą, aby odpokutować za krzywdy wyrządzone drugiemu człowiekowi. Poza tym odkupienie jest nie tylko wybawieniem z grzechu, ale także i przede wszystkim realizacją bożych zamierzeń.

— Zamierzeń? Staram się to wszystko pojąć

— Cieszę się, że moje słowa powoli do ciebie docierają, Jonathanie. Wstał, wyciągnął z kieszeni święty obrazek i podał mi go. — Proszę, synu. Trzymaj go, a kiedy poczujesz…

— Mam do księdza prośbę — wtrąciłem.

— Tak?

— Proszę nie mówić do mnie „synu”. Nie jestem księdza dzieckiem. — Popatrzyłem na niego, a następnie podniosłem się z ławki i schowałem obrazek do kieszeni pomarańczowego uniformu.

Przeglądałem w spokoju gazetę, gdy nagle drzwi celi otworzyły się z impetem. Do środka wszedł pracownik więzienia.

— Numer sześćset sześćdziesiąt sześć, masz gościa — oznajmił.

— Ta dziennikarka nigdy nie ma dość.

— To nie ona.

— Nie? Zaskoczony spojrzałem na strażnika.

Po chwili posadzono mnie na krześle. Przykuto do niego jak starca, który jest już zniedołężniały i nie może sam utrzymać równowagi.

— Pani terapeutka. — Uśmiechnąłem się na widok kobiety, która zajęła miejsce naprzeciwko mnie. — Wiesz, po raz pierwszy mam możliwość zobaczenia cię z tak bliska.

— Chciałabym, abyś w końcu przestał go dręczyć. Nie możesz przyznać się do wszystkich popełnionych czynów? Pozwolić mu raz na zawsze zamknąć ten rozdział życia?

— Nie. Lubię widywać moje dziecko.

— Co?

— Nie rozumiesz łączącej nas więzi. Zresztą nikt tego nie zrozumie.

— O czym ty mówisz? Chciałeś stworzyć z nim chorą relację.

— Posłuchaj, terapeutko: on mnie kocha.

— Wnioskujesz to po tym, że cię nie zabił? — spytała.

Skinąłem głową. Uśmiechnąłem się szeroko z myślą, że moje dziecko choć nienawidzi, to kocha mnie w pewien sposób, więc muszę mu się odwdzięczyć. Zrobić coś dla niego.

— Nie zabił cię, bo w przeciwieństwie do ciebie jest człowiekiem, który ma sumienie. Ma uczucia. Poza tym wydaje mi się, że odnalazł w sobie siłę. Zrobił to też z powodu miłości.

— Wiem.

— On jest zakochany — rzekła. — Powiedział mi, że pragnął widzieć cię martwego, a jednak kiedy to ostrze miało wbić się w twoje serce, w jego głowie pojawiło się tyle maleńkich obrazów, w których był szczęśliwy z ukochanym, że nie mógł tego zrobić. Nie zabił cię, bo wtedy już nigdy nie mógłby…

— Powinienem był zabić tego chłopaka — wtrąciłem. — Mój syn nadal jest słaby, a świat taki okrutny.

— Ty jesteś okrutny, ale to zrozumiałe, nie miałeś szczęśliwego dzieciństwa.

— Strażnik! — krzyknąłem. — Koniec wizyty.

Wartownik podszedł. Piętnaście minut zużył na rozkuwanie mnie.

Kiedy wstałem, wspomniałem tamtą chwilę. Zbliżający się nóż. Ostrze, które błyszczało w mroku. Pamiętam to:

— Nie mogę cię zabić. Nie potrafię — wymamrotał.

— Jesteś słaby! — podniosłem głos. Potem złapałem za jego nadgarstek. Poprowadziłem go jak tamtego dnia ta nic niewarta kobieta. — Niczego cię nie nauczyłem. — Zadałem sobie cios jego dłońmi. W końcu jakby ocknął się i zatrzymał ostatnie pchnięcie. — Emanuel!

— Nie mogę cię zabić, rozumiesz?! — krzyknął. — Nie! Ty musisz żyć!

Upadłem na podłogę, patrząc, jak mój syn zamyka powieki, a jego usta rozchylają się i nabiera powietrza, które było coraz cięższe w tym zepsutym do szpiku kości pomieszczeniu.

— Jonathanie, pozwól mu odejść — powiedziała Stephanie. — Niech mój chłopiec zazna szczęścia.

— Irytujące, że wszyscy nazywają nie swoje dzieci swoimi — skwitowałem.

Rozdział 5

Aaron

Niechętnie podniosłem się z łóżka, wtedy zobaczyłem, jak Emanuel chodzi nerwowo po pokoju. Był taki nieobecny. W mojej głowie zaczęły pojawiać się wspomnienia spędzonych z nim chwil. Dziś, jak nigdy wcześniej, przypomniałem sobie tamtą scenę:

Spojrzał na mnie z rozpaczą. Pociągnął za rękę. Poprowadził w ustronne miejsce. Kiedy się tam znaleźliśmy, chciał coś powiedzieć, ale odezwałem się pierwszy:

— Nie pozwolę ci upaść. Zaufaj mi, Emanuel.

— Nie.

— Nie ufasz mi? — spytałem.

— Przez większość czasu ufam.

— A czemu nie przez cały czas?

— Wszyscy, którym zaufałem, prędzej czy później…

— Przecież wiesz, że ja jestem inny.

Emanuel popatrzył na mnie.

— Proszę…

— Nie powinienem ufać komuś przez cały czas, a co dopiero przez całe życie. Zresztą wolałbym, abyś trzymał się z dala ode mnie. Mogę ci wyrządzić krzywdę — oznajmił.

— Ty? Przecież wiem, że nigdy byś mnie nie skrzywdził.

— Skąd ta pewność?

Wzruszyłem ramionami.

— Głupi jesteś.

— Ten głupiec bardzo cię kocha, dlatego proszę: zaufaj mi.

— Chcę. Wiesz, do tej pory największą krzywdę wyrządzali mi ludzie, których nie tylko kochałem, ale którym ufałem. Wszyscy po jakimś czasie mnie oszukali, zdradzili, ukrywali prawdę — wyznał.

— Ja nie będę jednym z nich.

— Mam nadzieję, że nie. — Spojrzał na mnie.

Zbliżyłem się i pocałowałem go. Potem znaleźliśmy się w małym, ciemnym pokoju, aby zaznać odrobiny przyjemności i to było… Wyszeptałem jego imię i wygiąłem się w łuk. Zacisnąłem dłoń na ramionach, a on lekko mnie uniósł, chciał wejść głębiej. Zakląłem i zamarłem, gdy poczułem go tak intensywnie. Spojrzałem na jego twarz. Zobaczyłem pięknego mężczyznę, który w tej chwili oddaje mi siebie w każdy możliwy sposób, nie tylko fizycznie. Pozwolił, aby nasze dusze splotły się już na zawsze.

Usiadłem na łóżku. W milczeniu przyglądałem się, jak pakuje do torby kilka najpotrzebniejszych rzeczy.

— Wrodzona kardiomiopatia. Na początku nie wiedziałem, co to jest, więc nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak śmiertelna jest to choroba. Może wydawać się kłamstwem to, co teraz powiem, ale dopiero kiedy cię poznałem, uświadomiłem sobie, jak bardzo poważna jest ta choroba.

— Masz rację, brzmi jak kłamstwo — burknął Emanuel.

— Tamten wyjazd miał mi pozwolić pogodzić się ze świadomością, że umrę, gdy wszystkie metody zawiodą — wyznałem. — I tak długo żyję.

— Cieszę się.

— Nie bądź taki.

— Jaki? — spytał.

— Okrutny — odpowiedziałem.

— Zawsze taki byłem. Okrutny, brutalny, chamski.

— Emanuel, nie rozumiem dlaczego…

— Zaufałem ci — wtrącił. — Tak bardzo ci zaufałem. Potraktowałeś mnie…

— Tak jak ty mnie. Może ratunek, a nawet wybawienie. — Popatrzyłem na niego pełen obaw. — Jesteś moim życiem, a ja twoim.

— Tylko że twoje… — zamilkł. — Nigdy nie powiedziałem ci, że jestem synem seryjnego mordercy, ale wydaje mi się, że przez większość czasu kreśliłem ci swoją prawdziwą tożsamość. Ty z premedytacją mnie okłamywałeś. Przez cały ten czas ani razu nie powiedziałeś mi, że jesteś chory. Dlaczego? — spytał, ale nie pozwolił mi odpowiedzieć. — Wiesz, kiedy wyznałeś mi prawdę, poczułem się, jakbym był dla ciebie nie ratunkiem ani wybawieniem, tylko… — Usiadł na fotelu i spojrzał na mnie. — Kim dla ciebie byłem w tamtej chwili?

Widziałem, jak się zastanawia nad pytaniem, które skierował bardziej do siebie niż do mnie. Miodowobrązowe spojrzenie wpatrywało się w jeden punkt. Tym punktem byłem ja. Chciałem się poruszyć, a jednak nie mogłem.

— Ucieczką? Kaprysem? Młody chłopak dowiaduje się, że nie ma dla niego ratunku. Umiera. Może stworzyłeś sobie jakąś listę rzeczy, którą chciałbyś zrobić przed śmiercią, a jedną z nich było wykorzystanie takiego chłopaka jak ja. Przecież jestem buntownikiem, a tacy przyciągają…

— Przestań — przerwałem mu.

— Może tak naprawdę nie mieliśmy być razem. Mieliśmy pozostać postawionymi w niezręcznej sytuacji nastolatkami pieprzącymi się kiedyś ze sobą w wakacje — powiedział, sprawiając mi ból tymi słowami. — Zaufałem ci. Wiesz o tym, prawda?

Przysięgam, że moje serce na ułamek sekundy przestało bić.

— Może się mylisz, co do swoich uczuć. Nieświadomie przytrzymałeś się mnie.

— Co ty pieprzysz? — spytałem. — Ty też mnie oszukałeś! — podniosłem głos. — Zaakceptowałem cię takim, jakim jesteś. — Opuściłem głowę. — Ta rozmowa prowadzi donikąd. Oczekiwałem

— Czego oczekiwałeś, Aaronie? Miałeś być ze mną na całe życie. Na zawsze.

Dotarło to do mnie. Te słowa: „na zawsze”.

— Przepraszam — szepnąłem.

Emanuel wstał. Zostawił torbę, po czym pospiesznie opuścił pomieszczenie.

Kiedy zostałem sam, wspomniałem:

— Powinieneś już iść — powiedział zachrypniętym głosem Emanuel.

— Przeziębiłeś się. — Dotknąłem dłonią jego czoła. — Jest rozpalone. — Podszedłem do lodówki, ale ta była pusta. — Chciałem zrobić ci zupę.

— Idź sobie — burknął.

— Nie chcę.

— Jesteś uparty czy głupi? — spytał.

— Jedno i drugie. — Rozejrzałem się po pokoju. — Dlaczego mieszkasz tutaj, a nie z rodzicami?

— Nie mam z nimi dobrego kontaktu. Gracjan udostępnił mi to mieszkanie.

— Rozumiem.

— Nie rozumiesz. Zresztą nieważne. Wiele razy cię prosiłem, abyś trzymał się ode mnie z daleka, bo jestem jak ogień…

— Nie widzę nic złego w ogniu — stwierdziłem z uśmiechem na twarzy.

— O ile się człowiek do niego za bardzo nie zbliży. Warto o tym pamiętać.

— Pójdę na zakupy. — Zabierając torbę, zerknąłem w jego stronę.

Nie patrzyłem na całą twarz, a jedynie na usta, które były wygięte w figlarny uśmiech.

Pukanie do drzwi zmusiło mnie do wstania. Podszedłem, otworzyłem je w piżamie. Kiedy to zrobiłem, od razu do środka wparował Amir.

— Gdzie ten dupek? — Zaczął przeszukiwać pokoje. — Ty mu mówisz, że umierasz, a ten się obraża!

Kiedy on wszedł do naszej sypialni, ja usiadłem na kanapie. Julie kucnęła między moimi nogami i złapała mnie za dłonie. Ściskała bardzo mocno. W jej oczach zobaczyłem łzy.

— On się bardzo boi, prawda? — spytała, a ja skinąłem głową.

— Co ja najlepszego zrobiłem? Mogłem mu powiedzieć od razu lub z czasem.

— Wiem.

— Czemu martwisz się o niego? — spytał rozzłoszczony Amir. — Kurwa, czy ty zawsze musisz być na drugim miejscu? Mówiłem ci, zostaw go.

— Daj spokój. On nie rozumie, że ten mężczyzna Cię kocha. A teraz musi zmierzyć się z tym, że możesz odejść i…

— I zostanę sam — wtrącił Emanuel, który pojawił się w pokoju.

Uśmiechnąłem się do niego. Odpowiedział tym samym. Po chwili zamknął oczy i wtedy zobaczyłem, że spod jego powieki wypłynęła łza. Otarł dłonią policzek. Pomyślałem o dniu, w którym byłem z nim szczęśliwy.

— Mam coś dla ciebie, Aaron — powiedział. Następnie wyjął spod stolika papierową torebkę. — Otwórz.

Wyciągnąłem czarne pudełko, uniosłem wieko. W środku była kula, w której znajdowała się ważka.

— Piękna.

— Potrząśnij. Śmiało, Aaron. — Dotknął mojego ramienia.

Kiedy to zrobiłem, owad został pochłonięty przez czarną chmurę.

— Ej!

— Poczekaj.

Zobaczyłem, jak ciemność rozpraszają skrzydła ważki, które rzucają drobinkami złota.

— Naprawdę jest piękna. Bardzo ci dziękuję. — Popatrzyłem na niego. — Posmutniałeś. Dlaczego?

— Przypomniała mi się historia o ważce i diable. — Spojrzał na otaczających nas ludzi w kawiarni.

— Kto jest twoim diabłem?

— On — Odchylił głowę do tyłu, zamknął oczy. — Nieważne. Myślę, że sobie z nim radzę — stwierdził, a ja, niezbyt mu wierząc, uśmiechnąłem się do niego. Potem go przytuliłem.

Przyjaciele wyszli z mieszkania. Kiedy zostaliśmy sami, Emanuel podszedł do mnie, pochylił się. Pierwsze muśnięcie jego ust było delikatne, nazbyt subtelne. Przesunąłem dłonią po jego włosach, mocniej przyciągnąłem do siebie. Po chwili się odsunęliśmy.

— Mamy masę spraw do obgadania — stwierdził, a ja wtuliłem się w niego. — Kocham cię, Aaron.

— Przepraszam.

— Mówiłeś, że jest jeszcze jedna szansa. Przeszczep, tak? — spytał.

— Tak.

— Pójdę z tobą na kolejną rozmowę z lekarzem, dobrze?

Skinąłem głową.

— Będziesz żył. — Uchwycił moją twarz w dłonie.

Rozdział 6

Emanuel

Patrzyłem, jak przygotowuje śniadanie, wtedy też po raz pierwszy poczułem niemal przerażającą jasność myślenia. W miarę jak mój umysł odtwarzał ciąg wydarzeń z ostatnich miesięcy, narastał we mnie coraz większy gniew. Przez ostatni czas zajmowałem się sprawą Jonathana, a potem postanowiłem pomóc detektywom odkryć wszystkie zbrodnie tego zwyrodnialca. Straciłem tak cenny czas.

— Co to za choroba? — spytałem.

— Dosłownie oznacza nieprawidłowość w obrębie mięśnia sercowego. To grupa schorzeń dotyczących budowy i czynności tego narządu. Może doprowadzić do rozwijania się nieprawidłowości w obrębie pozostałych narządów wewnętrznych.

— Jak wyglądają badania oraz leczenie?

— Echo serca, EKG, biopsja, metoda cewnikowania serca…

— Choroba jest uwarunkowana genetycznie?

Aaron skinął głową.

— Twój tata umarł na tę chorobę?

— Nie, ale jego serce było chore. W naszej rodzinie wiele osób ma problemy związane z sercem — oświadczył. — Myśleliśmy, że proponowane leczenie pomoże. Był okres, kiedy było dobrze.

— Kiedy?

— Kiedy cię poznałem. — Uśmiechnął się pod nosem. — Moje serce zaczęło inaczej funkcjonować.

— To tylko twoje wrażenie. Choroba się rozwijała, a ty skupiłeś się na mnie, zamiast zająć się sobą.

— Nigdy nie ważyłeś słów.

— Zwyczajnie się zaniedbałeś. Te kilka lat spędzonych ze mną doprowadziło…

— Dbałem o siebie zapewnił. — Kontrole, zlecone badania i leczenie farmakologiczne. Nie było źle. Moje serce zaczęło szwankować osiem miesięcy temu  Usiadł obok mnie. Postawił kubek na stole.

Odruchowo sięgnąłem po cukierniczkę. Zawahałem się.

— Nawet nie wiem, czy możesz używać cukru.

Spojrzał na mnie.

— Pewnie więcej na ten temat będą wiedzieli przyjaciele. Nie dziwię się, że Amir zawsze ci powtarzał, że za bardzo skupiasz się na mnie, a nie na sobie. Teraz rozumiem. Stres pewnie nie pomaga w chorobie serca.

— Żałuję, że ci powiedziałem.

— Pogięło cię! — podniosłem głos, a on odwrócił twarz. — Miałeś w planach w ogóle mi nie mówić, że umierasz?

— Tak — odpowiedział bez zastanowienia.

— Żartujesz?

— Nie.

— I niby ja jestem okrutny — burknąłem.

— Ludzie czekają miesiącami, a nawet latami na przeszczep serca — wyznał. — Moje serce jest tak… — zamilkł. — Kiedy trafiłbym do szpitala, moja mama miała cię do mnie sprowadzić. Pożegnalibyśmy się. Położyłbyś się koło mnie na szpitalnym łóżku. Przytulił. Powiedziałbym kilka słów, a zwłaszcza to najważniejsze. Potem bym odszedł. To byłaby piękna śmierć.

Zamachnąłem się. Zrzuciłem na podłogę wszystko, co znajdowało się na stole. Aaron się wzdrygnął. Popatrzył na porozrzucane rzeczy, a potem na mnie.

— Świetnie to sobie zaplanowałeś!

— Emanuel…

— Muszę wyjść — oznajmiłem, wstając z krzesła.

— Emanuel, proszę…

— Też cię proszę.

Stanąłem przed wejściem do apartamentu terapeutki. Zapukałem. Po chwili, ku mojemu zdziwieniu, drzwi otworzył doktor Saadi.

— Zastałem Stephanie? — spytałem, starając się opanować złość.

— Tak, zapraszam.

— To jakiej muzyki teraz posłuchamy? — Lange wyszła z pokoju. — Emanuel…

— Dobry wieczór. Nie wiedziałem, że masz gościa… Odruchowo pomyślałem o tobie, gdy się dowiedziałem… — Spojrzałem na psychiatrę.

— Coś się stało, tak? — spytała zaniepokojona.

— Aaron — wymamrotałem.

— Co z nim?

Podszedłem do niej.

— Umiera — szepnąłem.

— Co?! O czym ty mówisz?

— On umiera. Ma wrodzoną kardiomiopatię.

Objęła mnie. Płynęło od niej przyjemne ciepło i udzielał mi się jej spokój. Chciałem zostać w jej uścisku na dłużej, a jednak musiałem się odsunąć.

— Czuję się bezradny. Myślałem, że to uczucie już nigdy mnie nie spotka — powiedziałem.

— Emanuelu, usiądź. Opowiesz mi wszystko od początku.

Spojrzałem w bok. Doktor nadal znajdował się w pokoju.

— Zostawię was samych.

Stephanie odprowadziła go do wyjścia. Mężczyzna zabrał swój płaszcz i zanim wyszedł, pocałował ją w policzek.

— Zrobię herbaty. — Po tych słowach zniknęła za kremowymi drzwiami.

Poszedłem za nią.

— Opowiadaj — poprosiła.

— Choruje od dawna. Powiedział mi dopiero teraz, kiedy prawie wszystkie metody leczenia zawiodły. Została jedna możliwość… przeszczep serca.

— Czyli mamy jeszcze sposób na uratowanie mu życia — skwitowała.

— Ludzie czekają na to w kolejkach po kilka miesięcy, a nawet lat. Aaron tak mi powiedział.

— Pewnie to zależy od zaawansowania choroby, grupy krwi, budowy serca. Na to składa się tak wiele czynników.

— Znasz się na tym? — spytałem, pospiesznie dodając: — Pomogłabyś nam? Kiedy usłyszałem o chorobie, poczułem się skołowany i tak cholernie oszołomiony. Powiedziałem mu tyle przykrych słów, bo chciałem zamiast łez wylać swój żal. Boję się, że… odejdzie.

— Rozumiem. Straciłam męża po długiej walce z chorobą. Ostatnie dni to był ogrom bólu, irytacji, bezsilności, a przede wszystkim złości. Nawet na niego.

— Na niego? — Popatrzyłem na nią, kiedy podała herbatę.

— Tak, na niego. Że nie dbał o siebie, bo do końca pracował. Clark był pedagogiem, a z czasem postanowił pójść naprzód i został psychiatrą. Interesowali go ludzie. Kiedy zaczął wykładać, całkowicie go to pochłonęło. Był perfekcyjny, doskonały w swoim fachu. Kiedy dowiedział się, że ma raka trzustki i zostało mu sześć do ośmiu miesięcy życia, zaczął pracować jak szalony. Pisał dwie książki równocześnie, opiekował się naszym synem, a ze mną spędzał wszystkie noce i zbyt krótkie poranki. Robiąc to, chciał osiągnąć jakiś kompromis. I nie wiem do dziś, czy miał w tym szaleństwie chociaż trochę czasu dla siebie.

— Nie pozwoliłbym mu na taki wysiłek — stwierdziłem. — Źle to zabrzmiało. Przepraszam.

Westchnęła.

— Byłam egoistką. Powiedziałam mu: „Chcę cię całego dla siebie. Czas, który spędzisz na wykładach, w pracowni, będzie stracony, bo spędzisz go z dala ode mnie”. Wiesz, co mi odpowiedział?

Milczałem.

— „To szansa, abym mógł naprawdę przemyśleć wszystko, co ma dla mnie znaczenie, skupić się na tym. Chcę zrobić przed odejściem to, co uważam za słuszne. I, tak jak ty, jestem egoistą, bo chcę zrobić coś tylko dla siebie, nie dla innych”.

Po tych słowach zapadła cisza.

— Aaron oznajmił, że dowiedziałbym się o chorobie na kilka dni przed śmiercią. Jak to tragicznie brzmi.

— Strata bliskiej osoby boli. Czas jednak przyzwyczaja nas do nieobecności człowieka, którego darzyliśmy wyjątkowym uczuciem.

Popatrzyłem na nią.

— Znam to spojrzenie powiedziała.

— Nie chcę żyć bez Aarona. — Cholernie mocno starałem się nie płakać, a jednak się rozkleiłem. — Dlaczego ten tam tak mnie nienawidzi?

Stephanie poklepała mnie po ramieniu.

— Myślisz, że Bóg cię nienawidzi? Wierzysz w niego?

— Sam nie wiem. — Opuściłem głowę. — Mama zabierała mnie do kościoła, aż to się nie wydarzyło. Potem podtrzymywałem tradycję i uczęszczałem na co niedzielne msze. Z czasem chodziłem do kościoła coraz mniej, aż w końcu byłem tylko przechodniem, który zerkał na ten budynek.

— Rozumiem.

— Wiesz, czasem, gdy wdziałem cierpienie innych, zdawało mi się, że Najwyższy i tak jest dla mnie bardzo łaskawy. Poza tym pozwolił mi poznać dobrych ludzi, rozsmakować się w szczęściu i miłości.

— Ale?

— Dlaczego w moim życiu jest tyle bólu? Mówię nie tyle o bólu fizycznym, ile o duchowym.

— Ból służy nam w sposób, z którego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. — Uśmiechnęła się tak, jak tylko ona potrafi. To był delikatny, uroczy, ciepły gest. Przede wszystkim szczery.

— Nie wiem, jak ty to robisz, że po rozmowie z tobą ogarnia mnie spokój.

Wzruszyła ramionami.

Czekałem oparty o ścianę w pokoju przesłuchań. Moją uwagę od razu zwróciło niewielkich rozmiarów lustro weneckie. Następnie spojrzałem na znajdujący się pośrodku stolik, a na nim magnetofon. Po chwili podszedłem i złapałem za oparcie krzesła. Kiedy je odsunąłem, zapiszczało. Poczułem się nieswojo. Przez ułamek sekundy oczami wyobraźni widziałem siedzącego na moim miejscu Jonathana, a naprzeciw stał detektyw, oburzony każdym jego słowem.

— Twój stary na początku nie był skory do rozmów. — Do pokoju wszedł średniego wzrostu łysy mężczyzna. Kiedy usiadł, dostrzegłem na jego koszuli okruszki jedzenia. — Na szczęście nasz Grey sprytnie go podszedł.

— Przepraszam, ale nie chcę tego słuchać. Chciałem powiadomić detektywa Brooklyna o pewnej decyzji.

— Jest na wyjeździe. Jaka to decyzja?

— Nie będę dalej pomagać w sprawie Jonathana Mudgetta. — Dostrzegłem zaskoczenie na twarzy rozmówcy, który nerwowo przetarł dłonią kark. — Chcę to zakończyć.

— Przecież to ty wszystko zacząłeś — zauważył.

— Myślę, że wystarczająco dużo pomogłem. Resztę musicie zrobić sami.

— Nie rozumiem, dlaczego teraz się wycofujesz.

— Mam ważny powód. — Rozejrzałem się. — Mogę podpowiedzieć, że najlepiej będzie poruszyć temat matki Jonathana. Powodzenia.

— Wiemy, że to jego słaby punkt.

— On ich nie ma — rzuciłem na odchodne.

Po zamknięciu drzwi pokoju przesłuchań poczułem dyskomfort. W ustach pojawił się niesmak, bicie serca przyspieszyło.

— Co tutaj robisz, Emanuel?

Zobaczyłem detektyw Kelly.

— Nie będę z tobą rozmawiał.

— I tak się jeszcze spotkamy.

— Nie. Dziś pożegnałem się ze sprawą.

— Nie możesz — rzekła, zdumiona moimi słowami.

— Mogę.

— Miałeś pomóc ofiarom.

— Teraz muszę pomóc komuś innemu. — Opuściłem głowę i włożyłem ręce do kieszeni. — Wiesz, mimo wszystko: powodzenia.

Kiedy popatrzyłem na kobietę, miała groźną minę, ponure spojrzenie, a ręce skrzyżowane na piersiach. Wyglądała trochę jak mała, samolubna, kapryśna, wiecznie obrażona na mnie dziewczynka.

Rozdział 7

Jonathan

W końcu weszła do pomieszczenia, mocno uderzając obcasami o kamienną posadzkę. Patrząc na nią, widziałem zadbaną, elegancką kobietę. W jej zachowaniu było coś przerysowanego, pretensjonalnego, nieprawdziwego. Była mdła, niewarta zbyt dużej uwagi.

— Chciałabym porozmawiać — oznajmiła Carla Wolpe.

Popatrzyłem na nią lekceważąco.

— Wiem już, dlaczego zabijałeś ciągnęła. — Problem tkwił w tym, że uważałeś się za ofiarę.

— Urodziłem się mając diabła za skórą. Poza tym… lubię zabijać ludzi. Nawet nie wiesz, jaka to świetna zabawa. To lepsze, niż polowanie w lesie na bezbronne zwierzęta, bo człowiek jest najniebezpieczniejszy ze wszystkich istot.

— Rozumiem. Zabijałeś tylko kobiety. Przypominały ci matkę…

— Błagam — przerwałem jej. — Zawsze odczuwałem pragnienie zadawania bólu kobietom, które tak naprawdę nie przypominały nikogo, a jedynie miały cząstkę tamtej kobiety, która roniła łzy w pochmurny dzień. — Popatrzyłem na brunetkę o brązowych oczach. — Wiesz, co się naprawdę liczy? — spytałem. — Zadawanie bólu. To się liczy najbardziej.

— A co z wyrzutami sumienia?

— Nie mam sumienia. Nie wierzę w nic. Nienawidzę ludzi. Nie znoszę samego siebie. — Spostrzegłem, że coś zanotował. — Od dziecka zadawano mi ból, więc z czasem pragnąłem… Ludzie potrafią tylko obdarzać nas bólem. To się liczy w życiu, bo dzięki temu tak naprawdę wiemy, że żyjemy.

Nastała cisza.

— A twój syn? — Specjalnie spojrzała w teczkę, w której były dane mojego dziecka. — Myślę, że może mieć skłonności do niekontrowanej agresji. Zaburzenia psychiczne.

— Nie baw się w psychiatrę. Przerasta cię to. Całkiem dobra jest ta mojego syna.

— Zrezygnowała z leczenia Emanuela — oświadczyła.

— Rozumiem. — Spojrzałem w stronę okna.

Wolpe sięgnęła po teczkę i zaczęła ją przeglądać.

— Obserwowałem syna, a z czasem ludzi, którzy mu towarzyszyli. Powinienem był ich wszystkich zabić. Zacząć od terapeutki, a skończyć na tym mężczyźnie.

— Byłeś ciekawszy uczuć, jakimi ich obdarzył, czy tym, jakie oni mieli w stosunku do niego?

— Nie wiem. — Zastanowiłem się. — Kiedy zostaliśmy sami, powiedziałem mu, że z pewnością zacznie mordować. A kiedy już zacznie, nie będzie mógł się powstrzymać. Wymamrotał mi wtedy, że ten chłopak, który ciągle za nim chodził

Bycie zranionym nie jest czymś złym. To osoba, która cię zraniła, jest tą złą — pomyślałem o słowach syna.

— Czemu zamilkłeś? — spytała lekarka.

— Na szczęście błędy można naprawić. — Popatrzyłem na nią.

Wydaje się mądra, wyniosła, ale nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest słaba. Podatna na otoczenie, które z taką zawziętością chce zmienić. Uśmiechnąłem się, kiedy zacząłem się jej uważnie przyglądać. Powinienem jej współczuć, że nie odróżnia regułek z książek od prawdziwych emocji, jakimi kieruje się każdy człowiek. Ciekawe, czy kiedyś zrozumie, co to główny składnik istoty z krwi i kości. Te słabości, uczucia, a i podatność na drugiego człowieka.

— Gdybym teraz był na wolności, zastanawiałbym się, kogo i w jaki sposób zabić. Czy lepiej, aby znalazł ich w kałuży krwi, a może zrobiłbym to na jego oczach.

— Jesteś…

— Przerażający? — Uśmiechnąłem się do niej. — Jestem prawdziwy. A wy ciągle zakłamani. — Spojrzałem na strażnika. Ten wstał i podszedł do mnie. — Koniec wizyty.

— William Memphis — powiedziała głośno.

Poczułem, jak bacznie zaczęła mnie obserwować, więc starałem się opanować narastający wewnątrz niepokój.

— Co z nim? — spytałem.

— Ty jesteś tęgim, masywnym mężczyzną o wielkiej sile fizycznej, mocno odstających uszach i wyłupiastych oczach w kolorze miodowobrązowym. On był przystojny i elegancki.

— Nie jestem do niego podobny. I co z tego?

— Ale twój syn już tak — stwierdziła. — Ma w sobie pewien odcień szlachetności. Do tego jest kulturalny i opanowany. Trudno wyprowadzić go z równowagi.

— Szukasz podobieństw między ojcem, synem oraz wnukiem.

— Tak. — Popatrzyła na strażnika, który rozkuł kajdany z moich kostek.

— Emanuel jest wyjątkowy. — Spojrzałem na nią.

— Co jest takiego wyjątkowego w twoim synu, że postanowiłeś wyznać swoje grzechy? — spytała.

— Nie jest ani dobry, ani zły. Jest wyjątkowym człowiekiem.

— Kiedy tak o nim mówisz, mogłabym przysiąc, że masz uczucia. Jednak wiem, że psychopaci ich nie posiadają.

— William — szepnąłem. — Wiesz, raz odwiedziłem go w więzieniu. To on powiedział, że obwinianie się za swoje błędy nie zmienia ich natury. Nie zmienia nas.

— Refleksja nad poczuciem winy.

— Wina?

— Idziemy — rzekł strażnik, a ja skinąłem głową.

Tak, teraz bardzo chciałbym być na wolności — pomyślałem.

Kiedy strażnik więzienny odszedł, zobaczyłem odwiedzającą mnie odkąd tu jestem, do szpiku kości prawdziwą istotę. Żyje wśród innych ludzi i z nimi współpracuje. Szuka kontaktu z innymi. Przyznaje się do swoich potrzeb i stara się je zaspokajać przez całe swoje życie. Nie ukrywa, że jest chciwa, uparta, dąży do celu po trupach, wykorzystuje nadarzające się okazje. To zło schowane pod postacią miłej i dobrej kobiety.

— Czemu się uśmiechasz? — spytała.

— Jesteś wyjątkową dziennikarką, reporterką. Teraz zajmujesz się redagowaniem i publikowaniem książek ludzi, którzy chcą opowiedzieć swoje historie, te prawdziwe. Dlaczego?

— Bo można na tym dobrze zarobić — odpowiedziała bez zahamowania.

Roześmiałem się.

— Od pięciu miesięcy, czyli od samego początku, Emanuel Sierra nie przyszedł cię odwiedzić. To bardzo przykre dla ojca. Jak się z tym czujesz? — Wzięła długopis w dłoń.

Spostrzegłem, że przed nią leży gruby zeszyt, na którym w lewym górnym rogu znajduje się robactwo.

— Jaki to owad?

— Co?

— Na okładce.

— Motyl. — Zamyśliła się, a potem pospiesznie zaczęła rozmowę: — Chciałam cię przeprosić, że ostatnio tak rzadko cię odwiedzam, ale mam swój program. To wszystko dzięki tobie, a jeśli… — zamilkła. — Przyszłam tu wczoraj, jednak ktoś już był przede mną.

— Są osoby, które odwiedzają mnie od czasu do czasu.

— Wiem, że są ludzie kochający Jonathana Mudgetta. Zdaje się, że stworzyli o tobie stronę. Otrzymujesz nawet listy miłosne. Teraz ludzie szukają wirtualnych miłostek. Potrzebują nietypowych gwiazd — powiedziała z uśmiechem na tej ślicznej buźce. — Jesteś przecież atrakcyjny. Ludzie lubią się zakochiwać, dopóki ktoś ma odpowiedni wygląd i zmyślony charakter. W dzisiejszych czasach nie ma znaczenia, czy to gwiazda, czy przestępca. Twój syn też się udzielał. Myślę, że gdyby pokazał swoją twarz, byłby całkiem popularny.

— Ostatnio często mówisz o moim synu.

— Zastanawiało mnie, dlaczego zrobiliście się tacy zdystansowani. Ty zawsze opiekuńczy, a on, choć cię odtrącał, chyba słuchał twoich wyżaleń. Coś was przecież łączyło. Kiepskie dzieciństwo, trudne dorastanie. Czy powód waszej rozłąki nie pojawił się w jednym z twoich rozdziałów? — Wzięła do ręki książkę, którą przyniosła do więzienia. — Tak bardzo ciekawi mnie, co wydarzyło się zanim pojawiła się policja. Co rozdzieliło waszą dwójkę? Dlaczego tak nagle się wycofałeś?

— Pytasz o bardzo wiele rzeczy pozbawionych znaczenia.

— To miało znaczenie. Obłęd nie jest czymś, co można opanować czy pogrzebać. Zgaduję, że Emanuel nadal jest twoją słabością. — Popatrzyła na mnie z niemałym zaciekawieniem. — Przepraszam, jeśli cię uraziłam, zachowując się jak natręt. — Uśmiechnęła się. Bezczelna kobieta. — Od teraz będę odwiedzać cię częściej, więc traktuj mnie jak starą przyjaciółkę. Zostawiłam ci nieco pieniędzy, będziesz miał na drobne wydatki.

— Dajesz mi jałmużnę?

— Nazwijmy to opłatą za dzisiejszy wywiad. Wygląda na to, że od teraz będę miała do ciebie więcej pytań. A właśnie, co powiesz na film dokumentalny zamiast książki? Oczywiście będziesz głównym bohaterem. Może uda mi się namówić twojego syna na krótki występ.

— Nie igraj ze mną. Nie jestem twoim widzem ani kukiełką czy chłopcem na posyłki. — Ścisnąłem dłonie w pięści.

— Wiesz, nawet lekko się wystraszyłam. — Posłała mi ironiczny uśmiech. — Pójdę już. Do zobaczenia.

Rozdział 8

Emanuel

Wbiegłem do budynku, który pachniał medykamentami zmieszanymi ze środkami do czyszczenia podłóg i do dezynfekcji wszelkiego rodzaju narzędzi i urządzeń medycznych. Szpital okropnie cuchnął. Kiedy złapałem oddech, zacząłem chaotycznie rozglądać się po białych korytarzach. W końcu dostrzegłem Amira. Stał z opuszczoną głową. Pospiesznie do niego podszedłem.

— Co z nim?

— Zemdlał. Byliśmy na spacerze. Rozmawialiśmy i nagle…

— Amir! — podniosłem głos, a nawet potrząsnąłem nim.

— Kim pan jest dla pacjenta?

Odwróciłem się natychmiast i zobaczyłem mężczyznę ubranego w biały fartuch.

— Partnerem.

— Jego mama źle się poczuła. Otrzymała leki uspakajające. Teraz odpoczywa. Aaron został podłączony do tlenu. Przyjaciel jest roztrzęsiony, więc jeśli pan chce, możemy porozmawiać. Zapraszam — rzekł, wskazując dłonią otwarte na oścież drzwi.

Kiedy znaleźliśmy się w gabinecie, od razu rozsiadł się wygodnie w fotelu. Popatrzyłem na niego.

— Co z Aaronem? — spytałem.

— W ciągu ostatnich kilku tygodni zdarzyło mu się kilkakrotnie zasłabnąć.

— Nie wiedziałem.

— Powiem wprost. Zawiodło wszystko, w czym pokładaliście nadzieje, więc powinniście zdecydować się na przeszczep. — Doktor zerknął na dokumenty znajdujące się na biurku. — To trudne. Przeszczep nie jest czymś, co można zrobić…

— Co dokładnie oznacza martwica mózgu? — przerwałem mu.

— Nie spodziewałem się takiego pytania. — Zastanowił się. — Po co chce pan to wiedzieć?

— Ostatnio wiele terminów mnie ciekawi. Proszę mi to wyjaśnić.

— Dobrze, choć nie wiem, na co panu taka wiedza. — Spojrzał na mnie. — Śmierć mózgu oznacza, że źrenice nie rozszerzają się i są nieruchome, spontaniczne oddychanie jest niemożliwe. Brakuje aktywności pnia mózgu. To stan śpiączki, w którym brak jest odpowiedzi na bodźce zewnętrzne. Serce będzie biło. Krążenie krwi może być normalne. Może być podtrzymywany pierwotny odruch rdzeniowy. Po sześciu godzinach…

— Co pan chce przez to powiedzieć? — drążyłem.

— Śmierć mózgu różni się od śmierci sercowej. Mózg może być martwy, ale serce wciąż może bić.

— Mogę się wtrącić? — spytał mężczyzna, wchodząc do pomieszczenia.

— Wiem, co powiesz — stwierdził lekarz Aarona.

— Ci, pożal się Boże, lekarze, tak zwani cudotwórcy, troszczą się o narządy dla biorcy, a osobę, której są zabierane, traktuje się jak… stary samochód. — Pokręcił głową. — Do czego doszło, aby chorego człowieka porównać do wysiadającego sprzętu. — Na twarzy mężczyzny malowała się złość. — Uważam, jak mniejszość z nas, że to, co komisja stwierdza, to powolne obumieranie mózgu, a nie śmierć człowieka. Tak naprawdę operacja pobrania narządów to odebranie życia pacjentowi…

— Dajemy życie jednemu za cenę odebrania życia innemu — podsumowałem. — Zatem śmierć mózgowa ustawia człowieka w magazynie części zamiennych?

— Tak, można tak powiedzieć. — Nieznajomy doktor zerknął w stronę opiekuna Aarona. — Tylko, uważam, że mózg nadal pracuje, choć na wolnych obrotach. Jedyne co prawidłowo funkcjonuje to krew, która ciągle przepływa.  Uśmiechnął się pod nosem. — Wtedy te hieny atakują. Szybko stwierdzają śmierć mózgową, a następnie zabierają to, co jest im potrzebne. — Mężczyzna usiadł na kanapie i powędrował wzrokiem w stronę doktora. — Oni żyją głupim przekonaniem, że pomagają ludziom…

— Pomagamy — burknął doktorek.

— Dobrze wiesz, że dawcy mogą odczuwać ból i dlatego należy ich znieczulać lub otrzymują leki zwiotczające, które rozluźnią mięśnie.

Lekarz wściekł się, a ja nadal uważnie ich słuchałem.

— Skończmy ten temat rzekę — zasugerował doktor zajmujący się moim partnerem.

— Jak długo potrwa szukanie dawcy dla Aarona?

— W ubiegłym roku na nowe serce czekało czterystu pacjentów. Niewydolność serca ma w naszym kraju ponad osiemset pięćdziesiąt dziewięć tysięcy osób. Dlatego u niektórych oczekujących na przeszczep stosujemy mechaniczne wspomaganie krążenia — oznajmił lekarz.

— Najpierw trzeba wpisać się na listę.

Spojrzałem na nieznajomego, który już wcześniej wtrącił się w naszą rozmowę.

— Listę? — Westchnąłem.

— Tak. Potem najlepsi lekarze stwierdzają, kto ma przed kim pierwszeństwo.

— Ile? — spytałem się człowieka, który ewidentnie interesował się tym tematem.

— W najlepszym przypadku rok. — Zerknął na doktora, który zaczął nerwowo bawić się piórem.

— W najgorszym?

— Proszę posłuchać, trzeba… — zaczął lekarz Aarona, jednak zamilkł, kiedy na niego spojrzałem. — W najgorszym półtora roku, nawet do dwóch lat.

— Rozumiem — rzekłem.

— Zakwalifikowałem go do transplantacji serca w trybie pilnym pięć miesięcy temu — oświadczył.

— Pójdę do Aarona.

— Oczywiście — powiedział.

Zawahałem się przed wejściem do szpitalnej sali. Spojrzałem przez szklane kwadratowe okienko znajdujące się w drzwiach. Aaron leżał na łóżku. Miał zamknięte oczy. Był szczelnie przykryty białym prześcieradłem. Koc mu się zsunął. Kiedy wszedłem do środka, dostrzegłem, jak spokojnie śpi. Wtedy naszły mnie wspomnienia:

Uśmiechnąłem się prowokująco, ale on spojrzał na mnie poważnie. W końcu przestałem zachowywać się głupkowato.

— Zrozumiem to, Emanuel — powiedział. — Nie będzie mi się to podobało, prawdopodobnie tak samo jak tobie nie bardzo będzie się widziała jakaś moja relacja z innym chłopakiem. Zrozumiem, tylko się z tym nie ukrywaj, dobrze?

— Dobrze.

— Nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic — oświadczył.

— Dobrze — rzekłem.

— Mówię poważnie.

— Chciałeś, abyśmy zostali przyjaciółmi, więc zostaniemy, Aaronie.

— To ty chciałeś, abyśmy zostali przyjaciółmi, bo to niemądre…

— Przede wszystkim niebezpieczne — wtrąciłem.

— Właśnie o tym mówię. Nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic, ale najwyraźniej nie jest to takie proste — powiedział, a ja mocno go przytuliłem.

Usiadłem na krześle. Po chwili wyciągnąłem rękę. Dotknąłem jego dłoni, a on powoli otworzył oczy. Dostrzegłem na jego twarzy uśmiech.

— To nigdy nie było proste nie mieć przed sobą tajemnic — szepnąłem.

Podniósł się z łóżka. Popatrzył na mnie zapłakanym spojrzeniem. Wstałem z krzesła, a następnie zbliżyłem się do Aarona. Wyciągnąłem ręce, a on skorzystał z zaproszenia i przytulił się. Pocałowałem go w głowę. Oplótł mnie rękoma w pasie. Chciałem porozmawiać, dlatego postanowiłem się odsunąć, ale on mi to uniemożliwił.

— Za krótko. — Westchnął. — Kocham cię, Emanuel.

— Ja też cię bardzo kocham.

Rozdział 9

Jonathan

Zostałem poinformowany przez strażnika, że odwiedzi mnie ktoś nowy, o kim mogłem przelotnie słyszeć, poruszając się po spacerniaku. Cierpliwie czekałem na pojawienie się gościa. W końcu usłyszałem otwieranie się ciężkich metalowych drzwi znajdujących się za mną. Do moich uszu dotarł hałas. Zamknąłem oczy. Spokojnie oddychałem. Położyłem dłonie na kolanach.

— Dzień dobry. Jestem Doktor Neil Saadai, psychiatra. A ty? — spytał.

Otworzyłem oczy i spojrzałem na mężczyznę. Był w średnim wieku. Miał siwą brodę i duże okulary. Wyglądał jak jeden z ulubionych wykładowców lub dziadek, na którego kolanach siadałoby się z ufnością.

— Jonathan Mudgett. Jestem seryjnym mordercą.

Omiótł wzrokiem pomieszczenie, a następnie usiadł.

— Zacznijmy. — Sięgnął po pióro i otworzył notatnik. — Co ci się dziś śniło?

— Była ulewa. Noc owijała mnie w swój czarny aksamitny płaszcz. Miałem kaptur naciągnięty na twarz, błąkałem się zalany deszczem. Ogarniał mnie strach, wątpliwości. Nie wiedziałem, komu w co wierzyć. Niespodziewanie znalazłem się w parku. Wyglądał jak wyjęty z koszmaru. Wszędzie panowały rozmyte kształty drzew. Paraliżował mnie widok ogarniającego to miejsce mroku. Na ułamek sekundy zastygłem w bezruchu. W tym momencie poczułem pchnięcie i pojawiłem się w środku pomieszczenia, które było tak sterylne, że mogłem w ścianach zobaczyć moją bladą twarz. I w końcu zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd. Nie powinno mnie tu być ani tam. Chciałem być w miejscu, w którym mógłbym ich zobaczyć. — Patrzyłem na psychiatrę. — Obudziłem się zlany potem, a na twarzy malował się grymas i w tym małym pękniętym lusterku wiszącym na ścianie celi widziałem jej buzię. Nie, właśnie wtedy widziałem ją przed sobą. Ma czerwone oczy, wściekłe, żarłoczne, niczym oczy dzikiego zwierzęcia. Jest mroczna, szczupła, wysoka i tak blada. Krzyczy do mnie, jednak nie słyszę co. Widzę jak łapie oddech. Z jej oczu zaczynają płynąć krople łez w kolorze czerwieni. Kiedy to robi, przeszywa mnie ból… Budzę się.

— Brutalnie zamordowałeś jedenaście osób. Dwunasta przeżyła, a trzynasta nigdy nie dotarła do miejsca pracy — powiedział.

— Nie porozmawiamy o moim śnie? — spytałem.

— Nie. — Popatrzył na mnie. — Uważam, że każdy ma wyuczone zachowania. Ja, na przykład, codziennie rano mam swój rytuał. Piję ulubioną herbatę, siadając w starym, okrytym brązowym kocem fotelu. Jakie ty masz przyzwyczajenia?

— Nie mam.

— Może nazwałbym to inaczej. Rytuał?

— Nie rozumiem — odpowiedziałem.

— Twoim dziennym rytuałem było zabijanie — stwierdził.

— Kontynuujmy — powiedziałem, patrząc na tego dojrzałego mężczyznę.

— Mogę? — spytał, a ja skinąłem głową. — Zabiłeś jedenaście osób. Dziadków, trzy sprzątaczki, jednego kucharza, dwie pomoce kuchenne, jednego kierowcę i ogrodnika, jednego pracownika zajmującego się pozostałymi czynnościami. Przeżył pracownik, który tamtego dnia miał wolne oraz twoja matka. Gdyby nie pewne okoliczności zabiłbyś trzynaście osób.

— Tak. Zabiłbym trzynaście osób.

— Potem zabijałeś z zimną krwią przypadkowe kobiety.

— Tak. Choć nie wiem, czy były przypadkowe.

— Wybierałeś swoje ofiary? — spytał.

— Nie wiem.

— Zabawa w kotka i myszkę jest dla mnie dziecinnym zachowaniem. Jeśli chcesz, abym potraktował Cię poważnie, zacznij rozmawiać ze mną jak…

— Mój ulubiony syn mówi o mnie, że jestem zwykłym mordercą — przerwałem mu.

— Jesteś jednym z najbardziej okrutnych morderców. Przyszedłeś na świat w bogatej, religijnej rodzinie. Dziadek był majętnym człowiekiem. Mówiono o nim, że jest kulturalny i uczciwy oraz dobroduszny. Babka często udzielała się w kościele oraz organizowała zbiórki na cele charytatywne. Oczywiście z mężem wspierali finansowo bezdomnych, chorych, uzależnionych. Mieli jedno dziecko. Dobrze wychowaną, bardzo piękną córkę. Sąsiedzi wypowiadali się o nich…

— Dziennym rytuałem dziadka, babki, matki było znęcanie się nade mną — wtrąciłem. — Byli sadystami. Najgorsza była ona. Nigdy nie nauczyła się, jak powinna mnie kochać.

— W wieku piętnastu lat została brutalnie zgwałcona. Uważam, że przez to stała się oschła i nieczuła, dlatego nie doświadczyłeś nigdy matczynej opieki i ciepła — powiedział.

— To, że została zgwałcona, tłumaczy ją z tego, że skrzywdziła dziecko. Byłem niewinny, prawda?

— Tak. Oczywiście, że tak.

— Przepełniała ją gorycz — wymamrotałem. — Nawet nie wiedziała, jaka rosła we mnie złość wobec świata, w którym przyszło mi żyć. Pielęgnowałem swój gniew bardziej, niż matka.

— Zabiłeś, mając czternaście lat — oznajmił psychiatra.

— Tak. — Zastanowiłem się. — A, właśnie, dlaczego dziadkowie mnie nie kochali?

— Byłeś owocem gwałtu.

— Dziadek często powtarzał, że nie mam błękitnej krwi. — Pogrążyłem się w myślach.

— W takich rodzinach, jak wasza najczęściej dba się o zachowanie wysokiego statusu w społeczeństwie. — Zamilkł. — Byłeś niechcianym dzieckiem. Wnukiem, którego wstydziliby się przed rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami, a nawet pracownikami.

— Podobno urodziłem się głośno krzycząc, a potem już tylko płakałem. Byłem hałaśliwym niemowlakiem. Kiedy zacząłem rosnąć, jako pięciolatek spytałem kobiety, która się mną zajmowała, dlaczego nie mogę zejść na dół lub pokazywałem ślady pobicia i chciałem, aby wyjaśniła mi, czemu tak często oraz mocno biją mnie najbliższe osoby.

— Co ci odpowiadały?

— Nic. Poza tym szybko się zmieniały. Nie wiem dlaczego. Może miały dość patrzenia na katowane dziecko lub żądały za dużo pieniędzy za milczenie. W końcu pojawiła się Jocelyn Hart.

— Zanim przejdziemy do tej kobiety, porozmawiajmy o tym, czego się dopuściłeś.

— Dobrze. — Uśmiechnąłem się do niego — Zabijanie było czymś, czego potrzebowałem i co sprawiało mi satysfakcję. To było łatwe jak splunięcie. Chyba z nich wszystkich, z tych, których zabiłem, pamiętam śmierć babki. Poszedłem do jej pokoju. Zabrałem z niego ulubioną czarną chustę, na której wyszyte były czerwone maki. Gdy odszukałem babkę, zawiesiłem jej pętle na szyję. Mocno trzymałem, zaciskałem. Po krótkiej chwili przestała się szamotać.

 Najlepiej pamiętasz śmierć babki, dlaczego?

— Odwiedzając mnie na strychu zawsze wymagała, abym patrzył jej w oczy. Mocno ściskała dłonią moją brodę. Okropnie, boleśnie wciskała pokrzywione palce w skórę — wyznałem. — Kiedy uchodziło z niej życie… To był jedyny moment, w którym lubiłem na nią patrzeć. Radością napawał mnie widok umierających oczu, w których odbijała się moja twarz.

— Masz swój ulubiony sposób zabijania? — spytał doktor Neil.

— Nie wiem.

— W rodzinnym domu brutalnie zabiłeś rodziców matki i jedną z kobiet, która była pomocą kuchenną.

— Kiedy przez kilka tygodni nie znaleziono odpowiedniej opiekunki, to ona się mną zajmowała. Była najgorsza z nich wszystkich.

— Co takiego ci zrobiła?

— Kiedy wchodziła do pokoju, przez chwilę stała w drzwiach. Mamrotała coś pod nosem. Potem robiła kilka kroków. Stojąc już na środku, zaczynała podnosić na mnie głos. Była oburzona, że musiała pokonywać, jak dla niej, niezliczoną ilość schodów. Narzekała, że wieczorem bolą ją nogi. Miała dość włażenia na strych. Podobno nie do tego była przyjęta w tym domu. W końcu upuszczała umyślnie tacę, na której było jedzenie i kazała, cytuję: „Wpierdalaj z podłogi.”

— Czyli sposób zabijania zależał od siły twojego gniewu, tak? — spytał, a ja wzruszyłem ramionami. — A kobiety, które zabijałeś…

— Torturowałem te kobiety — wtrąciłem się w wypowiedź psychiatry. — Pastwienie się nad nimi zależało od nich. Niektóre były słabe, a inne silne. Ostatnia była interesująca. Miała w sobie chęć życia, dlatego… Uważam, że w moim repertuarze nie wszystkie metody były okrutne. Są okrutniejsze.

— Od twoich?

— Jeden z więźniów opowiadał, że…

— Nie interesują mnie oni, tylko ty, Jonathanie.

— Porywałem je w najmniej oczekiwanym momencie. Czasem, choć rzadko, uwodziłem i zapraszałem do pokoju hotelowego. Kiedy były już zniewolone, zabierałem je w moje ulubione miejsce. Do lasu. — Rozsiadłem się wygodnie, o ile to było możliwe w tej sytuacji. — Tam, niespodziewanie, odkryłem pod ziemią stary schron. Trochę go udoskonaliłem. Potem sprowadzałem ofiary. Robiłem z nimi, co chciałem. Najbardziej uwielbiałem zamykać je w skrzyniach na kształt trumny, po czym wieszałem pod sufitem. — Uśmiechnąłem się. — Kiedy krzyczały z bólu i przerażenia brałem do ręki ostry przedmiot. Wbijałem go w ciało, a kiedy płynęła z ran krew, w zaskakująco szybkim tempie pojawiały się gryzonie. Szczury dochodziły do kałuży krwi, wąchały. Następnie bardzo powoli wkradały się na drewnianą skrzynię. Zaczynały małymi ząbkami gryźć. Jedno drugie przeganiało. Kiedy któreś się wcisnęło, zaczynało atakować ofiarę. Był przy tym wielki krzyk, hałas i próby wydostania się z pułapki. Potem nastawała długa, głucha cisza, którą przerywało moje wyjście na zewnątrz. Ptaki wtedy tak pięknie śpiewały. — Spojrzałem na doktorka. — Uważa pan, tak jak oni wszyscy, że jestem potworem.

— Wiem, że przebywając w więzieniu, zabił pan mężczyznę, który molestował, aż w końcu dopuścił się gwałtu na dwunastoletniej dziewczynce. Panie Jonathanie, uważam, że to dziwne połączenie braku szacunku do drugiego człowieka i moralności oraz wyrzutów sumienia, a zarazem obfitość prawidłowych emocji.

— Myślisz doktorze, że moje zaburzenie wynika z wychowania czy odziedziczonych genów? — spytałem, a on popatrzył na mnie.

— Od lat badamy zachowanie człowieka. Nadal mało o nim wiemy.

Byłem mu wdzięczny za szczerość.

— Zabijając ich, czułem tak wiele. — Westchnąłem.

— Czułeś coś tylko wtedy, kiedy zabijałeś?

— Tak. Bardzo często zastanawiałem się, dlaczego jestem taki pusty w środku, dlaczego niczego nie odczuwam.

— Znalazłeś odpowiedź?

— Nie. Chyba nie. Przyznam, że jedynie żywię jakieś uczucia względem mojego ulubionego syna. Ten drugi jest taki pospolity.

— Kochasz Emanuela? — spytał.

— Czy ktoś taki jak ja, jest zdolny do kochania drugiego człowieka? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

— Ty mi powiedz. — Zanotował coś, a potem spytał: — A co czujesz do drugiego syna?

— Nic. Na pewno nie darzę go tym samym uczuciem, co pierworodnego. Jestem jednak dumny z mojego chłopaka, bo jest podobny do mnie. Lubi zabijać. Jest brutalnie prawdziwy i niesamowicie nasycony emocjami, tymi złymi.

— Ty go tak wychowałeś? — spytał, wpatrując się we mnie. — A co z matką chłopaka? Nie miała wpływu na wychowanie syna?

— Oddała go tuż po urodzeniu.

Rozdział 10

Aaron

Przebudziłem się, gdy pukanie stawało się coraz głośniejsze. Pospiesznie wstałem z łóżka i ruszyłem do drzwi. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem zmęczonego Gracjana, podtrzymującego pijanego Emanuela.

— To chyba twoja własność. — Wszedł do środka. A potem dosłownie wciągnął Emanuela do salonu i usadził na kanapie. — Jest pijany.

Wpatrywałem się w ukochanego z niedowierzaniem. Nigdy wcześniej nie widziałem go w takim stanie.

— Co się stało? — spytałem.

— Nie wiem — odpowiedział. — Wróciłem do domu i omal nie potknąłem się o śpiącego pod ścianą Emanuela. Od razu przywiozłem go tutaj. Mówił, że był w tej knajpce, co śpiewa Shannon.

— Nie wiem czemu, ale nie jestem zadowolony, że ostatnio tak często tam przebywa. — Spojrzałem na przygarbioną postać.

— Mi też — rzekł. — Nic. Muszę iść. Umówiłem się. Poradzisz sobie?

— Tak.

— To się zbieram. Jutro was odwiedzę — oświadczył.

Pożegnał się ze mną, a następnie wyszedł. Podszedłem do ukochanego. Położyłem dłoń na jego ramieniu.

— Emanuel.

Powoli podniósł głowę.

— Tak?

— Co ty wyprawiasz? — spytałem, a on strącił moją dłoń ze swojego ramienia. Podniósł się, ale szybko opadł na kanapę. — Pomogę ci. — Wyciągnąłem do niego ręce. Zobaczyłem w jego oczach gniew. — Porozmawiajmy jutro, proszę.

— To bzdura, jeśli ktoś ci powie, że zaakceptujesz śmierci bliskiej osoby. Nigdy się tak nie stanie. Można jedynie cierpliwie uczyć się żyć bez tej osoby. Z tęsknotą w sercu, głową pełną wspomnień i zranioną duszą.

— Proszę. — Ponownie się podniósł, podtrzymałem go. — Pomyśl sobie…

— Im bardziej będzie boleć, tym bardziej będę cię pamiętał — szepnął.

— Czuję się winny — wyznałem.

Emanuel spojrzał na mnie.

— To nie chodzi o ciebie. Nie zrobiłeś niczego złego. Nigdy nie powinienem był. — Westchnął ciężko. — Ty i ja nie powinniśmy byli się spotkać. Nie powinniśmy byli pamiętać.

Przytuliłem się do niego. Emanuel zamarł, oddychał płytko. Wtulając się w niego, czułem zapach tytoniu, drogiego alkoholu i kobiece perfumy.

— Jesteś dla mnie najważniejszy — powiedziałem, w końcu mnie objął. — Jeśli będziesz musiał, pozwól mi odejść.

Po tych słowach chciał uwolnić się z mojego uścisku. Nie pozwoliłem na to, więc opuścił ręce w dół.

— Zostań ze mną na zawsze. — Wyrwało mu się. — Nie porzucaj mnie — błagał. — Wolałbym cię nigdy nie poznać, niż żyć ze świadomością, że już nigdy cię nie zobaczę.

Emanuel odsunął mnie. Dostrzegłem wtedy na jego policzku łzę.

— Chciałem tylko cię kochać. Oddałbym wszystko, żeby oszczędzić ci cierpienia i bólu. — Spojrzałem na niego mętnym, zagubionym wzrokiem. — Nie chcę…

Przyciągnął mnie nachalnie do siebie, aż moje usta zetknęły się z jego. Pocałował mnie, a kiedy odwzajemniłem pieszczotę, wydał z siebie jęk, jakby nagle coś go zabolało. Odsunąłem się minimalnie, aby spojrzeć na jego twarz.

— Tylko nie zostawiaj kogoś, kto nie potrafi bez ciebie żyć.

— Nigdy cię nie zostawię. Kocham cię — powiedziałem. — A teraz pomogę ci doprowadzić się do porządku. Rozbierzemy cię — rzekłem.

Chwyciłem za poły kurtki i powolnym ruchem ściągnąłem ją z niego.

— Kochaj się ze mną — szepnął.

Przesunąłem dłonią po szorstkiej skórze mężczyzny, która była mapą jego życia. Miał jasne, idealnie wyrzeźbione ciało.

— Kocham cię, Aaron.

Emanuel przysunął usta do mojej szyi, przez co wydałem z siebie niepohamowany jęk. Jego wargi błądziły po mojej skórze. Zdjął ze mnie bluzkę i sięgnął do guzika spodni. Kiedy byłem już nagi, zawisło nade mną ciało ukochanego, który na ułamek sekundy zamarł, wpatrując się w moją twarz. Uważnie ją studiował.

— Kocham cię — powiedziałem.

Po tych słowach wszedł we mnie. Ugryzłem go w ramię, aby powstrzymać się od głośnego krzyku, wywołanego intensywnością doznania. Emanuel wtulił się w moje ciało. Objąłem go, jego oddech na mojej skórze sprawił, że zadrżałem z rozkoszy. Chwyciłem go silniej, a on poruszył się bardziej. Tym razem kochanie się z nim było inne. Mocniejsze i tak cholernie piękne a zarazem bolesne.

Obudziłem się otulony kocem. W powietrzu unosił się aromat mocnej, czarnej kawy. Spojrzałem na stolik, na którym stał kubek. Unosiła się z niego ciepła para. Uniosłem wzrok, gdy zobaczyłem sięgającego po rzecz Emanuela.

— Dzień dobry. — Nie odpowiedział, skinął głową. — Jak się czujesz?

— Zwolniłem się z dotychczasowej pracy. Teraz pomagam w klubie, w którym pracuje Shannon.

— Nie podoba mi się ta zmiana. — Pokręciłem głową.

— Nie martw się o mnie.

— Powiedz mi, dlaczego akurat tam. Naprawdę jesteś gotowy na przebywanie z tą kobietą? — spytałem, wpatrując się w poważny wyraz twarzy. — Chyba nie chcesz się do niej zbliżyć? A może to ma być jakieś nowe doświadczenie?

— Jestem sumą doświadczeń. Zresztą każdy jest sumą jakichś dobrych i złych przeżyć. — Usiadł na kanapie obok mnie. — Wiesz, zdałem sobie sprawę, że tak bardzo skupiłem się na uciekaniu od ciebie, że przeoczyłem coś bardzo ważnego.

Wyciągnął rękę. Spletliśmy palce, przyciągnęliśmy się do siebie. Oparłem głowę o jego ramię. Po chwili pukanie do drzwi przerwało nasz odpoczynek.

— Nie otwieraj, Emanuel.

— To Gracjan. Chciałem się z nim spotkać.

Emanuel wstał. Następnie odwrócił się i spojrzał na mnie. Ostatnio często przyglądał się mojej postaci.

— Na co patrzysz? — spytałem.

— Każde spojrzenie może być ostatnie, dlatego chciałbym patrzeć na ciebie jak najdłużej… Jeszcze bardziej potrzebuję bliskości, ciepła twojego ciała i wciąż mało mi tych urwanych pocałunków, mieszających się ze sobą oddechów, kochania. — Zawahał się. — Moje serce coraz bardziej modli się o wieczność z tobą. Tak po cichu mam nadzieję, że będziemy razem. Oddałbym wszystko, a jednak wydaje mi się, że ten szept, który mówi: „To za mało” ma cholerną rację.

Rozdział 11

Jonathan

Wszedłem do pomieszczenia z szerokim uśmiechem na twarzy. Nawet kiedy strażnik przykuwał mnie do chłodnego, metalowego krzesła mój wyraz twarzy się nie zmieniał. Po prostu czułem ekscytację na samą myśl, że będę mógł rozmawiać z kimś, kto chce zagłębić się w moim umyśle. Może odnajdzie tam odpowiedzi na dręczące mnie nadal pytania.

— Witam doktorze Saaid.

— Dzień dobry, Jonathanie.

— Miło, że ktoś używa mojego imienia częściej niż numeru więziennego. W końcu nikt nie mówi do mnie seryjny morderca. Tamta doktor Carla podchodzi do mnie jak do… śmiecia, ale wydaje mi się, że wszystkich tak traktuje. — Skinął głową. — Kto z was jest lepszym psychiatrą?

— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mamy inne podejście do ludzi, a przede wszystkim świata. — Spojrzał na zegarek. Następnie ściągnął go z nadgarstka, położył na stole. — Piję najczęściej zieloną herbatę. Kupuję dużo zeszytów i długopisów. Interesują mnie starocia. Mam tylko jednego przyjaciela. Czytam więcej. Lubię koty i burzę, spacerować w deszczu. Byłem tylko raz zakochany. Wierzę w Boga. Ufam w to, że ludzie mają duszę. Pasjonuje się człowiekiem pod każdym możliwym kątem. — Spojrzał w bok. — Na mojej ścianie widnieje pewien cytat: ”Mieć jest tylko o tyle istotne, o ile wzbogaca twoje być.”

— Święty Jan Paweł II. — Spojrzał na mnie. — Moja babka często czytała mi książki, w których spisane są myśli świętych. Była bardzo wierząca. Dużo modliła się na różańcu.

Wyciągnął ze skórzanej, czarnej teczki niedużej wielkości aktówkę. Położył ją na stole, a następnie pociągnął za zamek. Kiedy ją otworzył, dostrzegłem czarno białe zdjęcia.

— Babkę położyłeś w pozycji krzyża. Dziwie się, że nie ma na splecionych dłoniach różańca. — Położył zdjęcie na wyciągnięcie ręki.

— Zabrałem go — rzekłem.

— Pewnie nie na pamiątkę?

— Nie. Nie jestem wierzący, a jednak pewnych wyuczonych zachowań nie można się pozbyć. Kiedy kończyła biczowanie, wciskała mi do drżących dłoni różaniec.

Roześmiałem się, ale poczułem jak gdzieś głęboko we mnie kuca w kącie przestraszony chłopiec i zaczyna szlochać.

— Chłosta — powiedział pod nosem.

— Jak zwał tak zwał. Bywało postrzegane jako sposób oczyszczania duchowego — oświadczyłem. — Chciała wypędzić ze mnie diabła. Zastanawiam się, co chciano wypędzić z Chrystusa? — spytałem.

— Biczowanie w czasach rzymskich to była połowa drogi… do śmierci. Chciano wyniszczyć ofiarę. Jezus otrzymał chłostę, ale ukrzyżowanie było zakończeniem tortur. — Uważnie mi się przyglądał. — Z Chrystusa nie chciano wypędzić demona. Obawiano się go, a większość ludzi ślepo uwierzyła arcykapłanom, że chce wprowadzić zamęt w poukładany świat. Jezus umarł, aby zbawić wszystkich ludzi, którzy w niego wierzyli i tych, którzy nie wierzyli.

— Bóg chciał być idealny, a jednak jego plan miał wady. Stwarzanie takiej gry do niczego nie prowadzi, nie wnosi, nie rozwija, a jedynie wprowadza w nasze życie więcej nędzy i rozpaczy. — Opuściłem głowę. — Możemy w tej nędzy poznać naszą wielkość. Babka im więcej mówiła, tym bardziej jej słowa stawały się puste. To była jakaś paplanina, a w głowie było coraz więcej dziur. Wszystko zaczynało pękać, wysychało, rozpadało się, strzępiło i zamieniało w kurz. To było daremne.

— Jej wysiłki? — spytał.

— Daremne było biczowanie oraz modlitwy mojej babki.

— Dlaczego?

— Bo wszystko, czego się obawiała, że we mnie zakiełkuje, zakiełkowało. Nie udało się wypędzić diabła. — Przez ułamek sekundy znów spojrzałem w głąb siebie i zobaczyłem w półciemności małego chłopca, który ociera swoje łzy. — Jestem samotny, ponieważ w moim życiu nie było i nie ma miłości, zastąpiłem ją nienawiścią.

— Uważam, że możesz się mylić. Pragnąłeś uwagi i miłości jak każde dziecko. Nawet to ze skrzywieniem w umyśle ma potrzebę, aby być dostrzeżonym, aby ktoś go przytulił, gdy zaczyna bać się swoich własnych myśli.

— Chciałem, aby matka mnie pokochała. Robiłem wszystko, co mogłem, aby dostrzegła we mnie cząstkę siebie. — Popatrzyłem na swoje blade dłonie. — Przychodziła do mojego pokoju, wtedy patrzyła oschle spod długich ciemnych rzęs. Często też odwracała wzrok. Nie mogła na mnie patrzeć, bo zbyt dobrze pamiętała twarz człowieka, który ją wykorzystał.

— Kiedy spotkaliście się po latach… — Zamilkł, gdy spojrzałem na niego.

— Od razu w mojej głowie pojawiła się myśl: Zabij!

— A jednak tego nie zrobiłeś.

— Usłyszałem głos: Mamo, chciałbym, abyś została ze mną.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 36.04