E-book
7.35
drukowana A5
21.28
Paczulowe myśli

Bezpłatny fragment - Paczulowe myśli


Objętość:
64 str.
ISBN:
978-83-8324-723-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 21.28

Paczula, paczulka, brodziec paczulka, patchouli (Pogostemon cablin) — gatunek rośliny z rodziny jasnotowatych. Nazwa „paczuli” pochodzi z języka tamilskiego, od பச்சை — paććai (zielony) i இலை — ilai (liść). Olejek pozyskiwany z suszonych lub świeżych liści paczulki poprzez proces destylacji parowej jest jednym z głównych składników bazowych w perfumiarstwie. Ta złożona, trudna i wielowymiarowa woń służy do wzmacniania percepcji, utrwalania i dodawania głębi pozostałym składnikom. Zapach określany jako ciężki, tajemniczy, ziemisty, wilgotny z wybijającym ziołowym i ostrzejszym charakterem, przypominającym drzewne aromaty, czasem lekko słodki.


Do Pani P.

Odkąd Panią spotkałem, zechciałem być ziemią dla Pani. Podłożem całym. Tak, by mogła Pani porastać swoimi korzeniami mnie całego. Wziąć szeroko w objęcia, mocno i w każdym możliwym kierunku. Niech łodyga Pani będzie solidna, a kwiat dorodny i pełny życia. Liście majestatyczne, lekkie i zwiewne, umiejące z gracją poddać się podmuchom wiatru. Zechciałem być końcem Pani każdego pragnienia i głodu, domem, źródłem, glebą, nawozem. Rośnij Pani i bez końca zwabiaj swoją wonią. Zwabiaj, upajaj, rozkochuj, a później szarp, nienawidź i odpychaj szorstko. I tak bez końca. Prosto do szaleństwa. Nawet nie wie Pani, jak stresuje mnie pisanie tej wiadomości. Głupio mi tak o sobie, ale drzemie we mnie wiele wszystkiego. Duszące to wszystko takie. Aż chciałbym czasem wstać i wykrzyczeć głośno. I krzyczę. Tak czasem się raduje. Minionym i obecnym dniem. Nigdy nadchodzącym — jego nigdy nie jestem pewien. Ze złości też bym wykrzyczał. I krzyczę. Krzyczę, ale nigdy na głos. Jeszcze nie daj Boże ktoś usłyszy i pomyśli „wariat skończony”. Ze złości to ściska w brzuchu, albo gardle. Pozostaje tylko zamknąć oczy i uciec do snu. A jak tego się boję, to uciekam do jawy i tak na przemian. Jak każdego biegacza, na którymś metrze zaczyna doskwierać zmęczenie, tak i mnie zaczyna. Nie takie zmęczenie dosłowne, że wycieńczenie i brak tchu tylko tak inaczej. Wszystko w środku, cała machina pracuje, jak należy. Tylko na zewnątrz, jakby coś ciągle łaziło, łaziło i zrzędziło. Tego nie, tak nie, to siak to tak. To wtedy trzeba pospacerować, poleżeć lub sport pouprawiać. Na pewien czas jest spokój. Wrażenie jeszcze odnoszę, że nikt nie słucha mnie wtedy kiedy ja chcę, żeby ktokolwiek mnie słuchał. A jak już ktoś chce wysłuchać, to ja jednak nie chce już w ogóle z nikim rozmawiać. I to tak, ni w jedną, ni w drugą. Właściwie to mógłbym z nikim już więcej słowa nie zamienić. Pisałbym tylko do Pani na przykład, prawda? Jak to piszę, to znów to coś stoi obok i zrzędzi. Boję się trochę, że im częściej się temu sprzeciwiam, tym bardziej to rozzłaszczam. Im bardziej rozzłaszczam, tym mniej popuszcza łańcuchy. Każdą myśl chce mi przesiewać. Każdą czynność, ruch i słowa. Bywa i tak, że muszę się zaryglować w mieszkaniu. Mało tego — pokój rygluje, bo ta gnida nachodzi. Więc jakbym nigdy już nie napisał do Pani, to proszę koniecznie znaleźć to coś i spuścić srogi łomot. Swoją drogą, czy Pani też miewa chwile zastanowienia, jakoby Pani miejsce na Ziemi było poza nią w ogóle? Nie? Ja owszem, ale bez przesady. Będę kończył, bo trochę tak dosyć chaotycznie ciągnę i muszę na spacer. Zrozumie Pani. Moje uszanowanie. Mam nadzieje, że jeszcze się kiedyś spotkamy. — Ja, czyli Daniel.

Powracający do zdrowia

1

Pewnego poranku, w jakiś czas po powrocie do jaskini, zerwał się Zaratustra ze swego posłania jak opętany, krzyczał strasznym głosem i zachowywał się tak, jak gdyby na posłaniu pozostał jeszcze ktoś, co żadną miarą powstać nie chce. Głos Zaratustry rozbrzmiewał tak donośnie, że zwierzęta jego zbiegły się przestraszone; zaś ze wszystkich pieczar i kryjówek wokół jaskini Zaratustry powypłaszał się zwierz wszelaki i latał, trzepotał się, pełzał lub skakał, jak mu przyrodzenie nóg lub skrzydeł pozwalało. A Zaratustra mówił tymi słowy:


Bywaj, myśli przepaścista, z mojej wynurzaj się głębi! Jam twym kogutem i świtem, zaspany nicponiu! Bywaj! bywaj! Mój głos dopieje się przecie ocknienia twego!

Zerwij więzy z uszu swoich! Słuchaj! Gdyż ja słuchać cię pragnę! Bywaj! bywaj! Gromu tu dosyć, aby i groby do słuchania zmusić

Spędź sen oraz wszystko gnuśne i ślepe z oczu swoich! Słuchaj mnie i oczyma swymi: mój głos jest lekiem nawet dla ślepo urodzonych.

A gdy raz się ockniesz, masz mi czuwać wiecznie. Nie mój to obyczaj prababki ze snu budzić, aby je znów — do snu układać!

Poruszyłaś się, przeciągasz się, rzęzisz? Bywaj! bywaj! Nie rzęzić — lecz mówić mi masz! Woła cię Zaratustra, bezbożnik!

Ja, Zaratustra, orędownik życia, orędownik cierpienia, orędownik koliska — wołam cię, myśli ma przepaścista!

Chwała mi! Zbliżasz się — słychać już! Bezdeń ma przemawia, ma ostatnia głębia dobyła się na światło dzienne!

Chwała mi! Bliżej tu! Dłoń mi podaj — ha! Puszczaj! — Haha! — Wstręt, wstręt, wstręt — biada mi!

2

Zaledwie jednak Zaratustra te słowa wygłosił, zwalił się z nóg jak martwy i jak martwy długi czas na ziemi leżał. Gdy przyszedł wreszcie do siebie, blady był na twarzy, drżący na ciele, z łoża podnosić się nie chciał i wzbraniał się długo jeść i pić. Trwało to dni siedem; zwierzęta nie opuszczały go dniem i nocą, orzeł tylko wylatywał raz po raz, aby pokarm mu znieść. Co zaś znalazł i zrabował układał na posłaniu Zaratustry: tak że Zaratustra leżał wreszcie pod stosem żółtych i czerwonych jagód, gron, jabłek różanych, wonnych ziół i szyszek piniowych. U nóg zaś jego leżało jagniąt dwoje, które orzeł z trudem porwał pastuchowi.

Wreszcie po siedmiu dniach podjął się Zaratustra z łoża, wziął jabłko różane do ręki i lubował się jego wonią. Wówczas, mniemały zwierzęta, nastał czas, kiedy do niego przemówić należało.

— „O Zaratustro, rzekły, oto już siedm dni z ciężką leżysz powieką: nie zechciałbyś wreszcie podjąć się na nogi?

Wyjdź z jaskini swej: świat na cię, jako ogród, czeka. Wiatr igra ciężkimi wonnościami, co do cię garnąć się pragną; wszystkie strumienie gonić cię chcą.

Rzeczy wszelkie tęskniły za tobą, czasu gdyś ty siedm dni sam pozostawał, — wynijdź z jaskini swej! Rzeczy wszelkie lekarzami chcą ci być!

Zali nowe nawiedziło cię poznanie, gorzkie i ciężkie. Jako kwaśny zaczyn leżałeś tu oto, dusza wezbrała w tobie i pęczniała poza brzegi wszelkie”.

— O zwierzęta me — odparł Zaratustra, gawędźcież dalej, a mnie słuchać pozwólcie! Skrzepia mnie to, gdy waszej słucham gawędy; gdzie się gawędzi, tam świat staje się wnet dla mnie ogrodem.

Jakże rozkosznem jest to, że słowa i dźwięki na świecie są, czyż słowa i dźwięki nie są

to tęcze i mosty złudne nad wieczną rozłąką rzeczy?

Do każdej duszy odrębny świat przynależy; dla każdej duszy jest inna dusza zaświatem.

Między największymi zwłaszcza podobieństwami kłamie pozór najpiękniej; zaś przez

najmniejszą szczelinę najtrudniej mosty przerzucać.

Dla mnie — jakżeby „poza mną” być mogło? Nie masz „na zewnątrz”! Lecz zapominamy o tym przy dźwiękach; i jakże rozkosznym jest to, że zapominamy!

Czyż rzeczy wszelkie nie obdarzono nazwy i dźwięki, aby się człowiek przy rzeczach orzeźwiał? Pięknąż bo pustotą jest mowa, pląsa nią człowiek nad rzeczami wszelkimi.

Jakże rozkoszna jest wszelka mowa i wszystkie kłamstwa dźwięków! Dźwiękami pląsa miłość nasza po barwistych tęczach.

— O, Zaratustro — rzekły na to zwierzęta — przed takimi, co jak my myślą, rzeczy wszelkie same pląsają: wszystko to jawi się, dłonie sobie podaje, śmieje się, pierzcha — i powraca.

Wszystko idzie, wszystko powraca; wiecznie toczy się koło bytu. Wszystko zamiera, wszystko zakwita; wiecznie rok bytu bieży.

Wszystko się łamie, wszystko znów się spaja; jednakie buduje się wiecznie domo- stwo bytu. Wszystko się rozłącza, wszystko wita się ponownie; wiernym pozostaje sobie wiecznie bytu kolisko.

W każdym mgnieniu poczyna się byt; wokół każdego „tu” toczy się kula „tam”.

Środek jest wszędzie. Krzywy jest szlak wieczności”.

— O, wy sowizdrzały i katarynki! — odparł Zaratustra i śmiał się znowuż, jakże wy dobrze wiecie, co się w ciągu dni siedmiu dokonać musiało,

— i jak mi ów potwór w gardziel wpełznął i dusił! Lecz ja odgryzłem mu głowę i wyplułem ją precz.

A wy, wyście już piosnkę z tego uczyniły? Lecz ja oto leżę tu, wyczerpany ukąszeniem i wypluciem tym, chory jeszcze z własnego wyzwolenia.

A wyście rade przyglądały się temu? O, zwierzęta me, więc i wy jesteście okrutne? Więc widokiem wielkiego bólu pragnęłyście się napawać, jak to ludzie czynią? Albowiem człowiek jest najokrutniejszym zwierzęciem.

Wobec tragedii, walk byków i ukrzyżowań czuł się dotychczas najrozkoszniej; a gdy piekło sobie wynalazł, patrz! stało się ono jego niebem na ziemi.

Gdy wielki człowiek krzyknie, mały wnet się tu znajdzie; i język z gęby lubieżnie wywiesi. Zwie on to wszakże „współczuciem” swoim.

Człowiek mały, osobliwie poeta — jakże on zapamiętale życie oskarża! Słuchajcież tedy, lecz baczcie, abyście się nie przesłyszeli i wyczuli rozkosz, która w tych wszystkich oskarżeniach tkwi!

Ci oskarżyciele życia! ich życie zwycięża jednym mrugnięciem oka: „Kochasz mnie? — pyta czelnie — poczekaj nieco, jeszcze ja czasu dla ciebie nie mam”.

Człowiek jest dla samego siebie najokrutniejszym zwierzęciem; i pośród tych wszystkich, co się „grzesznikami”, „krzyża swego dźwigaczami” i „pokutnikami” zwą, baczcie mi na tę rozkosz, która w ich skargach i oskarżeniach tkwi!

Ja sam zaś — chcęż ja tymi słowy oskarżycielem być człowieka? Och, zwierzęta me, to jedno przeświadczenie zdobyłem dotychczas, że człowiekowi to jego „najgorsze” niezbędnym jest do najlepszego,

— że wszystko najgorsze jest najwyższą siłą i najtwardszym kamieniem dla najwyższego twórcy; oraz że człowiek lepszym i gorszym stać się musi!

Nie do tego torturowego łoża przykuty byłem, iż wiedziałem: „człowiek jest zły” — lecz przeciwnie, jam wołał, jako nikt dotychczas jeszcze nie wołał: „Och, że też to jego »najgorsze« jest tak bardzo małe! Och, że też to jego »najlepsze« jest tak bardzo małe!”

Wielki przesyt człowiekiem — on to mnie dławił i w przełyk zapełzał: oraz i to, o czym wróżbiarz wróżył: „wszystko jest obojętne, nie opłaca się nic, wiedza dławi”.

Wielki zmrok wlókł się przede mną, długi, śmiertelnie znużony i śmiercią pijany smutek, co ziewającymi usty przemawiał.

„Wiecznie powraca on, ów człowiek, którymś ty się znużył, człowiek mały” — tak ziewał mój smutek i powłóczył nogą, a zasnąć nie mógł.

W piekło przeistoczyła mi się ziemia ludzka, zapadła się pierś jej, wszystko, co żyło, stało mi się próchnicą ludzką, i kością trupią, i zmurszałą przeszłością.

Te wszystkie blade twarze

Wtedy z jego nieruchomych warg wypłynęły słowa: „A kroczyć będziesz z taką siłą, żeby z każdym wyrzuconym oddechem mrozić kawałek piekła. Nie będziesz nic chciał. Nie będziesz pragnął niczego, ani oczekiwał.”


Więc kroczyłem. Bez celu, bez oczekiwań, bez pragnień. Po prostu zakładem szmaty, buty i wychodziłem. I tak dzień w dzień. Chodziłem, póki nie poczułem bólu w nogach bądź silnego głodu. Wracałem, analizowałem każdą widzianą postać, zachowanie, miejsca i sytuacje, kładłem się spać. Nastawał nowy dzień, dochodził czas kiedy chyliło się słońce, zakładałem szmaty, buty i wychodziłem. Szedłem taką samą ścieżką jak w dzień poprzedni, czasem lekko zmieniałem, a czasem kompletnie ustalałem nową.

Jest jedna wspólna cecha dla spaceru po górskim szlaku i spaceru po zaludnionym rynku miasta — poczucie maluczkości względem tyrana. W pierwszym przypadku jest to masyw górski, w drugim niezliczona ilość ludzi. To pociągające, wręcz podniecające uczucie, mówiące o beznadziejności i nędzy fizycznej.

Wszystkich, których mijałem, nazywałem „bladymi twarzami”. Uczyłem się ich, mimo że każdy był taki sam: miał dwoje oczu, usta, nos, oddychał, stawiał kroki. U podstawy całej piramidy złożoności i różnorodności, jaka występuje w naszym gatunku, jesteśmy przecież tym samym ulepionym z gówna człowiekiem. Eliminując tylko trzy rzeczy: chęć prokreacji, chęć wzbogacania się i marzenia, nie różnilibyśmy się od zwierząt, nad którymi tak chełpimy się wyższością. Każdy zmierzałby w jednym kierunku, a zależałoby nam tylko na samoobronie, pozbyciu się głodu oraz pragnienia.

Uświadomiłem sobie, że od lat tego pragnąłem. Pragnąłem spoglądać na każdą istotę tak samo: bez emocji, oczekiwań, pożądania, empatii i uczuć. Bez twarzy, albo bez duszy oraz powiązań określających ją. Pragnąłem tego tak bardzo, bo chciałem być postrzegany w ten sam sposób. Bo tylko wtedy czułem się naprawdę wyzwolony — omijany niezauważalnie przez setki osób dziennie. Z każda kolejną miniętą bladą twarzą chciałem zrealizować plan bycia zapomnianym. Chciałem mieć w sobie swojego własnego Un Homme qui dort. Człowiek zapomniany to człowiek wolny. Im częstsze obcowanie wśród obiektów, tym łatwiej o wywołanie zobojętnienia na ten obiekt.

Bardzo polubiłem wiele osób o bladych twarzach. Niektórych nawet stawiałem wyżej od innych. Często rozmawialiśmy zaciekle na przeróżne tematy, nawet nie spoglądając na siebie. Zdarzyło mi się, że jeden z nich zaczepił mnie w metrze gdy czytałem coś z rosyjskiej literatury. Pogrążony w zimnie łagrów zostałem lekko puknięty w ramię przez niego. Siedział tak obok mnie przez ostatnie piętnaście minut, zaglądając co chwile do swojego skoroszytu, który trzymał w beżowym, skórzanym, zapinanym pokrowcu.

— Lubi Pan czytać? — zapytał, zaciągając typowo jak na kogoś zza wschodniej granicy.

— Tak — spojrzałem zmieszany na książkę w rękach — lubię.

— Chcę Panu coś dać — wyciągnął kilkustronicową, kieszonkową książeczkę zatytułowaną „Jak odnaleźć osobistą relację z Bogiem”. — Proszę.

Metro powoli zatrzymywało się na kolejnym przystanku.

— Źle Pan trafił.

— Dlaczego? — zapytał z optymizmem na twarzy.

— Jestem przeciwny — pomachałem głową na boki.

— To w jaką religie wierzy?

— Żadną.

— Przyjdzie czas może — skinął i mrugnął oczami, pospieszając spływające pomiędzy włosami przy skroni krople potu. — A co Pan czyta?

Zamknąłem i pokazałem frontem do niego. Przeciągnął palcem, literując niezdarnie niczym małe dziecko, które ma przed sobą jedną ze swoich bajeczek i próbuje usilnie poskładać puzzle z postawionych obok siebie kolejno literek w spójną całość.

— A LE KSA NDR S O L ZE NI CYN.

— Rosyjskie — odparłem.

— Też jestem z Ukrainy. — gdy to powiedział, rozejrzał się i zorientował, że to jego przystanek. Wstał i odszedł w ciszy, przepychając się delikatnie przez tłumy stojących.

Nie zdążyłem mu podziękować. Kilka osób właśnie spoglądało na mnie. Zawstydziłem się, ale byłem dziwnie zdumiony. Chciałbym, żeby ta blada twarz przestała wątpić i błądzić, by już więcej nie musiała czytać tego co mi podarowała. Po takim zajściu znów szybko wracałem do swojego świata snu na następne miesiące. Monotonnego, przewidywalnego i bezpiecznego. Słysząc tylko swoje myśli, prowadząc rozmowy z innymi tylko we własnych przestrzeniach. Na własnych zasadach i regułach, dzięki którym zawsze miałem rację i wygrywałem każdą sprzeczkę. Jeśli ktoś mówił mi do tej pory, że świat nie będzie taki, jak chce, wiedziałem, że się myli. Byłem wolny, a cały świat wraz z ludźmi miałem u swoich stop. Miałem go, ponieważ z niego nie korzystałem. Nie zależało mi na nim, na bliskich, rodzinie, rodzeństwie, na przyjemnościach, rozrywce, marzeniach. Każdego dnia być jedną kroplą z milionów spadających podczas ulewy. Spadać szybko, ku dołowi, roztrzaskując się. Spadać szybko, ku dołowi, na koniec roztrzaskując się. Każdego dnia żyć tylko wspomnieniami, radującymi wspomnieniami, które wywołują na zmianę żałosny uśmiech w kącikach ust i uciskający, poskramiający płacz. Są w końcu wspomnieniami. Bezpowrotnym, czasami nikłym jak mgnienie oka błyskiem, rozrastającym się w nas do siły eksplozji wulkanu, w zależności ile nadziei uda nam się w danej chwili ulokować.

Ile to razy byłem na łące pełnej gibającego się od delikatnego wiatru, złocistego i połyskującego od słońca żyta. Wyrośniętego i czekającego grzecznie na ścięcie. Muskającego moje rozpostarte ramiona na boki, czekające niczym na start wzniosłego lotu. Na niebie nieruchome dwa małe obłoki, nieudolnie próbujące przysłonić swoją krawędzią żółte promienie. Promienie, które przygotowywały mnie do owej bezkresnej eskapady. Przebijając moje dłonie, zyskiwałem ogromną siłę. Przebijając ciało zaś, odczuwałem przepełniającą i narastającą lekkość. Zaraz miałem się wznieść na wysokość mniej więcej metra i z wolna poruszać naprzód, zahaczając czasem gołymi stopami o łany zbóż. Leciałem tak długo, póki zimno nie przebiło się do pokoju przez nieszczelne okna. Chłód gwałtownie ściągał mnie znów do zaciemnionego i głuchego więzienia, zamieszkałego przez kilka miliardów bladych twarzy.

Żadna łąka, żadne słońce, żadna najpiękniejszą noc, ni uśmiech, ni oddech nie wyzwolił mnie z chłodu, jaki przynosi ze sobą byt i pamięć. Tylko zapomnienie mogło mnie wyzwolić i otworzyć furtkę do ucieczki, bym mógł nauczyć się patrzeć na wszystko, co niematerialne i nieskażone ludzką ręką inaczej niż dotychczas.


Innego razu w jeden z sierpniowych deszczowych dni padało tak jak dziś. Prawie bezwietrznie, równo w dół i szóstą godzinę z rzędu. Szedłem, już nawet nie pamiętam gdzie. Na pewno w stronę przystanku oddalonego o pięćset metrów. Głupią radość sprawiało mi omijanie małych kałuż, które utworzywszy się w zagłębieniach przez krzywo położony chodnikowy polbruk stawały na mojej drodze. Ominąłem zgrabnie pierwszą, drugą, a nawet i trzecią udało się bez zamoczenia buta. Wyjrzałem pusto spod parasola, a przede mną szła jedna taka blada twarz. Zupełnie przemoczona, szła wpatrzona twardo w ekran swojego telefonu. Szła takim tempem, że wystarczyło tylko delikatnie przyspieszyć krok, by zacząć iść ramię w ramię. Pewnie już nawet jej nie przeszkadzało ze deszczówka wdarła się w każdy zakamarek i zgięcie na ciele. Ze zgnojonych jeansów sączyła się przez majtki, a potem prosto do pochwy. Przemarznięta musiała być — w sensie ona — nie pochwa. Gdyby tylko miała taki parasol jak ja.

Przyspieszyłem więc tylko delikatnie. Nasz chód zaczął iść w zaskakująco równy sposób. Raz lewa, raz prawa, raz lewa z przodu, prawa z tyłu, lewa, prawa…

Parasol unosiłem tak, żeby uchronić jednocześnie nasze sylwetki od nieszczęsnego deszczu. Zorientowała się zaraz, że idę zbyt blisko jak na przypadkowego przechodnia, z którymi czasem się mijamy, a przez krótką chwilę idziemy podobnym krokiem. Ja byłem skupiony tylko na jednym — żeby mój chód scalił się z jej chodem.

— Przepraszam? — powiedziała załamanych głosem przez nos.

Ona płakała. Była w łzach. I to w tylu, że nie było już mi oczywiste czy to deszcz, czy łzy. Przezroczyste ciecze dwie mieszały się ze sobą, maskując całą rozpacz. Zrobiła sobie tylko przerwę na wydukanie kilku słów w moją stronę.

„Chociaż by się odezwał”.

Ktoś inny pewnie tak. Ale nie ja. Zaraz po tym jak spojrzałem jej w oczy, znów spuściłem wzrok, upewniając się, że krok na pewno jest równy. Była dosyć urodziwa, nawet taka zapłakana. Dosyć zgrabna — to zauważyłem już wcześniej, od tyłu ma się rozumieć. Na biodrach poszerzane niebieskie jeansy. Właściwie to były niebieskie. Teraz od wilgoci wpadały w kolor zleżałej borówki amerykańskiej. Co wcale nie odbierało zgrabności i podkreślenia górnej partii nóg. Wyżej biały, krótki top zasłaniający ledwie pępek, a za okrycie wierzchnie robił beżowy, wełniany kardigan zapinany na guziki. Beżowy też już nie był. Przypominam, że wszystko miała przemoczone. Można łatwo wyobrazić sobie ten konkretny odcień beżowego. Wyżej kilka przeplatających się sobą, rozwianych, cienkich, srebrnych łańcuszków. Wyżej usta, ale to każda kobieta ma. Wyżej włosy, długie po piersi i dwukolorowe — blond i brunatne. Blond wychodziły na przód i po bokach, a brunatne od środka i z tyłu. Brzmi zaskakująco dziwnie, ale można mi zaufać, że nadal nie umniejszało to jej uroku. Wiem, co mówię. A nie mówię do niej nic. W zasadzie mógłbym spytać, czy wszystko w porządku, albo czy mogę jakoś pomóc. Może właśnie rozstała się z chłopakiem, a ja pojawiłem się jako ten wspaniały pocieszyciel, jakby zesłany z samego nieboskłonu (dokładnie tego, z którego siąpił deszcz szóstą godzinę), a te pytania zapoczątkowałyby nową, wspaniałą relację. W końcu przecież jestem sam. Śmiały i troskliwy jak mogłoby się wydawać. Podszedłem i zadbałem o tymczasowy „dach” nad głową.

Ktoś inny pewnie tak. Ale nie ja.

— Hej! Halo! Mówię coś. — wyrzuciła z siebie, tym razem poirytowana.

Zaatakowała mnie. Mnie niewinnego, śmiałego i troskliwego. Spotkałem się z nienawiścią w tym głosie i od razu pożałowałem swojego bohaterskiego czynu. A to wszystko tylko dlatego, że chciałem uchronić jej bladą twarz przed deszczem, przez aż pięćset metrów? Zapomniałbym. Przyznam, ogromną przyjemność sprawiało mi dotrzymywanie tempa kroku z jakim przemierzała. Świetnie się bawiliśmy, nawet nie rozmawiając ze sobą — do momentu, aż nie zechciała się zezłościć. Na szczęście przystanek był tuż tuż. Skręciłem, przecinając drogę i schowałem się pod jego zadaszeniem.

— Co za pojeb — rzuciła w eter, idąc dalej naprzód.


***


Dziewiętnasty dzień czerwca. Przede mną w odległości połowy wyciągniętej ręki stoi mrożona herbata. Szkło, w którym mi ją podano, z wyziębienia wytworzyło wokół małe stopnie, schodki szronu. Obok, na tej samej kanapie siedzi ona, wpatrzona w swoje uczelniane notatki. Zawieszam swoje oczy na kołyszących gałęziach drzewa za oknem. Czas się dla mnie zatrzymuje, ale mimo to, kątem oka widzę, jak jej twarz blednie. Dopada mnie strach. Mój wzrok przeskakuje z sekundy na sekundę, z obiektu na obiekt po całym pomieszczeniu bezludnej kawiarni. To na powieszone plakaty, to na kwiaty w wazonie, to znów na herbatę, by zaraz stracić ponownie ostrość obrazu — byleby tylko nie spojrzeć na jej buzię. W momencie kiedy otaczająca mnie rzeczywistość charakterystycznie zwolniła, przy tym rozwarstwiając mnie nawet w obecności tej osoby, czułem, że zrealizowanie planu jest w zasięgu.

Wyplucie

1.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 21.28