Owoce ezoteryczne
Ludzie powiadają, że pieniądz nie śmierdzi. I zasadniczo się przy tym nie mylą. Nie znaczy to jednak bynajmniej, że pieniądz nie posiada woni. Pieniądz krąży, przechodzi z rąk do rąk i nasiąka wonią kolejnych miejsc i kolejnych właścicieli. Na zapach pieniądza składa się specyficzna mieszanka: dominują w niej ciężkie, drażniące nozdrza wonie portfeli, sakiewek, kieszeni i skarpet, do których w przypadku tych monet i banknotów, które za długo przeleżały w czyimś skarbcu, dołącza także zapach kurzu i wilgoci. Jednak odpowiednio sprawny nos jest w stanie wyniuchać znacznie więcej: zapach potu, krwi, perfum, moczu; fetor plugawej karczmy i woń wykwintnego obiadu; aromaty odległych krain; zapach ziemi, wody, pola i lasu. I każda z tych woni opowiada inną historię — o ciężkiej pracy na chleb, żebractwie, machlojkach finansowych i pospolitym rozboju…
Ali Baba Jaga bardzo lubiła zapach pieniądza. A w tej chwili, patrząc na własnoręcznie wykonany i zamontowany szyld nad drzwiami swojego nowego sklepiku — w tej właśnie chwili wyczuwała zapach całej góry pieniędzy, która już wkrótce będzie należeć do niej. Szyld nawiązywał stylem do krain dawnych i epok minionych, a widniejące na nim zamaszyste, ozdobne litery barwy złota układały się w napis OWOCE EZOTERYCZNE.
Tak, nie ma stosu, nie ma bata — ten biznes musi wypalić.
* * *
Już od kołyski, a w każdym razie od maleńkości Ali Baba Jaga była bardzo przedsiębiorczą czarownicą. Swój pierwszy majątek opiewający na kwotę niemal dwustu dinarów zdobyła jeszcze jako zupełna nowicjuszka w magicznym fachu, gdy szkoląc się u swojej babki Ajsze dorabiała sobie na boku radośnie i ochoczo sprzedając kobietom ze wsi eliksiry miłosne. Niestety biznes ten został przerwany brutalną interwencją babki, która dowiedziawszy się o poczynaniach wnuczki zabroniła jej dalszego roztrwaniania magii na, jak to określiła, „gałganiarstwa, miłostkowe szachrajstwa i insze banialuki”, a przy tym wygłosiła długą i płomienną mowę na temat „wiedźmiej etyki zawodowej i misji społecznej, spoczywającej swym ciężarem na barkach adeptów szlachetnych sztuk magicznych”, która to misja sprowadzała się do pomagania ludziom w poważnej potrzebie oraz do poszukiwania odpowiedzi na odwieczne pytania o naturę świata i magii. „Zawód wiedźmy, moja droga Alijo (bo właśnie takie imię nosiła wtedy nasza bohaterka), to nie komercja, lecz ciężka służba i powołanie” — tłumaczyła. Zarobek oczywiście skonfiskowała, by „oddać go w jałmużnie ubogim”. Tydzień później, zupełnie przypadkiem i absolutnie bez związku z dokonaną wcześniej konfiskatą, na ścianie nad babkowym łóżkiem zawisł nowy, piękny dywan z wzorem przedstawiającym tygrysa, lwa i feniksa.
Pierwszym mężem Alii został Kurusz Bajagha, perski kupiec. I nie, do zawarcia tego związku nie przyczynił się eliksir miłosny. No, może kilka kropelek na samym początku, ale potem już nie. Zresztą to jest opowieść o biznesie, a nie o matrymonaliach. A biznes kwitł. W tamtym okresie Alija opatentowała pomysł wynajmowania pustynnych dżinnów do ochrony karawan, dzięki czemu śmigały one między wydmami jak jaszczurki, wolne od zakusów rozbójniczych band. Stosowała też drobne zaklęcia, którymi okładała towar, aby podnieść jego wartość w oczach potencjalnych nabywców. I wszystko było dobrze, dopóki dżinny nie założyły związku zawodowego i nie zaczęły domagać się, by obok oleju do lampy część zapłaty wydawać im także w złocie.
Przez kilka lat pracowała Alija w branży aerodywannictwa, to znaczy tkała latające dywany. Niestety interes nie szedł zbyt dobrze, gdyż rynek nie był jeszcze gotowy na jej innowacyjne ulepszenia — kierownice, GPS, pasy bezpieczeństwa, zderzaki, hamulce i poduszki powietrzne. Na nic zdały się zapewnienia o większym bezpieczeństwie, wyższym komforcie lotu i łatwiejszym sterowaniu — dywanów z hamulcami nikt nie chciał kupować. Jak to ujął pewien szejk: „dywan to dywan, ma latać i już!; niczego ponad to od niego nie wymagam”. Również projekt eksportu nowoczesnych mioteł na rynki europejskie spalił na panewce.
„Kobieto, wyluzuj, my wiemy, że innowacyjność i te sprawy, ale jest osiemnasty wiek, po co komu GPS w dywanie, skoro na orbicie nie ma żadnych satelitów, jeśli nie liczyć Księżyca?” — mówiły jej zapatrzone w kryształowe kule koleżanki.
Ale Alija nie potrafiła wyluzować. Imała się różnych zajęć z różnym skutkiem, lepszym bądź gorszym: sprzedawała kije-samobije i wańki-wstańki, maści na niewidzialność i kremy na reumatyzm, magiczne zwierciadła i całkiem zwykłe lustra, prowadziła ekskluzywne restauracje i kantyny wojskowe, z Persji przeniosła się do Grecji, z Grecji do Włoch, a z Włoch do Francji, w międzyczasie doskonaląc swój warsztat magiczny i pobierając nauki u wielkich mistrzów świata magii. A jej majątek rósł i rósł, aż urósł na tyle, że musiała sprawić sobie skarbiec, który pieszczotliwie nazwała „Sezamem”. Ale „Sezam” Ali Baby Jagi to już materiał na inną historię.
W roku 1948 porzuciła ciepłe kraje na dobre i osiedliła się w Polsce, by zacząć studia na nowo powstałym Śląskim Uniwersytecie Magicznym, pierwszej w historii wyższej szkole magii z prawdziwego zdarzenia. I tu właśnie jej obcobrzmiące i trudne do wymówienia nazwisko, Alija Bajagha, przekręcono na znacznie milsze dla lokalnego ucha Ali Baba Jaga.
Ukończywszy z wyróżnieniem dwa kierunki — homeopatię i zaklęcioznawstwo kognitywne — Ali Baba Jaga znów wzięła się za biznes. I choć patent z masową produkcją kamieni filozoficznych się nie sprawdził (w komunistycznej rzeczywistości nie było zapotrzebowania na zamianę ołowiu w złoto, jeśli już, to raczej w kiełbasę), to sklep ze snami w proszku okazał się strzałem w dziesiątkę. „Najlepsze sny u Ali Baby Jagi” — głosił szyld nad drzwiami sklepiku, a przed drzwiami ustawiała się długa kolejka chętnych, by kupić proszek, po zażyciu którego będą im się śnić największe, klasyczne szlagiery oraz najnowsze superprodukcje morfeokinematografii — realistyczne sny o lotach w kosmos, o sielankowym dzieciństwie, o wytwornych balach i o czym kto tylko zamarzy (na amatorów mocniejszych wrażeń czekały specjalne czerwone proszki, które można było kupić jedynie spod lady). I wszystko w kolorze, same pełnometrażowe, fabularne produkcje. Niestety także i ten biznes w końcu upadł — podkopały go multipleksy, zepchnęły do defensywy filmy 3D, a ostatni gwóźdź do trumny przybiły darmowe filmiki dostępne w internecie.
Ali Baba Jaga postanowiła spróbować jeszcze raz. Ale tym razem powzięła zamiar postawić na taki interes, który na bank-na giełdę nie zawiedzie. Przeczytała trzynaście podręczników do ekonomii, odbyła pieszą pielgrzymkę na grób Johna Rockefellera, osobiście uścisnęła dłoń niewidzialnej ręce rynku i kilka razy niechcący nadepnęła bankom na pięty stóp procentowych. Myślała nad projektem, myślała długo, aż wreszcie obmyśliła: będzie sprzedawać owoce. Owoce ezoteryczne.
* * *
Rozkręcenie tego interesu wymagało sporo energii i sporych inwestycji, ale na szczęście Ali Babie Jadze zostało jeszcze trochę majątku ze sprzedaży snów.
Najpierw zorganizowała kilka ekspedycji: po jabłka do sadu Hesperyd i do Koryntu, gdzie w świątyni Afrodyty spodziewała się odnaleźć ogryzek Jabłka Niezgody; do ziemi Kalewy po borówki leczące bezpłodność ze skutkiem natychmiastowym; do Indii po owoc spełniającego życzenia drzewa Kalpawrysza; do leżącego na przedmieściach Acapulco domu spokojnej starości dla azteckich bóstw po śliwkę boga Xocotla; do biblijnego Edenu celem zdobycia owoców z Drzewa Życia i Drzewa Poznania Dobra i Zła (tę wyprawę Ali Baba Jaga poprowadziła osobiście, gdyż zawsze chciała zwiedzić raj, a jakoś nigdy nie miała czasu); a także w wiele miejsc znanych z legend i mitologii całego świata, a nawet takich, o których nikt nigdy nie słyszał, względnie takich, które w ogóle nie istnieją, a w każdym razie nie istniały, nim wysłannicy Ali Baby Jagi do nich nie dotarli.
Porównując zdobycze z różnych wypraw Ali Baba Jaga dokonała też ważnego odkrycia z zakresu kryptobotaniki: otóż okazało się, że wszystkie drzewa życia — niezależnie od rodzimej mitologii, kręgu kulturowego, wieku, otoczenia czy opiekujących się nimi bóstw — rodzą jednakowe owoce. Jednakowo smakował owoc zerwany z Drzewa Życia rosnącego w Edenie i ten zerwany ze skandynawskiego Yggdrasila, i nawet najlepszy smakosz nie odróżniłby ich od płodów zrodzonych z węgierskiego Életfa czy tureckiej Ağaç Ana, Drzewiastej Matki. Wszystkie one były tak samo czarne i matowe, równie bezkształtne, jednakowo cierpkie, twarde i niesmaczne: gorzkie goryczą porażek, słone od wylanych w niedoli łez, piekące żalem, mdławe codziennością, choć miejscami zaskakująco smaczne i pełne słodyczy. Jednym słowem smakowały tak, jak smakuje życie. Kosztując ich należało bardzo uważać, by zostawić przynajmniej ociupinkę, choć fragment skórki, ogryzek czy przynajmniej pestkę, byleby tylko nie spałaszować ich w całości, gdyż ostatni kęs zawsze zawierał śmiertelną dawkę jadu, tak samo jak w ostatnią chwilę życia zawsze i nieodłącznie wpisana jest śmierć.
Zwieńczeniem kolekcji stał się zaś owoc paproci, do którego wyhodowania konieczne było znalezienie aż dwóch kwiatów paproci i zapylenie ich z pomocą pszczół udmurckiego boga Inmara. A gdy już wszystkie owoce były w komplecie, pozostało jeszcze je wysiać i zebrać plony.
* * *
A teraz wszystko było gotowe, wyszlifowane i zapięte na ostatni guzik, a do wielkiego otwarcia pozostał jeszcze kwadrans. Nad drzwiami wisiał złoty szyld, wystawę zdobiła misterna kompozycja ułożona z dorodnych, czerwonych Śliwek Wiecznej Młodości i małych, żółtych Fig Zgrabnej Figury (owoce te pochodziły z dawno zapomnianej mitologii tego samego starożytnego ludu, który stworzył Wenus z Willendorfu, tak że zgrabność figury uzyskiwana w następstwie ich zjedzenia nieco odbiegała od współczesnych standardów), a w środku rozłożona w przeźroczystych gablotach czekała cała reszta owocowej menażerii: owoce duże i małe; grube i cienkie; okrągłe, podłużne i stożkowate; pstrokate i monochromatyczne; mięsiste, soczyste i pełne pestek; ze skórką i z łupiną; krwiożercze, mordercze i zupełnie niegroźne; materialne, przenośne i hipotetyczne; a wszystkie drogie lub jeszcze droższe. O mały włos zabrakłoby Jabłek Niezgody, gdyż między sadownikami spod Grójca, którym powierzona została opieka nad sadem tychże, wybuchł straszliwy spór o to, kto jest najlepszym sadownikiem na świecie. Ostatecznie jednak jabłka zostały dowiezione wczoraj wieczorem i spoczęły w małej gablotce na lewo od Kokosów Nadludzkiej Siły.
Ali Baba Jaga wyciągnęła klucz i lekką drżącą ręką włożyła go do dziurki. Przekręciła i weszła. Nareszcie.
* * *
Przez cały dzień nie było ani jednego klienta.
* * *
Nazajutrz też nie.
Ludzie podchodzili do drzwi, patrzyli na szyld i odchodzili chichocząc.
* * *
Trzeciego dnia ktoś zostawił na drzwiach kartkę: „pisze się EGZOTYCZNE, nie EZOTERYCZNE”.
* * *
Piątego dnia Ali Baba Jaga zamknęła biznes.
Czterysta lat to dobry wiek dla czarownicy, żeby przejść na emeryturę — uznała.
* * *
Dwa tygodnie później pod Grójcem wybuchła III wojna światowa. Nikt nie ocalał.
Katedra
A przy okazji,
po drodze tutaj
minęliśmy zdechłą mewę.
Leży na Browarnej.
Myślę, że jak się pospieszysz,
wyprzedzisz całą resztę.
— Terry Pratchett, Bogowie, Honor, Anch-Morpork
Zasadniczo nie była to pierwsza wizyta Sejdag w Nowym Budynku. Wcześniej była tu już kilkakrotnie. Za pierwszym razem brała udział w uroczystościach zakończenia budowy. Potem uczestniczyła w ceremonii oddania nowej siedziby Wydziału do użytku. Honorowym gościem był wtedy pierwszy interpares Hirwejdo Suniogowski, który wygłosił z tej okazji mało porywającą co prawda, ale bardzo krzepiącą mowę. Mówił o wielkiej roli, jaką w życiu państwa ma do spełnienia nauka, o chowaniu młodzieży (przypuszczalnie chodziło o chowanie jej przed złymi wpływami, Sejdag jednak nie była tego całkowicie pewna, bo choć żyła tu od wielu lat, to jednak czasem uciekały jej drobne niuanse w stylistyce lokalnego języka, który tak bardzo różnił się od jej macierzystej mowy), o świcie nadziei, lepszym jutrze, horyzoncie zapełnionym nowymi możliwościami i zbliżających się wielkimi krokami wyborach prymusowskich (udało mu się nawet sprytnie przemycić do przemówienia słowo „reelekcja”) oraz o wielu innych doniosłych kwestiach, o których chętnie mówią politycy. Kiedy skończył i gdy ucichły już brawa, własnoręcznie przeciął wstęgę i przy akompaniamencie nieco spóźnionych fanfar wycofał się do limuzyny, by pośpieszyć na otwarcie nowej linii metra. Później Sejdag odwiedzała Budynek w bardziej prozaicznych okolicznościach — kilkakrotnie brała udział w spotkaniach organizacyjnych, w trakcie których ustalano ostateczny podział sal pomiędzy poszczególne podjednostki Wydziału (rewir jej Katedry obejmował korytarz na dwunastym piętrze i kilka sal na trzynastym), załatwiała też różne sprawy formalne i rękami studentów przenosiła ze Starego Budynku swoje szpargały do nowego, przestronnego gabinetu.