E-book
14.18
drukowana A5
34.88
Pamięć krwi

Bezpłatny fragment - Pamięć krwi


Objętość:
146 str.
ISBN:
978-83-8440-165-1
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 34.88

Prolog


Noc pachniała dymem. Nie tym przytulnym, ciepłym, jaki snuje się z kominka, mieszając z wonią drewna i chleba, lecz ciężkim, duszącym, jak gdyby sam mrok postanowił wślizgnąć się do domu i odcisnąć w nim swoje piętno. Zapach ten był gęsty, lepki niczym mgła; przywierał do skóry, wdzierał się do płuc, szczypał w oczy i nie pozwalał oddychać.

Obudziły mnie krzyki. Rozdzierały ciszę niczym ostre noże, szarpały ją na strzępy, pozostawiając za sobą pustkę i grozę. Serce obiło się o żebra, a ja zerwałam się na łóżku, nie pojmując, czy to sen, czy jawa.

W pokoju panował mrok. Jedynie za oknami tańczyły pomarańczowo-czerwone blaski. Przez chwilę zdawało mi się, że to świece… dopóki nie rozległ się głuchy łoskot, brzęk tłuczonego szkła i przeraźliwe, nieludzkie wycie. Gdzieś w głębi domu coś runęło, a odgłos ten odbił się w mojej piersi zimnym, lepkim strachem.

Drzwi otwarły się z trzaskiem. W progu stał ojciec. Twarz miał napiętą, kamienną, usta zaciśnięte w wąską kreskę. W jego oczach lśniła ostra stal, gotowa ciąć. Rzucił się ku mnie i porwał na ręce tak gwałtownie, że nie zdążyłam ani nabrać powietrza, ani o nic zapytać.

— Nie patrz — jego głos był cichy, lecz w tym szepcie dźwięczała siła. Siła i rozkaz.

Ale spojrzałam.

Korytarz zalewał ogień. Płomienie, niczym żarłoczne bestie, lizały ściany, obrazy i gobeliny. Dym kłębił się, ścielił nisko, a w nim przemykały cienie. Wysokie, nienaturalne, z oczami jarzącymi się w ciemności jak dwa węgle. Poruszały się zbyt szybko, by mogły być ludźmi. W ich sylwetkach kryło się coś zwierzęcego, potwornego.

Ojciec niósł mnie precz, a każdy jego krok rezonował w moim ciele. I nagle — ruch. Zza zakrętu wypadła postać — czarna jak sama noc. Coś bezkształtnego, jakby utkanego z dymu i szponów. Ojciec obrócił się, zasłaniając mnie sobą, a w jego piersi zawibrował głuchy warkot — niski, zwierzęcy, niepodobny do ludzkiego głosu.

— Biegnij! — krzyknął ktoś za plecami i w tej samej chwili do korytarza wpadła matka.

Włosy miała w nieładzie, na twarzy ślady łez, lecz w oczach płonęła determinacja. Taka, która przerażała bardziej niż płomienie i cienie. Chwyciła mnie za rękę; jej palce drżały, lecz ściskały mocno niczym stal.

— Do sali! — rozkazała. Jej głos był twardy jak szczęk mieczy.

Wpadłyśmy do ogromnej komnaty, której sufit ginął w mroku. Na środku widniał krąg ze srebrzystego kamienia, a w powietrzu unosił się gęsty zapach ziół, dymu i krwi.

— Co to jest? — szepnęłam, ale matka tylko mocniej ścisnęła moją dłoń.

Ojciec ostrożnie postawił mnie w środku kręgu. Jego dłonie były gorące, lecz w tym cieple czuć było agonię — pożegnanie.

— Wybacz — powiedział. A jego głos pękł jak szkło. — To jedyna droga.

Matka przykucnęła obok, jej twarz znalazła się tuż przy mojej — widziałam drżenie jej warg, lecz zmuszała się do bycia twardą.

— Słuchaj mnie, Amalio — jej słowa uderzały w serce jak ciosy młota. — Zapomnisz. Wszystko. Nas, ten dom, tę noc. Ale będziesz żyła. Rozumiesz? Będziesz żyła.

— Nie! — wczepiłam się w jej ręce, wbijając paznokcie w skórę. — Nie chcę! Nie chcę zapominać!

— Trzeba… — głos jej załamał się, a łzy spadły na moje policzki. — Wybacz mi, dziecino.

Ojciec zaczął wypowiadać słowa. Stare, obce, parzące. Cięły powietrze i zdawało się, że mury drżą od ich mocy. Powietrze w kręgu zgęstniało niczym woda, napierało na pierś, pozbawiało tchu. Płomienie za ścianami przygasły, a świat zaczął dygotać, jakby się walił.

Matka ujęła moją twarz w dłonie, a jej oczy były ostatnim, co widziałam wyraźnie.

— Kocham cię — szepnęła. — Zawsze.

Świat się rozmywał. Krzyki i wycie oddalały się, jakbym słyszała je z głębiny wód. Próbowałam uchwycić się jej głosu, jej ciepła, lecz ono uciekało jak piasek przez palce.

Ostatnie, co poczułam, to czyjeś ręce, silne, które mnie pochwyciły. Chłodne nocne powietrze smagnęło mnie po twarzy, zapach igliwia zmieszał się ze spalenizną…

I wszystko zniknęło.

Ciemność.

Cienie między stronami

Miasto, w którym mieszkam, wydaje się zastygłe w wiecznym półśnie. Wąskie uliczki wybrukowane kostką, stare domy z łuszczącym się tynkiem, szyldy, na których litery wyblakły od deszczu i słońca. Tutaj wszystko oddycha przeszłością — cichą, osobistą, niemal intymną. Nawet wiatr nigdzie się nie spieszy, a latarnie zapalają się nieco wcześniej niż trzeba, jakby bały się ciemności.

Pracuję w małej bibliotece na rogu ulicy Róż. Jej okna są zawsze zaparowane zimą i otwarte na oścież latem, a w środku pachnie kurzem, papierem i czymś słodkim, czego nie potrafię nazwać. Czasami wydaje mi się, że ten zapach to mieszanina atramentu i cudzych historii, które wsiąkły w ściany.

Jestem Celeste Moren.

Tak stoi w moich dokumentach, tak nazywają mnie sąsiedzi, tak podpisuję listy. A jednak czasem, gdy ktoś wypowiada moje imię, łapię się na dziwnym uczuciu — jakby nie było do końca moje. Jak suknia, która leży dobrze, ale nie została uszyta na moją miarę.

Mam dwadzieścia cztery lata. Jestem średniego wzrostu, mam drobne ramiona i długie palce, które zawsze czepiają się książek jak czegoś żywego. Włosy — ciemnokasztanowe, niemal czarne — miękkimi falami opadają na plecy. Cera blada, jak u tych, którzy rzadko bywają na słońcu, a oczy… oczy są szaroniebieskie, ale w określonym świetle przebija z nich stalowy chłód. Ludzie często mówią, że moje spojrzenie wydaje się zbyt głębokie jak na mój wiek, jakbym widziała więcej, niż powinnam. Uśmiecham się w odpowiedzi, ale nie tłumaczę, że czasem sama boję się tego spojrzenia w lustrze.

Moje życie tutaj jest proste. Rano otwieram bibliotekę, przecieram półki, układam książki, czasem parzę herbatę dla stałych bywalców. W ciągu dnia czytam za ladą albo pomagam komuś znaleźć potrzebny tom. Wieczorem zamykam drzwi, a miasto wita mnie łagodnym światłem latarni i cichym szmerem kroków przechodniów.

Ale za tą prostotą kryje się coś, czego nie potrafię wyjaśnić.

Sny.

Nie przychodzą każdej nocy, ale wystarczająco często, bym bała się zasypiać. Nie mają wyraźnej fabuły — to tylko strzępy. Zimne dłonie dotykające mojej twarzy. Szept w języku, którego nie znam, ale z jakiegoś powodu rozumiem. Oczy w ciemności — głębokie jak otchłań, w których odbija się coś, czego nie potrafię nazwać.

Czasem we śnie stoję w długim korytarzu, a ściany wokół tchną chłodem. Gdzieś w oddali słychać dudnienie przypominające bicie serca, ale to nie moje serce. Idę naprzód, a mrok gęstnieje, aż staje się niemal namacalny. I wtedy czuję — ktoś jest obok. Nie wróg, ale i nie przyjaciel. Ktoś, kto wie o mnie wszystko.

Budzę się z łomoczącym sercem, w ciemności mojego małego mieszkania i długo nie potrafię zrozumieć, co jest snem, a co jawą.

***

Tego ranka przyszłam do biblioteki nieco wcześniej niż zwykle. Słońce dopiero zaczynało przebijać się przez chmury, a jego światło kładło się na podłodze długimi pasami. Zdjęłam płaszcz, powiesiłam go na haczyku i przeszłam za ladę.

Na stole leżała książka, którą wczoraj zostawiłam otwartą. „Legendy i mity starego kontynentu”. Pamiętałam, że zatrzymałam się na rozdziale o starożytnych rodach, które według pogłosek żyły przez wieki, ukrywając się pośród ludzi.

Przesunęłam palcami po pożółkłej stronie i nagle… coś ukłuło mnie w piersi. Jakbym już kiedyś trzymała tę księgę, ale nie tutaj, lecz w innym miejscu. W sali o wysokich oknach, gdzie pachniało nie kurzem, lecz mrozem i igliwiem.

Cofnęłam rękę jak oparzona.

— Dzień dobry, Celeste — rozległ się głos za moimi plecami.

Odwróciłam się. To była madame Leroy, starsza kobieta, która co tydzień przychodziła po nowe powieści. Uśmiechnęła się, a ja odwzajemniłam uśmiech, próbując ukryć zmieszanie.

— Dzień dobry. To, co zwykle?

— Tak, moja droga. Coś z dobrym zakończeniem — mrugnęła. — W życiu i tak nie brakuje dramatów.

Odprowadziłam ją wzrokiem, gdy krążyła między regałami. Ale moje myśli błądziły daleko.

Wieczorem, gdy biblioteka opustoszała, cisza stała się niemal namacalna. Legła mi na ramionach jak ciężkie przykrycie, a każdy mój oddech wydawał się zbyt głośny. Za oknami już ściemniało, a nieliczne latarnie rzucały na ściany długie, wyciągnięte cienie, podobne do czyichś rąk sięgających do środka.

Siedziałam za ladą, przeglądając stare karty katalogowe. Palce przesuwały się po szorstkim kartonie i ten suchy szelest był jedynym dźwiękiem w sali… dopóki go nie usłyszałam.

Szept.

Cichy, niemal nierozpoznawalny, jak oddech, który czuje się skórą, a nie słyszy uszami. Był tak blisko, że zamarłam, bojąc się nawet nabrać powietrza.

— Kto tu jest? — zapytałam, a mój głos, wyrwawszy się z ust, zabrzmiał zbyt głośno, zbyt ostro, jakby naruszył krucha równowagę tej ciszy.

Odpowiedzi nie było. Jedynie lekki przeciąg, który prześlizgnął się po plecach jak lodowata dłoń i sprawił, że na skórze pojawiła się gęsia skórka.

Powoli wstałam, powiodłam wzrokiem po sali. Pusto. Ale uczucie, że ktoś stoi za moimi plecami, nie odpuszczało.

***

Zamknąwszy bibliotekę, wyszłam na ulicę. Powietrze było zimne i wilgotne, więc szczelniej otuliłam się szalem. Lekka mgła ścieliła się po bruku, czepiając się nóg, i zdawało się, że żyje własnym życiem.

Szłam szybko, ale wrażenie, że jestem obserwowana, nie znikało. Było lepkie, natrętne, jak spojrzenie, które czuje się potylicą.

***

W domu zaparzyłam herbatę, ale nawet jej nie tknęłam. Filiżanka stygła na parapecie, podczas gdy ja siedziałam przy oknie, patrząc na ulicę. Na dole przechodzili ludzie, śmiali się, rozmawiali. Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze… a jednak coś było nie tak.

Świat jakby przesunął się o pół kroku w bok, a ja znalazłam się w jego cieniu.

***

Położyłam się późno. Długo przewracałam się z boku na bok, słuchając, jak za oknem wiatr szarpie nagimi gałęziami drzew. Sen podkradał się powoli jak drapieżnik, a kiedy w końcu mnie dopadł, przypominało to upadek w zimną, bezdenną wodę.

I znowu — zimne dłonie. Dotykały mojej twarzy, przesuwały się po włosach, a ja na ten dotyk chciałam jednocześnie się cofnąć i pozostać w bezruchu. Szept — cichy, otulający, w języku, którego nie znałam… a jednak rozumiałam.

Oczy w ciemności. Dwa bezdenne jeziora, w których odbijała się nie noc, lecz cała wieczność.

Ale tym razem było inaczej.

Poprzez szept usłyszałam swoje imię. Prawdziwe. Zabrzmiało tak, jakby wypowiadano je tysiące razy wcześniej, i za każdym razem — z czułością i bólem.

Imię, którego nie pamiętałam na jawie.

Przeszyło mnie jak błysk światła w całkowitej ciemności, a w piersi coś drgnęło, jakby serce rozpoznało je wcześniej niż rozum.

***

Otworzyłam szeroko oczy i usiadłam na łóżku, dławiąc się powietrzem. Gardło miałam ściśnięte, jakbym właśnie wynurzyła się z lodowatej wody. Pokój tonął w półmroku, tylko blade światło latarni z ulicy ciągnęło się pasem po podłodze. Panowała głucha cisza, a jednak wydawało się, że ściany oddychają razem ze mną.

Przycisnęłam dłonie do twarzy — skóra była wilgotna. Łzy? Czy to chłód cudzego dotyku jeszcze nie ustąpił?

I dopiero wtedy zrozumiałam, że krzyczę. Cicho, zduszonym głosem, jak dziecko we śnie.

Dźwięk się urwał, ale echo wciąż drżało w mojej piersi. Serce biło tak wściekle, że zdawało się czegoś szukać, kogoś wołać.

Powiodłam wzrokiem po pokoju. Wszystko było na miejscu: półki z książkami, lampa z abażurem, rzucony na krzesło szal. Ale wiedziałam — ktoś tu był. Albo wciąż jest. Cisza była zbyt gęsta, zbyt czujna, jakby czaiło się w niej cudze westchnienie.

A w głębi tej ciszy wciąż słyszałam jego głos. Imię. To prawdziwe. Paliło mnie od środka, nie pozwalając zapomnieć.

Wyszeptałam je wargami, ledwo słyszalnie — i w piersi poczułam ból, jakbym zerwała pieczęć, która przez wieki strzegła pamięci.

I wtedy poczułam: świat wokół się zachwiał. Jakby niewidzialny krąg się zamknął i rzeczywistość nie była już tą samą, co przedtem.

Sen i jawa splotły się ze sobą, a ja znalazłam się gdzieś pomiędzy.

Ten, który patrzy z cienia

Dzień dusił się pod niskim, ciężkim niebem, szarym i ołowianym, które zdawało się celowo zawisać nad dachami, próbując przygnieść miasto do ziemi. Wilgotny wiatr gnał pustymi ulicami strzępy mgły, ciągnąc za sobą woń mokrego kamienia i zardzewiałego metalu. Wszystko wokół zdawało się wyblakłe — niczym stara fotografia pozbawiona barw, na której każde pęknięcie i zaciek wilgoci przypominały o dawnym, minionym czasie.

Zamknęłam bibliotekę wcześniej niż zwykle: znów wyłączyli prąd i w półmroku strony książek zlewały się w nierozpoznawalne cienie. Cisza była zbyt gęsta, lepka i zdawało się, że same ściany nasłuchują każdego mojego oddechu. Gdy drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami, poczułam dziwną ulgę, jakbym wydostała się z cudzej, nienasyconej paszczy.

Chłodne powietrze uderzyło mnie w twarz, parząc policzki i zmuszając, bym skuliła się i szczelniej owinęła szalem. Torbę z książkami przycisnęłam do piersi tak mocno, jakby mogła mnie ochronić — niedorzeczna tarcza z papieru i atramentu przeciwko temu, czego sama nie potrafiłam nazwać. Przyspieszyłam kroku, starając się nie zatrzymywać wzroku na ciemnych, ziejących pustką zaułkach.

I nagle — zakręt. Wpadłam na kogoś tak gwałtownie, że omal nie upadłam.

— Ostrożnie — rzekł nieznajomy. Głos miał niski, z chrypką, i brzmiało w nim coś, od czego po plecach przebiegł mi lodowaty dreszcz.

Podniosłam wzrok. Mężczyzna był wysoki, jakby rzucał własny cień na całą przestrzeń wokół. Długi płaszcz ciemniał na wietrze, na ramionach lśniły krople deszczu niczym zimne srebro. Włosy — czarne, nieco potargane, jakby wiatr dopiero co wypuścił go ze swego uścisku. Ale najważniejsze były oczy.

Były barwy mokrego kamienia. Głębokie, ciężkie, z migoczącym wewnątrz mrokiem, przypominającym otchłań. To nie było zwykłe spojrzenie — to była pułapka. Czułam, że brakuje mi tchu, jakby te oczy kradły mi powietrze.

— Przepraszam… — wydusiłam, a serce załomotało tak szybko, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz.

Pochylił lekko głowę, wpatrując się we mnie. Jego spojrzenie nie było tylko uważne — było rozpoznające. Kryło się w nim coś dręczącego, jakby widział mnie po raz pierwszy, a jednocześnie wiedział o mnie zbyt wiele. Patrzył nie na moją twarz, lecz na wylot — tam, gdzie chowało się wszystko to, co sama o sobie zapomniałam.

— Wszystko w porządku — powiedział cicho i cofnął się o krok.

Chciałam zapytać: kim Pan jest? dlaczego patrzy Pan tak, jakbym była częścią Pana życia? — ale on już się odwrócił. Jego chód był miękki, lecz wymierzony; było w nim coś drapieżnego. Stałam w bezruchu, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za rogiem, i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że przez ten cały czas wstrzymywałam oddech. Płuca piekły, a w piersi pulsowało dziwne uczucie — mieszanina niepokoju i niewytłumaczalnego przyciągania

***

Wieczorem wciąż o nim myślałam. O tym, jak na mnie patrzył. W tym spojrzeniu czaiło się coś… niebezpiecznego. I dziwnie znajomego, jak melodia, którą słyszałam kiedyś dawno temu i zapomniałam, lecz nagle rozpoznałam po pierwszych nutach.

Próbowałam przekonać samą siebie, że to tylko przypadkowe spotkanie. Że to po prostu przechodzień, na którego zwróciłam uwagę ze zmęczenia i jesiennej chandry. Ale już następnego dnia zrozumiałam — myliłam się.

Biblioteka była pusta. Stałam przy oknie, obserwując, jak mgła ścieli się na ulicy, kłębi wokół kół samochodów, jakby próbowała zatrzymać czas.

I wtedy go zobaczyłam.

Stał naprzeciwko, po drugiej stronie, oparty o ścianę starego domu. Nieruchomy. Cień pośród mgły. I patrzył. Jego oczy znów mnie odnalazły i nawet przez szybę poczułam ich ciężar, ich chłodną, przeszywającą głębię.

Dzieliło nas zaledwie kilka metrów, ale zdawało się — cała wieczność.

Mrugnęłam. Przejechał samochód. Gdy droga się oczyściła, ulica była pusta.

Ale wiedziałam: on tam był.

***

Wieczorem droga do domu dłużyła się w nieskończoność. Latarnie świeciły rzadkimi żółtymi plamami, a ich drżące światło nie rozpraszało, lecz jedynie zagęszczało mrok. Liście pod nogami szurały tak głośno, że każdy krok odbijał się echem w skroniach.

I wtedy znów go usłyszałam. Szept.

Musnął mnie tuż przy uchu — oblepiający, lepki, w języku, którego nie znałam… a jednak rozumiałam.

Gwałtownie się obejrzałam. Nikogo. Tylko pusty bruk i chwiejne cienie rzucane przez latarnię. Ale serce uderzyło w pierś tak mocno, że niemal się zachłysnęłam. Przyspieszyłam kroku. Ciemność jakby podążała za mną, stawiała kroki w unisono, dopóki nie skręciłam w boczną uliczkę.

Tutaj zawsze było ciemniej. Wąskie ściany domów ściskały przestrzeń, pozostawiając jedynie szczelinę nieba. Powietrze było gęste, pachniało pleśnią i rdzą, a każdy wdech zdawał się drapać gardło.

I wtedy usłyszałam kroki. Za plecami.

— Kto tu jest?! — mój głos zabrzmiał zbyt głośno i odbił się głuchym echem.

Odpowiedzi nie było. Tylko szmer — jakby czyjaś dłoń przesunęła się po ceglanym murze.

Przyspieszyłam. Serce biło w gardle, oddech stał się chrapliwy. Torbę przycisnęłam do piersi jeszcze mocniej.

I nagle z mroku oddzieliły się dwie sylwetki. Wysokie, chude, o twarzach ukrytych pod kapturami. Ich ruchy były nienaturalnie płynne, zbyt poprawne, jak u drapieżników, które już wybrały ofiarę.

— Hej, ślicznotko — przeciągnął jeden. Głos miał lepki, ciągnący się, obcy. — Zgubiłaś się?

Cofnęłam się, ale z tyłu rozległ się kolejny krok. Trzeci. Jego zimną obecność poczułam, zanim go zobaczyłam.

— Odsuńcie się — powiedziałam. Głos mnie zdradził — drżał w nim i strach, i złość.

Wymienili spojrzenia. Jeden zrobił krok do przodu, a ja zobaczyłam błysk zębów. Zbyt ostrych. Nieludzkich.

— Nie bój się — syknął. — To potrwa tylko chwilę.

Jego ręka wystrzeliła szybciej, niż zdążyłam zareagować. Palce, zimne jak lód, zacisnęły się na moim nadgarstku. Uścisk był żelazny, ręka natychmiast zdrętwiała. Szarpnęłam się, uderzyłam o ścianę i ostry ból przeszył przedramię. Coś ostrego rozcięło skórę. Ciepła krew natychmiast spłynęła po palcach.

— Jaka delikatna… — wychnął zwierzęcym głosem.

I nagle — cień.

Przemknął tak szybko, że nie zdążyłam zrozumieć, co się stało. Głuchy łoskot — i ten, który mnie trzymał, odleciał w bok, wbijając się w ścianę z takim odgłosem, że ugięły się pode mną nogi. Drugi runął na ziemię, nie zdążywszy się odwrócić.

I oto on. Mężczyzna.

Ten sam. Jego płaszcz łopotał jak skrzydło nocnego zwierzęcia. Ruchy były nieludzko szybkie, precyzyjne. A oczy… teraz widziałam je wyraźnie. Stal i noc. Blask starożytny i niebezpieczny.

Po kilku sekundach było po wszystkim. Dwóch leżało bez ruchu, trzeci zniknął w ciemnościach.

Podszedł do mnie.

— Nic ci nie jest? — jego głos był niski, lecz brzmiała w nim troska, której nie chciał zdradzić.

Próbowałam odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Tylko spojrzenie, tylko oddech.

— Kim Pan jest?..

Zatrzymał wzrok na mojej twarzy. W jego oczach mignęło coś ostrego, bolesnego, jakby chciał wyznać prawdę, ale nie mógł. Spojrzenie opadło na moją rękę — krew czerwieniła się na materiale. Przez moment w jego oczach błysnęło coś pierwotnego.

— Musisz być ostrożniejsza — powiedział cicho i było to czymś więcej niż ostrzeżeniem. Brzmiało jak wyrok.

— Niech Pan zaczeka! — postąpiłam w jego stronę, płonąc od pytań. — Pan…

Ale on już rozpływał się w cieniu. A w następnej chwili zniknął.

Zostałam sama. W zaułku pełnym wilgoci, zapachu krwi i żelaza. Z drżącym oddechem, z raną na ręce, z sercem, które biło tak mocno, jakby chciało rozerwać pierś. I z tysiącem pytań, na które nikt nie zamierzał odpowiedzieć.

***

Mieszkanie powitało mnie zwyczajną ciszą. Niewielki przedpokój, zapach starego drewna i suszonych ziół, które trzymałam w ceramicznym wazonie przy oknie. Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze: książki na półkach, miękki pled, filiżanka zapomniana na parapecie… Ale tego wieczoru przytulność stała się obca. Jakby wszystko wokół było dekoracją, cienką powłoką, za którą przyczaiło się coś innego, coś, co wstrzymało oddech.

Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami, próbując uspokoić oddech. Serce wciąż biło zbyt szybko, puls dudnił w skroniach. Ręka piekła z bólu. Krew przesiąkała przez rękaw, zostawiając ciemne plamy. Pospiesznie zsunęłam płaszcz i rzuciłam go na krzesło.

W kuchni włączyłam światło. Żarówka zamrugała i zapłonęła mdłym, żółtym blaskiem. Wyjęłam apteczkę, ale palce drżały tak bardzo, że bandaż rozsypał się na podłogę, białą wstęgą pełznąc po kafelkach. Przykucnęłam, zebrałam go, ale palce wciąż odmawiały posłuszeństwa. Zdawało się, że wraz z krwią uchodzi ze mnie siła.

Opadłam na krzesło, ściskając rękę. Ból był ostry, ale silniejsze od niego było drżenie wewnątrz. Nie od rany. Od tego, co się wydarzyło. Od tego, kogo widziałam.

Zamknęłam oczy i obraz natychmiast zapłonął przede mną: wysoka sylwetka, płaszcz łopoczący w ciemności i oczy… Te oczy, w których odbijała się nie tylko noc, ale cała wieczność. Było w nich coś przerażającego, a zarazem zbawczego. Chciałam odepchnąć ten obraz, zapomnieć go — ale on żył we mnie, jak piętno ognia na skórze.

Wstałam, przeszłam do pokoju. Okno było uchylone, do środka wdzierało się chłodne powietrze. Zatrzasnęłam je, ale wciąż czułam przeciąg. Jakby mrok wkradł się do mieszkania razem ze mną, tuż za moimi plecami.

I nagle zrozumiałam: cisza stała się zbyt głośna. Napierała, dzwoniła, jakby za każdą ścianą ktoś się czaił.

Wsłuchałam się. I zdało mi się, że znów słyszę szept. Ten sam, który brzmiał na ulicy. Cichy, ciągnący się, obcy… i zbyt bliski.

Gwałtownie się odwróciłam. Pokój był pusty. Tylko świeca, książki, lekki półmrok. Ale uczucie nie mijało. Było lepkie, natrętne, jak czyjś oddech tuż przy szyi.

Zacisnęłam powieki, wciskając się w łóżko, i po raz pierwszy od dawna zrobiło mi się naprawdę straszno. Nie o życie. O to, że świat, który znałam, nie należał już do mnie. Cienka granica między tym, co znane, a tym, co nieodkryte, pękła — a pęknięcie rosło, wpuszczając do środka obcy mrok.

Cicho wyszeptałam swoje imię — Celeste — próbując uchwycić się go jak kotwicy. Ale wewnątrz, w samej głębi, rozległo się echo. Imię, obce, a zarazem znajome. To samo, które brzmiało w moich snach.

Ślady, których nie powinno być

W nocy prawie nie spałam. Leżałam w ciemności, wpatrzona w sufit, i słuchałam, jak wiatr porusza nagimi gałęziami za oknem, zmuszając je, by skrobały po szybie, jakby czyjeś szpony próbowały wedrzeć się do środka. Gdzieś w oddali przemykały rzadkie samochody, lecz ich odgłos był głuchy, jakby stłumiony przez toń wody. Wszystko wydawało się zbyt odległe, zbyt obce.

Za każdym razem, gdy zamykałam oczy, stawała mi przed oczami tamta scena: wąski zaułek, zapach mokrego muru, żelaza i krwi, lodowaty uścisk palców na moim ręku… i on.

Tamten mężczyzna.

Nie znałam jego imienia, nie wiedziałam, kim jest ani skąd przybył. Ale jego obraz wbił mi się w pamięć jak piętno. Pamiętałam, jak się poruszał — szybko, precyzyjnie, tak, jakby każda sekunda należała do niego. Pamiętałam jego oczy — ciemne jak odmęt, a jednocześnie lśniące od wewnątrz, jakby w ich głębi drzemał płomień. W tym spojrzeniu było wszystko: niebezpieczeństwo, wieczność i przyciąganie, od którego chciało się jednocześnie cofnąć i zrobić krok naprzód.

Próbowałam przekonać samą siebie, że to przypadek. Że znalazł się tam zrządzeniem losu, w chwili, gdy najbardziej potrzebowałam ratunku. Lecz w głębi duszy wiedziałam: nie. On na mnie czekał. Przyszedł po mnie.

Przewracałam się z boku na bok aż do świtu, naciągając kołdrę pod samą brodę i tuląc poduszkę do piersi, ale sen nie nadchodził. Myśli wracały do niego raz po raz jak wahadło, a każde jego wychylenie uderzało w serce. Dopiero nad ranem zmęczenie wzięło górę. Sen nakrył mnie ciężką falą, lecz nawet w nim czułam jego obecność. Stał gdzieś obok, w cieniu, milczał, patrzył, czekał.

***

Ranek zaczął się od drobiazgu, lecz to właśnie drobiazgi burzą znany nam świat.

Obudziło mnie szare światło przebijające się przez zasłony i odgłosy miasta, zwyczajne i codzienne. Pierwsze, co poczułam, to ciągnący ból w ręce. Pamiętałam wszystko: szpony tamtego stwora, lepki zapach krwi, to, jak przesiąkała przez materiał i spływała po palcach. Pamiętałam, jak uciskałam ranę dłonią, próbując uśmierzyć pieczenie.

Usiadłam, podwinęłam rękaw.

I zamarłam.

Rany nie było. W ogóle.

Na skórze pozostała jedynie cienka, blada, ledwo widoczna linia, przypominająca starą bliznę, która ma już wiele lat. Bólu nie było, pieczenia — też nie. Tylko lekkie swędzenie, jak przy zagojonej skórze.

Przesunęłam palcami po tym miejscu. Serce zamarło, a potem zabiło tak szybko, że zabrakło mi tchu. To było niewłaściwe. Tak się nie dzieje.

Wstałam, poszłam do przedpokoju i stanęłam przed lustrem. W odbiciu — ta sama dziewczyna: blada cera, szaroniebieskie oczy, ciemne włosy, nieco potargane po nocy. Ale spojrzenie… było w nim coś nowego. Coś obcego. Jakby z głębi patrzyłam na siebie nie tylko ja.

— Co się z tobą dzieje?.. — szepnęłam, a głos w ciszy wydał się cudzy.

Odpowiedzi, rzecz jasna, nie było.

***

Dzień wlókł się ospale, ale ja przez cały czas łapałam się na dziwnych drobiazgach.

Drobne zacięcie papierem na palcu zagoiło się w ciągu kilku godzin, pozostawiając różową kreskę.

Senność mijała szybciej niż dawniej, jakby ktoś wlewał we mnie siły. Szelesty na ulicy słyszałam nawet przez zamknięte okna i potrafiłam rozróżnić rytm kroków, zgadując, kto idzie: spieszący się mężczyzna, staruszka z laską, biegnące w podskokach dziecko.

To przerażało. A jednocześnie… fascynowało. Jak zakazane drzwi: wiesz, że za nimi kryje się niebezpieczeństwo, lecz palce i tak lgną do zimnej klamki.

***

W nocy sen nadszedł natychmiast. Ale to nie był zwykły sen — to było coś innego. Zbyt wyraźnego, zbyt realnego, pełnego zapachów, dźwięków i chłodu, od którego drętwiały palce.

Stałam na balkonie starego zamku. Kamień pod dłońmi był lodowaty, szorstki, jakby chłonął w siebie wieczność. Wiatr targał włosy, przynosił zapach igliwia, śniegu i czegoś metalicznego, subtelnego i ostrego, od czego serce zaczynało bić szybciej.

Księżyc wisiał nisko, tak blisko, że zdawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by jego zimne światło musnęło skórę. Dziedziniec w dole lśnił srebrem, a śnieg wyglądał jak roztopiony metal. Za murami rozciągał się las, czarny, gęsty. W jego głębi coś się poruszało. Czekało.

Odwróciłam się.

W łuku arkady, tonąc w cieniu, stała postać. Wysoka, nieruchoma. Twarzy nie było widać, lecz spojrzenie czułam na skórze. Było ciężkie, przenikliwe, jak dłonie, które opadły na ramiona i nie pozwalają się ruszyć. Pod tym spojrzeniem chciało się jednocześnie krzyczeć i podejść bliżej.

I wtedy wypowiedział moje imię.

Nie „Celeste”. Prawdziwe. To, które kiedyś znałam i zapomniałam.

Serce zamarło. Zrobiłam krok w jego stronę, a moje palce drżały, jakby już wiedziały — ten ruch zmieni wszystko.

Wyciągnął rękę. Powoli, ostrożnie, jakby bał się mnie spłoszyć. Jego dłoń jaśniała w ciemności bladym blaskiem i między nami pozostał tylko cienki pasek powietrza. Uniosłam swoją dłoń. Jeszcze chwila — i nasze palce się zetkną.

Prawie go dotknęłam…

I obudziłam się.

Zimne powietrze cięło płuca, serce tłukło się jak schwytany ptak. Pokój był pusty, ale wiedziałam: on wciąż jest w pobliżu. Gdzieś w cieniu.

***

Ranek był zbyt cichy. Zbyt idealny.

Obudziło mnie mdłe światło, ale nie ruch ulicy za oknem. Zwykle miasto żyło swoim życiem: kroki, głosy, dzwonienie kół na bruku… Lecz tym razem panowała tylko cisza. Stała gęstym murem i aż dzwoniło od niej w uszach.

Usiadłam na łóżku, obejmując kolana. Serce wciąż biło zbyt szybko po śnie — śnie, który nie wydawał się już snem. Balkon, księżyc, jego oczy… Mogłabym przysiąc, że wciąż czuję pod palcami chłód kamiennej balustrady.

Tam, gdzie oddycha mrok

Wieczorem następnego dnia przysięgałam sobie, że zostanę w domu.

Powtarzałam to jak zaklęcie, siedząc przy oknie z filiżanką dawno wystygłej herbaty. Za szybą miasto żyło swoim ospałym, sennym życiem: rzadkie światła latarni, leniwe kroki przechodniów, mgła czepiająca się bruku. Zdawało się, że wszystko wokół zwolniło, jak na starej taśmie filmowej, i tylko serce biło zbyt szybko, zdradzając, że nie ma we mnie tego spokoju.

Po wczorajszym — po tym, jak obudziłam się bez jednego śladu po głębokich zadrapaniach na ręce — powinnam była zamknąć drzwi, zasunąć rygiel, naciągnąć kołdrę po samą brodę i schować się przed całym światem.

Ale cisza mieszkania okazała się gorsza od jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Była lepka jak smoła, przywierała do skóry i dusiła. W tej ciszy słychać było więcej niż pustkę: ona oddychała jak obecność kogoś obcego i szeptała, że nie jestem sama.

Nie wytrzymałam. Narzuciłam płaszcz, owinęłam się szalem i wyszłam.


Powietrze na zewnątrz było chłodne i wilgotne. Pachniało mokrym kamieniem, dymem i czymś ostrym, metalicznym, jakby zardzewiałym żelazem. Księżyc chował się za postrzępionymi chmurami, a rzadkie latarnie rzucały na bruk długie, drżące cienie.

Szłam szybko, ale uczucie, że jestem obserwowana, narastało z każdym krokiem. Było lepkie, natrętne, jak spojrzenie wypalające dziurę w potylicy. Próbowałam przekonać samą siebie, że to tylko zmęczenie, gra wyobraźni, ale wystarczyło, że skręciłam za róg — i go zobaczyłam.

Stał przy kutym ogrodzeniu parku, jakby na kogoś czekał. Ale jego oczy były utkwione tylko we mnie. Wysoki, w długim ciemnym płaszczu, sylwetka ostra i obca, jak wycięta z cienia. Światło księżyca ślizgało się po kościach policzkowych, czyniąc jego twarz niemal nierzeczywistą — zbyt wyrazistą, zbyt chłodną.

Zwolniłam kroku. On też się nie poruszył.

— Nie powinnaś tędy chodzić — jego głos rozciął ciszę. Niski, lekko zachrypnięty, brzmiał tak, jakby kryła się w nim stal. Od tych słów po skórze przebiegły mi ciarki.

— Dlaczego? — zatrzymałam się naprzeciw niego, czując, jak serce łomocze w piersi.

Zmrużył oczy, jakby decydował, czy warto mówić.

— Po prostu obiecaj, że nie pójdziesz na Stare Nabrzeże.

Spróbowałam się uśmiechnąć, ale w moim głosie i tak zabrzmiało drżenie:

— To przecież tylko ulica.

— Nie — zrobił krok bliżej. A w jego oczach błysnęło coś ciemnego, niemal zwierzęcego. — Tam jest niebezpiecznie.

— Niebezpiecznie… dla mnie? — słowa same wyrwały się z ust.

Nie odpowiedział. Tylko patrzył, zbyt uważnie, zbyt głęboko, jakby widział we mnie więcej niż ja sama. W tym spojrzeniu było coś rozpoznającego, bolesnego — i poczułam, jak w środku wszystko się ścisnęło, jakbym stała na krawędzi, z której nie ma powrotu.

A potem odwrócił się i odszedł. Jego kroki były bezszelestne, ruchy — zbyt lekkie, i wkrótce rozpłynął się w wieczornej mgle, jakby go wcale nie było.

Zostałam sama. Ale jego słowa — „Nie idź na Stare Nabrzeże” — dźwięczały w głowie głośniej niż mój własny puls.

***

Wiedziałam, że nie powinnam tam iść.

Powtarzałam to sobie, ale z każdą minutą uparte, niemal dziecinne pragnienie rosło. Co próbował ukryć? Czego nie powinnam zobaczyć? I kim on jest, żeby wskazywać mi drogę?

W końcu uległam.

Stare Nabrzeże powitało mnie zapachem wilgoci i zgnilizny. Rzeka zionęła chłodem, wiatr czepiał się włosów i wdzierał za kołnierz. Latarnie były tu rzadkie, ich mdłe światło pozostawiało długie obszary gęstego mroku. Bruk dudnił głucho pod każdym moim krokiem, jakbym szła po pustej scenie, gdzie widzowie przyczaili się w ciemności.

Zdążyłam przejść zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy poczułam — nie jestem sama. To uczucie było ostre jak ukłucie igły: obecność kogoś obcego, lepka i ciężka, jakby ktoś stał za plecami i oddychał w kark.

Z cienia wyszło trzech. Wysocy, bladzi, o oczach, w których nie było ani krzty ciepła. Ich ruchy były zbyt płynne, niemal zwierzęce. Jeden z nich uśmiechnął się, a w przyćmionym świetle zobaczyłam kły.

— Co za traf — rzekł, podchodząc bliżej, a w jego głosie brzmiało coś głodnego.

Cofnęłam się, ale zamknęli krąg wokół mnie. Serce waliło tak, że słyszałam je w uszach, oddech stał się rwany. Wiedziałam, że krzyk na nic się nie zda — tutaj nikt mnie nie usłyszy.

Jeden runął naprzód — i w tej samej chwili coś ciemnego przemknęło obok mnie jak podmuch wiatru.

On.

Poruszał się z nieludzką prędkością. Jego płaszcz powiewał, a oczy lśniły jak stal w blasku księżyca. Cios — i pierwszy napastnik odleciał w bok, uderzając o ścianę. Drugi próbował zaatakować, ale wylądował na ziemi, dławiąc się. Trzeci cofnął się, sycząc, i zniknął w ciemności.

Wszystko skończyło się tak szybko, że nie zdążyłam zrozumieć, co zaszło. Przed chwilą byłam otoczona, a teraz stoję sama… nie, nie sama.

Podszedł do mnie.

— Jesteś cała? — głos wciąż był niski, ale brzmiała w nim ledwo wyczuwalna troska, którą, jak się zdawało, próbował ukryć.

— Tak… ja… — słowa uwięzły mi w gardle. — Kim pan jest?

Zatrzymał na mnie wzrok i tym razem odpowiedział:

— Rael Deveraux.

Imię zabrzmiało tak, jakby miało coś znaczyć. Odbiło się we mnie dziwnym, ciepłym echem, jakbym już je kiedyś słyszała, w innym życiu.

— Czy my… spotkaliśmy się wcześniej? — zapytałam, sama dziwiąc się, jak cicho zabrzmiał mój głos.

Pochylił lekko głowę, a w jego oczach mignęło coś na kształt bólu.

— Być może — odparł, a w tych dwóch słowach kryło się więcej, niż byłam w stanie pojąć.

— I naprawdę lepiej trzymaj się z dala od tych miejsc — dodał cicho. — Następnym razem mogę nie zdążyć.

Odwrócił się i odszedł w mrok, rozpływając się w nocy, zostawiając mnie na zimnym wietrze, z szaleńczo bijącym sercem i poczuciem, że teraz wszystko się zmieniło.

***

Drzwi zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem, a cisza mieszkania runęła na mnie jak gęsta fala. Oparłam się o ścianę, próbując uspokoić oddech. Serce wciąż biło zbyt szybko, jakbym biegła, chociaż przez ostatnie minuty po prostu szłam pustą ulicą.

Rael Deveraux.

Imię dźwięczało w głowie jak pogłos dalekiego dzwonu — głucho, lecz natarczywie. Powtarzałam je w myślach raz za razem, smakując jak rzadkie słowo z obcego języka, które z jakiegoś powodu wydaje się znajome.

Poszłam do kuchni, nalałam sobie wody, ale szklanka zastygła w moich dłoniach. Myśli wracały do niego. Do tego, jak stał w cieniu, jak jego oczy błysnęły w świetle księżyca, jak wypowiedział swoje imię — powoli, jakby sprawdzając, czy je rozpoznam.

W piersi czułam dziwne wrażenie — mieszaninę ciepła i bólu, jakbym zgubiła coś ważnego i nagle znalazła się o krok od przypomnienia sobie.

Usiadłam na kanapie, obejmując kolana ramionami. W głowie zaczęły wypływać strzępy — nie wspomnienia, a raczej odczucia: chłodny kamień pod dłońmi, zapach igliwia, srebrzysty blask księżyca i czyjś głos, cicho szepczący imię… nie „Celeste”. Inne.

Wzdrygnęłam się.

W tym momencie w mieszkaniu coś się zmieniło. Początkowo pomyślałam, że to zwykły przeciąg — lekki ruch powietrza, który musnął skórę. Ale potem zauważyłam: płomień świecy na stoliku zachwiał się, choć okna były zamknięte.

Wstałam, podeszłam do okna — za szybą panowała zwykła noc. Ale w odbiciu, przez mgnienie oka, wydało mi się, że za moimi plecami stoi cień. Wysoki, nieruchomy.

Gwałtownie się obejrzałam. Pusto.

Serce zabiło jeszcze szybciej. Wróciłam na kanapę, ale wtedy zauważyłam swoją rękę. Na nadgarstku, tam, gdzie w zaułku znowu drasnęły mnie pazury, skóra była idealnie gładka… a jednak na moich oczach przebiegła po niej ledwo widoczna srebrzysta smuga, niczym światło od wewnątrz. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

Przycisnęłam dłoń do piersi, próbując opanować drżenie.

Co się ze mną dzieje?

I dlaczego, kiedy o nim myślę, wszystko to przybiera na sile?

***

Długo nie mogłam zasnąć. Imię, które wypowiedział, krążyło w głowie jak zacięta płyta: Rael Deveraux. Nie odpuszczało, nie pozwalało się rozproszyć, i im dłużej powtarzałam je w myślach, tym silniej narastało wewnątrz dziwne, ściskające serce uczucie.

Próbowałam sobie przypomnieć, gdzie mogłam je słyszeć. Może w książce? W filmie? Ale nie — to nie pochodziło z wymyślonych historii. To było… moje. Osobiste. Jak zapach domu, w którym nie było się od lat, ale rozpoznaje się go przy pierwszym oddechu.

Tam, gdzie skrywa się noc

.

Sen był ciepły i lepki, lecz urwał się gwałtownie niczym zerwana nić. Wynurzyłam się z mroku snu jak z lodowatej wody — pod wpływem dźwięku, cichego, lecz ostro tnącego ciszę. Trzasnęło coś kruchego, jakby sucha gałąź przełamała się w nocnej głuszy.

Początkowo uznałam, że to dom skrzypi od wiatru. Ale potem usłyszałam coś innego. Kroki. Lekkie, pewne, zbyt precyzyjne, by należały do przypadkowego przechodnia. Żadnego pośpiechu, żadnego wahania — jakby ten, kto szedł, znał każdy kamień pod stopami, każdy cień na drodze.

Serce uderzyło w pierś, jakby próbowało wyrwać się na zewnątrz. Powoli usiadłam, starając się, by łóżko nie skrzypnęło, i zaczęłam nasłuchiwać. Kroki się zbliżały.

I nagle — ciche, lecz natarczywe stukanie w okno. Nie głośne, o nie — dokładnie takie, od którego po skórze przebiega dreszcz: miarowe, sprawdzające, jakby palce w ciemności upewniały się, że tu jestem.

Wzdrygnęłam się, zerwałam na równe nogi i odsunęłam zasłonę. Świat na chwilę się zatrzymał.

Za szybą, pośród kłębiącego się mroku, wpatrywały się we mnie oczy. Żółte. Świecące jak u zwierzęcia, które wyczuło ofiarę.

— Boże… — wyдохnęłam, cofając się, i w tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem.

W progu stał on. Rael. Cały w cieniu, ale jego obecność była namacalna jak uderzenie pioruna.

— Wstawaj — rzucił krótko, bez wahania. Głos miał twardy, władczy, parzący rozkazem. — Szybko.

Zaledwie nabrałam powietrza, by zapytać, a on już był obok. Jego dłoń chwyciła moją, szarpnięciem podniosła mnie z łóżka — aż omal nie straciłam równowagi.

— Nie ma czasu — patrzał mi prosto w oczy, a w tym spojrzeniu nie było ani krzty łagodności. — Ruszaj się.

W korytarzu panowała nieprzenikniona ciemność. Tylko z rzadka pasma ulicznego światła ślizgały się po ścianach, wyławiając fragmenty obrazów i łuszczący się tynk. Powietrze było gęste, ciężkie, z ledwo wyczuwalnym metalicznym posmakiem.

Z tyłu dobiegł dźwięk. Nie kroki — coś innego. Szmer, sunięcie, jakby coś poruszało się, nie dotykając podłogi.

— Rael… co to jest? — wykrztusiłam, potykając się, ale on wlókł mnie naprzód, nie puszczając.

— Później — uciął. — Teraz biegnij.

— Ale…

— Biegnij! — jego głos załamał się ostro i po raz pierwszy usłyszałam w nim coś, czego wcześniej nie było: trwogę.

Z tyłu rozległ się niski, głuchy warkot. Nieludzki. Zbyt bliski.

Jego palce ścisnęły moją rękę tak mocno, że aż zabolało.

— Nie oglądaj się — powiedział cicho, ale w taki sposób, że sprzeciw był niemożliwy.

***

Wypadliśmy z domu, a chłodne nocne powietrze uderzyło w twarz, parząc płuca. Zdążyłam zrobić zaledwie kilka kroków, gdy z ciemnego otworu w zaułku wyszli oni — nie, wyślizgnęli się jak cienie, które przybrały ciało.

Trzech. Blade twarze, jakby wyciosane z marmuru, i oczy — puste, pozbawione ludzkiej iskry. Jeden wyszczerzył zęby i w mdłym świetle latarni błysnęły kły, ostre jak brzytwy.

Rael postąpił krok naprzód, zasłaniając mnie sobą. Jego ruchy się zmieniły — stały się drapieżne, wyważone jak u zwierzęcia gotowego do skoku. Zauważyłam, jak w jego oczach mignął srebrny błysk i nagle powietrze wokół nas zgęstniało, stało się cięższe, jakby sama noc wstrzymała oddech.

— Spróbujcie — rzekł cicho, lecz w tej ciszy słowa zabrzmiały jak uderzenie.

Rzucili się jednocześnie. Wszystko działo się tak szybko, że świat zmienił się w rozmyte błyski ruchu. Rael poruszał się z nieludzką prędkością: robił unik, przechwytywał, ciskał nimi na boki jak szmacianymi lalkami. Jeden z napastników rzucił się ku mnie z boku; zdążyłam tylko wziąć wdech, zanim Rael znalazł się obok.

Po kilku sekundach było po wszystkim. Dwóch rozpłynęło się w mroku, trzeci leżał nieruchomo niczym porzucona kukła.

— Chodź — rzucił, nawet się nie oglądając.

***

Biegliśmy wąskimi uliczkami jak zaszczuta zwierzyna. Kamienne mury starych domów napierały z obu stron, cisnęły, jakby chciały sięewrzeć i nas udusić. Księżyc przebijał się przez poszarpane chmury jedynie rzadkimi plamami światła, a te blade odłamki czyniły noc jeszcze bardziej mroczną.

Mój oddech rwał się, przechodził w chrypienie, nogi nalały się ołowiem, ale on nie puszczał mojej ręki. Jego palce ściskały moją dłoń mocno jak kotwica w czasie sztormu. I dziwne uczucie — nie tylko strach, ale i jakaś dzika pewność — trzymało mnie na nogach: dopóki on jest obok, nie upadnę.

Wreszcie się zatrzymaliśmy. Przed nami wyrósł dom — czarna sylwetka z odpadającym tynkiem, z oknami przypominającymi puste oczodoły. Wydawał się martwy, zapomniany, obcy i właśnie dlatego — był idealną kryjówką.

Rael pchnął ciężkie drzwi, niemal wepchnął mnie do środka i z głuchym zgrzytem zasunął masywny rygiel.

Cisza. W środku pachniało starym drewnem i wilgocią kamienia, do tego domieszała się woń suszonych ziół wiszących w pękach pod sufitem. Powietrze było ciepłe, ale ciepło to wydawało się sztuczne, obce — jak oddech domu, w którym dawno nikt nie mieszka.

Stałam, przyciskając dłoń do piersi, i próbowałam uspokoić oszalałe serce. Ale wewnątrz czułam coś więcej niż strach. Coś niejasnego, chwiejnego jak cień na skraju świadomości.

Odwrócił się do mnie. Jego głos przeciął ciszę:

— Tu jest bezpiecznie — powiedział w końcu.

Zaśmiałam się krótko, głucho, bez radości.

— Bezpiecznie? — postąpiłam bliżej, a głos mi się załamał, zadrżał jak napięta struna. — Po tym, co przed chwilą widziałam? Myślisz, że uwierzę w „bezpiecznie”?

Patrzył na mnie długo, zbyt długo. I od tego spojrzenia wszystko w środku wywracało się na drugą stronę. Zdawało się, że decyduje, ile prawdy zdołam udźwignąć, zanim rozerwie mnie ona od środka.

— Kim oni byli? — zapytałam, starając się utrzymać równy głos, ale palce mimo woli zacisnęły się w pięści. — I kim ty jesteś?

Stał naprzeciwko, opierając dłoń o krawędź stołu. W półmroku jego sylwetka wydawała się wyższa niż w rzeczywistości, a oczy — ciemniejsze niż sama noc za oknem.

— Ci, którzy cię zaatakowali — odezwał się w końcu — nie są ludźmi.

Po skórze przebiegł lodowaty dreszcz. Ale nie cofnęłam się.

— To już zrozumiałam — powiedziałam. — Ale kim są?

— Wampirami — jego głos był niski, niemal szept, ale słowo to zabrzmiało tak ciężko, jakby mogło mnie zmiażdżyć samym swoim ciężarem. — One istnieją. Zawsze istniały. Ludzie po prostu wolą nie wierzyć w to, co widzą.

— Wampirami… — słowo zerwało się z moich ust ledwo słyszalnie. Było obce, ciężkie, a zarazem zbyt realne, by zaprzeczać. Przełknęłam ślinę, czując, jak zaschło mi w gardle. — A ty… jesteś jednym z nich?

Nie odwrócił wzroku. Jego twarz pozostała nieprzenikniona, lecz w głosie zabrzmiała stal, gdy rzekł:

— Nie jestem jednym z tych, którzy na ciebie polują. Ale tak… jestem wampirem.

Świat się zachwiał. Wszystko, w co wierzyłam, runęło w jednej chwili. Zrobił pauzę, a potem cicho, niemal nierozpoznawalnie, zapytał:

— Boisz się mnie?

Uniosłam głowę, napotykając jego spojrzenie.

— A powinnam? — zapytałam, a w piersi coś boleśnie się ścisnęło.

Milczał. Cisza rozciągnęła się, ciężka jak ołów. Tylko jego wzrok trzymał mnie, nie pozwalając odwrócić oczu. W tym spojrzeniu było coś przerażającego, a zarazem niemożliwego — jak gdyby widział nie po prostu mnie, lecz wszystko to, co sama starałam się ukryć nawet przed sobą.

Chciało się od tego jednocześnie zrobić krok bliżej… i uciec. Serce biło tak szybko, że zdawało się, iż roztrzaska klatkę piersiową. Każdy jego ruch, każdy oddech odczuwałam zbyt wyraźnie, jakby cały świat skurczył się do tej jednej chwili, do tego pokoju, w którym staliśmy naprzeciw siebie.

Czułam strach — lepki, zimny jak mgła, otulający od środka. Ale jednocześnie było tam coś innego: niewytłumaczalnego, ciepłego, jakby w jego oczach płonął cichy ogień, który mnie wołał.

Nie wiedziałam, czego boję się bardziej — jego czy tego, co we mnie odpowiadało na ten ogień.

Wreszcie przemówił. Głos miał niski, łagodny, lecz dźwięczał w nim ciężar, jakby każde słowo wyrywało się z otchłani bólu:

— Nie. Każdy… ale nie ty.

Te słowa uderzyły we mnie jak grom. Zbyt osobiste. Zbyt prawdziwe. Jakby wypowiadał je nie po raz pierwszy, lecz powtarzał raz za razem — sobie, światu, losowi. Jak przysięgę złożoną dawno temu i złamaną przez czas.

I nagle poczułam, jak strach ścisnął mnie jeszcze mocniej. Ale to nie był już ten zwierzęcy lęk, który kryje się w cieniu, lecz strach innego rodzaju — strach przed tym, że mogę uwierzyć. Uwierzyć jemu. Uwierzyć temu głosowi, tym oczom, temu bólowi.

Świat wokół zniknął. Został tylko on i jego słowa, zawieszone w powietrzu, gęste jak krew.

Chciałam zapytać, co one znaczą, co on ukrywa, ale język odmówił posłuszeństwa. Jego spojrzenie stało się inne — jeszcze głębsze, cięższe. Było w nim coś takiego, co kazało mi zamilknąć, zanim wydałam z siebie choćby dźwięk.

Nie strach… nie. Coś innego. Bardziej niebezpiecznego. To było jak ostrzeżenie. Jak granica, której nie wolno przekraczać.

Ale część mnie już tam ciągnęła.

***

Wciąż stałam przy drzwiach, przyciśnięta plecami do zimnej ściany, próbując opanować drżenie. Serce biło tak głośno, że zdawało się — on musi słyszeć każde uderzenie.

Rael milczał, ale jego wzrok wypalał na wylot. Wydawało się, że w tej ciszy słyszy moje myśli, czuje mój oddech, widzi wszystko, co staram się ukryć nawet przed samą sobą.

— Wierz lub nie — jego głos rozerwał napięcie, niski i równy, lecz wewnątrz niego kryła się stal — ale jesteś im potrzebna.

Te słowa uderzyły w moje nerwy. Zmarszczyłam brwi, czując, jak po plecach przebiegł chłód.

— Im? Tym, którzy zaatakowali? — mój głos zadrżał, ale zmusiłam się, by patrzeć prosto w jego oczy.

— Tak — skinął krótko. — A ja mogę cię ochronić.

Zrobiłam krok w jego stronę, sama nie rozumiejąc po co. W piersi tłoczyły się sprzeczności: strach, złość, rozpacz i coś jeszcze — ciepłego, upartego, co nie pozwalało go odepchnąć.

— Dlaczego mam ci wierzyć? — zapytałam ciszej, niż zamierzałam. — Prawie się nie znamy.

Na chwilę jego spojrzenie się zmieniło. W głębi mroku błysnął ból — cichy, niemal niewidoczny, lecz ostry. Odwrócił oczy, jakby moje słowa cięły mocniej niż jakikolwiek nóż.

— Dlatego, że — powiedział głucho, zduszonym głosem — i tak nie masz wyboru.

Te słowa zawisły w powietrzu, ciężkie jak kamień. Zmiażdżyły, pozostawiły wewnątrz pustkę i drżenie. Zacisnęłam pięści, starając się opanować dygot. Chciałam zaprzeczyć, krzyknąć, ale słowa uwięzły w gardle.

A jednak… mimo wszystko wewnątrz mnie poruszyło się inne uczucie. Absurdalne. Niewłaściwe.

Bałam się go. Bałam się jego siły, jego ciemnego spojrzenia, tego, co ukrywał. Ale jednocześnie… chciałam zaufać. Chciałam wierzyć, że przy nim jestem naprawdę bezpieczna, nawet jeśli rozum krzyczał co innego.

Nie rozumiałam dlaczego.

Nie wiedziałam, co jest silniejsze: strach czy dziwne, niemal bolesne przyciąganie, które kazało sercu bić szybciej, gdy na mnie patrzał.

Rael odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Jego sylwetka wydawała się jeszcze wyższa w półmroku, a kroki — zdecydowane, wyćwiczone.

— Zostań tu — rzekł, nie oglądając się. Jego głos brzmiał tak, jakby nie była to prośba, lecz rozkaz. — Wrócę.

Trzasnęła ciężka zasuwa. Drzwi się zamknęły i zostałam sama.

Cisza domu zwaliła się na mnie głucho, gęsto, jakby sama noc wdarła się do środka. Strach wczepił się w gardło zimnymi palcami, ale gdzieś w głębi pozostał też inny smak — niemal jak nadzieja.

Nie wiedziałam, czy zdołam mu zaufać. Ale wiedziałam jedno: chciałam.

***

Dom był stary, a jego cisza przypominała nie spokój, lecz ciszę przed burzą. Było w niej coś niepokojącego, jakby same ściany strzegły zbyt wielu tajemnic i nie zamierzały dzielić się nimi z nieproszonymi gośćmi. Szłam korytarzem, gdzie deski podłogowe skrzypiały głucho, a mdłe światło księżyca, przebijające się przez szczeliny ciężkich zasłon, kładło się poszarpanymi plamami na zakurzonych dywanach. Meble tutaj zdawały się zastygłe w czasie — ciemne drewno, rzeźbione nóżki, obicia, które zmatowiały, jak pamięć o tych, którzy siadali na tych fotelach stulecia temu.

Pchnęłam jedne z drzwi i otworzyły się ze skrzypieniem, wpuszczając mnie do pokoju pachnącego starymi księgami i suchymi ziołami. Na masywnym stole leżały tomy w skórzanych oprawach; ich grzbiety były wytarte, a strony — pożółkłe, jakby wchłonęły oddech wieków. Przesunęłam palcami po wytłoczonych literach na okładce. Język był obcy, nieznajomy, a jednak coś we mnie odpowiedziało, jakby te znaki były mi bliższe, niż się wydawało.

Na półce pod ścianą stał długi futerał. Otworzyłam go, a w środku leżał miecz — prawdziwy, ciężki, z głownią, na której tajemniczymi liniami wygrawerowano symbole podobne do tych, które widziałam w księgach. Metal chłodził powietrze, jakby wchłaniał w siebie nocny ziąb.

W drugim kącie natknęłam się na kufer. Stary, okuty żelazem, otworzył się ze stłumionym jękiem, jakby nie chciał zdradzać swojej zawartości. W środku — płaszcze, rękawice, sztylety z pociemniałymi od czasu ostrzami, amulety, od których bił ledwo wyczuwalny chłód. I pośród tego — fotografia.

Zamarłam.

Czarno-biała, wyblakła, niemal starta przez czas. Ale twarz była rozpoznawalna. Rael. Te same oczy, ta sama linia ust, ten sam wyraz twarzy, pełen ukrytej siły i dystansu. Tylko tło było inne — starodawne ulice, ludzie w strojach, jakie widywałam co najwyżej w książkach historycznych. Zdjęcie miało co najmniej sto lat.

Serce obiło się o żebra tak mocno, że zadzwoniło mi w skroniach. Usiadłam na skraju łóżka, nie mogąc oderwać wzroku od fotografii.

Kim jesteś?

Kim byłeś przez te wszystkie lata?

Jaką prawdę ukrywasz za milczeniem i ciężkim spojrzeniem?

Twarze z cienia

Zgrzytnęła zasuwa. Drzwi otwarły się powoli, wpuszczając wraz z nim zapach wilgoci i nocnego wiatru. Wszedł cicho, niczym cień przyniesiony przez deszcz. Na jego płaszczu wciąż utrzymywał się wieczorny chłód, a w ciemnych włosach lśniły drobne krople wilgoci jak drobiny szkła, które schwytały światło lampy.

Zamknął za sobą drzwi i przez kilka chwil w pokoju panował bezruch. Po prostu na mnie patrzył. W jego spojrzeniu nie było gniewu ani irytacji, jedynie ciężki, znużony smutek, jakby od początku wiedział, co znalazłam.

— Szperałaś w moich rzeczach — odezwał się w końcu. Głos miał spokojny, bez wyrzutu, lecz brzmiał w nim cień zmęczenia, stary jak sama noc. Jakby to było nieuniknione.

Ścisnęłam fotografię w dłoniach, a kruchy papier zachrzęścił.

— Szukałam odpowiedzi — odparłam, nie odwracając wzroku. — I zdaje się… że znalazłam jeszcze więcej pytań.

Zrobił krok, potem drugi, opadł na fotel naprzeciwko, oparł się o zagłówek i zamilkł. Ale to milczenie było cięższe od jakichkolwiek słów. Gniotło w piersi, ciągnęło w dół, jakby na ramiona zwaliły się nagle obce stulecia.

— Nie jesteś tym, za kogo się uważasz, Celeste — powiedział cicho.

Jego słowa rozcięły powietrze jak ostrze i uderzyły prosto w serce. Wszystko we mnie się skurczyło, oddech uwiązł w gardle, jakby ktoś wyszarpnął mi grunt spod nóg.

— Co to znaczy? — mój głos zadrżał, zdradziecko wydając strach, ale nie mogłam przestać.

Pochylił się do przodu, a jego spojrzenie było chłodne i jasne jak stal, parząc mocniej niż ogień.

— To znaczy, że twoje życie… nie zaczęło się tam, gdzie myślisz. — Jego głos był cichy, ale każde słowo wpadało w ciszę jak kamień w bezdenną studnię, a fale rozchodziły się po mnie chłodem, wnikając w kości. — Są rzeczy, których nie pamiętasz. Albo… które ci odebrano.

Prawie upuściłam zdjęcie. Papier drżał w moich rękach, jakby nie był fotografią, lecz kluczem do czegoś, czego bałam się otworzyć. Chłód przebiegł mi po plecach, wspiął się wyżej, do potylicy, i poczułam, jak włosy stają mi dęba.

— Kto? — wykrztusiłam. — Nie rozumiem…

Uniósł rękę, powstrzymując mnie, i ten jeden gest wystarczył, bym zamilkła. Było w nim zbyt wiele siły, władzy, czegoś starożytnego.

— Nie teraz.

— Dlaczego? — niemal krzyknęłam. Słowa wyrywały się ze mnie jak zerwana struna. — Mam prawo wiedzieć!

Zacisnęłam palce na zdjęciu tak mocno, że krawędzie wbiły się w skórę, zostawiając cienkie czerwone linie.

— Więc powiedz cokolwiek, Rael! Cokolwiek, co wyjaśni, co się ze mną dzieje!

Odwrócił wzrok i wstał. Jego kroki były ciche, ale każdy uderzał w moją pierś jak uderzenie serca. Przeszedł się po pokoju, a ja widziałam, że toczy walkę z samym sobą, powstrzymując słowa, które paliły go od środka. To nie była ucieczka. To była męka.

W końcu zatrzymał się przy oknie. Jego sylwetka zlewała się z nocnym mrokiem, a głos zabrzmiał tak, jakby mówił nie tylko do mnie, ale i do samego siebie:

— Wszystko, co musisz teraz wiedzieć, to to, że jesteś im potrzebna. — Odwrócił się, a w jego spojrzeniu nie pozostał nawet cień wątpliwości. — I jestem jedynym, który może cię ochronić.

Poczułam, jak ziemia pod nogami znów się zachwiała. Ale on postąpił bliżej, a jego słowa stały się jeszcze cięższe, jakby przygniatały powietrze.

— Nie jesteś zwykłym człowiekiem, Celeste. — Jego głos stał się niski, niemal chrapliwy.

Świat runął ostatecznie. Wczepiłam się w fotografię jak w deskę ratunku, choć rozumiałam — ratunku nie ma. Wszystko we mnie krzyczało: uciekaj! Ale wraz z tym narastało we mnie coś dziwnego, ciemnego, niewytłumaczalnego, jakby jego słowa otwierały drzwi, które sama kiedyś zamknęłam.

I to właśnie przerażało najbardziej.

***

W pokoju panowała cisza, gęsta, lepka niczym mgła wsączająca się w każdą szczelinę. Zdawało się, że nawet ściany wstrzymały oddech.

Rael siedział w fotelu naprzeciwko, a jego milczenie ciążyło bardziej niż jakiekolwiek słowa. Jego wzrok był ciężki, nieruchomy jak kamień rzucony w głębinę ciemnej wody, gdzie znikają wszelkie dźwięki i nadzieje.

I nagle — krótki, ostry dźwięk. Szczęknęła zasuwa. Drzwi otwarły się powoli i cisza roztrzaskała się jak szkło.

W progu pojawiły się dwie osoby.

Pierwsza — dziewczyna. Wysoka, smukła, jakby wydłużona przez sam cień. Jej włosy opadały na ramiona długą, równą taflą, czarną i gładką jak polerowane szkło. Miała na sobie ciemną suknię, pozbawioną zbędnego blasku, lecz każda jej fałda podkreślała chłodną, drapieżną grację jej ciała. Twarz — blada, wyrafinowana, jakby wyciosana z marmuru, i tylko oczy burzyły tę doskonałość: szare jak niebo przed śnieżycą, ciężkie, nieufne. Prześlizgnęły się po mnie, a w ich głębi błysnęło natychmiastowe, ledwo dostrzegalne uczucie — niechęć.

Drugi — mężczyzna. Zupełnie inny. Wysoki, o potężnych ramionach i rękach stworzonych, by dzierżyć broń. Jego twarz była szorstka, ostra, a przecinająca kość policzkową blizna czyniła go jeszcze bardziej surowym — ślad dawnej, śmiertelnej potyczki. Jego wzrok spotkał się z moim i nie było w nim ani krzty ciepła. Patrzył tak, jakby już wydał wyrok i czekał tylko na jego ogłoszenie.

— Christelle. Darian — przedstawił ich Rael, podnosząc się z fotela. Jego głos był równy, ale wyczuwało się w nim napięcie. — Moi sojusznicy.

— Sojusznicy? — powtórzyłam. Głos mi się załamał — przemknęła w nim niepewność zmieszana z niedowierzaniem.

Ani Christelle, ani Darian nie odpowiedzieli.

Christelle jedynie lekko uniosła podbródek, a w tym ruchu było tyle arystokratycznego dystansu, że poczułam, jak dłonie zaciskają mi się w pięści.

— To ona? — jej głos był miękki, ale wyczuwało się w nim stal.

— Ona — skinął Rael.

Przez chwilę w jej oczach drgnął cień — nie zdziwienie, nie, lecz napięcie. Ciche, ukryte, jak uderzenie serca przed bitwą.

Darian uśmiechnął się krzywo. Ale w tym uśmiechu nie było ani wesołości, ani ulgi — tylko chłodna kpina.

— Nie wygląda na taką, co zdoła…

— Dość — uciął ostro Rael. Jego głos był twardy jak uderzenie klingi o kamień i zabrzmiał w nim rozkaz, któremu nie sposób było się sprzeciwić.

Irytacja we mnie zapłonęła, gorętsza i ostrzejsza niż strach.

— Może ktoś mi wytłumaczy, co tu się dzieje?! — wyrwało mi się z ust.

Christelle i Darian wymienili spojrzenia. W tym niemym geście było więcej słów niż w jakiejkolwiek rozmowie. Ich oczy powiedziały wszystko: wątpliwość, brak zaufania, niezadowolenie. A jednocześnie — jakaś dziwna powściągliwość, jakby wiedzieli o mnie więcej niż ja sama.

Rael wstał. Jego ruch był niespieszny, ale wyczuwała się w nim ostateczność — jakby właśnie podjął decyzję, od której nie odstąpi.

Padszedł bliżej, a ja zauważyłam, jak Christelle spięła się, śledząc każdy jego krok. W jej spojrzeniu mignęło coś zbyt osobistego, ukrytego pod maską chłodnego dystansu.

— Wytłumaczę — rzekł w końcu, a jego głos stał się łagodniejszy, lecz nie lżejszy. — Ale nie wszystko naraz. I nie wszystko, co usłyszysz, ci się spodoba.

Zbliżył się jeszcze bardziej, tak blisko, że czułam jego oddech. Jego głos stał się cichszy, niższy, i w tej ciszy zabrzmiał jak wyznanie:

— Po prostu zapamiętaj jedno. Jesteś o wiele ważniejsza, niż myślisz. — Jego oczy błysnęły ciemnym ogniem. — I to nie komplement, Celeste. To — niebezpieczeństwo.

W piersi coś boleśnie się ścisnęło. Świat znów się zachwiał. Nie wiedziałam, czy bać się tych słów… czy w nie uwierzyć.

***

Drzwi za Raelem zamknęły się z cichym trzaskiem, a pokój jakby wciągnął powietrze, zrzucając na mnie ciszę — gęstą, lepką, niemal namacalną. Gniotła jak ciężkie przykrycie, a w tym milczeniu czuło się obcą obecność, chłodną, ostrożną niczym szept cieni.

Christelle stała przy oknie; jej sylwetkę obrysowywało światło księżyca przebijające się przez ciężkie zasłony. Nie spieszyła się z rozmową, jedynie obserwowała. Jej wzrok przesuwał się po mnie powoli, badając każdy gest, każde drżenie palców, każdy oddech. Zdawało się, że czyta mnie na wylot, ale czyta z chłodnym dystansem, jakbym była stroną w księdze, o której dawno zapomniała wszystko prócz niebezpiecznych przypisów.

Darian stał przy drzwiach ze skrzyżowanymi rękami. Jego poza wydawała się luźna, ale w tym rozluźnieniu czaiło się ukryte napięcie, jak u drapieżnika, który w każdej sekundzie może rzucić się do ataku.

— Ty… jesteś inna — pierwsza przerwała ciszę Christelle. Jej głos był miękki, niemal cichy, ale przebijała przez niego stal, zimna i bezkompromisowa. — Widzę to.

— Inna? — zapytałam, starając się, by głos brzmiał równo, ale w środku coś się skurczyło. — Co to znaczy?

Zmrużyła lekko oczy, a w tym ruchu było tyle ostrożności, ile wcześniej widziałam tylko u Raela, gdy próbował ukryć zagrożenie płynące od wroga.

— To znaczy, że nie jestem pewna, czy można ci ufać — powiedziała Christelle, a w jej słowach brzmiało ostrzeżenie.

— Ufać? — prychnęłam, ale w piersi nieprzyjemnie ukłuło. — Zabawne słyszeć to od ludzi, którzy sami niczego nie wyjaśniają.

— Nie mamy obowiązku — wtrącił Darian, a jego niski, chrapliwy głos zdawał się namacalny. — Rael uważa, że jesteś ważna. Ale ważność to nie to samo co wiarygodność.

W piersi wezbrała drażniąca mieszanina strachu i złości. Wszystko w środku groziło wybuchem, ale trzymałam się, próbując zrozumieć: kim są ci ludzie i dlaczego nagle stali się częścią mojego świata.

— Może dość mówienia zagadkami? — z trudem panując nad głosem, zrobiłam krok naprzód.

Christelle powoli podeszła bliżej. Jej kroki były niemal bezszelestne i nagle zrozumiałam, że ma w sobie coś z Raela — tę samą wypracowaną grację, to samo chłodne opanowanie.

— Jestem jego siostrą — rzekła, zatrzymując się o krok ode mnie. — I wiem, że czasem on… zbyt mocno chce wierzyć.

— I myślisz, że myli się co do mnie? — zapytałam, napotykając jej wzrok.

Zamarła, lekko przekrzywiając głowę, jakby nasłuchiwała niewidzialnych głosów, których ja nie słyszałam.

— Myślę, że ty sama jeszcze nie wiesz, kim jesteś — powiedziała cicho. — A to niebezpieczne. Dla nas wszystkich.

Darian cicho chrząknął, a dźwięk ten równał się wyrokowi:

— I dla niej samej.

Zacisnęłam pięści, czując, jak w piersi wzbiera lepka mieszanka niepokoju, złości i niewytłumaczalnego wewnętrznego napięcia.

— Może ktoś wreszcie powie mi prawdę? — głos wyrwał się z chrypką, niemal krzyk.

Christelle spojrzała na mnie długim, badawczym wzrokiem. Było w nim wszystko: wątpliwość, ostrożność i cienki, ledwo dostrzegalny cień szacunku.

— Prawdę? — kąciki jej ust drgnęły w aluzji uśmiechu, chłodnego i rozsądnego. — Czasem prawda to najgorsze, co można usłyszeć.

Odwróciła się i ruszyła w stronę okna, znów pogrążając się w milczeniu. Darian pozostał przy drzwiach, nieruchomy jak strażnik. Jego oczy nie schodziły ze mnie, jakby śledziły każdy wdech, każdą myśl, której nie odważyłam się wypowiedzieć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 34.88