„Światem można rządzić tylko za pomocą strachu” Adolf Hitler
Warszawa 1940.
Mężczyzna w szarym uniformie niespiesznie przemierzał park. Jego ciemne włosy pasowały wprost idealnie do brązowych oczu. Był środek nocy, dookoła nie było żywej duszy. Kroki rozbrzmiewały echem dookoła. W oddali dostrzegł mężczyznę, był ubrany zwyczajnie, miał na sobie czarne spodnie i koszulę, na głowie spoczywał stary kapelusz. Kiedy znaleźli się naprzeciwko siebie mężczyzna w koszuli rzekł.
— Witaj Lars, jak zwykle punktualny. — Niemiec spojrzał na niego z góry i odparł.
— A gdzie poprawne przywitanie Erwin? — Na twarzy rozmówcy pojawiło się zdziwienie, po chwili opamiętał się i zaczął jeszcze raz.
— Heil Hitler! — Wykrzyczał.
— Heil Hitler! — Odparł beznamiętnym tonem Lars. Mężczyźni stali tak przez chwilę w ciszy, aż przerwał ją pułkownik gestapo.
— Przejdźmy się — zaproponował Lars. Bez chwili wahania ruszyli wzdłuż ciemnej alei drzew.
Pułkownik uwielbiał przyrodę, od dziecka zawsze był z nią blisko. Urodził się Hamburgu. Jego ojciec Erich był żołnierzem, tak jak on. Natomiast jego matka była gosposią. Dzieciństwo Larsa nie było kolorowe. Od zawsze był gorszym synem, tym który zajmował drugie miejsce. Oczywiście zaraz po pierwszym synu, w tym wypadku był to Josef. Lars całe dzieciństwo spędził biegając z kolegami po polach i łąkach, wpinając się po drzewach, a nawet zapuszczał się w las. Zawsze starał się patrzeć na świat tak, jakim jest, a nie tak, jak chcą go stworzyć inni.
Kiedy znaleźli się pod starą fontanną, zniszczoną już przez trwającą wojnę Erwin zaczął.
— Posłuchaj! Dostałem wiadomość, że Twoi przełożeni są niezadowoleni z Twojej niesubordynacji.
Przerwał na chwilę, żeby wziąć oddech, a potem kontynuował. — Chcą Cię zdegradować i zrobią to, gdy dasz im jeszcze jeden powód.
Lars patrzył na rozmówcę bez żadnych emocji na twarzy. Jego mięśnie ani drgnęły, aż w końcu postanowił się odezwać.
— Zdaje sobie z tego sprawę, Erwin.
Po chwili namysłu dodał. — Postaram się słuchać rozkazów. — Mężczyzna spojrzał na niego powątpiewająco.
— Wiesz, że to nie w moim interesie. Pomagam Ci tylko dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi.
Lars doskonale zdawał sobie z tego sprawę, znali się od szkoły podstawowej, uganiali się za tymi samymi dziewczynami i zawsze stawali za sobą murem. Ich drogi rozeszły się, kiedy Lars poszedł na studia.
Spotkali się ponownie na początku wojny. Okazało się, że Erwin został żołnierzem, który trafił do kadry oficerskiej zarządzającej Warszawą. Lars został pułkownikiem gestapo jego zadaniem była eksterminacja narodu żydowskiego. Lars spojrzał głęboko w oczy swojemu rozmówcy i odparł.
— Wiem, że robisz dla mnie bardzo dużo, Erwin i wiedz, że doceniam to. — Oficer spojrzał na niego i odparł.
— Mam nadzieję, bo już dłużej nie dam rady nadstawiać za Ciebie karku. To był ostatni raz Lars, następnym trafisz przed sąd.
— Zrozumiałem. — Odparł beznamiętnie, po czym obrócił się na pięcie i ruszył w przeciwną stronę.
.
Rozdział 1
„Każda niedopowiedziana prawda jest początkiem kłamstwa”
Hans Helumt Kirst.
Dzień był pochmurny, padało od samego rana. Lars siedział w swoim gabinecie i patrzył na krople deszczu, które powoli spływały po oknie. Rozmyślał o rozmowie z Erwinem. Wiedział, że nie może już ani razu wykazać się niesubordynacją. Często bywało tak, że Lars nie wykonywał rozkazów. Jego przełożeni zazwyczaj strasznie się wściekali, ale zawsze uchodziło mu to płazem, tym razem tak nie było i mężczyzna zaczął się obawiać. Wiedział, że powinien postępować zgodnie z rozkazami, jednak z wieloma z nich się nie zgadzał.
Według niego morderstwa jakich dopuszczali się na narodzie żydowskim były okrutne. Już nieraz zdarzyło mu się puścić jakiegoś Żyda. Lars nie lubił mordować. Teraz miał jednak świadomość, że musi się to zmienić, żeby sam nie został stracony. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk pukania do drzwi.
— Wejść! — polecił. W pomieszczeniu stawił się młody żołnierz, był to Hans Dietrich. Spojrzał na przełożonego i przybrał odpowiednią pozycję, po czym dodał.
— Heil Hitler. — Lars pokazał gestem, że młody żołnierz może wejść. Kiedy zamknął drzwi spojrzał na przełożonego.
— Her Steiner, przyszły nowe rozkazy dla Pana. Czekają na dole. Pułkownik podziękował i obrócił się z powrotem do okna.
Większość znanych mu ludzi zwracała się do niego po imieniu, lecz w swoim oddziale gestapo musiał zachować hierarchię. Sprawował władzę nad dwunastką młodych zapatrzonych w Hitlera chłopakach. Mieli nie więcej, niż dwadzieścia lat. Każdy z nich chciał zabijać. Wszyscy z nich myśleli, że zostali do tego stworzeni.
Spojrzał jeszcze raz na krople spływające po oknie i udał się na dół. Kiedy wyszedł ze swojego gabinetu zauważył ruch na korytarzu, jakiego nigdy tam nie było. Skierował się przestronnymi schodami na dół po swoje rozkazy. Zastał tam Millera.
— Witaj Miller! Słyszałem, że masz dla mnie nowe dyspozycje.
— Heil Hitler Her Steiner, już podaję.
Młody mężczyzna chwilę grzebał w szufladzie po czym wyciągnął teczkę orłem trzymającym swastykę. — Oto pańskie rozkazy, Her Steiner. Lars spojrzał na nie, a następnie zapytał.
— Co tu się dzieje? Poruszenie, jak by przyjechał do nas sam Hitler. — Uśmiechnął się lekko do mężczyzny. Ten odwzajemnił uśmiech i szybko odpowiedział.
— Nie słyszał pułkownik? Przyjedzie do nas szef gestapo Adolf Fuss. Lars nie spodziewał się takiej informacji.
Mina mu trochę zrzedła, a potem dopytał. -Kiedy się tu zjawi?
— Jutro z samego rana. Ponoć chce skontrolować pracę naszego wydziału.
— Dziękuję Ci, a teraz wracaj do swoich zajęć. — Lars ruszył w kierunku swojego gabinetu. Nie spodziewał się, że dowództwo wyślę do nich szefa gestapo.
Kiedy dotarł do swego gabinetu, usiadł za biurkiem wykonanym z dębu i zapalił papierosa., Zaciągnął się w spokoju, po czym strzepnął popiół do popielniczki i otworzył teczkę. Wewnątrz ujrzał kartkę z pieczątką gestapo. Pośpiesznie przejrzał dokumenty, a następnie zamknął akta i rzucił na skraj biurka. Był wściekły, gdyż znów dostał rozkaz udania się na obławę.
Wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. Jego buty na obcasach stukały głośno o podłogę wyłożoną starym drewnem. Chodząc od ściany do ściany zastanawiał się co zrobić. Nie wiedział, czy powinien teraz przejawiać jakikolwiek brak subordynacji. Zapewne jego przełożeni przyglądali się jego poczynaniom. Nagle ktoś zapukał do drzwi.
— Wejść. — Polecił, po czym do gabinetu weszła szczupła blondynka. Była wysoka i zgrabna, a jej oczy w kolorze błękitnego nieba potrafiły ujarzmić nawet najbardziej rozjuszony ocean. Kiedy stanęła w drzwiach serce Larsa zabiło szybciej.
— Pułkowniku Steiner, nazywam się Amelia Kraus i zostałam skierowana do Pana wydziału na szkolenia. Uśmiechnęła się zalotnie.
Lars stał jak wryty nie wiedząc co powiedzieć. Zastanawiał się jakim cudem, tak młoda i piękna kobieta znalazła się w szeregach gestapo. Po niezręcznej chwili ciszy powiedział:
— Zapraszam, niech Pani wejdzie. — Gestem wskazał jej krzesło. Amelia zamknęła drzwi i skierowała się na wskazane miejsce.
Pułkownik siadł za biurkiem i wyjął paczkę papierosów, po czym zaoferował je kobiecie. Ta wyciągnęła rękę i poczęstowała się papierosem.
— Dziękuję, Her Steiner.
Lars uśmiechnął się. — Nie ma za co, Amelio.
Spojrzała dziwnie na przełożonego, ale zanim się odezwała Lars ją uprzedził. — Przepraszam za poufałość, ale nie zwracam się do moich ludzi stopniami, ani nazwiskami, chyba że ktoś ma taki pseudonim. — Zaśmiał się z lekka zanosząc się kaszlem, po czym zapytał co ją sprowadza w progi wydziału gestapo.
— Tak jak już powiedziałam, dostałam rozkaz, aby się tu stawić. Ma mnie Pan wyszkolić, a następnie mam dostać własny odział gestapo. — Powiedziała to z taką dumą, że jej przełożony zrozumiał, iż ma przed sobą wierną idei gestapo i Hitlera.
Sam Lars był żołnierzem, składał śluby wierności Rzeszy i Hitlerowi, ale jako osoba prywatna nie popierał tej ideologii. Był zdania, że każdy ma prawo do życia. Oczywiście zdarzały się wyjątki, ale świętą zasadą Larsa było nie odbierać życia niewinnym. Teraz siedząc w swym biurze czuł, że ma przed sobą osobę, która nie zna żadnych granic. Amelia może i wyglądała na niewinną, lecz wewnątrz niej czaiła się niemiecka bestia.
— Dobrze, w takim razie bez zbędnych pytań. Proszę przygotować nasz mały oddział, za kwadrans na placu apelowym. Można się odmeldować. — Amelia spojrzała na przełożonego, lecz jego wyraz twarzy upewnił ją, że ten nie żartuje. Pośpiesznie podniosła się z krzesła, wykonała nienaganne pozdrowienie i wyszła.
Po piętnastu minutach Lars wyszedł z gabinetu ubrany w czarny płaszcz wraz ze służbową bronią. Kiedy wyszedł przed budynek wiatr zawiał mu prosto w twarz. Przyjemny podmuch wiatru sprawił, że poczuł się, jak nowo narodzony. Nieśpiesznym krokiem udał się na plac. Ku jego zaskoczeniu wszyscy się stawili. Nie spodziewał się po swoich ludziach, że zaufali nieznanej dotychczas osobie, a już tym, bardziej, że czekają z nią za jego przyjściem.
Będę musiał dać im nauczkę. — Pomyślał i kiedy zbliżył się do swych żołnierzy powiedział:
— Szeregowy Marco, co to ma do cholery znaczyć?
Żołnierz wystąpił i wlepił wzrok w Steinera. — Panie pułkowniku, dostaliśmy polecenie od porucznik… Nie zdążył dokończyć, kiedy na jego twarzy wylądowała skórzana rękawica. Lars schylił się i podał rękę żołnierzowi. Następnie wstał i odszedł parę kroków w tył.
— Słuchajcie! Jesteście elitarną jednostką wojsk niemieckich, a zachowujecie się jak dzieciaki. Czy ktoś z was wiedział kim jest ta kobieta?
Nikt nie miał zamiaru mu odpowiedzieć. Wszyscy zatrzymali na nim wzrok.
— Ostatni raz toleruję coś takiego. Zrozumiano?
— Tak jest, Panie pułkowniku. — Krzyknęli wszyscy jednym głosem. Lars chwilę stał w miejscu bez słowa, po czym przywołał do siebie Amelię. Następnie skierował się do swych żołnierzy.
— Teraz przedstawię Wam porucznik Amelię Kraus, która jest nowa w naszych szeregach. Oczekuję, że przyjmiecie ją równie ciepło. — Lars spojrzał na Amelię i się uśmiechnął.
— Teraz przedstawię Ci nasz oddział. — Lars obrócił się do pozostałych. Nawet nie zdążył wydać komendy, gdy wszyscy ustawili się w równym szeregu.
— Szeregowy Marco Fritz. — Dziewczynie ukazał się młodziutki chłopak, dobrze umięśniony z kręconym wąsem na twarzy. Jego blond włosy i niebieskie oczy określały idealnego Niemca. Cofnął się, a następnie wyszedł kolejny członek grupy. — Nasz lekarz, szeregowy Olivier Kurz. — Z gruby wyszedł mężczyzna, który miał około trzydziestu lat. Jego twarz nosiła ślady walki, przez co wyglądał na znacznie starszego. Miał już posiwiałą czuprynę oraz lekko szpiczasty nos. Ukłonił się i wstąpił z powrotem w szereg. — Starszy kapral Gustaw Olbricht. — Amelii ukazał się rosły prawie na dwa metry żołnierz. Nie miał więcej, niż dwadzieścia parę lat. Rysy twarzy miał łagodne i lekkie, które pasowały wręcz idealnie do jego zielonych oczu. — Szeregowy Alojzy Leno. — Z szeregu wystąpił mężczyzna w wieku około trzydziestu lat z podbitymi oczami i brązowe włosami. Był średniego wzrostu, a jego twarz przykryta została gęstą brodą. — Otto Fergebel. — wystąpił starszy mężczyzna z lekkim wąsem na twarzy, jego oczy w kolorze szarym odzwierciedlały to co teraz się działo na świecie. Cofnął się od szeregu. — I na koniec Chorąży Erwin Hass. — Mężczyzna z twarzą pokrytą licznymi bliznami. Był już w swoim wieku. Jego jedno oko było na półotwarte, a u rąk brakowało mu dwóch palców.
Kiedy spojrzał w stronę Porucznik Kraus przeszły ją ciarki. Widziała kiedyś takie obrazki na szkoleniu. Ludzie, którzy ucierpieli w wyniku eksplozji bomby tracili nawet całe twarze czy kończyny. Chorąży albo miał dużo szczęścia albo dużo pecha — skwitowała w duchu. Kiedy się wyrwała z chwilowego zamyślenia powiedziała. — Dziękuję Wam za tak miłe przywitanie. — Uśmiechnęła się lekko i wróciła na miejsce. Lars odczekał chwilę, aż wreszcie podjął najważniejszy temat.
— Jak już wiecie, nie wezwałem Was tu bezcelowo, dostaliśmy nowe dyspozycje. Jak zdajecie sobie sprawę, rozkazy te są oczywiście bzdurne. — Żołnierze wybuchli rechotem. Lars podniósł rękę i momentalnie na placu zapanowała cisza.
— Moje zdanie się tu nie liczy, jak dobrze zresztą wiecie, ale przejdźmy do sedna. Mamy udać się do opuszczonej fabryki farb i oczyścić ją z Żydów. Ponoć skrywa się tam około dwudziestu. Generał rozkazał, żeby nie brać jeńców. Zrozumiano?
— Tak jest, Her Steiner. — Uśmiechnął się i ruszył w stronę hangaru.
— Na co czekacie? — Wszyscy czym prędzej ruszyli za przełożonym. Kiedy znaleźli się wewnątrz hangaru wsiedli do furgonetki, zabrali ze sobą tylko lekkie karabiny i pistolety. Lars rozkazał Chorążemu zasiąść za kierownicą, a sam usiadł z tyłu z resztą.
— Panie Pułkowniku, jeśli mogę wiedzieć to czy porucznik Kraus bierze udział w czynnościach, które wymagają skorzystania z broni? — Na twarzy Amelii widać było konsternację.
— Panie Szeregowy, jeśli mnie pamięć nie myli, to kobiety też mają prawo do trzymania broni.
Po samochodzie przeszedł cichy śmiech.
— Ależ oczywiście. — Rzekł szeregowy Alojzy.
Resztę drogi przejechali w milczeniu, kiedy znaleźli się przed celem swojej podróży chorąży zatrzymał pojazd.
Lars wysiadł pierwszy za nim cała grupa. Stali przy wysokim płocie sięgającym około dwóch metrów, stąd nikt ich nie mógł zobaczyć. Za Płotem rozpościerała się całkiem duża przestrzeń zagospodarowana przez fabryki. W miejscach, gdzie powinny być szyby widniały czarne oczy, które pochłaniały słońce. Lars przyjrzał się całej konstrukcji, a następnie zaczął.
— Olivier, Gustaw idziecie od głównego wejścia, nie muszę Wam chyba tłumaczyć co robicie w razie kłopotów?! — Oboje uśmiechnęli się do przełożonego i równocześnie odpowiedzieli.
— Tak jest.
— Alojzy weź Otto i idźcie do magazynów, nie bierzecie jeńców. Ja i Amelia pójdziemy od szybu odprowadzającego zużytą farbę i tamtędy zakradniemy się do środka. Marco zostaniesz z Erwinem i w razie problemów wzywacie posiłki. Wszyscy zrozumieli?
— Tak jest.
— No więc do dzieła. — Spojrzał jeszcze na broń przymocowaną do paska odciągnął zatrzask kabury i wyjął broń. Sprawdził stan amunicji. Było wszystko czego potrzebował. Spojrzał na oddalające się postacie, a następnie uniósł wzrok na wieżę górującą nad kompleksem. W tym momencie padł strzał.
Rozdział 2
Janek przysiadł w parku spoglądając w niebo. Uwielbiał w nie patrzeć. Zawsze wyobrażał sobie, że jest pilotem, który lata z ptakami między kłębami chmur. Jego marzenia niestety się nie spełniły, jak i pewnie nigdy nie spełnią.
Miał zaledwie szesnaście lat, kiedy wybuchła wojna. Uciekł z domu po tym, jak Niemcy zabili dwie najważniejsze kobiety jego życia — matkę i siostrę. Od tego czasu tułał się po ulicach, która nie odebrała mu dobra, jak i nawyków dżentelmena, które przez całe życia wpajała mu do głowy mama, a przy tym nauczył się liczyć tylko i włącznie na siebie. Pochłonięty marzeniami siedemnastoletni chłopak siedział na ławce i zajadał się bułką.
Był wychudzony, przyodziany w rozwleczone i obdarte ubrania. Jego włosy ułożyły się w nierówną plątaninę. Oczy w kolorze szarym, stały się odzwierciedleniem życia, które dał mu Bóg. Twarz dziecka malował ból i smutek.
Kiedy skończył posiłek, otrzepał z siebie okruszki i rzucił je ptakom na pożarcie. Podleciały w przeciągu kilku sekund, a na ziemi nie pozostało już nic. Ruszył swobodny i dość powolnym krokiem, nie przejmując się światem dookoła. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, gdyż nie ustalił nigdy celu swojej wędrówki. Szedł tam, gdzie poniosą go nogi.
Niebo pokryły już pierwsze, ciemne chmury nie zwiastujące nic dobrego. Chłopiec przyśpieszył, aby schronić się przed deszczem. Nagle zerwał się silny wiatr. Liście zaczęły szeleścić, a ulicę zapełnił donośny gwar mieszkańców. Janek podbiegł do ludzi, którzy zgromadzili się w kółku. Starał przecisnąć się na sam przód, aż znalazł się tuż nad ofiarą, którą był młody mężczyznę — w wieku około dwudziestu lat. Jego twarz zastygła w grymasie bólu i cierpienia, a klatkę piersiową pokryła wielka i czerwona plama, z której sączyła się wydzielina. Janek nie myśląc o niczym, ani nikim dookoła zaczął przeszukiwać kieszenie umarlaka.
— Ej zostaw go! -Krzyknął jakiś mężczyzna.
— To nie twoje! — Dodała starsza kobieta.
— Wezwać straż!
Nie zastanawiając się wyciągnął portfel i ruszył przed siebie, ile miał tylko sił w nogach. Mężczyźni zdezorientowani zajściem, upadli pod wpływem zderzenia z chłopcem. Poleciała chmura przekleństw.
Janek podniósł się i ruszył sprintem z powrotem w stronę parku, w którym znalazł ustronne miejsce. Ukucnął, by obejrzeć swoją zdobycz. W sakiewce znalazł trochę pieniędzy i zdjęcie, prawdopodobnie kogoś z rodziny zmarłego. Miał już wyrzucić portfel, kiedy jego uwagę przykuła mała karteczka złożona na kilka części i głęboko schowana. Sięgnął po nią i ostrożnie rozłożył. Kiedy ujrzał zapisany na niej adres mieszkania, w jego oczach pojawiła się iskierka nadziei. Od miesięcy błąkał się po ulicach, uważając by nie wpaść na jeden z niemieckich patroli.
Od czasu wojny, całe jego życie zmieniło się nie do poznania. Niegdyś był wzorowym uczniem, w którym widziano zadatki na przyszłego studenta medycyny. Jego rodzice byli zaś właścicielami dobrze prosperującej firmy produkującej tytoń. Nigdy nie mógł narzekać na brak pieniędzy. Ojciec po śmierci żony popadł w depresje i alkoholizm. Zaczął się staczać.
Wyrzucił syna z domu, ponieważ jak twierdził, ten mógł przynieść na niego wyłącznie zgubę. Wszyscy w ich otoczeniu doskonale wiedzieli, że Jan i Antoni Goldmanowie to Żydzi z krwi i kości. Utrudniało to dużym stopniu ich życie, dlatego postanowił pozbyć się chłopca z domu, który cierpiał z tego powodu niemiłosiernie. Stracił wszystko i wszystkich — matkę i siostrę, które zabrała wojna oraz ojca, który nie zdołał uporać się z nałogiem.
Nagle jakiś krzyk wyrwał go z zamyślenia. — To on, brać go! — Wskazał przechodzień.
— Halt, Halt!! — Krzyknęli dwaj niemieccy żołnierze.
Janek wstał i popędził na ślepo przed siebie. Nie zważał na to, gdzie biegnie. Przeskoczył żywopłot, raniąc przy tym swoją twarz. Uciekał, ile sił w nogach, byleby nie wpaść w ręce oprawców.
Usłyszał za sobą pierwszy wystrzał. Kula prawie przeszyła jego prawe ucho. Janek poczuł powiew z pocisku, który wbił się w elewacje przed nim. Ledwo dopadł do rozdroża dróg i skręcił w zaułek. Kiedy dobiegł do jego końca, wspiął się po płocie i przeskoczył na jego drugą stronę. Schował się za skrzynkami i odczekał dobre pięć minut.
Już miał zamiar się wychylić, kiedy usłyszał głosy. — Jesteś pewien, że pobiegł tędy?
— Tak. Widziałem, jak tu skręca.
— Jak nam uciekł to będzie Twoja wina. Nie mam zamiaru się tłumaczyć przed tymi debilami.
— Spokojnie, znajdziemy go. Cśśśśiiii… Słyszałeś? — Oboje stanęli w pozycji do strzału. Jeden z nich wskazał strzelbę w stronę skrzynek i krzyknął. — Wiemy, że tam jesteś!! Wyjdź, a nic Ci nie zrobimy. — Zaśmiali się po cichu do siebie samym.
Janek siedział skulony nie wiedząc co począć. Przez głowę przeleciało mu tysiąc myśli, ale ani jedna nie wydawała mu się dobrym wyjściem z tej sytuacji. Chwila ciągnęła się nieubłaganie, aż chłopiec postanowił zmówić pacierz. Kiedy już miał się wychylić i oddać w ręce katów, usłyszał.
— Znowu Ci się przesłyszało idioto. Chodź szukać go dalej. — Drugi przytaknął towarzyszowi i razem oddalili się z miejsca. Chłopiec odczekał jeszcze chwilę, po czym wyjrzał zza skrzyni. Nie ujrzawszy nikogo, wysunął się nieśpiesznie z jej cienia i udał w stronę ulicę. Wyjrzał zza rogu i nie dostrzegł żadnego, wrogiego mu munduru, postanowił wtopić się w tłum ludzi zapełniających ulicę.
Skierował się pod zapisany na kartce adres — ulica Lipowa mieściła się zaledwie trzy ulice dalej, Janek wiedział, że dom ten należy do matki nieszczęśnika. Postanowił, mimo to oddać portfel, a dzięki temu miał nadzieje, że zyska dach nad głową na najbliższy czas. Udał się, więc na krótki spacer.
Kiedy dotarł już na miejsce, stanął pod drzwiami i zapukał trzykrotnie. Minęło dziesięć, piętnaście sekund, później dwadzieścia, ale wciąż nikt się nie odzywał. Zrezygnowany zaczął powoli odwracać się na pięcie i już miał odejść, gdy drzwi otworzyła starsza kobieta. Miała siwe włosy, które świadczyły o jej podeszłym wieku, a czoło przykryte było warstwą zmarszczek. Ubrana była w niebieski fartuch, a na nogach miała małe trzewiki. Uśmiechnęła się łagodnie. — Czym mogę służyć, młody człowieku?
Kiedy spojrzał na łagodną kobietę, zrobiło mu się jej żal. Wiedział, że jeszcze nie ma pojęcia co spotkało jej pociechę. — Nazywam się Janek Goldman i niestety przynoszę Pani złe wiadomości.
Wyraz jej twarzy nagle sposępniał. Wyglądała, jakby w przeciągu sekundy postarzała się o parędziesiąt lat. — Czy coś się stało ze Staszkiem?
A więc tak miał na imię. — Pomyślał. Wielka szkoda chłopaka. Spojrzał jej prosto w oczy i ze łzami wyznał jej prawdę. — Bardzo mi przykro, ale… Pański syn nie żyje.
Kobieta zachwiała się na nogach, ale nie upadła, gdyż w porę schwyciła się framugi. Jej wzrok, momentalnie stracił dotychczasową radość, a wypełnił się po brzegi łzami, które spływały ciurkiem po jej bladych polikach. Kiedy pierwszy szok minął, zaprosiła przybysza do środka, wskazując mu salon.
— Znał się Pan z moim synem?
Janek nie wiedział, czy skłamać, czy grać w otwarte karty. Naprawdę zrobiło mu się żal matki Stanisława. Wiedząc jej zrezygnowaną minę, nie mógł podjąć innego wyboru. — Nie chcę sprawiać Pani przykrości, ale nie. Niestety nie znałem Pani syna, byłem tylko jednym z gapiów, którzy znaleźli jego ciało. Pierwsze, co zrobiłem to przywłaszczyłem jego portfel. Wiem, że strasznie postąpiłem, ale wymagała tego moja sytuacja.
— Nic nie szkodzi, drogi synku. — Kobieta ze łzami wlepiła w niego wzrok.
Janek nie wiedział, jak zareagować, więc spojrzał niepewnie w oczy swojej rozmówczyni.
— Proszę mi wybaczyć, naprawdę przepraszam. — Wstał i skierował się do wyjścia, gdy kobieta nagle zerwała się z krzesła.
— Zaczekaj… porozmawiajmy. — Chłopiec niechętnie przystał na propozycję, jednak postanowił siąść z powrotem.
Zajęli miejsce w salonie i zagłębili się w rozmowie. Chłopiec przedstawił swój życiorys i wszystko, co spotkało go do tej pory. Z czym się zmagał i przez co musiał przejść, a na koniec dodał, gdzie obecnie się znalazł.
Kobieta uśmiechnęła się lekko. — Mój syn chciałby, żebym pomogła takim, jak Ty, czyli ludziom w potrzebie.
Oczy młodego Żyda rozwarły się, a łzy same zaczęły napływać. Kobieta wstała i przeszła do drugiego pokoju, po chwili krzyknęła. — Podejdź do mnie, dziecko.
Janek ruszył do pokoju obok i kiedy wszedł, zobaczył piękny pokój zapełniony stertą książek i przyozdobiony w modele samolotów. Największą uwagę przykuwał jednak mundur Wojska Polskiego. Spojrzał na oznaczenia kaprala.
Kobieta schowała go do szafy.
— Zostanie po nim chociaż pamiątka. — Rzekła powstrzymując płacz, a zmuszając się do bladego uśmiechu. — Teraz to Twój nowy dom. Wiem, że mój syn, by sobie tego życzył. — Jestem w stanie dać Ci tyle, ile mogę pomimo kary, jaka mnie za to czeka.
Chłopcu pociekły łzy, które chwilę później otarł.
— Dziękuję z całego serca. Ja, ja obiecuję, że się przydam. — Zająknął się pod nadmiarem emocji. — Pomogę, uprzątnę… — Podszedł i uściskał wdzięcznie kobietę.
Kiedy już emocje opadły, Janek pomógł sprzątnąć po posiłku, a następnie udał się do wydzielonego mu pokoju. Nie mógł uwierzyć w szczęście, które w końcu poczuł. Resztę dnia spędził na wykonywaniu obowiązków domowych, które jeszcze niedawno należały do syna gospodyni, która strasznie przeżywała tragedię, jaka ją spotkała. Widać byłe, że nie chciała dać tego po sobie poznać i stara maskować się, jak najlepiej tylko potrafi.
Wieczorem, gdy spotkali się na kolacji rozmawiali długo i miło, w przyjaznej atmosferze. Nawet parę razy zdołali się zaśmiali. Kiedy już wszystko było sprzątnięte, Jan wstał i podziękował za posiłek, po czym ruszył do pokoju. Opuszczając pomieszczenie zatrzymał się gwałtownie.
— Przepraszam najmocniej, gdzie moje maniery. Nie zapytałem nawet, jak Pani na imię.
— Kobieta uśmiechnęła się i dodała życzliwym głosem. — Róża, mam na imię Róża. Teraz idź spać, należy Ci się odpoczynek.
Janek po raz kolejny podziękował za ucztę i udał się do sypialni. Kiedy położył się spać w nowym łóżku, sen nie chciał do niego nadejść. Spoglądając przez okno wpatrywał się w księżyc i myślami uciekał do mamy. Oddałby wszystko, żeby wraz z siostrą do niego wróciła.
Nagle zmorzył go sen.
Rozdział 3
W momencie, gdy padł strzał Lars schował się za ciężarówką. Snajper chybił, trafiając jakieś pięć metrów od swojego celu. Cały zespół rozproszył się w terenie. Przy aucie została tylko Amelia, Lars wraz z Marco i Erwin, którzy wypatrywali strzelca, lecz nie byli w stanie go namierzyć. Padł następny strzał, który trafił w lusterko pojazdu. Odłamki szkła posypały się we wszystkie, możliwe strony.
— Ktoś jest ranny? — Zapytał dowódca. Wszyscy po kolei odezwali się, że nic im nie jest. Lars postanowił działać. — Wydaje mi się, że strzały padają z tamtej wieży. — Żołnierze przeszyli wzrokiem wskazany kierunek.
— Z porucznik Kraus udamy się do tamtego szybu, osłaniajcie nas. — Mężczyzna dostrzegł niepokój w oczach kobiety, która mimo doświadczenia strasznie się bała. Nie zwalniało jej to jednak z obowiązku wypełnienia rozkazu. Podniósł się, spoglądając wyczekująco na kobietę, która posłała mu wymuszony uśmiech i również wstała z ziemi.
Lars odliczył do trzech i wybiegł zza osłony przy boku z Amelią. Mieli do pokonania mniej więcej sto metrów. Na drodze stały wyłącznie krzaki i odrobina gruzu.
Gdy rozbrzmiała kanonada strzałów, gestapowiec spodziewał się, że strzelec schowa się za osłonę, nie chcąc ryzykować własnym życiem, lecz tu się pomylił. Usłyszał wystrzał inny, niż ten, który pochodził z broni jego ludzi. Schylił się odruchowo powodując, że napastnik chybił po raz kolejny. Steiner obejrzał się w tył przez ramię, by sprawdzić co u jego towarzyszki, która biegła tuż za nim. Zostało im do przebiegnięcia zaledwie dwadzieścia metrów, kiedy padł kolejny strzał, który tym razem dosięgnął celu.
Mężczyznę dobiegł bolesny jęk. Gdy powędrował wzrokiem w tył, ujrzał Amelię, która trwała z pociskiem w nodze. Pułkownik podbiegł do niej i przewiesił ją przez swoje ramię, po czym ruszył do szybu. Snajper oddał jeszcze kilka strzałów, lecz dla nikogo niegroźnych. Lars musiał przyznać, że mieli szczęście, trafiając na niedoświadczonego strzelca.
Kiedy znaleźli się wewnątrz szybu, usadził Amelię przy ścianie i ocenił rany. — Spokojnie, do wesela się zagoi. — Uśmiechnął się do niej, a następnie spojrzał w głąb szybu. Niczego nie było widać, gdyż wnętrze było spowite mrokiem. Gdyby teraz na nas wymierzyli, nie mielibyśmy szans. — Pomyślał, karcąc się po chwili za to myśli.
Spojrzał na kobietę, która ze łzami w oczach skwitowała. — Piecze, jak cholera.
— Wiem. Na razie jednak nic nie poradzimy. Pocisk przeszedł na wylot, a to najważniejsze. — Sięgnął do kieszeni wyciągnąwszy zwój bandaża. — Teraz tylko tak mogę Ci pomóc. — Mówiąc to przyglądał się jej oczom, w których było coś, co zaczęło go powoli przyciągać. Wręcz hipnotyzować. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, ale patrząc w nie czuł, jakby osiągnął już w życiu wszystko, czego pragnął.
Amelia lekko poczerwieniała i dodała lekko drżącym głosem. — Dziękuję.
— Nie ma za co, a teraz zbierajmy się. Musimy wykonać rozkaz, dasz radę iść?
— Tak. Mogę trochę kuleć, ale dam radę.
Kiedy ruszyli w kierunku fabryki poczuli niemiłą woń. Żaden z nich się nie odzywał, szli w milczeniu i pełnym skupieniu. Lars zdawał sobie sprawę, że najmniejszy błąd może kosztować ich życiem. Deski pod ich stopami zaczęły skrzypieć. Zaczęli wspinać się w górę, kiedy nagle mężczyzna postawił stopę na czymś niepożądanym. Momentalnie stanął, jak wryty, co nie uszło uwadze towarzyszki. — Co się stało? — Szepnęła.
— Nie wiem, Coś jest pod moją podeszwą. — Jego głos lekko drżał. Porucznik wyciągnęła małą latareczkę i poświeciła nią pod nogi przełożonego. Powoli go obeszła, a następnie skierowała snop światła pod jego buty. Kiedy ujrzała pod nimi ptaka, o mało nie wybuchła śmiechem. Lars przeniósł wzrok na podłoże i odetchnął z ulgą.
— O Boże, ale się najadłem strachu.
— Nie ma się co dziwić, Her Steiner.
Odtrącił ptaka na bok. Rozkazał zgasić latarkę i ruszyli na przód. Szyb nie był długi, miał może z dwadzieścia metrów, ale wydawało im się, że idą nim już dobrych parę godzin. Kiedy znaleźli się przy wylocie, mężczyzna wyszedł pierwszy. Zeskoczył z podwyższenia, po czym rozejrzał się dookoła. Nie zauważył nic podejrzanego, więc cofnął się i pomógł zejść swej towarzyszce.
— Zero strażników. Sądziłem, że znajdziemy tu choć jedną osobę. Sądząc po snajperze na dachu mają obeznanie z bronią. — Wymienił szeptem swoje uwagi z porucznik Kraus.
— Też tak myślałam.
— W porządku, idziemy. Ja pierwszy, a Ty tuż za mną.
Ruszyli nieśpiesznie, uważając na każdy postawiony krok. Fabryka miała już swoje lata działalności dawno za sobą. Teraz w jej wnętrzu stały porzucone maszyny, a w podłodze było pełno dziur, co jeszcze bardziej utrudniało przemieszczanie się.
Strzałów nie było już słychać. Najprawdopodobniej wszyscy poukrywali się gdzieś i wyczekiwali odpowiedniego momentu do ataku. — Larsa przeszły ciarki, co znów nie umknęło uwadze kompanki.
— Coś się stało?
— Nie, po prostu sobie coś uświadomiłem.
— Co takiego? — Dopytywała z troską i przejęciem w głosie.
— We wnętrzu tego kompleksu, mogą czaić się ludzie, którzy nie żywią do nas sympatii, szczególnie po tym, jak siłą odebraliśmy im domy i życia ich bliskich.
— Ma Pan rację. Na ich miejscu już dawno bym zrobiła coś, aby to zmienić.
— Nie chodzi mi o postać ogólną, ale o ten właśnie moment. Nie wiemy, gdzie są, ani czy nie otaczają nas właśnie w tej chwili.
— Rozumiem.
Lars uśmiechnął się, ale nie odezwał już słowem. Chodzili od pomieszczenia do pomieszczenia szukając śladów. Już chcieli odpuścić, kiedy w pewnym momencie usłyszeli czyjeś kroki. Dowódca dał sygnał Amelii, żeby się schowała, po czym sam odbezpieczył broń kucając przy drzwiach, które nagle się uchyliły. Kiedy pierwsza postać przekroczyła próg, Lars przystąpił do ataku. Uderzył bronią w skroń rywala i już miał zamiar oddać strzał, kiedy dostrzegł niemieckie mundury. Spojrzał na drugą postać, w której rozpoznał Oliviera stojącego z bronią wycelowaną w przełożonego. Spojrzał pod nogi i ujrzał twarz Gustawa.
Wyraził swoją dezaprobatę i dodał. — Do reszty zdurnieliście? Mieliście trzymać się swojego sektora. — Wycedził przez zaciśnięte zęby.
— Pan wybaczy, pułkowniku. — Powiedział wstający z ziemi żołnierz, a z jego skroni sączyła się wąska stróżka krwi.
— O mało bym was nie zastrzelił.
— Wiemy, Her Steiner. — Dowódca zmierzył ich wzrokiem pełnym wyrzutu.
— Skoro jesteście już z nami, to słucham. Proszę o raport. — Olivier podszedł bliżej i zaczął relacjonować wszystko co ustalił wraz z kompanem.
— Usłyszeliśmy strzały z wierzy, po czym udaliśmy się do niej. Na miejscu nikogo nie zastaliśmy, więc zeszliśmy w dół, napotykając się tym samym na Pana. Przed tym sprawdziliśmy główną część kompleksu, również na próżno. Ci co atakowali… Her Steiner, jakby się rozpłynęli w powietrzu.
Przełożony stał przez chwilę w pełnym skupieniu. W końcu po długiej ciszy powiedział. — Hmmmm w takim razie udajmy się … — I w tym momencie padł strzał. Ściana obok Gustawa legła w gruzach, a jej odłamki wpadły wprost w oko Niemca.
Rzucili się za osłony. Rozpoczęła się wymiana ognia. Odział Larsa nie wiedział, w którą stronę celować, więc żołnierze oddawali strzały na oślep. Trwało to z dwie, może trzy minuty, aż w końcu strzały ucichły.
— Cholera! Wszyscy żywi?! — Krzyknął. Nikt mu nie odpowiedział. Zaczął się obawiać o życie swoich podkomendnych. — Halo?! — Ponowił. Tym razem odpowiedziały mu całe trio.
— Tak jest! — Wrzasnęła Amelia, tuż po niej odezwał się Gustaw i Olivier.
— Gdzie oni są?
— Nie wiemy. Nie byliśmy w stanie ich namierzyć. -Odparł Gustaw.
Lars wychylił głowę zza osłony. — Poddajcie się! Nakazuje Wam złożyć broń. — Odpowiedziała mu pełne konsternacji milczenie. Dowódca ostrożnie wychylił się i ruszył na przód. To samo poczynili jego ludzie. Nieśpiesznie zmierzali w miejsce, z którego padły strzały. Kiedy przeszli załom ściany nie ujrzeli żywej duszy.
— Jebane duchy. — Skwitował.
— Trzeba przeszukać teren dokładniej, Her Steiner. — Odparła porucznik Kraus.
Grupa ruszyła nieśpiesznie w tym samym kierunku, w jakim mogli udać się zamachowcy. Niespokojnie przeczesywali każdy skrawek i każdy centymetr fabryki, ale nie mogli na nic trafić.
— Nie mogli się, do cholery rozpłynąć. — Rzucił przełożony cały rozemocjonowany.
— Her Steiner. Proszę spojrzeć tutaj. — Wskazał Gustaw.
Oczy wszystkich skierowały się na klapę w kształcie, dość sporego prostokąta. Znajdowała się ona w prawym narożniku pomieszczenia. Powoli podeszli i omietli ją wzrokiem.
— A więc tu się chowają.
— Może zaczekamy za Alojzym i Ottonem? — Zasugerował jeden z żołnierzy.
— Nie możemy tracić czasu. Oliver, przygotuj granat.
— Tak jest.
— Gustaw, na mój znak unieś lekko pokrywę. — Kiedy dał sygnał klapa lekko się uniosła.
— Daję Wam ostatnią szansę na poddanie się. — Krzyknął w otchłań nicości Lars.
Odczekali minutę nie doczekawszy się odzewu…
— Wrzucaj. — Granat eksplodował w podziemiach. Budynkiem poruszyło niespokojnie, a z sufitu nad nimi zleciały kłęby kurzu. Kiedy dym wyleciał z otwartego włazu, Steiner wydał rozkaz. — Spuśćcie mnie. Zaraz po mnie Olivier, Gustaw, a na sam koniec Amelia.
Kiedy wszyscy znaleźli się w podziemiach okazało się, że to całkiem spory obszar. Znacznie większy, niż się spodziewali.
— Wyjąć latarki.
Ciemne tunele rozbłysły snopami świateł z latarek gestapowców. Ruszyli powoli przeczesując tunel, który wiódł w jednym kierunku. Brodzili w wodzie po łydki, a każdy swój krok stawiali ostrożnie, byle by nie narobić zbędnego hałasu. Szli tak z dobre dziesięć minut, aż w końcu ujrzeli przed sobą drzwi.
— Cisza. — Szepnął przełożony załogi, żołnierze posłusznie wykonali rozkaz, po czym każdy z nich przygotował broń. Kiedy zbliżyli się do nich, usłyszeli odgłos cichej narady.
— A więc tu się zaszyli. — Zauważył jeden z podwładnych Larsa.
— Przygotować się. — Odparł Steiner.
— Pułkowniku? — Zapytała Amelia.
— Tak?
— A jeśli to pułapka? — Zadała pytanie, które przykuło uwagę całego oddziału.
— Nie spodziewają się nas tutaj. Liczę do trzech, następnie otwieram drzwi, a Gustaw wrzuca granat. Olivier, Ty wchodzisz jako pierwszy, my Cię osłaniamy.
— Raz, dwa, trzy. — Otworzył wrota i uderzył o krzesło, zwalając z niego jednego z partyzantów. Gustaw cisnął granat, po czym wszyscy się skulili. Huk był ogłuszający. W korytarzach tunelu rozeszło się echo wybuchu.
Olivier rozpoczął kanonadę strzałów na oślep, ponieważ widoczność została przysłonięta dymem z pocisku. Następnie dołączył się Gustaw i Lars. Porucznik Kraus stała za nimi przyglądając się rzezi, jakiej dopuścili się na partyzantach. Nie stanowiło to dla niej problemu, gdyż została wyszkolona tak, aby nie zwracać na siebie uwagi. Bolało ją jednak to, że Lars nie dopuścił jej do akcji.
W końcu strzały ucichły, a tumany pyłu opadły, zdołali wyłowić wzrokiem parę ciał. Byli to mężczyźni w wieku nie przekraczającym trzydziestu lat. Ich dumne twarze zastygły w wyrazie rozpaczy. Kiedy zbliżyli się do leżącego na ziemi Polaka zauważyli, że jeszcze trzyma się przy życiu. Lars podszedł do niego bliżej.
— Co tu robiliście i jakie mieliście zadanie? — Konający zdołał spojrzeć wprost w oczy Niemca i w tym samym momencie wypluł skrzepniętą krew na czubki jego butów.
— Nic nie szkodzi. Skoro nie chcesz mówić, możemy ulżyć Ci w cierpieniu.
Pułkownik wyciągnął swoją broń i wycelował w skroń umierającego, który zdążył wypowiedzieć ostatnie dwa słowa. — Polska walczy. — I padł strzał. Z pistoletu Larsa wyleciał jedynie kłębek dymu.
— Przejrzyjcie dokumenty. — Rzucił oschle Lars.
Kiedy dopełniły formalności, żołnierze poinformowali Larsa, że nic w nich nie znaleźli. Ten podziękował i kazał opuścić im budynek. Gdy z niego wychodził w jego głowie kołatała się jedna, dość niepokojąca go myśl. — Dlaczego dostałem informację, że znajdę tu Żydów?
Ktoś go wystawił licząc na to, że partyzanci pozbawią go życia.
Rozdział 4
Janek siedział w domu staruszki, myśląc co powinien dzisiaj zrobić. Róża poprosiła go, aby posprzątał w szopie jej syna. Chłopiec oczywiście przystał na to wiedząc, że teraz musi spłacić dług wdzięczności. Po śniadaniu ubrał się w odzież roboczą i udał do pomieszczenia gospodarczego. Ledwo je otworzył, a wysypała się z niego sterta narzędzi. — Jak widać nikt tu dawno nie sprzątał. — Powiedział sam do siebie.
Zaczął wyciągać rupiecie i je segregować. Mógł znaleźć tu dosłownie wszystko, począwszy od starej bielizny, a skończywszy na nowych meblach.
Kiedy południe chyliło się ku końcowi jego robota dobiegała ku końcowi. Przerzucał właśnie torbę z jakimiś gratami, gdy nagle jego uwagę przykuła czarna walizka wykonana ze skóry. Była ona dość nieduża i zapinana na zatrzask. Przedostał się w jej kierunku i sięgnął po nią, wyciągając ją na zewnątrz. Światło przenikało przez korony drzew, które obrastały dom przy ulicy Lipowej i padało wprost na miejsce, gdzie Janek położył walizkę. Zaczął ją powoli odbezpieczać, kiedy usłyszał za sobą czyjeś kroki. Pośpiesznie wstał i schował znalezisko za siebie uśmiechając się delikatnie. Pani Róża właśnie zmierzała w kierunku szopy.
— Jak Pani widzi już prawie wszystko skończone. Zaraz poukładam ostatnie rzeczy i koniec.
Kobieta podeszła i podała mu szklankę wody. — Proszę Cię bardzo, napij się. — Janek przyjął napój, który był dla niego zbawieniem i pochłonął go szybciej, niż zwykle. Tego dnia słońce grzało niemiłosiernie, toteż chciało mu się bardzo pić.
— Dziękuję bardzo, jest Pani niezmiernie miła.
Róża uśmiechnęła się. — Przypominasz mi mojego Staszka. — Do jej smutnych oczu momentalnie napłynęły łzy, a uśmiech na przerodził się w ból.
Chłopiec podszedł do niej i przytulił. — Wszystko jest ułoży. On na pewno teraz czuwa nad Panią.
Kobieta oderwała się od Janka. — Może masz rację. — Uśmiech na jej twarzy powrócił, a po chwilowym załamaniu nie było śladu. — Pracuj, dziecko. Już Ci nie przeszkadzam. — Powiedziawszy to ruszyła w stronę domu.
Jan od razu skorzystał z okazji i powrócił do oględzin walizki. Był strasznie ciekawy co skrywa w środku. Kiedy upewnił się, że kobieta zniknęła w mieszkaniu, ponownie zaczął otwierać torbę. Odpiął pierwszy zamek, a następnie drugi. Walizka otworzyła się bez problemu. To co zobaczył w środku przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Nie spodziewał się zastać tam takiej ilości gotówki. Czym prędzej obrócił się, ażeby upewnić się czy nie ma kobiety nigdzie w pobliżu, po czym rzucił bluźnierstwem na głos. — O kurwa. Pośpiesznie zamknął walizkę i schował najgłębiej, jak potrafił. Nie wiedział, jak powinien się zachować. Ta suma należała do starszej kobiety i doskonale to wiedział, jednak przeszło mu przez głowę, aby nic jej o nich nie wspomnieć. Uporządkował pośpiesznie szopę i ruszył na kolację.
Wybiła godzina dziewiętnasta. Wszystko było już gotowe — kobieta zastawiła pięknie stół i zapaliła kilka świec i pozwoliła, by chłopiec zasiadł przy stole. Wspólnie zmówili modlitwę w ramach podziękowań za to, czym obdarzył ich Bóg i zabrali się za konsumpcję. Przez większą część posiłku nie odzywali się do siebie, lecz kiedy skończyli, kobieta zagadnęła. — Znalazłeś coś ciekawego?
Przez ciało Janka przeszła fala ciepła, a zaraz po niej oblał go zimny dreszcz. Nie wiedział co powiedzieć. — Wiedziała. Ale… jak? Może mnie widziała? — Myśli mu kołatały, nie miał pojęcia, jak się zachować. Ostatecznie postanowił przybrać uśmiech, jak gdyby nigdy nic.
— Nic ciekawego, Pani Różo. Stare mundury, meble… Nic poza tym.
Kobieta spojrzała nieufnie w jego oczy. — Na pewno? Kochanie, nie przepadam za kłamstwem, a już szczególnie pod moim dachem.
Młody Żyd nie wiedział co uczynić. Okłamać starszą kobietę czy powiedzieć prawdę? — Na pewno, gdybym coś znalazł, powiedziałbym Pani.
Kobieta uśmiechnęła się, choć trochę mniej przekonująco, niż zazwyczaj. — Więc chyba pora na deser. — Wstała, posprzątała ze stołu i udała się pokroić ciasto, aby podać je z kompotem.
Janek został sam z refleksjami. — Jak mogłeś skończony idioto. — Pomyślał. Był strasznie rozgniewany na siebie za to co zrobił. Nie chciał tego, jednak pewna tajemnicza i wewnętrzna siła podpowiadała mu, aby właśnie tak postąpił.
Kiedy kobieta wróciła do jadalni, podsunęła chłopcu kawałek szarlotki i domowy napój ze świeżych jabłek. Po raz drugi tego dnia, kosztowali przyszłości w milczeniu. Janek co jakiś czas spoglądał ukradkiem na kobietę. Wydawało mu się, że nie wie o niczym, jednak nie miał pewności. Kiedy skończył jeść, wstał od stołu i chciał podziękować, lecz kobieta nie dała mu dojść do słowa.
— Usiądź i poczekaj chwilę. Posłuchał i czekał w milczeniu, aż Róża skończy swoją porcję.
— Niemcy zaczęli przeszukiwać domy, synu. — Spojrzał na nią ze smutkiem w oczach. Wiedział, że oznacza to dla niego powrót w otchłań niebezpiecznej ulicy.
— Rozumiem, kiedy mam się wyprowadzić? — Zagadnął bez jakichkolwiek wyrzutów.
Kobieta uśmiechnęła się i zaczęła się leciutko śmiać. Po dłuższej chwili opanowana dodała. — Nie wyprowadzasz się. Kiedy Niemcy tu wejdą ukryjesz się na poddaszu. Nikt o nim nie wie, jest dobrze ukryte. — I miała rację. Siedemnastolatek też nie miał o nim bladego pojęcia. Nie widział żadnej klapy czy drzwi prowadzących na strych.
— Naprawdę? Pani Różo, jest tego Pani absolutnie pewna? Jeśli mnie tu znajdą to zabiją również Panią. — Przytaknęła i uśmiechnęła się.
— Ludzkie życie jest dużo warte, kochanie.
W Janku nazbierały się ogromne wyrzuty sumienia, serce go zabolało. Chwilę temu oszukał ją, ukrył przed nią mnóstwo pieniędzy, a ta oferuje mu schronienie narażając na niebezpieczeństwo samą siebie.
— Ja… Dziękuję, na prawdę Pani dziękuję. — Rzekł łamiącym się głosem, a łzy pociekły strumieniem po jego policzkach. — Muszę coś Pani wyznać.
Kobieta uśmiechnęła się do niego i odparła. — Wiem o pieniądzach. — Jego oczy momentalnie się powiększyły.
— Ale jak? — Nie zdołał nic więcej z siebie wydusić.
— W tym domu nic się przede mną nie ukryje. — Zaśmiała się. — Proszę Cię, na przyszłość już mnie nigdy, więcej nie kłam, bardzo tego nie lubię.
Chłopca nagle ogarnęła ulga wraz ze wstydem. Wiedział, że nie powinien w ten sposób postępować, a teraz tylko się w tym utwierdził.
— Przepraszam najmocniej.
Róża uśmiechnęła się, podeszła do niego i pogładziła po głowie.
— Za ta pieniądze kupisz sobie parę nowych ubrań, a resztę odłożymy na czarną godzinę.
— Ja… Nie mogę, nawet nie powinienem, po czymś takim co zrobiłem.
— Możesz. Masz moje pozwolenie. Poza tym nic się przecież nie stało, wszystko jest w porządku.
Janek nie przestał szlochać choć na moment. Jego oczy stały się całe przekrwione. Wyjął chusteczkę i wydmuchał nos. Miał zamiar okraść kobietę, a ona robi dla niego tyle dobrego. Przyjęła go do własnego domu, po tym jak dowiedziała się, że to on obrabował jej syna. Przyjęła pod dach nieznajomego, zabłąkanego chłopca z ulicy. Zaczęła traktować go, jak własnego syna, którego właśnie straciła, a ten zachowuje się, jak pierwszy lepszy bandyta. Rozpłakał się jeszcze bardziej i po raz enty tego dnia przeprosił. Staruszka jeszcze raz zapewniła, że nic się nie stało i poprosiła go, aby pozmywał naczynia. Kiedy udała się do sypialni, Janek wstał z miejsca i zaczął sprzątać po posiłku. Wciąż był załamany swym dotychczasowym zachowaniem.
Wreszcie skończył porządki i spoczął na krześle, by chwilę odetchnąć. Pogrążył się w myślach o ojcu. Wiedział, że wciąż żyje, ale nie chciał mieć z nim wiele wspólnego. Teraz siedząc w kuchni, w samotności zastanawiał się nad tym co u niego. Jak się czuje i czy pozbierał się już po śmierci żony i córki. Chłopiec spotkał go jakieś dwa tygodnie temu, gdy stał pod sklepem czekając za chlebem. Nie ośmielił się do niego podejść. Obawiał się tego spotkania, a teraz rozważał czy aby na pewno postąpił słusznie.
Kiedy zegar wybił północ, dzieciak podniósł się ociężale z krzesła. Jego plecy i stawy odmówiły posłuszeństwa. Rozprostował je i poczuł, jak kości zaczynają mu strzelać. Miał zaledwie siedemnaście lat, a czuł się jakby żył już z dobrych kilkadziesiąt lat. Rozruszał się trochę i udał się wprost do łazienki, gdzie wziął szybką kąpiel, a następnie skierował się do swojego pokoju. Szedł ostrożnie wiedząc, że deski w podłodze skrzypią. Nie chciał zbudzić starszej Pani, nie po tym wszystkim, co wydarzyło się dzisiejszego dnia.
Znalazł się w sypialni, spojrzał w stronę krzyża i uklęknął. Zaczął zmawiać pacierz, a kiedy skończył zgasił świeczkę i ułożył się wygodnie do snu, jednak podobnie, jak zeszłej nocy nie mógł zasnąć. Wciąż zadręczały go myśli. Dopiero kiedy zegar pokazał godzinę drugą w nocy, powoli zaczął zasypiać, gdy nagle wyrwały go z tego stanu czyjeś głosy. Podszedł nieśpiesznie do okna i ujrzał niemieckich żołnierzy.
— Stój, bo strzelam! — Krzyknął jeden. Człowiek zatrzymał się, jak rażony piorunem. Uniósł dłonie nad głowę i wyczekiwał. Oprawca powolnym krokiem zbliżał się do niego w obstawie dwóch kompanów. Ten, który szedł na przodzie był ubrany w długi, lejący się płaszcz sięgający, aż po kostki. Jego głowę zdobiła czarna czapka z trupią czaszką.
— Na kolana polska świnio! — Polak pośpiesznie posłuchał i padł twarzą w ich kierunku. Niemiec nieśpiesznie podszedł do ofiary i strzelił mu w twarz ze skórzanej rękawicy.
— Powiedziałem, żebyś się odwracał? — Warknął oficer. Mężczyzna spojrzał błagalnie na niego i podjął się ostatniej próby ratunku.
— Mam pieniądze, proszę nie zabijajcie mnie. Oddam Wam wszystko do ostatniego grosza. -Wyskamlał. Bandyci wymienili się krótką uwagą i zaśmiali prosto w jego błagające o litość oczy.
— Milcz żydowski łachmyto. — Jeniec zaszlochał i kompletnie stracił panowanie nad sobą. Zaczął cały drżeć.
— Spójrzcie tylko Panowie, zsikał się. — Wszyscy wybuchli histerycznym śmiechem. Kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, ich dowódca sięgnął po swój grawerowany sztylet. Kiedy go wyciągnął kazał towarzyszom przytrzymać swoją ofiarę. Po chwili dwaj Niemcy znaleźli się przy Żydzie i podnieśli go kurczowo trzymając. Oficer zaczął się zbliżać, po czym stanął dwadzieścia centymetrów od biedaka.
— Ostatnie życzenie, psie? — Zapytał usatysfakcjonowany. Polak zaczął się rzucać, lecz nic mu to nie dało. Szwab podszedł jeszcze bliżej i wykonał dumnie lekkie cięcie nożem w okolicy brzucha. Z rany poleciała krew, a mężczyzna zawył wniebogłosy. Uszczęśliwiony tą chwilą żołnierz kontynuował. Jego cięcia stawały się coraz głębsze i dłuższe, a mężczyzna cierpiał coraz większe męki. Janek mógł się jedynie przyglądać ostatniej chwili życia tego mężczyzny. Kiedy jego brzuch pokryły same rany, Niemiec zmienił taktykę.
— Podajcie mi jego dłoń. — Rozkazał rozanielony. Kiedy jego podkomendni podali mu rękę ofiary, ta była już ledwo przytomna. Katowi widocznie się to nie spodobało, gdyż sięgnął po nowe środki. Powoli zaczął zbliżać sztylet do dłoni Żyda, a następnie szybkim ruchem wsunął sam jego szpikulec pod spód płytki paznokcia. Mężczyzna konał, cierpiał i wył w mroku nocy.
Jankowi wydawało się, że ogłuchnie, męczarnie tego mężczyzny musiały być okropne. Niemiec bawił się tak, aż cała jego dłoń ociekła krwią.
— Może, któryś z Was chce spróbować? — Zaproponował swym towarzyszom.
— Nie, dziękuję. — Odrzekł pierwszy, a drugi przeszył z obrzydzeniem sztylet i dodał.
— Nie będę odbierał Panu tej przyjemności. Dowódca trochę zdenerwowany stwierdził, że znudziła mu się ta zabawa. Chwycił dwa palce u zdrowej ręki Żyda i sprawnym ruchem odciął je. Mężczyzna zawył, ale już nie z tą samą siłą co chwilę wcześniej. Widząc to oficer postanowił zakończyć tortury. Wbił ostrzę w brzuch rannego, a następnie przejechał po gardle ofiary. Kiedy padła rzucając się w przedśmiertnych konwulsjach, splunął na jego twarz i ruszył żwawym krokiem przed siebie. Jego żołnierze odczekali chwilę upewniwszy się, że mężczyzna zakończył swój żywot i ruszyli za przełożonym.
Siedemnastolatek patrząc na to wszystko omal nie zemdlał. Nie spodziewał się, że Niemcy potrafią być tak okrutni. Zdał sobie również sprawę z tego, jak skończy się jego istnienie, gdy tylko wpadnie w ich ręce. Z przerażeniem opadł się na swoje łoże. Tej nocy już nie zmrużył oka.
Rozdział 5
Kiedy znaleźli się ponownie w kwaterze gestapo, Lars nie zważając na okoliczności, udał się wprost do biura swojego przyjaciela. Zdawał sobie sprawę z tego, że tym zachowaniem pogorszy tylko swoją nić zaufania, która już jest wystarczająco cienka. Stanąwszy przed drzwiami, wziął głębszy oddech i wszedł bez pukania. Mężczyzna za biurkiem podniósł się gwałtownie z otwartą buzią.
— Witaj Lars, mógłbyś okazać trochę więcej szacunku. — Rzucił oschle.
— Nie wkurwiaj mnie nawet, Erwin. — Powiedział podniesionym głosem.
Postać w uniformie teraz w niczym nie przypominał faceta ze spotkania w parku. Teraz wydawał się o wiele ważniejszy. Steiner wiedział, że jego kolega stoi wyżej w hierarchii, niż on, ale wiedział też, że może sobie pozwolić wobec niego, na nieco więcej.
— Wystawiłeś mnie i moich ludzi! — Zagrzmiał. Erwin podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Kiedy wrócił na miejsce wskazał gościowi fotel. Pułkownik bez zastanowienia opadł na nie i wlepił wzrok w przyjaciela.
— Nie wiedziałem, że tam będą partyzanci. Dostałem tylko informację, że ukrywają się tam Żydzi.
— Nie pierdol głupot. Musiałeś wiedzieć!
Erwin uniósł bezradnie ręce w powietrze. — O niczym nie wiedziałem, dostałem rozkaz z góry. Dobrze kurwa, o tym wiesz.
Lars zerwał się z miejsca i ruszył w kierunku drzwi.
— Dziękuję za rozmowę, Her Steiner. — Rzucił wlepiając wzrok w odchodzącego żołnierza.
Obrócił się w stronę przyjaciela i bez słowa wyszedł trzaskając przy tym drzwiami. Huk przeszedł przez cały budynek. Wszyscy spojrzeli w kierunku opuszczającego biuro mężczyzny, który ruszył w stronę własnego gabinetu. Wypełniony był złością, mało powiedziane — był wkurwiony na Erwina. Byli przyjaciółmi, a ten wysłał go wprost w ręce wroga bez wcześniejszego przygotowania. Kiedy wszedł do pomieszczenia zastał w nim porucznik Kraus. Kiedy go zauważyła pośpiesznie starała się podnieść.
— Siedź, nie wstawaj. — Podszedł do barku i wyciągnął karafkę pełną złotego napoju, a następnie postawił na biurko dwie szklanki, które napełnił do połowy, a jedną z nich podał Amelii. Nigdy nie lubił pić i robił to tylko, gdy wymagała tego zaistniała sytuacja. Za każdym razem, gdy sięgał po jakikolwiek rodzaj alkoholu, przed jego oczyma stawał ojciec zalany w trupa. Szybko otrząsnął się z tych myśli i odpalił papierosa.
— Nie wiem czy to dobry pomysł. — Oznajmiła kobieta.
— Nie ma złych pomysłów, ani nie ma dobrych. Są tylko ich złe wykonania, bądź te bardzo dobre.
— Co nie zmienia faktu, że nie powinnam pić podczas służby. — Obdarzyła go zalotnym uśmiechem, w którym było coś, co za każdym razem potrafiło ujarzmić Larsa. Kiedy spoglądał na jej piękne oblicze, wszystko stawało się o wiele lepsze.
Upił łyk. — W takim razie to rozkaz. — Amelia cicho się zaśmiała.
— Nie mogę go, więc odmówić. — Podniosła szklankę i zbliżyła ją do ust rozpalając tym samym zmysły przełożonego, po czym odstawiła napój na stół.
— Her Steiner, jeśli wolno zapytać, dlaczego chodzi Pan taki poddenerwowany?
Jego wyraz twarzy nagle zmienił się nie do poznania. Oczy ściągnęły się, brwi podniosły, a twarz momentalnie poczerwieniała. Porucznik zaczęła żałować, że w ogóle zadała to pytanie.
— Ponieważ… — Zaczął. — Dostałem inne rozkazy… Znaczy się, wszystko było w porządku tylko nie było w nich wzmianki o uzbrojonych partyzantach. Wstał i podszedł do okna. Wyglądał przez nie za każdym razem, kiedy buzowały w nim emocje.
— Rozumiem. Jednak ważne, że udało nam się wyjść z tego wszystkiego cało.
Dopiero teraz przypomniało mu się o ranie postrzałowej, którą zdobyła jego podopieczna. — Wszystko dobrze z Twoją nogą? Byłaś u lekarza?
Amelia zaśmiała się cicho. — Tak. Wszystko dobrze jedynie dostałam zakaz poruszania się, póki co… — Lars spojrzał na nią zmieszany.
— Przepraszam to moja wina.
— Pułkowniku, to nie pańska wina. Z pełną świadomością podjęłam takie ryzyko w momencie, gdy wstąpiłam do wojska.
Lars przeniósł wzrok z powrotem na ulicę. — W takim razie dostajesz wolne. Masz tydzień. — Amelia zaoponowała.
— Ależ nie, Her Steiner… Nie mogę tak, muszę się szkolić. — Odwrócił wzrok i spojrzał prosto w jej oczy.
— Postanowiłem, teraz możesz odejść. — Porucznik podniosła się i nienagannie zasalutowała. Kiedy wychodziła przeszło jej przez głowę, aby jeszcze raz podjąć próbę rezygnacji z tygodniowego zwolnienia, ale szybo odłożyła ten pomysł nie chcąc podpaść dowódcy.
Kiedy Lars został sam dopił resztę whisky i zabrał się za pracę. Nic tak nie wciągało, jak papierkowa robota. Zaczął od przeglądania dokumentów. Czas leciał, a mężczyzna zdawał się tego nie zauważać. Zegar wybił siódmą wieczorem, a on skończył dopiero porządkować dokumenty. Zabrał z wieszaka czapkę, nałoży płaszcz i zamknął biuro. Ruszył spokojnym krokiem w dół schodów i nagle ujrzał Amelię. Siedziała na ławce ubierając się.
— Pomóc Ci jakoś? — Podszedł i zaproponował, zmuszając przy tym kobietę do podniesienia wzroku.
— Nie trzeba, dam radę.
Skinął głową i ruszył do wyjścia. Stanął w drzwiach i obrócił się do kobiety. — Amelio?
Ta podniosła się z ławki i spojrzała w stronę pułkownika. — Tak, Her Steiner?
— Jak wracasz do domu? — Zmieszana nie wiedziała w jaki sposób odpowiedzieć, aż w końcu zdecydowała się na powiedzenie prawdy.
— Muszę przejść pięć kilometrów.
— Zabierzesz się ze mną — Uśmiechnął się w jej stronę, a sam w głębi duszy poczuł ulgę, że będzie mógł pobyć z nią jeszcze przez chwilę. — Lekarz przecież zabronił Ci chodzić.
— Nie… Dobrze. Dziękuję, Her Steiner. — Wyszeptała lekko zmieszana.
— Nie przyjmuję odmowy, wiesz o tym, prawda? — Odparł, po czym podszedł do dziewczyny i chwycił ją pod rękę.
Nie stawiła oporu. Sama do końca nie wiedziała, dlaczego, ale przełożony zaczął działać na nią kojąco. Polubiła tego człowieka, ponadto wydawał jej się interesujący i pociągający.
Kiedy weszli do samochodu, Lars odpalił silnik. Droga minęła im szybko i przyjemnie. Przez cały czas gawędzili, śmiali się i niemal oboje zapomnieli o dzisiejszych wydarzeniach. Gdy Amelia oznajmiła, że dojechali pojazd się zatrzymał. Kobieta spojrzała w sposób inny, niż do tej pory na kierowcę, bardziej śmielszy i powiedziała nie ukrywając radości. — To bardzo uprzejme z pańskiej strony, Her Steiner.
Odwzajemnił uśmiech. — Jeśli będzie Pani potrzebowała pomocy jestem do dyspozycji.
Amelia otworzyła drzwi i nieśpiesznie wyszła z pojazdu, zmierzając w kierunku mieszkania, które mieściło się w ogromnej kamienicy, koloru żółtego i na pierwszy rzut oka przypominającego mur. Wszystko było tu płaskie i zwyczajne. Żadnych ozdób ani malowideł. Nic co mogłoby przykuć czyjąś uwagę. Kiedy dziewczyna oddalała się Lars, jak przystało na samca zwrócił wzrok ku jej zgrabnym pośladkom. Po tej myśli skarcił się w myślach, że oficerowi nie przystoi takie zachowanie. Kiedy zniknęła w drzwiach odsapnął. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak się poddenerwował ani zachwycił kobietą.
Potarł skronie i włączył silnik. Wrzucił pierwszy bieg i odjechał. Podróż do jego domu zajęła mu piętnaście minut. Kiedy wreszcie zjawił się przed domem, odstawił wóz i z niego wyszedł.
Znalazł klucze od mieszkania i przekręcił zamek w drzwiach. Kiedy znalazł się w środku padł ociężale na łóżko. Nie miał siły już na nic. Dzisiejszy dzień strasznie go wykończył. Leżał tak przez dziesięć minut, aż postanowił wstać. Udał się do kuchni, by przyszykować dla siebie kanapki. Spałaszował je bez problemu, a następnie zapił szklanką wody. Następnie udał się do łazienki, aby wziąć odprężającą kąpiel. Kiedy odświeżony szedł do łóżka w przedpokoju rozległ się dźwięk telefonu. Nieśpiesznie podszedł do niego i przyłożył słuchawkę do ucha.
— Pułkownik Steiner, słucham? — Odpowiedziała mu kompletna cisza, więc powtórzył. — Steiner, słucham.
Tym razem usłyszał głos Erwina. — Lars, nie mogę długo rozmawiać, nawet nie wiem czy nie jesteśmy właśnie podsłuchiwani. Ktoś chce Cię wyeliminować.
— Co? O czym Ty właściwie mówisz, Eriwn?
— Podpadłeś, jak widać komuś ważnemu. Teraz musisz mieć się na baczności. Bądź ostrożny, Lars. Muszę kończyć.
Steiner odłożył słuchawkę i spojrzał przed siebie. Wiedział, że prędzej czy później ktoś z góry podejmie jakieś działania w jego sprawie, jednak nie spodziewał się, że ktoś będzie usiłował go zabić. Był pewien, że zostanie poddany degradacji, bądź zwolnieniu. Siedział tak jeszcze przez dziesięć minut, aż zmorzył go sen.
Rozdział 6
Kiedy wybiła godzina ósma rano, Janek wstał z łóżka. Podszedł do okna i spojrzał w miejsce, gdzie zeszłej niemiecki oficer katował swą ofiarę. Po zajściu na ulicy zostały już jedynie słabe, ale wciąż widoczne ślady krwi. — Pewnie jacyś miejscowi go zabrali. — Powiedział sam do siebie. Do teraz nie mógł się pozbierać po tym, czego wczoraj sam był świadkiem. Takiego stopnia bestialstwa nie mógł sobie nawet wyobrazić. Przemył twarz, po czym udał się na śniadanie. Starsza Pani przygotowała dla ich dwójki jajecznicę. Jadł ją z wielkim apetytem. Kiedy skończył pomógł sprzątnąć Róży.
— Proszę to zostawić. — Powiedział zbierając naczynia ze stołu. Spojrzała na niego i posłała porcję uśmiechu.
— Spokojnie, chłopcze. Jeszcze nie jestem taka stara, żebym nie dała rady posprzątać po posiłku.
Obydwoje wybuchli śmiechem. Z dnia na dzień żyło im się razem, coraz to lepiej, mimo początkowych kłamstw Jana. Stwierdził, że już nigdy nie dopuści się tego wobec tej uprzejmej kobiety. Kiedy w kuchni zagościł porządek, kobieta zwróciła się do chłopca.
— Weź te pieniądze i idź kupić nam ziemniaki.
— Dobrze. — Przytaknął. Ubrał się ciepło, gdyż dni stawały się coraz zimniejsze. Powolnymi krokami zbliżała się zima, a na dworze temperatura spadała z dnia na dzień. Opuścił mieszkanie i skierował się do szopy. Wyjął z niej parę rzeczy, aby móc dostać się do torby. Następnie odłożył klamoty na swoje miejsce, a torbę zaniósł Pani Róży. Kiedy wchodził z nią do salonu zastanawiał się czy powiedzieć jej o zdarzeniu, które miało miejsce zeszłej nocy. Nie wiedział, jak staruszka zareaguje, a nie chciał jej niepotrzebnie napędzać strachem. Kiedy postawił walizkę przed kobietą stwierdził, że obiecał sobie być wobec niej już zawsze szczerym.
— Pani Różo… — Odezwał się niepewnie.
— Tak mój drogi?
— Słyszała Pani wczoraj wieczorem może jakieś hałasy? — Zapytał nie wiedząc, jak przejść do sedna sprawy. Kobieta spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.
— Nie, nic nie słyszałam, a powinnam? — Dopytała.
Chłopcu przeszło przez myśl, by się z tego jeszcze w jakiś sposób wyplątać, jednak postawił na swoim i zdecydował się wyjawić prawdę.
— Wczoraj wieczorem… — Zebrał się w garść. — Wczoraj wieczorem przed Pani domem usłyszałem krzyki, więc wstałem i podszedłem do okna. Zobaczyłem tam uciekającego mężczyznę. Kiedy zrozumiałem co się dzieje ten już czekał na swych morderców. — Kobieta patrzyła na niego z pełną koncentracją i trwogą w spojrzeniu. — Był tam Niemiec… oficer, który najpierw zaczął ciąć jego brzuch, a potem stopniowo pozbawił go palców. — Na twarzy staruszki pojawił się grymas bólu, niewątpliwie zaczęła sobie to wszystko wyobrażać. — Odebrali mu życie w gorszy sposób, niż jakiemuś dzikiemu zwierzęciu. — Zaskomlał młodzieniec.
Przez cały czas myślał, że oswoił się z tym co widział, lecz teraz zrozumiał, że w rzeczywistości to wszystko tkwiło w nim głęboko i czekało na odpowiednią chwilę, żeby wyjść. Z jego oczu poleciały pierwsze łzy, a twarz stała się czerwona.
— Niemcy to bestie. Diabły i najgorsze potwory ze wszystkich, ale nie wszyscy tacy są. Są też Ci, którzy szanują ludzkie życie, choć jest ich mało, bardzo mało… i stanowczo za mało. — Powiedziała ze smutkiem.
— Jeśli byś na takiego trafił, mógłbyś dziękować Bogu, że zesłał Ci go na Twoją drogę.
Janek ocierał ostatnie łzy i obdarzył kobietę delikatnym uśmiechem. — Chyba musiałem to komuś powiedzieć.
— Chyba tak, kochany. A teraz idź już po te ziemniaki i się nie martw. Nie zapomnij kupić sobie ubrań. — Janek podniósł się z krzesła, na którym usiadł nieświadomie i wyciągnął z walizki pewną część pieniędzy. Ubrał obuwie, płaszcz i ruszył do wyjścia.
— Szerokiej drogi. — Krzyknęła za nim.
— Dziękuję.
Kiedy znalazł się na zewnątrz jego twarz obwiał lekki wietrzyk. Deszcz przestał padać jakiś czas temu, dlatego powietrze było świeże. Ruszył przed siebie i szedł tak w stronę małego rynku, który mieścił się nieopodal. Pogwizdywał sobie raz po raz, a nawet podskakiwał z nogi na nogę. Ludzie patrzyli na niego, jak na wariata. Gwizdał i radował się w czasie wojny. Każdy omijał go szerokim łukiem. Nie zważając na nich zaczął nucić pierwszą, lepszą piosenkę z głowy pod nosem. Nim się obejrzał dotarł do celu i wszedł do warzywniaka.
— Dzień dobry. — Ujrzał miłą ekspedientkę i uśmiechnął się jeszcze bardziej.
— Dzień dobry. — Powitała klienta.
Podszedł do lady, rozejrzał się i dodał. — Poprosiłbym worek ziemniaków. Kobieta posłała mu ciepły wyraz twarzy i udała się po produkt. Kiedy wróciła, Janek wyciągnął pieniądze. Pani ze sklepu spojrzała ze strachem w oczach na chłopca i zapytała. — Skąd masz tyle pieniędzy?
Janek trochę zestresowany odpowiedział jej. — Pani Róża dała mi na ziemniaki i nowe ubrania dla mnie. — Kobieta spojrzała przez szybę czy nikt nie idzie i ostrzegła go.
— Schowaj je dobrze, tutaj jest pełno złodziei. — Usłyszawszy to obejrzał się przez ramię i schował gotówkę. Kobieta uśmiechnęła się i dodała. — Na prawdę uważaj. Często bezdomni zaczepiają młodszych i proszą ich o parę monet. — Jan coraz bardziej zaczął obawiać się o pieniądze, które powierzyła mu starsza Pani. Miał za sobą siedemnaście lat, ale nigdy w życiu się nie bił. Co dopiero mówić o walce z dorosłym…
— Dziękuję. Ile się należy? — Kobieta podsumowała zakup na kalkulatorze. Chłopiec odliczył kwotę i dał kobiecie. Obrócił się i ruszył do wyjścia, kiedy już miał wyjść, zapytał, gdzie w pobliżu znajdzie jakiś sklep z odzieżą.
— Musisz przejść dwie ulice dalej.
— Dziękuję i do widzenia. — Kiedy kobieta mu odpowiedziała, młodzieniec wyszedł ze sklepu i skierował się do wskazanej przez ekspedientkę lokalizacji. Szedł spokojnym krokiem, w jednej ręce niósł worek kartofli, a drugą miał schowaną w kieszeni, mając w zaciśniętej pięści fundusze, które powierzyła mu Róża. Na samą myśl o bezdomnych przeszły go dreszcze. Bał się ich. Bał się tego, że go okradną, w dodatku nie z jego pieniędzy. Kiedy znalazł się na alei, gdzie mieścił się sklep, o którym mówiła kasjerka, podszedł do niego pewien mężczyzna, którego nie zauważył, gdyż ten zaszedł go od tyłu.
— Przepraszam dzieciaku, masz może kilka groszy? — Janek zląkł się do tego stopnia, że podskoczył ze strachu. Serce zaczęło bić mu dwa razy szybciej, gdy ujrzał bezdomnego, który miał już stanowczo za dużo lat. Jego włosy były strasznie tłuste, a twarz brudna, jakby się nie brał kąpieli od roku. Janka uderzyła woń brudu w połączeniu z potem. Śniadanie podeszło mu do gardła. Machinalnie odsunął się o krok, a zaraz po nim następny. Starzec przybliżył się i ponowił pytanie.
— To jak? Masz poratować paroma monetami?
Głos odmówił chłopcu posłuszeństwa. Kiedy w końcu zdołał z siebie coś wydusić brzmiało to tak. — Jaaa… eee… nieee… Nie mam nic. — Mężczyzna spojrzał na chłopca i głosem oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
— Słyszałem, jak latają Ci w kieszeni, kłamczuchu. Podejdź do mnie, a zaraz Ci na kopię do tyłka tak, że zaraz odechce Ci się kłamać.
Spanikował, odwrócił się i pędem ruszył do sklepu. Wpadł tam, jak oszalały. Oddychał ciężko, a jego nogi całe drżały. Mężczyzna, który stał za ladą podszedł do niego, by upewnić się czy wszystko w porządku.
Przeniósł wzrok na mężczyznę. Był to starszy Pan w wieku, gdzieś około czterdziestu pięciu lat. Jego oczy wydawały się być doświadczone, a przy tym zmęczone. Chodził o lasce, co mogło być spowodowane różnego rodzaju chorobami. Na nosie spoczywały okulary, przez co jego oczy wydawały się być dwa razy większe, niż są w rzeczywistości. Kiedy Janek odsapnął, wyznał. — Wszystko jest dobrze, tylko gonił mnie bezdomny.
— Trochę ich tu sporo, musisz uważać.
— Wiem. — Janek uśmiechnął się i powiedział. — Przyszedłem zrobić u Pana zakupy. Potrzebuję wygodnych ubrań.
— Dobrze trafiłeś, akurat mam wyprzedaż. — Zaczął pokazywać ubrania, jakie mieli właśnie na sprzedaż, Chłopiec przeglądał jedno po drugim i nagle wpadło mu w oko parę stylizacji. Podszedł po nie i sięgnął. Wyłowił z tego wszystkiego dżinsową koszulę, stare dżinsy w jasnym odcieniu i lekki kaszkiecik, a do niego pasującą kurtkę, w której na pewno będzie mu ciepło, nawet podczas srogiego mrozu. Właściciel podliczył sumę. Janek przeliczył szybko pieniądze i okazało się, że nie ma wystarczająco dużo, aby zrobić zakupy.
— Oh, to nic nie szkodzi. Czapka na koszt firmy. — Janek podziękował sprzedawcy i wyszedł zadowolony ze sklepu. Kiedy się już oddalił, uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. Postukał się w czoło i cofnął po ziemniaki.
Sprzedawca w tej samej chwili zorientował się, że coś zostało w jego sklepie. Chciał przenieść zgubę na zaplecze, gdy powstrzymał go czyiś głos. — To moje.
Mężczyzna podszedł do niego podając worek. — Daleko masz do domu? Te ziemniaki są trochę ciężkie. — Zagadał mężczyzna. Janek po chwili zwątpienia odparł.
— Nie. Mieszkam z Panią Różą, parę kilometrów stąd. — Chłopiec wprawił rozmówcę w zaciekawienie.
— Jak ma na imię Pani Róża?
Szeroko otworzył oczy i zaśmiał się. — A wie Pan, że nie wiem, całkowicie wyleciało mi to z głowy.
— Idź już, nie będę Cię zatrzymywał.
Pośpiesznie wyszedł i skierował się do domu, w którym obecnie mieszkał. Na swojej drodze nie spotkał już, ani jednego bezdomnego. Szedł zwyczajnym tempem podziwiając okolicę. Kiedy znajdował się w okolicy Lipowej, zaczęło padać. Janek popędził czym prędzej do środka i kiedy stanął już przed drzwiami na niebie pojawiła się potężna błyskawica. Przerażony schował się wewnątrz domu. Nigdy nie lubił burzy już, jako mały szkrab zawsze się przed nią krył, aby grzmoty go nie dosięgły. Tym razem było podobnie. Wszedł do mieszkania, zostawił zakupy i pobiegł do siebie. Kiedy staruszka weszła do chłopca, zastała go siedzącego na łóżku.
— Coś się stało, Janku?
Spojrzał na nią. — Nie Pani Różo, po prostu nie lubię burzy. — Zaśmiał się.
— Też za nią nie przepadałam, gdy byłam dzieckiem.
— Jak minęły zakupy. — Zagadała dalej.
Janek namyślał się przez chwilę, po czym podjął temat. — Bardzo dobrze. Ekspedientka ostrzegła mnie przed bezdomnymi. Podczas drogi po ubrania jeden z nich, zaszedł mnie od tyłu. Przestraszyłem się, jak nie wiem co, ale uciekłem od razu.
Pani Róża się zaśmiała. — O mało co, a zapomniałabym o Twoich zakupach. Pokaż co masz.
Zaczął wyciągać powoli ubrania, które udało mu się zdobyć. Pokazał kobiecie swą nową czapkę, bluzę i wygodne spodnie oraz kurtkę na zimę. Ta uśmiechnęła się i powiedziała, że musi w tym cudownie wyglądać. — Mnie też się bardzo podobało. Jutro mogę Pani pokazać.
Kobieta uśmiechnęła się i przytknęła. — Oczywiście, a teraz chodź na kolację.
Zjedli w spokoju. Deszcz i burza ustały, co sprawiło, że wieczór stał się znacznie przyjemniejszy.
— Pani Różo?
— Tak?
— Nie przejęła się Pani śmiercią tego mężczyzny? — Kobieta spojrzała na niego dość zdezorientowana.
— Teraz każdy troszczy się o najbliższych, Janku. Oczywiście, że się przejęłam, ale teraz śmierć jest na każdym kroku.
Spojrzał na nią czekając, aż się rozwinie, ale ta nie miała zamiaru.
— Czyli jeśli coś by mi się stało, też by Pani nie płakała?
— Kochanie, Tobie nic się nie stanie. Jesteś dla mnie, jak rodzina. — Janek uśmiechnął się do niej i odwzajemnił te słowa. Kobieta podeszła do niego i ucałowała go w czoło. — A teraz idź spać dziecko, już późno.
Chłopiec podziękował za kolację i udał się do siebie. Kontynuował czytanie książki, którą znalazł w szopie, a następnie poszedł się umyć. Po kąpieli wrócił do pokoju starając się przy tym iść, jak najciszej potrafi, by nie zbudzić gospodyni. Podszedł do okna i spojrzał w miejsce, gdzie wczoraj doszło do morderstwa. Jego ciało znów pokryła gęsia skórka. Przeniósł wzrok z drogi na zapełnione gwiazdami niebo. Wlepiał się w nie przez co najmniej trzydzieści minut. Myśli zapełniało mu jednocześnie wszystko i nic, gdy w pewnym momencie usłyszał za sobą kroki. Obejrzał się i zobaczył Panią Różę.
— Jeszcze nie śpisz?
— Nie mogę usnąć. — Odparł ledwo przytomny.
— Myślisz o rodzinie?
Janek przeniósł wzrok za okno. — Tak, zastanawia mnie co się dzieje z moim ojcem. Kobieta objęła go matczynym ramieniem.
— Na pewno stara się Ciebie odnaleźć.
— O nie! Na pewno tego nie robi.
Spojrzała na niego uważnie i dodała. — Kocha Cię i z pewnością chciałby, żebyście byli razem.
— Nie Pani Różo. On kocha tylko alkohol, nie mnie. — Odsunął się od okna i przysiadł na łóżku.
— Ludzie radzą sobie z problemami w różny sposób. Jedyni odpychają bliskich od siebie, a inni potrzebują pomocy i wsparcia. Sądzę, że Twojemu tacie dobrze by zrobiło, gdybyś go odwiedził. Jeśli mu pomożesz na pewno wyjdzie z nałogu, a Wy znów będziecie mieli okazję do bycia razem.
— Nie chcę mu pomagać. Wyrzucił mnie z domu, zostawił! — Krzyknął przepełniony nienawiścią i brakiem zrozumienia.
— Nie radził sobie chłopcze. — Spojrzała na niego. — Pomóż mu, a wszystko się ułoży. Proszę, zaufaj mi.
— A jeśli to nic nie da? A jeśli tylko mnie wyśmieje?
— Nie postąpi tak. On Cię kocha, a teraz idź już spać. Jest już dość późno. Dobranoc Janku. — Wstała i opuściła pomieszczenie.
Janek siedział przez chwilę znów pogrążając się w myślach. Podniósł się z miejsca i udał pod okno. Po raz kolejny tego wieczoru spojrzał w kierunku nieba i wnet ujrzał, jak przecina je spadająca gwiazda. Pomyślał o ojcu i wypowiedział szeptem swe najskrytsze życzenie.
Rozdział 7
Mężczyzna obudził się kwadrans po ósmej. Wyszedł z łóżka i udał się przyrządzić śniadanie. Przygotował jajko sadzone, do którego dodał kromkę chleba. Zaparzył kawę, jak to miał w zwyczaju, a następnie udał się do wanny by wziąć ciepłą kąpiel, która jak miał nadzieję zmyje z niego wszystkie zmartwienia.
Ubrał się w niemiecki mundur i skierował prosto do samochodu. Służbę zaczynał dopiero o dziesiątej, więc miał jeszcze godzinę od momentu, kiedy wsiadł w pojazd. Uznał, że przyjedzie szybciej do kwatery, ażeby przygotować się na dzisiejszy dzień. Odpalił silnik i ruszył powoli. Gdy zmierzał w kierunku pracy jego myśli uciekły do wczorajszej rozmowy. Erwin miał podczas niej szybki i niespokojny głos. Lars nie spodziewał się po nim takiej dyskrecji, ale skoro już tak się zachował musiała to być poważna sprawa. Mężczyzna jadąc w zamyśleniu nie dostrzegł samochodu nadjeżdżającego z prawej strony. Kierowca posłał mu sygnał dźwiękowy, który wyrwał pułkownika z zamyślenia. Odbił w lewo i dodał gazu, cudem uniknęli zderzenia.
Zatrzymał się kwadrans później na parkingu pod siedzibą. Wchodząc do budynku, od razu złowił wzrok recepcjonisty i podszedł do niego. — Cześć Miller, co nowego dla mnie?
— Heil Hitler, Her Steiner. Mam nowe rozkazy. — Lars wyciągnął rękę by je chwycić.
— Dziękuję. — Rzekł na odchodnym.
Kiedy wchodził po schodach minął Erwina. Skinęli do siebie nieznacząco głowami i minęli się bez słowa. Wszedł do swojego gabinetu i usiadł za biurkiem.
— Ach… To będzie ciężki dzień. — Wymamrotał sam do siebie.
Rozsiadł się wygodnie i zaczął przeglądać wydane mu dyspozycję. Pierwszą rzeczą, jaką miał zrobić było zameldowanie się u generała Marvina Lowa, którego nie mógł znieść. Był to dość pulchny facet o jasnej karnacji. Od zawsze zaczesywał włosy na prawo. Koszulę miał tak opiętą, że Lars za każdym razem myślał, że dzień, w którym się u niego stawiał będzie tym, w którym jeden z guzików wystrzeli ukazując potężny brzuch.
Po chwili zaczął się zastanawiać, czego ten sukinsyn może od niego chcieć. Przyszło mu do głowy, że może to mieć coś wspólnego z jego niesubordynacją. Zbluźnił pod nosem i zaczął przeglądać dalsze dokumenty. Następnym zadaniem było wyruszenie wraz z oddziałem, którym dowodził na trening — oczywiście z wykluczeniem porucznik Kraus. Żołnierz uderzył ręką w stół, jeszcze tego mu brakowało, aby tułać się na poligony, żeby sprawdzać zdolność swojej załogi.
Zamknął teczkę i zaparzył sobie kawy. Kiedy ta ostudziła się do temperatury, która umożliwiała wypicie, pociągnął pierwszy łyk. Nie nacieszył się jednak długo ciszą i spokojem. Usłyszał nagle czyjeś dobijanie się do drzwi od jego gabinetu.
— Wejść. — Wkroczył chorąży Erwin Hass.
— Dzień dobry, panie pułkowniku.
— Co Cię do mnie sprowadza?
— Jakie rozkazy na dziś? — Mężczyzna mógł liczyć na uprzejmość szefa, na którą zasłużył sobie licznymi akcjami, prowadzonymi ramię w ramię z przełożonym. Lars cenił go, jak nikogo innego i to dzięki niemu Hass dostał awans na chorążego.
— Nic szczególnego. Powiedz chłopakom, że jedziemy na poligon.
Mina żołnierza momentalnie zrzedła. — Pan żartuje?
— Chciał bym Erwin, ale nie tym razem. — Zaśmiał się.
— Dlaczego to spotyka znowu nas…
— Nie wiem i obawiam się, że nie poznam tego powodu.
Chorąży puścił litanię brzydkich słów, po której odparł spokojnie. — W takim razie, o której wyjazd?
Lars siedział przez chwilę nie odzywając się, gdyż nagle przeszło mu przez myśl, że bardzo przypomina jego przyjaciela, Erwina. I to nie tylko z imienia, ale również osobowością i cechami fizycznymi. — Co mówiłeś?
— Pytałem, o której wyjazd szefie?
— Myślę, że koło piętnastej. Póki co macie czas dla siebie.
— Tak jest, Her Steiner.
— Tylko się nie upijcie. — Puścił oczko do chorążego.
— Oczywiście. — Zasalutował, obrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
— I jeszcze jedno, Erwin… Przyślij do mnie na moment Gustawa. Muszę z nim zamienić parę słów.
— Tak jest. Zaraz go poinformuję.
Po następnych pięciu minutach ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
— Wejść. — Polecił, a do środka wszedł wzywany przez niego mężczyzna.
Lars cenił go za szczerość, jaką oferował przy każdej rozmowie. Dlatego właśnie go przywołał do siebie.
— Witam pułkownika. O co chodzi?
— Siadaj Gustaw. — Mężczyzna zajął miejsce i czekał, aż przełożony zacznie.
— Wezwałem Cię do siebie, ponieważ muszę dowiedzieć się czegoś w jednej kwestii.
— A więc zamieniam się w słuch.
— Jakie słuchy chodzą o mnie w tym budynku. — Twarz Gustawa w jednej chwili zrobiła się tęga. Jego noga przestała energicznie chodzić pod stołem, spojrzał na szefa i odchrząknął.
— Panie pułkowniku nic ciekawego, same plotki rzecz jasna.
— Gustawie, interesują mnie konkrety.
Żołnierz szukał ratunku uciekając od szefa wzrokiem.
— Wezwałem Cię, ponieważ cenię sobie Twoją szczerość. Proszę nie zawiedź mnie.
Mężczyzna spojrzał na przełożonego. — Dobrze, jednak na wstępie chciałbym dodać, że my w to absolutnie nie wierzymy.
— Spokojnie. O nic Was nie posądzam.
Poruszył się niespokojnie by znaleźć wygodną pozycję. — Ostatnio w jadalni usłyszałem, jak paru żołnierzy rozmawiało o Panu. No i jak mnie pułkownik już zna, przysunąłem się i zacząłem nasłuchiwać. Rozmawiali o tym, że na początku wojny ukrywał Pan Żydów. Rzecz jasna my tak nie uważamy, jednak ta plotka trafiła na samą górę.
Nagle Lars zrozumiał skąd wzięły się jego problemy. Owszem, prawdą było to, że Lars dostał już karę za swą nieprofesjonalność, jednak nikt nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. Miała to być tajemnica. Spojrzał na podwładnego i odpowiedział mu. — Dziękuję Gustawie. — Wstał i sięgnął po papierosa. Zapalił i zaciągnął się. — Możesz już iść. — Oznajmił uwalniając dym z płuc.
Żołnierz zerwał się z miejsca, a Lars odprowadził go wzrokiem do wyjścia. Kiedy drzwi się zamknęły, podszedł do okna i zaczął doglądać ulicy. — Jak to się stało, że o tym wiedzą. Jego myśli gromadziły się w głowie szukając przy tym drogi do ucieczki, której nigdzie nie mogły znaleźć.
Kiedy papieros wypalił się cały zgniótł go w popielniczce, a sam sięgnął po czapkę i ruszył do wyjścia i skierował się w stronę najwyżej położonego gabinetu w tym budynku. Po drodze był zmuszony do wylegitymowania się, jak również pozostawienia broni.
Zapukał w drewniane drzwi i odczekał chwilę. Usłyszał głos dobiegający z środka. Wyprostował się poprawiając mundur. — Heil Hitler, Her Lowe.
W gabinecie dostrzegł grubasa siedzącego w ogromnym fotelu za drewnianym biurkiem, który popalał wielkie cygaro. Okulary zsuwały się na sam dół jego nosa, przez co wyglądał na mądrzejszego, jednak według Larsa tylko wyglądał.
— A, to Ty. Proszę wejdź. — Mężczyzna ruszył do wyznaczonego miejsca. Bywał tutaj tak rzadko, że zaczął się rozglądać dookoła.
Biuro było bardzo przestronne, w kształcie koła wewnątrz, którego było mniejsze zrobione z ładnie przyozdobionych kolumn. Naprzeciwko drzwi mieściło się wielkie biurko, prawdopodobnie zrobione z dębu. Prawą ścianę przyozdabiał portret Führera Niemiec, a lewą natomiast samego Marvina Lowa. Za generałem znajdowało się obszerne okno, również w kształcie koła. Wewnątrz wypełnione było witrażem ze swastyką.
— Wzywał mnie Pan do siebie.
Lowe spojrzał na podwładnego i się uśmiechnął. — Tak, Lars. Wezwałem Cię do siebie, aby wyjaśnić sprawy, które nie mogą dłużej zwlekać.
— Zamieniam się w słuch generale. — Mężczyznę naszły pewne obawy.
— Niewątpliwie słyszałeś pogłoski, jakie krążą w tym budynku. — Zaczął ponurym tonem.
— Tak.
— Więc zdajesz sobie sprawę, że będę musiał wyciągnąć wobec Ciebie jakieś konsekwencje z tego powodu?
Pułkownik trwał z kamiennym wyrazem twarzy. Miał ochotę wbić swoją pięść w twarz tego grubasa, który potwornie działał mu na nerwy — zresztą nie tylko jemu.
— Zdaję sobie z tego sprawę, Her Lowe.
— Zaproponuj coś. Jak mogę Cię przykładnie ukarać, co Lars?
Takiego pytania się nie spodziewał. Marvin w tym momencie uśmiechnął się wiedząc, że złapał podwładnego. — Nie wiem generale, nie posiadam takich kompetencji.
— A, jak się idioto, karze u nas degeneratów, tchórzy i inne ofermy, które pomagają takim pomiotom, jakim są Żydzi?!! — Wykrzyczał to prosto w jego twarz. Przy każdym otwarciu ust opluwał część biurka, jak i munduru rozmówcy. — Powiedz mi, kurwa Steiner. Rozumiem, gdyby zdarzyło się coś takiego w Luftwaffe, a nawet Wehrmachcie, ale w jebanym gestapo?!! — Tym razem jego pięść uderzyła twardo w stół, a ustawione w równym rzędzie żołnierzyki rozsypały się.
— Generale, to było dawno temu. Nikt już o tym nie pamięta.
— To jakim, do chuja cudem ta informacja się rozniosła po całej siedzibie?
— Nie wiem, jak to się stało, ani kto to rozpowiedział, ale przysięgam, że to się już więcej nie powtórzy.
— Nie chcę Twoich zasranych i nic niewartych przysiąg, Lars. Zostaniesz zawieszony! — Pułkownik pobladł. Nie spodziewał się tak drastycznych środków. Wiedział jednak, że próba ratunku będzie skutkowała jeszcze gorszymi konsekwencjami.
Wstał i już miał zamiar opuścić gabinet, kiedy do środka wszedł umundurowany mężczyzna. Wkroczył pewnym krokiem, bez pukania. Lars zdawał sobie sprawę kim jest gość, którego przez pewien czas udało mu się unikać. Teraz jednak najwyraźniej nadszedł czas, aby się z nim zmierzyć. Postać wychyliła się zza kolumny i już byli w pełni świadomi kogo mają zaszczyt gościć — Adolf Fuss, szef gestapo ubrany cały na czarno. Na piersi nosił parę medali, w tym „Żelazne Krzyże”. Jego wąsik w stylu Hitlera i zaczesana grzywa sprawiały, że stawał się bardziej śmieszny, niż groźny.
Lars i Marvin stanęli i wyciągnęli rękę w przód, a zaraz potem razem krzyknęli. — Heil Hitler.
— Heli Hitler Panowie. Możecie spocząć. — Jednak żaden z mężczyzn nie odważył się usiąść. Adolf podszedł do biurka i zajął miejsce Lowa.
— Her Fuss to jest Lars… — Nie dokończył, gdyż przełożony podniósł dłoń.
— Wiem doskonale kto to jest, Marvin. Nie musisz mi tłumaczyć.
— W takim razie, Her Fuss możemy wyprosić gościa, gdyż został on przeze mnie zawieszony.
— Nie ma takiej opcji. Ten facet jest mi potrzebny. — Wyraz twarzy pułkownika i Marvina zlał się w jeden malując przy tym zdziwienie.
— Ja? — Wychylił się niepewnie Lars.
— Tak.
Do rozmowy włączył się Lowe. — Mamy bardziej kompetentnych ludzi do zadań, które Pan przygotował
— Nie ma dyskusji, Marvin. Potrzebuję jego i koniec.
— Tak jest, Her Fuss.
— Zostaw nas samych. — Lowe nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. Najpierw Fuss wszedł do jego gabinetu, jak do siebie, następnie wyprosił go z niego. Co to ma, do kurwy znaczyć — pomyślał.
— Oczywiście. — Nieśpiesznie udał się na korytarz zostawiając dwójkę żołnierzy samych. Kiedy już przestali słyszeć kroki grubasa, Adolf zaczął.
— Ja zmieniłem rozkazy, Lars. Ustawiłem wszystko tak, żebyś dostał złe informacje odnośnie fabryki. — Uśmiech na jego twarzy kazał sądzić, że rozpiera go z tego powodu dumna.
— Ale dlaczego, Her Fuss?
— To proste, testowaliśmy ciebie, jak i Twój oddział. Chcemy sprawić, że Ty i Twoi ludzie staniecie się jednostką specjalną, która będzie miała uprawnienia większe, niż takie kreatury, jak Lowe.
Pułkownik wydawał się zaskoczony. Nie wiedział co powiedzieć. Sądził, że ktoś chce go zniszczyć i przekreślić całą jego karierę. — My? Na to miejsce jest mnóstwo innych oddziałów, które są lepiej zorganizowane i…
— Potrzebujemy kogoś takiego, jak Ty. Przygotowałem już dla Was zadanie, które utwierdzi nas w tym przekonaniu.
— Jakie to zadanie, Her Fuss?
— Dostaniesz do dyspozycji obóz w Wołominiu. Za dwa dni dojedzie tam transport Żydów. — Uśmiech, który pojawił się na twarzy mówcy kazał sądzić Larsowi, że ma do czynienia z kompletnym wariatem i sadystą.
— Masz ich wszystkich zabić, Lars. Co do jednego! — W jego oczach pojawiły się płomienie, a uśmiech rozciągnął się od ucha do ucha.
— Jest Pan pewien, że jesteśmy odpowiednią załogą na to stanowisko?
— Jak najbardziej pułkowniku Steiner. Pytanie brzmi czy się tego zadania podejmiecie? Będę czekał na Was za dwa dni w obozie. Weź ze sobą cały zespół Lars. — Kiedy powiedział ostatnie słowa podniósł się z fotela i ruszył w kierunku drzwi. — Dwa dni Lars, pamiętaj. — Wyszedł zostawiając Larsa w pewnej konsternacji.
Co tu się stało? — pomyślał. Usłyszał kroki, więc czym prędzej zerwał się z miejsca i ruszył w stronę wyjścia, gdzie wyminął się z Lowem i udał się do swojego gabinetu. Spędził tam parę godzin, aż zorientował się, że wybiła godzina, na którą umówił się z Ervinem. Pozbierał, więc swoje rzeczy, uporządkował dokumenty, wziął broń i udał się na plac. Jego ludzie już powinni tam na niego czekać.
Kiedy wyszedł na zewnątrz słońce padało centralnie na niego, a ostatnie już promienie jesiennego słońca ogrzały jego bladą twarz. Spojrzał na prawo i ujrzał wyjeżdżającego Fussa, który miał obstawę, niczym sam Hitler. Nic dziwnego, skoro w końcu był głównodowodzącym gestapowcem. Kiedy obejrzał się w lewo ujrzał swoich ludzi gotowych do wyjazdu, zrobił krok w ich stronę, gdy znienacka rozpętało się piekło.
Padł na ziemię i zaczął się nerwowo rozglądać. Kątem oka dostrzegł, jak jego żołnierze rozbiegają się na boki szukając schronienia. Parę samochodów wyleciało w powietrzę, a spod nich wysunęły się wielkie języki ognia. Cały obszar siedziby ogrodzony był płotem. Napastnicy musieli strzelać znad niego. Strzały rykoszetowały obok pułkownika, wzniecając tumany kurzu. Lars ujrzał jednego ze swych kompanów. — Ervin!! Ervin!!
Mężczyzna usłyszał wołanie przełożonego i odpowiedział. — Tak Jest!?
— Weź resztę i otoczcie tych skurwieli!! — Rzucił dowódca.
— Już się robi, Her Steiner!
Zobaczył, jak jego ludzie odbiegają dalej uliczką i udają się zza wroga. Sam przedostał się pod osłoną do auta szefa gestapo. Kiedy stanął koło niego, ujrzał dwóch poległych żołnierzy i rannego Adolfa.
— Nic Panu nie jest?
— Jak widać żyję.
Pułkownik oddał parę strzałów w kierunku przeciwnika, który pojawił się niedaleko ich i trafił prosto w jego skroń.
— Wróg wszedł na teren, Her Fuss! — Wrzasnął Lars. W tej chwili z głównej bramy wyjazdowej wkroczyło kilku uzbrojonych, aż po zęby partyzantów.
— Wróg przy bramie!!! — Wrzasnął Lars.
Polacy podeszli bliżej, nic nie robiąc sobie ze strzałów, które leciały ku nim. Pułkownik gestapo zaczął się obawiać, że nie wyjdą z tego cało. Kiedy zza pleców napastników rozległy się strzały wydane z karabinów oddziału Steinera, którzy zjawili się w samą porę.
Zdołali wystrzelać co do jednego partyzanta przy bramie. Załoga miała już się udać dalej, kiedy Marco w pewnym momencie został trafiony prosto w klatkę piersiową, co sprawiło, że momentalnie padł na ziemię. Jeden z żołnierzy zaczął strzelać na oślep, po czym krzyknął do Ervina, aby ten zobaczył co z poszkodowanym. Gdy ten klęknął, by wyczuć puls rannego, zabłąkana w strzałach kula rozłupała mu czaszkę i padł na wznak obok przyjaciela. Gustaw i Olivier oddali serie strzałów w kierunku pozycji wroga, a Alojzy cisnął w nich granatem, który eksplodował rozrywając na strzępy ciała partyzantów.
Nagle wszystkie strzały zamarły, a kurz zaczął opadać na podłoże. Lars podniósł się zza osłony i popędził ku bramie wyjazdowej. Padł na kolana przed poległymi żołnierzami i wpatrywał się w resztki głowy Ervina. Czym prędzej przeniósł wzrok na Marco i pochwycił jego rękę. — Już dobrze Marco, zaraz z tego wyjdziesz. — Obrócił się i krzyknął. — Olivier, chodź tu szybko!!!
Niemiec popędził czym prędzej i zatrzymał się przy konającym przyjacielu. Wyciągnął morfinę i wstrzyknął ją w żyłę leżącego. — Her Steiner, on… — Nie dokończył, gdyż przełożony przeniósł wzrok na umierającego. Wokół leżących zgromadziła się reszta oddziałów.
Nie puszczając dłoni swego żołnierza, wszeptał. — Wszystko będzie dobrze, będzie dobrze.
— Panie pułkowniku? Czy ja umieram?
— Nie, nie umierasz… — Zawahał się przez chwilę usiłując przy tym samym powstrzymać napływające do oczu łzy. — Dopiero teraz zaczniesz żyć, Żołnierzu.
Po tych słowach Marco wziął agonalny odetchnął i zamknął oczy już po raz ostatni.
Rozdział 8
Janek wyszedł rano z domu po chleb. Szedł powolnym tempem pogwizdując pod nosem. Wczorajszego wieczora nie mógł zasnąć ciągle myśląc o ojcu. Rozmowa z Panią Różą podniosłą go na duchu, jednak tylko troszeczkę.
Dzisiaj już zupełnie inaczej myślał o spotkaniu z ojcem. Podszedł do tego pomysłu zupełnie inaczej. Może miała rację? Powinien spotkać się z ojcem, w końcu ludzie się zmieniają. Kiedy doszedł na skraj ulicy Łazienkowskiej i Parkowej wszedł do sklepu.
— Dzień dobry. — Powiedział z uśmiechem.
— Dzień dobry. — Odparła ekspedientka. — Co dla ciebie?
— Poproszę chleb.
— Już podaję.
Kiedy Janek zakończył formalności ruszył w drogę powrotną. Cały czas w głowie kołatała się myśl, żeby porozmawiać z ojcem. Coraz bardziej tego chciał, mimo że wczorajszego wieczoru był sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Janek był tak zamyślony, że po drodze potknął się i wywalił. Jego twarz ubrudziła się od błota, a ręce i nogi lekko posiniaczyły. Puścił litanię brzydkich słów, otrzepał swoje ubranie i ruszył do przodu.
Przed wejściem do domu zatrzymał się, aby sprawdzić czy strój nie ma żadnych zniszczeń. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, ruszył w kierunki wejścia. Kiedy stanął przed drzwiami wytarł buty o wycieraczkę i wszedł do środka.
— Dzień dobry Pani Różo. — Odpowiedziało mu milczenie. Skierował się do kuchni i tam ujrzał staruszkę czytającą gazetę. — Dzień dobry Pani Różo, czy coś się stało? — Zapytał niepewnie. Kobieta podniosła wzrok znad gazety i odpowiedziała.
— Niemcy wyznaczyli nagrody dla osób, którzy wskażą im, gdzie przebywają Żydzi.
Janek nie dowierzał… Teraz jego życie wisiało na włosku. Wystarczyłoby tylko, że ktoś dowie się o pochodzeniu chłopca, a ten mógłby żegnać się z życiem.
— Matko święta…
— Janku, teraz nikt nie może się dowiedzieć kim jesteś. W razie jakichkolwiek problemów powiesz, że jesteś moim dalekim krewnym.
— Dobrze. — Kobieta patrzyła na niego ze łzami w oczach.
— Od dzisiaj nie wychodzisz sam z domu. Zrozumiano?
— Tak. — Oczy chłopca zalśniły.
— Nie bój się dziecko, nic ci nie grozi. — Podeszła do niego i objęła ramieniem.
— Wiem… wiem Pani Różo.
Reszta dnia minęła im na wspólnym pielęgnowaniu ogrodu. Zima zbliżała się wielkimi krokami, a ten dalej nie był gotowy na zimę. Kiedy wieczór powoli pojawiał się za oknem, Janek zapytał.
— Pani Różo? Może byśmy się gdzieś przeszli? — Kobieta patrzyła na niego przez chwilę, po czym uśmiechnęła się i skinęła głową.
Po kwadransie wyszli z domu ubrani w ciepłe kurtki i rękawiczki. Mieli zamiar przejść się do pobliskiego parku. Po drodze rozmawiali o ojcu młodego Żyda. Ten wytłumaczył Pani Róży, że ma zamiar z nim porozmawiać. Kobieta zapewniła chłopca, że załatwi mu jego aktualny adres zamieszkania. Kiedy znaleźli się w parku, przysiedli na jednej z wolnych ławek.
— Więc mówi pani, że Niemcy prędzej czy później przegrają tę wojnę? — Zaczął.
— Tak Janku, niebawem ich machina przestanie działać, a wielkie potęgi pokażą im, gdzie ich miejsce. — Chłopak wpatrywał się w jakiś punkt przed nimi. — Coś nie tak?
— Nie… Wszystko dobrze, tylko zastanawia mnie, co się stanie z Hitlerem?
Kobieta uśmiechnęła się i odparła z uśmiechem na twarzy. — To co spotkać go musi, synu. Odpowie za zbrodnie jakich się dopuścił. — Chłopak teraz spojrzał na kobietę i rzekł.
— Czyli? — Pani Róża nie była pewna czy powiedzieć mu, co się najprawdopodobniej stanie z Adolfem Hitlerem.
— Prawdopodobnie uśmiercą go przez powieszenie. — Po chwili namysłu zdecydowała się odpowiedzieć.
Janek oderwał wzrok z kobiety i przeniósł go w dal. Siedzieli tak przez dziesięć minut, aż postanowił zapytać.
— A z nami co będzie?
— A co ma się stać? — odparła zdziwiona kobieta.
— Nie wiem, myślała Pani jak będzie wyglądało życie po wojnie? — dopytał.
— Wydaje mi się, że po staremu, to znaczy… tak, jak kiedyś.
— Oby. — odparł Janek. W tej chwili dało się zauważyć ruch w parku, ludzie zaczęli uciekać, a krzyki niosły się echem.
Mężczyzna, który przebiegał koło nich przystanął i pełen strachu, w pośpiechu rzekł. — Ratujcie się, jeśli Wam życie miłe. — Wydyszał ciężko i zerwał się z miejsca. Janek nie czekając, uczynił to samo chwytając Panią Różę pod rękę. Udał się w tym samym kierunku co ostrzegający ich mężczyzna.
Za sobą zostawili park, wrzask, a także pierwsze strzały. Coś było nie tak. Janek starał się podtrzymywać starszą kobietę, lecz przychodziło mu to z coraz większym trudem.
Kiedy wydostali się z parku, wpadli wprost na ulicę. W oddali Janek dostrzegł niemieckie wozy i żołnierzy koło nich. Czym prędzej ruszył w przeciwnym kierunku. Stanął na rogu alei i zaczął pośpiesznie analizować sytuację. Wiedział, że z kobietą nie ucieknie daleko, a wtedy Niemcy ich dopadną. Musiał się gdzieś schować.
Nagle siedemnastolatek usłyszał tuż za sobą zamęt i strzały. Pomyślał — są blisko.
Wybrał pierwsze lepsze miejsce i zaprowadził tam kobietę. Weszli przez bramę do środka. Znaleźli się na podwórzu przypadkowej kamienicy. Janek pospiesznie zaczął wypatrywać kryjówki, lecz na próżno. Podbiegł do drzwi usiłując je otworzyć, jednak jego próby okazały się tak samo daremne. Zaczął oglądać się nerwowo za siebie, kiedy w końcu dostrzegł schronienie dla siebie i kobiety.
Okazała się nią wnęka schodząca pod ziemię. Czym prędzej podbiegł do włazu i szarpnął do góry. Kiedy drzwiczki otworzyły się, ujrzał ciemność. Nie zważając na nic wpakował do środka jego towarzyszkę, a sam pobiegł zamknąć bramę. Kiedy znalazł się już przy niej ujrzał Niemców wyłaniających się zza zakrętu. W pośpiechu wysunął bolec z ziemi i zaczął zamykać żelazną bramę. Na nieszczęście chłopca w pewnym momencie wydała z siebie przerażająco głośne skrzypnięcie, przykuwając tym samym uwagę niemieckich bandytów.
— Tam panie pułkowniku! — krzyknął jeden. Janek czym prędzej udał się do swego schronienia. Zszedł na dół i zamknął za sobą klapę.
— Teraz cicho Pani Różo. Oni są nad nami. — Kobieta niemal cała zbladła. Młodzieniec widział w jej oczach paniczny lęk.
Nagle usłyszeli głosy nad głowami. Janek spojrzał przez szparę i ujrzał trzech Niemców. Dwóch było ubranych w typowy dla żołnierza ubiór, tylko jeden się wyróżniał mundurem i oznakowaniem. Jego czapka również była inna. Nie nosił hełmu, jak inni.
— Tutaj! Musiał uciec właśnie tu, Panie Pułkowniku. — Przeszukiwali podwórko przez dwadzieścia minut, kiedy najwyższy stopniem kazał im przestać. Janek zaczął się obawiać, że będą szukać tak długo, aż nie trafią na jego kryjówkę. Teraz już mógł odsapnąć. Odetchnął z ulgą widząc oddalających się dwóch Niemców. Odczekał jeszcze chwilę, po czym wyszedł na zewnątrz. Ciekawość zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem, musiał zobaczyć co te bestie zrobiły.
— Janku, nie wychodź. — Rzekła Pani Róża. Jej oblicze polepszyło się. Wciąż było po niej widać, że strach ma nad nią kontrolę, ale już nie tak, jak uprzednio.
— Ja tylko coś sprawdzę i już do pani wracam. — Wyszedł z wnęki i ruszył w stronę bramy. Skradał się powoli z największą ostrożnością. Brama do kamienicy była teraz otwarta, lecz młodzieniec nie zwrócił na to większej uwagi. Podszedł do niej, przyklęknął i zaczął przez nią wyglądać. Na ulicy kłębiło się pełno niemieckich żołnierzy. Wpakowywali do samochodów mnóstwo Polaków, bądź Żydów. Na samą myśl o tym, że mógł być w tej chwili wśród nich przeszły go ciarki. Gdy miał już zamiar się wycofać, usłyszał za sobą kroki. Nie zdążył się nawet odwrócić, gdy usłyszał słowa sformułowane w języku wroga.
— Nie ruszaj się! — Komenda padła zimnym, mechanicznym tonem. — Albo odstrzelę ci głowę! Janka sparaliżował strach. Cało zaczęło odmawiać mu posłuszeństwa, a w duchu zaczął modlić się o przetrwanie.
— A więc ukryłeś się w tej wnęce, aż dziwne, że moi ludzie o niej nie pomyśleli. Chłopiec teraz zdał sobie sprawę, że naraził kobietę, która przygarnęła go pod swój dach na ogromne niebezpieczeństwo. Czym prędzej postanowił to zmienić.
— Nikogo ze mną nie było. — Dodał klęcząc do Niemca tyłem.
— Nie obchodzi mnie to. Gdybym chciał, już dawno leżał byś przede mną z kulką w głowie. — Siedemnastolatka przeszedł jeszcze silniejszy dreszcz.
— Więc dlaczego Pan tego nie zrobi? — dopytał.
— Nie zabijam bez powodu. — Niemiec ruszył i stanął obok Janka, tak aby ten mógł ujrzeć wyłącznie czubki jego czarnych butów. Położył rękę na jego barku i dodał.
— A ty niczym mi nie zawiniłeś chłopaku.
Po tych słowach schował broń do kabury i ruszył przed siebie. Janek opuścił głowę i zaczął dziękować Bogu. Kiedy ją podniósł ujrzał już tylko plecy pułkownika, które po chwili zniknęły za zakrętem. Podniósł się z ziemi i pobiegł wprost do Pani Róży, która jak się okazało widziała całe zajście. Chciała nawet zajść go od tyłu, kiedy ujrzała, że ten odchodzi.
— Bardzo się przestraszyłam. Nie rób tak więcej, on mógł Cię zabić, Janku.
— Ale tego nie zrobił. — I nikt nie wiedział, dlaczego tajemniczy pułkownik tego nie zrobił. Po tych słowach pomógł staruszce się wydostać i udali się do domu. Musieli udać się przez tylnie wyjście, które musiał sforsować. Kiedy znaleźli się na ulicy, gdzie mieszkają, odetchnęli z ulgą.
— Udało nam się! — odparł Janek.
— Tak, ale nie będziemy mieć takiego szczęścia zawsze, synku. Koniec z wychodzeniem, od teraz spędzamy czas w domu.
— Tak… zbliża się zima. — Zauważył. — Więc będziemy do tego zmuszeni. — Zaśmiał się. Weszli do środka i zasiedli razem w kuchni.
— Chcesz herbaty Janku?
— Poproszę, Pani Różo. — Kiedy kobieta postawiła kubki z herbatą na stole, usiadła na przeciwko chłopca.
Z trudem było można odczytać z wyrazu jej twarzy, że dopiero co uciekła z rąk diabła. Zachowywała się jak by nic się nie stało. Janek spojrzał na nią badawczo i wtedy dostrzegł, że jej dłoń co chwila podryguje.
— Jest Pani pewna, że wszystko w porządku?
— Tak, jestem tylko trochę senna. — Podniosła się i dodała. — Nie obrazisz się, jak pójdę spać?
— Ależ nie, proszę bardzo. Kolorowych snów Pani Różo. — Kobieta wyszła z kuchni, udając się do swej sypialni.
Janek jeszcze jakiś czas spędził w kuchni, wciąż nie dowierzając w szczęście, jakie go spotkało, aż w końcu i jego zmorzył sen. Posprzątał po posiłku i udał się położyć do snu.
Rozdział 9
Lars i reszta jego oddziału załadowała ciała poległych do ciężarówki, która odwiezie je prosto do Niemiec. Każdy z nich przeżywał wewnętrznie stratę dwóch kompanów.
Następnego dnia, gdy zjawili się w pracy, wszyscy wyglądali, niczym wrak człowieka. Ich twarze były blade, a oczy podkrążone. Pewne było to, że żaden z nich nie spał tej nocy. Amelia będąca wciąż na zwolnieniu prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy z ataku na siedzibę, jak i śmierci dwóch kolegów. Lars stwierdził, że tego wieczora odwiedzi podkomendną i poinformuje ją o zaistniałej sytuacji.
Przebywał w swym biurze i palił papierosa, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi.
— Wejść. — Polecił. W progu stanął Lowe. Jeszcze tego brakowało — pomyślał.
— Heil Hitler, Lars.
— Heil Hitler.
— Przykro mi z powodu Twoich ludzi, jeśli chcesz możecie dostać tydzień przepustki.
— Nie, wydaje mi się, że nie potrzebujemy żadnej przerwy. — Odparł Lars.
— Dobrze, rozumiem. W takim razie za chwilę wrócę do Ciebie z rozkazami. — Kiedy wypowiedział te słowa, obrócił się i wyszedł bez pożegnania.
Lars siedział i zastanawiał się nad tym, jak wygląda życie po śmierci. Zawsze go to interesowało, jednak odpowiedź na to pytanie została dla wszystkich zagadką. Oczywiście, istniały pewne spekulacje, lecz nikt tak naprawdę nie wie, jaka jest prawda. Znają ją tylko Ci, którzy już od nas odeszli. Nim zdążył wypalić całego papierosa, Lowe pojawił się ponownie.
— Dzisiaj dostaniecie łapankę na mieście. — Powiedział przełożony.
— Jakaś większa liczba czy nie ma to znaczenia?
— Obojętnie, Ty dowodzisz. — Pułkownik podziękował, po czym Lowe opuścił jego gabinet.
Po ostatnim spotkaniu z Fussem, przełożony Larsa wydawał się inny, bardziej przyjemny. Mężczyzna zastanawiał się czym było to spowodowane. Może dostał pogróżki od Fussa? W końcu miałem stać się kimś ważnym dla niego — pomyślał. Pułkownik wstał i podszedł do okna. Dzień był w miarę dobry, biorąc pod uwagę, że zima zbliżała się wielkimi krokami.
Lars dalej pamiętał o sprawdzianie, jaki przyszykował mu Fuss. Miał stawić się w obozie koncentracyjnym i wymordować tam Żydów.
Nie było to zgodne z jego poglądami. Niczym mu nie zawinili, ale zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał to zrobić. Oni albo on… Fuss nie będzie zostawiał przy życiu kogoś, kto sprzeciwia się jego rozkazom. Lars zaczął się godzić powoli ze świadomością, że zostanie katem, w pełnym znaczeniu tego słowa. Jego życie zmieni się nieodwracalnie i był tego w pełni świadom. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi.
— Proszę wejść. — Polecił, gdy do środka wszedł Gustaw. Było po nim widać, że wczorajszą noc spędził na zapijaniu smutków.
— Pułkowniku, jakie dzisiaj rozkazy?
— Łapanka Gustawie, dowodzę. Proszę zabrać z nami jakiś oddział.
— Tak jest. O której zbiórka?
— Koło osiemnastej.
— Dobrze, w takim razie na osiemnastą będziemy gotowi. — Uśmiechnął się niezauważalnie i wyszedł.
Resztę dnia Lars spędził na paleniu i wyglądaniu przez okno. Godzina płynęła za godziną, a minuta za minutą. aż wybiła godzina osiemnasta. Podniósł się ociężale z fotela i ruszył na plac. Wyszedł przez główne drzwi i ujrzał dwie gotowe ciężarówki, dookoła których zebrało się pełno żołnierzy. Wyłowił z nich Gustawa i przywołał do siebie.
— Ilu mamy?
— Piętnastu, Her Steiner.
— Dobrze, w takim razie wyruszamy. Żołnierze pośpiesznie załadowali się do ciężarówek, a te następnie ruszyły wzniecając tumany kurzu.
Lars siedział ze swoimi ludźmi. Spoglądał w ich twarze i widział w nich ból w połączeniu z rozpaczą. Chciał ich pocieszyć, jednak nie potrafił tego zrobić. Wiedział, że byli ze sobą bardzo zżyci. Walczyli razem od początku służby i mieli nadzieję, że zostanie tak do samego końca.
Jechali jakieś dwadzieścia minut. Czas przeleciał każdemu na rozmyślaniu, gdy w pewnym momencie kierowca oznajmił, że znaleźli się na miejscu. Lars wstał i rozkazał.
— Na zewnątrz! Obie ciężarówki spuściły klapy, a Niemcy wybiegli przed nie, ustawiając się w równym rzędzie. Wszyscy stanęli baczność.
— Słuchajcie! Zostaliście wyznaczeni do łapanki. Nie ma tu znaczenia, ile osób złapiecie, jednak proszę was tylko o jedno. Dzieci zostawcie w spokoju!
Niemcy spojrzeli po sobie niepewni, czy aby na pewno dobrze usłyszeli rozkaz pułkownika.
— Tak, dobrze usłyszeliście. — Odparł Lars, nim ktokolwiek zdążył zadać to pytanie. — Proszę Was o to, żeby nie brać tak młodych istot na śmierć. Wydaje się wam, że nie ma to znaczenia czy umrą… jednak dla nich życie dopiero się zaczyna, chcą je przeżyć i żyć, jak najdłużej, dlatego miejcie to na uwadze.
— Tak jest. — Rzekli jednym, stanowczym głosem.
— Możecie przystąpić do działania. Zaczynamy w tamtym parku. — Wskazał kierunek ręką.
Wszyscy pobiegli w gęstwinę krzewów i drzew. Lars spokojnym tempem szedł za żołnierzami. Nie chciał tego robić, ale rozkazy to rozkazy. Lowe zapewne i tak dowie się, że kazał zostawić dzieci.
Z zamyślenia wyrwały go doniosłe krzyki. Stanął na ścieżce w parku, przyglądając się, jak jego ludzie wyłapują Polaków. Czuł się jak pasterz, który wyłapuje swe owce. Widział miotających się Polaków, którzy desperacko próbowali ucieczki. Przemierzał park widząc, jak jeden po drugim padają na ziemię i błagają swych oprawców o litość.
Zastanawiał się co by to było, gdyby sytuacja się obróciła. Gdyby to Niemcy były pod okupacją i gdyby to oni walczyli o przetrwanie, błagali o litość.
Stanął nad jednym ze złapanych i spojrzał mu głęboko w oczy. Nie ujrzał w nich strachu, bólu, lecz płomień ognia. Przemaszerował parę kroków i usłyszał, jak ten sam Polak wykrzykuje obelgi w języku niemieckim.
— Mordercy! Zabijecie nas wszystkich!? — Lars obrócił się i podszedł do niego spokojnym krokiem.
— Nie, bądź spokojny. Wypuszczą Was za dzień, góra dwa. — Mężczyzna zaczął się rzucać i krzyczeć wniebogłosy, lecz pułkownik nie zwracał już na niego żadnej uwagi. Ruszył w kierunku wyjścia z parku, a kiedy tam dotarł, podszedł do niego Gustaw i Oliver.
— Teren czysty, możemy przenieść się na sąsiednią ulicę.
— Dobrze. Proszę wyprowadzić wszystkich z parku. Zbiórka przy pojazdach. — Lars udał się pod wyznaczone miejsce. Nie musiał czekać zbyt długo — wszyscy zjawili się pięć minut po jego przyjściu.
— Dobrze się spisaliście żołnierze, teraz przejdziemy na tamtą ulicę. — I wskazał ręką skrzyżowanie ulicy.
Ruszyli powoli, lecz dowódca widział w oczach żołnierzy, że są gotowi rzucić się tam biegiem, aby tylko zatrzymać więcej osób. Kiedy stanął na skrzyżowaniu ujrzał pełno krzątających się osób. Każdy próbował znaleźć dla siebie kryjówkę. Lars wydał rozkaz, a jego ludzie ruszyli by wykonać zadanie. Sam w tym czasie stanął na rozwidleniu dróg, tuż obok niego stanął Gustaw z Oliverem.
— Panie pułkowniku czy będziemy ich zabijać? — Zapytał Oliver. Lars przeniósł na niego wzrok.
— Nie, wtrącimy ich do gestapo na jeden dzień, może dwa i ich wypuszczą. Przynajmniej taką mam nadzieję. — W tej chwili usłyszeli przeraźliwy zgrzyt bramy. Gustaw wypatrzył chłopaka i dał sygnał pułkownikowi.
— Tam, Her Steiner — Wskazał ręką bramę wjazdową, która przesłonięta była metalową kratą.
Gustaw i Oliver czym prędzej pobiegli do chłopaka, który zdążył już się oddalić.
Lars szedł spokojnym krokiem za nimi. Kiedy znaleźli się na podwórzu rozkazał, aby przeszukali teren. Kiedy nic nie znaleźli wydał polecenie, aby wrócili na poprzednie stanowisko.
Sam podszedł do drzwi i uderzył w nie z barku. Nie było słychać uderzenia. Lata nauki jakie przeszedł wprawiły go w niemal wzorowe wywarzanie drzwi. Wszedł do klatki schodowej, przeszedł się w górę i w dół. Wychodząc z niej przed drzwi, po swojej prawej ujrzał otwartą klapę. Że jego ludzie nie pomyśleli o tym. Wyciągnął broń, po czym powoli i po cichu, zaczął iść w kierunku bramy. Był niemal pewny, że spotka tam tego chłopaka. Intuicja go nie zawiodła.
— Nie ruszaj się albo odstrzelę Ci głowę. — Chłopaka najwidoczniej sparaliżował strach. Klęczał przed bramą, bez najmniejszego ruchu.
— A więc ukryłeś się w tej wnęce, aż dziwne, że moi ludzie o niej nie pomyśleli. — Larsowi wydawało się, że chłopak nieznacznie drgnął. Zapewne nie był tam sam, choć Larsa szczególnie to nie obchodziło.
— Nikogo ze mną nie było. — Dodał dalej klęcząc do Niemca tyłem.
— Nie obchodzi mnie to. Gdybym chciał, już dawno leżał byś przede mną z kulką w głowie. — Lars zaczął podziwiać tego chłopca. Nie miał więcej, niż szesnaście lat, a zachowywał się, jak dorosły, żeby tylko ratować bliską mu osobę, która kryła się w skrytce.
— Więc dlaczego Pan tego nie zrobi? — dopytał chłopak.
— Nie zabijam bez powodu. Lars ruszył i stanął obok chłopca, tak aby ten mógł ujrzeć jedynie czubki jego kruczoczarnych butów. Położył rękę na jego barku i dodał.
— A ty niczym mi nie zawiniłeś chłopaku. — Schował broń do kabury i ruszył przed siebie. Nie obejrzał się nawet by sprawdzić czy chłopak nie zamierza go zaatakować. Był pewien, że nic mu się nie stanie. Wrócił do swoich ludzi i postanowił zakończyć akcję.
Zwołał wszystkich i udali się do siedziby gestapo, znajdującej się w okolicy rynku, aby oddać więźniów. Kiedy znaleźli się na ulicy Dożynkowej, Lars wysiadł z samochodu i podszedł do strażnika.
— Heil Hitler, przywiozłem podejrzanych do przesłuchania z rozkazu Marvina Lowa.
— Heil Hitler! Dokumenty proszę. Her Steiner wyciągnął dokumenty i okazał je strażnikowi, który uznał, że wszystko porządku i kazał podnieść szlaban.
Noc rozpoczęła się już na dobre. Słabe światło księżyca przesączało się przez chmury, wprost na twarz Larsa. Ten odebrał dokumenty i wrócił do pojazdu, po czym wydał rozkaz wjazdu na teren.
Wewnątrz panowała cisza, jak makiem zasiał. Pułkownik nawet przypuszczał, że wszyscy śpią. Kiedy się zatrzymali, wysiadł z wozu, a następnie podszedł do niego oficer gestapo, z którym wymienił uścisk ręki.
Rozmawiali przez chwilę, a następnie Lars dał sygnał, aby wypuścić jeńców. Gestapowiec zawołał paru swoich ludzi, którzy zajęli się transportem jeńców.
Pułkownik wiedział, że przejdą tutaj prawdziwe piekło — nie bez przyczyny nazywano ich posłańcami diabła. W końcu gestapo nazywano samym diabłem, na samą myśl Larsa przeszły ciarki. Kiedy dopełnił formalności udał się w stronę ciężarówki. Wszedł do szoferki i rozkazał, aby odwieźli ich do siedziby gestapo. Droga minęła im na milczeniu. Każdy zdawał się być pogrążonym w swoich myślach.
Kiedy znaleźli się na miejscu, Lars postanowił zwolnić dziś swój oddział wcześniej, a sam udał się do gabinetu wypełnić formalności. W momencie, gdy zaczął się zbierać, usłyszał kroki na korytarzu, a następnie pukanie do drzwi, które otworzyły się bez pozwolenia. W tym budynku mogło zrobić to tylko nieliczne grono ludzi. W przejściu stanął Erwin.
— Cześć. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
— Nie, wchodź. Dopiero co zacząłem się zbierać. — Mężczyzna wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
— Słuchaj, mój informator doniósł mi, że Fuss chce Cię zwerbować. Oni coś knują. To wszystko, to jeden wielki podstęp, Lars.
— Posłuchaj mnie. Wszystko się wyjaśniło, to Fuss mnie wystawił. Chciał sprawdzić, czy się nadaje. — Erwin, przez dłuższą chwilę przyglądał się przyjacielowi w milczeniu.
— Nic mi nie grozi, nie musisz się martwić. — Zapewnił go uspokajająco.
— Lars, nie uważasz, że to wszystko jest dziwne? Myślisz, że za wykazywanie się niesubordynacją, chcieli by Cię awansować? Zastanów się nad tym! — Faktycznie, nie brał tych okoliczności pod uwagę. Był pochłonięty myślą, że zwrócili się do niego ludzie z praktycznie najwyższych szczebli.
— Do cholery! Wiedzą, że ukrywałeś Żydów… Nie dopuszczą do tego, żeby taka osoba reprezentowała armię Hitlera. — Teraz Larsowi faktycznie zdało się to dziwne, ale nie mógł dopuścić tego do siebie.
— Myślisz, że naprawdę chcą mnie wyeliminować?
— Nie wiem, ale bądź ostrożny… W razie problemów wiesz, gdzie mnie szukać. — odparł. Podniósł się i ruszył do wyjścia. Otworzywszy drzwi, obejrzał się w stronę Larsa.
— Trzymaj się przyjacielu.
— Ty również — rzucił Steiner, którego po wyjściu gościa pochłonęły myśli. Co, jeśli Erwin ma rację? Refleksje dotyczące tej sytuacji przychodziły do niego, po czym odpływały w ciągu jednej chwili.
Lars uderzając pięścią w stół, podniósł się z miejsca. Zabrał płaszcz i udał się do samochodu. Była jeszcze młoda godzina, więc stwierdził, że uda się odwiedzić Amelię.
Kiedy zaparkował pod jej domem, zgasił silnik i wyciągnął papierosa. Palił przy otwartym oknie patrząc na dom Amelii. Zastanawiał się co teraz robi. Prawda była taka, że od kiedy dostała przydział w jego zespole, nie mógł przestać o niej myśleć. Powoli się zakochiwał, co było po nim widać. Strzepnął popiół i udał się pod drzwi porucznik Kraus. Zapukał dwa razy. Gdy otworzyła drzwi, ujrzał ją w samym szlafroku. Kobieta zaczerwieniła się lekko, a potem powiedziała.
— Co Pan tu robi, Her Steiner?
— Przyjechałem Cię odwiedzić. Zatrzymał się na moment, po czym kontynuował obdarowując ją przy tym serdecznym uśmiechem. — Ale, jak widać chyba jestem w złym momencie.
— Nie… To znaczy trochę tak. — Odpowiedziała zakłopotana.
— W takim razie, no cóż… pójdę już.
— Nie. Proszę wejść, napijemy się kawy.
Lars nie był w stanie racjonalnie myśleć. Od razu skierował się do wnętrza domu co nie było wynikiem potrzeby, lecz impulsu. Czuł, że to właśnie ten wieczór przesądzi o wszystkim.
Udał się do salonu i spoczął na kanapie. Wnętrze pokoju było bardzo zadbane, ściany pokryte piękną tapetą, a na ziemi przykuwał wzrok wełniany dywan. W prawym rogu znajdowało się radio, obok którego stał stary magnetofon. Sufit zdobił niebanalny żyrandol. Stół i meble były przeciętne, jednak pasowały do siebie idealnie. Uwadze mężczyzny nie umknął obraz przedstawiający „Bitwę pod Grunwaldem”.
Amelia podała gościowi przekąskę, po czym oznajmiła, że pójdzie się ubrać. Lars poczęstował się owsianym ciastkiem i zapewnił ją z uśmiechem, że zaczeka.
Kiedy tak siedział, zastanawiał się czy to, aby na pewno dobry pomysł. Jego wątpliwości, jednak szybko zostały rozwiane, gdy w progu salonu pojawiła się kobieta, przyodziana w lekką sukienkę. Wyglądała, niczym bogini, co Larsowi przypadło do gustu. Podeszła do niego i usiadła obok.
— Więc, jak Pan widzi, Her Steiner… wszystko jest na jak najlepszej drodze, abym wróciła lada dzień do pracy. — wskazała na nogę, gdzie znajdowała się rana po ostatniej akcji.
— Widzę, bardzo mnie to cieszy. — Zamilkł na chwilę, po czym zaskoczył Amelię niecodzienną propozycją — Proszę, mów mi po imieniu, Lars. — Amelia lekko skołowana nie wiedziała, jak zareagować. Po chwili jednak lekko zarumieniona rzekła do przełożonego:
— Jeśli nie jest to problem…
— Lars. — powtórzył życzliwie.
— Amelia.
Oboje zaśmiali się i zaczęli wymianę zdań, która szła im bardzo dobrze. Oboje nie zdawali sobie sprawy z tego, że będą mieli tyle wspólnych tematów.
Rozmawiali o tym, jak zaczęła się ich przygoda w wojsku. Amelia, mimo, że była młodsza miała bardzo bogate doświadczenia. Lars nie dziwił się już, że zaszła tak daleko. Była wprost perfekcyjnym żołnierzem. Nawet nie zauważyli, kiedy wybiła godzina dwudziesta druga.
Spojrzał na zegarek i rozszerzył oczy. — Już dwudziesta druga. — oznajmił łagodnym tonem
— Chyba trochę się zagadaliśmy.
— Trochę tak… Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. — uśmiechnął się.
— Oczywiście.
— W takim razie proponuję częstsze spotkania. — powiedział Lars. Zaraz potem skarcił się w myślach za to co zrobił. Amelia wydawała się niewzruszona, lecz w jej wnętrzu coś zapłonęło. Nie była pewna czy na pewno dobrze robi, pozwalając sobie na taki bieg wydarzeń, zanim jednak zdążyła się zastanowić nad odpowiedzią, odparła:
— Tak, jak najbardziej Lars. — Wydawała się zaskoczona tą odpowiedzią, ale jednocześnie uszczęśliwiona.
— Już pójdę. — Rzucił Lars podnosząc się z miejsca. Amelia zrobiła to samo. Oboje spojrzeli po siebie, zupełnie nie wiedząc co zrobić.
— Tędy. — pokazała. Lars pośpiesznie podszedł do drzwi i zaczął się ubierać.
— Następnym razem zapraszam do mnie. — Uśmiechnął się. Amelia odwzajemniła uśmiech i dodała.
— Z przemiła chęcią, pułkowniku.
Larsa w tym momencie sparaliżował strach. Wiedział co powinien zrobić, lecz strasznie się bał. Amelia widziała to w jego oczach. Nieznacznie się przysunęła, po czym Lars postąpił dokładnie tak samo. Odetchnął głęboko i pochylił się by pocałować Amelię w policzek. Dziewczyna przyjęła go bez problemu, a kiedy Lars odsunął się posłała mu ciepłe spojrzenie.
— Dziękuję za miły wieczór, Lars.
— Wzajemnie Amelio. — Założył na głowę czapkę z orłem trzymającym swastykę i ruszył w stronę pojazdu.
Kiedy siadł za kierownicą, obejrzał się i ujrzał Amelię, która mu machała. Odmachał jej czym prędzej, włączając przy tym samym silnik. Samochód wskoczył na pierwszy bieg. Powoli ruszył do przodu.
Lars tej nocy usnął bardzo szczęśliwy, nie zdając sobie sprawy z tego, że jutro w obozie, czeka go istne piekło.
Rozdział 10
„Gdy jesteś w piekle możesz zaufać tylko diabłu” Piła II
Janek popijając herbatę, siedział w pokoju gościnnym. Pani Róża przekazała mu informację, gdzie przebywa jego ojciec. Chłopak jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym zdarzeniu z Niemcem, który puścił go wolno, gdy już zamierzał rozmówić się z ojcem. Przeglądał właśnie gazetę, kiedy do pokoju weszła starsza kobieta.
— Gotowy?
— Tak. To znaczy… wydaje mi się, że tak proszę Pani.
— Możesz już iść, nie marnuj dnia. Co prawda już po dwunastej, ale do wieczora zdążysz wrócić.
Janek wstał i podziękował pani Róży za informacje, jakie dla niego zdobyła. Ubrał się i czym prędzej wyruszył. Miał do przejścia dziesięć kilometrów, co prawda nie dużo, ale biorąc pod uwagę to, że nie chciał spotkać ani jednego Niemca po drodze, to te dziesięć kilometrów będzie mu się ciągnęło przez godziny. Szedł, jak zawsze wesoły i ucieszony z otaczającej go przyrody. Świat dookoła był owładnięty wojną, ale przyroda w niektórych miejscach wygrywała tą walkę.
Warszawa była częściowo zrujnowana. Bloki zasypane, parki poniszczone, a wojsko wzięte do niewoli. Chłopiec zdawał sobie sprawę z tego, jak trudno teraz żyć, i że o wszystko trzeba walczyć.
Będąc w połowie drogi zatrzymał się na postój. Wyciągnął z plecaka, który wziął ze sobą kanapkę, którą uszykowała mu staruszka oraz herbatę w termosie. Janek pokochał Panią Różę — traktowała go, jak własnego syna. Mało tego, zawsze doradzała mu w trudnych sytuacjach.