E-book
4.73
drukowana A5
31.26
Otworzę okno

Bezpłatny fragment - Otworzę okno

Poezja współczesna

Objętość:
156 str.
ISBN:
978-83-8384-527-2
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 31.26

Pękną lustra

Moje słowa nigdy nie poczują

piękna twoich myśli.

Moje łzy nigdy nie roztrzaskają się

o skałę samotności.


Pozostaniesz dość odległy,

żeby zrozumieć ciszę, która karmi

mój ból po tobie.


Ciasno, ciasno jest duszy w ciele.

Zbyt prędki wiatr, rozwarstwiający

moje pragnienia.


Słyszę zbyt wyraźnie,

jak bezcelowość jutra jątrzy

świeżo przebytą ranę.

Nie, nie jestem tym samym mirażem,

który karmił moje oczy,

senne wargi.


Deszcz, zbyt wiele łez,

aby zaogniła się tęcza, umilkło pojutrze.

Nie, nie ja czuję w ramionach

twój ucieleśniony oddech.

Potęga przyszłości jest niczym

w porównaniu z zarodkiem,

który mi się objawił.


Strach, strach jest wyrwą

w autobiografii. To tylko kości, chińska tortura.

Pozostaniesz moim źródełkiem

wspomnień, w które będę wierzyć,

choć odejdą karawany,

choć pękną wszystkie lustra.

Nie odchodź za daleko

Jesteś, śnię twoją obecność.

Nie obudzi cię bezsenna mgła,

pierwsza pieczęć rosy.

Urosnę, dorosnę jak ta kropla deszczu,

która pragnęła stać się łzą.


Spopielałe usta nie wypowiedzą

nigdy identycznej modlitwy,

przysięgi, za której tarczą się kryję.


Wiem, że pewnego poranka

pęknie ostatnia z gwiazd.

Pęknie, rozpierzchną się atomy.

I cóż zostanie?

Zasnąć najwyżej, wbrew prądom

czarnej rzeki.


Dom. Wzniosłam dla ciebie domek

z kart, trwalszy od ściany z kamienia.

Wiem, że nigdy nie zapomnisz

tej epoki, kiedy karmiłam z ręki

twoje smutki.


Nie odchodź za daleko,

tam zaczyna się podłość wszechświata.

Pustelnio, która rozumiesz

smak mojej melancholii!

Czy warto iść spać, kiedy umykają

kolejne sekundy narodzin?

Czy warto umierać,

skoro życie jest tak cudne?

Lepszy początek

Objawiam się twojej bezcielesnej nocy.

Skreślam podwójną linią

marzenia nie do spełnienia.

Czarnolice cienie dbają skwapliwie

o puszyste futra.


Mój serdeczny wierszu, czy przygotowujesz się

do odlotu, wraz z niespełnionym latem?

Czujesz smak bólu,

podążającego w kierunku światła?


Nie mają okazji

twoje skargi na przeszłość.

Nie liczą się przejaskrawienia,

które śmiem prosić do tańca.

Twój oddech zaplątał mi się we włosy,

doświadczył codzienności uniesień.


Nie ma sensu kochać, aby niebo

spotkało się z ziemią, a życie — ze śmiercią.

Pozwól, pozwól mi poznać

obecność słońca, tak obolałego

po wczorajszym spotkaniu

z innymi gwiazdami.


Księżyc? Księżyc zna własne trajektorie.

Jego krzyk się tutaj nie liczy.

Pozwól, że zapląsam, choć moje łzy

powiewają na wietrze.

Wstanę zbyt prędko, aby wyśnić

lepszy początek.

Tylko nieprzespane życie

Nie lubię, gdy moje koszmarne sny

należą również do ciebie.

Nie lubię, gdy ubierasz się

w moją gwiazdę, którą ukradkiem

oderwałeś od wypłowiałego płaszcza poranka.


Gdzieś niedaleko przemyka

cichy szept przeprosin; czy jesteś tu,

aby ukochać nieznane?

Czy wróciłeś, aby doświadczyć

obecności nieba na tej ziemi?


Proszę, rozkochaj wszystkie moje zmysły.

Zliż słony smak owocu

z mojego serca.

Wezmę w objęcia twój najlepszy obraz

i zrozumiem, kto władał pędzlem,

mieszał farby.


To jest tylko senne spotkanie

obcych sobie słonecznych promieni.

To wyłącznie czas, jaki nie czeka

nawet na siebie.

Zbliża się wieczór, jego początek

ma równe szanse.


Moja wyobraźnia podsuwa

same przekrwione spojrzenia,

spopielały szept prosto z zaryglowanych ust.

Kochany, to tylko

nieprzespane życie.

Śmierć jeszcze tu wróci.

Bez twojego strachu

Do bólu krzykliwe są twoje łzy.

Do szczęścia brak tylko

zakrzywionych serc, rozpostartych palców.


Lituję się nad twoim bezmiarem,

nad tęsknotą, która ucieleśnia powiew.

To nieprawdopodobne, że sny

wciąż mają dość siły, aby się uśmiechać.


Przegrywam z kretesem walkę

z własnym życiem.

Wciąż dopasowuję swą twarz

do twojego uśmiechu.

Skąd we mnie tyle snów,

skoro przede mną tylko jeden wieczór?


Przypatruję się z bliska niebu,

co pęka pod stopami.

Czuję na skórze oddech Boga,

cichą modlitwę niestworzonych.


Czy jestem po to, aby zdrzemnąć się

po raz ostatni? Przysięgam

na własną obojętność, że gubię

w sobie noc, że tracę głos, wzywający

do powrotu, do znajomości z ciszą.


Nie jestem tym kwiatem,

który obierasz z płatków.

Smutno, smutno mi bez twojego strachu!

Mój bezmyślny kres

Cóż, że życie jada mi z ręki.

Cóż, że potęga wszechświata

zderza się z ostatnią iskrą światła

w tym sezonie.


Moje ciało, współczujące

powrotom gwiazd, obraca się

pod prąd wskazówek zegara.


Przyśnij mi się, odziany nieprzypadkowo

w wykradzione spojrzenia,

i poczuj sobą wieczność,

mój bezmyślny kres.


Moje słowa są dowodem,

że gdzieś niedaleko mieszka sobie

owładnięta niebem noc;

że gdzieś nieopodal iskrzy się łza,

wytrącona z dłoni Boga.


Mój smutek domaga się

nawrotu zimy.

Przykre są twoje puste westchnienia,

jeszcze gorsze wieczory, kiedy twój krzyk

jest mi zbyt odległy.


Nie ukrywaj przede mną

bezdzietnych myśli. Nie uciekaj

przed wolnością, przed zwycięstwem,

które karmi się duszą.

Narodziłam się po to, aby śnić.

Napięta skóra

I cóż, że szaleństwo zwraca się do mnie

po imieniu.

Cóż, że nienormalność karmi

prawdą o życiu.


Jestem, aby przespać serdecznie

wędrówkę myśli,

kolejną wyprawę poza granice milczenia.

Wykradłam ci wspomnienie —

wiem, że moje ciało

czasami kończy się o tej samej porze.


Wiem, że istnienie jest dedykowane

komuś innemu.

Ułamki sekund uwierają w skronie.

Godzina, wyparta ze świadomości,

to niewysłowiona wolność,

potęga raju, który do niedawna

był również mój.


Milczę zachłannie, zawzięcie

unikam własnego sumienia.

Przykryj mnie znoszonym dotykiem,

otul pamięcią, tak na zachętę.

Bezdenne połacie serc

karmią mnie znajomym sentymentem.


Od dziś nie należę do nieba, obca jest ziemia.

Przewracam kolejne strony, kilku

boleśnie brakuje.

Nie kochaj mnie na złość,

nie ubieraj w skórę zbyt napiętą,

zbyt alabastrową.

Zbyt blisko

Jestem zbyt blisko, aby pomóc ci

w zrozumieniu jedności serca

i przyszłości.

Jestem zbyt daleko, aby zrozumieć,

w którym momencie przepadło

z kretesem moje zwycięstwo.


Nie, to nie sny prowadzą mnie

za granice światłocienia.

To samo życie koliduje z teraźniejszością,

która — znów poruszona — ucieka

przed moim lękiem,

przed trwaniem w ciszy.


Oglądam z bliska twoją przyszłość;

czy jestem, aby bezczas dopasowywał się

do moich dłoni? Czy jestem,

ażeby bezmyślność przynosiła

same wykwintne złudzenia?


Zdrapuję ze ściany resztkę

zaprzeszłej namiętności, przeglądam się

w lustrze, jakiego nie znam.

Rozbieram się do duszy

z twojego wspomnienia.

Dotykam czule delikatnej

powierzchni serca, aby spokojnie zasnąć

w nieznane.


Zdziczała samotności, pozwól mi

żyć tak, jak ma na to ochotę śmierć.

Przesilenie

Rozpadam się na ścinki pocałunków,

zadanych z rezygnacją.

Zamieniam w niedosyt światła,

w przesilenie wieczności.


Twój lęk, co zalągł się

pod moimi powiekami,

to najwyżej nieczułe przyznanie się do winy,

bezpodstawne wypłynięcie

na głębię.


Wystrojona niby senny koszmar

o poranku, zakochana do bólu

w jasnozielonym niebie — podnoszę z klęczek

jasnowidzącą przeszłość,

ostatni brakujący element cienia.


Oddzielam starannie

niebo od ziemi, życie od śmierci.

Czy to jedność, czy to cudzołóstwo

skrada się do mnie niby ostatni

w tym tygodniu sen?


Znów nie mam dość czasu,

aby doczekać się powrotu do ciała.

Poranki, jak zwykle nienagannie

nieprzespane, czerpią łzy

zza krawędzi świata.


A może to los rozpada się

na niedokończone myśli?

Zostawiam ślady u wejścia do pustelni.

Zostawiam ból, aby ta planeta była

także moja.

Obliczenia czasu

Niedorzeczność wzruszeń,

łatwopalność myśli przeznaczonych

do rozbiórki.

Ciało zbyt nikłe, aby warto było

za nim tęsknić.


Cicho, cichutko jest dziś

w moim sercu. Duszo, czy wciąż

tam jesteś? Pragnienie zwinęło się

w kłębek i udaje, że nie żyje.


Licho wzięło jutrzejsze marzenia,

sen odszedł w nieznane.

Rozlega się przede mną nieznana noc,

jeszcze gorszy poranek.


Pocałuj na powitanie

moją ostatnią łzę. Przytul, przytul

boleśnie ciało, tak niecnie

niewykorzystane,

zadedykowane nieznajomemu.


Przeciskam się przez przerwy

w życiorysie, zarysowuję przekaz,

którego nikt nie pamięta.

Lekkostrawność milczenia,

głuchoniema prawda wydana

na łaskę kłamstwa;

czy samotność kocha nas zbyt zajadle?

Czy jesteśmy tu po to, aby iść wstecz,

wbrew obliczeniom czasu?

Ciepły blask

Miałkość twojego spojrzenia.

Nienasycenie świateł, kolidujących

z cierniem niebieskiej róży.

Czy to serce, czy to lęk

wypełnia dziś moją pierś?

A może to cegła, która spadła

na głowę?


Ból, całe sterty smutku kołyszą się

u wejścia do czyśćca.

Zapraszamy wciąż o tej samej porze.

Ryzykuję, zapalając

kolejnego papierosa.


Objawia mi się twoja jawa,

twoja przysięga, że los musi czasem

brnąć pod prąd. Obawiam się,

że sumienie zagnieździło się

we mnie niby ziarenko

w klepsydrze.


Dręczy mnie strach, że całuję

nadaremno twoje niebo.

Moje stopy wciąż szukają natchnienia

do kolejnego kroku.

Czy wydmuszka, co została

po wspomnieniach, pęknie, gdy spotka się

z wiekopomnością chwili?


Nie, ja nie kocham na siłę.

Ja kocham na złość pamięci,

wbrew tęsknocie.

Śnij, mój przyjacielu, niech księżyc

otuli cię swym ciepłym blaskiem…

Warto oddychać

Nienasycone są moje skargi

na przesyt cienia. Nienakarmione winy,

do jakich się nie przyznaję.


Kropla za kroplą, suną w górę

moje przekrwione łzy. Idę, kroczę

pomaleńku wraz z poszumem świata,

kąpię się w blasku twoich źrenic.


Miłość… Czy to uczucie

można określić chwałą?

Czy sumienie jest w stanie nakreślić

nową, świeżą trajektorię dla słów?


Moja tęsknota pasuje idealnie

do twoich ust. Wstyd,

moja czystość koliduje z cieniami

pod oczami.


Cierniste są spotkania naszych ciał,

bardziej pochopne niż wędrówki

w dół tej ulicy.

Jestem tu na siłę? A może po to,

aby pokazać ci, jak warto oddychać?


Moje serce bije tak wytrwale…

Czy to cisza, czy to krzyk

przynależy do moich łez?


Nie, nie chcę więcej słyszeć

poszumu gwiazd. Nie chcę kochać się

w słońcu, bo należy również do ciebie.


Cierpię znów, tak dla przykładu,

jak nie należy śnić. Modne słowa

nie odnajdują się w mojej kolekcji.

Kto nie kocha światła

Moje słowo już nigdy więcej

nie nadepnie na twoje sumienie.

Myśl, pokrętna i dwuznaczna,

nie napotka ciszy,

która ją chętnie obłaskawi.


Zbliżam się starannie

w stronę słońca, szukam tam radości

i pierwszego uśmiechu.

Czasie, poczęty nie w porę!

Czy spijasz zachłannie moje łzy?

Czy lubujesz się w kłamstwie,

które pada z serca?


Rodzi się we mnie moc.

Rodzi się strach przed tym,

co nieuniknione i pobliskie.

Lęk, całe połacie niepewności —

czy to tylko kolejna zdarta płyta,

jeszcze jedna skarga na przyszłość?


Budzę się skwapliwie

każdego wieczora, aby śnić

o twojej twarzy, o zapomnianym,

zaginionym ciele.

Czy przypominasz

tego samego człowieka,

który niósł za mną garb ziemi?


A może jesteś kimś, kto nie kocha

światła, nie uznaje życia?

Pozostała mi tylko świadomość,

że myśli nie pasują do mojej głowy,

a wieczność — do samotności.

Odziana w odległość

Tak, to wszystko jest najwyżej

powodem do nadziei.

Wszystko przypomina lęk,

jakiego się wyrzekam.


Samotny wędrowcu, dlaczego

twoje łzy lśnią tak jasno?

Dlaczego smutek nie zgadza się

z tym światem?


Moje niebo stanowi zbawienie

dla poszukujących.

Moje piekło jest przekleństwem dla tych,

co nie zasłużyli.

Oddech za oddechem, umykają

ze mnie ostatnie spojrzenia

prosto w twarz bezdomnego.


Czy naleciałości po świetle

są wskazówką, jak potulnie śnić?

Ciało do ciała, rozpoczyna się

kolejna mantra, co nie da cienia,

nie przyniesie wieczności.


Moje serce znów utkwiło

na krawędzi, przegląda się w przepaści,

jaka je zaprasza.

W przeciwnym kierunku

mkną bezimienne smutki,

oddalają się trajektorie tęsknot.


Nie chcę być kochana

przez ciało, które nigdy nie należało

do mnie. Zamieniam się we wstyd,

w pustkę odzianą w odległość.

Piedestały namiętności

Kilka sennych, powolnych wzruszeń.

Garść głodnego nieba, kęs

soczystej ziemi.

Czy to, co ułomne i bezrozumne,

jest najwyżej nienapoczętym istnieniem

prosto w czas?


Spokój, błogi spokój ogarnia

skronie, osiada na sercu.

Czy moje imię jest skargą na to,

co niedokończone i przesądzone?

Może sen, co się nigdy nie skończy,

poda mi na tacy parę zmęczonych chwil?


Grafomania, grafomania,

krzyczą prorocy,

stwierdzają sędziowie.

A może to tylko brakujący element

tego świata? Może nienadane imię,

zbyt gwałtowna nawałnica?


Jestem zakochana

w twojej obojętności. Dwie kromki

zapału wystarczą, żeby przeobraził się

we mnie świt, czas odwrócił

o sto osiemdziesiąt stopni.


Miłość? Miłość znów je mi z ręki,

kocha się w jesieni,

w jej słodkiej melancholii.

Upojnie pachnie twoja obecność —

czy to pomarańcza z dodatkiem cynamonu?


Zależy mi na twoim śnie.

Zależy na smutku, który pokonuje

rzesze łez, piedestały namiętności.

Pozostanę marzeniem

Kilka naiwnych ułamków wieczności.

Parę westchnień, co wcale

nie zwiastują namiętności.

Oj, samotna, zaginiona gwiazdko!

Czy lśnisz tak jasno, aby zamaskować lęk?

A może po to,

aby przypodobać się nocy?


Nie przypominam wspomnienia,

co przekonywało mnie do powrotu.

Nie odchodzę za granicę

światłocienia, aby nie pomylić się

w rozrachunkach sumienia.


Wszystko, co widziałam, jest modlitwą

łzy, błaganiem czasu.

Pustko, przesycona wiatrem

i pierwszym, wiosennym powiewem!

Czy twoje ciało pasuje do duszy?

A może to ten wyklęty tłum

sprawia, że nie wiem,

w którym kierunku kochać?


Nie umiem być tą nostalgią,

jaka przynosi mi ciebie

niemal każdej nocy.

Nie potrafię rozkoszować się

ułomnością lat, przesądnością przyszłości.


Zatrzaskuję powieki; od dziś

nie należę ani do nieba, ani do ziemi.

Pozostanę marzeniem, okrutnie bezpańskim,

boleśnie rzuconym na pożarcie.

Płonę

Płonę, płonę. Płonę i spalam się

niby zeszłoroczne niebo,

niby przetarte w paru miejscach

serce pustelnika.


Wkrótce zostanie po mnie

najwyżej popiół, kilka naiwnych westchnięć,

parę pocieszonych łez.

Moje skrzydła, przetrącone

i złamane, nie uniosą więcej

mojego serca, zwęglonej duszy.


Tym, co mnie pociesza,

jest tęsknota za bezczasem,

za wiecznością, którą mi ktoś wykradł.

Jestem, aby kolidować z tłumem,

poddawać się woli nocy.


Czy to tylko kolejna kartka

z kalendarza, wydarta z piersi teraźniejszości?

Czy to jeszcze jedno uderzenie serca,

o jakim nie zapomnę?


Wypełniam sobą puste naczynie

twoich dłoni. Lubuję się

w przyrzeczeniach, co nie znają

drogi powrotnej.

Wiem, jak boli tchnienie wiatru.

Rozumiem, skąd biorą się

błogosławione chwile, jakich nikt nie słyszy.


Chodź, ukochaj we mnie ten wstyd,

tę rozpustę, o jakich nie mam

odwagi śnić.


Jestem dość blisko, aby uciszyć zmysły,

obłaskawić raj.

To tylko dobrze dobrana puenta,

krańcowa odpowiedź.

Wróg istnienia

Czystość złudzeń, wybrakowanie

przywidzeń. Wszystko dziś ima się

światła, które tu przypadkowo

zostawiłam.


Ciało? A może to serce przewiduje

nawrót nocy? Jesteś przyjacielem

ludzkości, wrogiem istnienia —

czy ukażesz mi los, jakiego jeszcze

nie zdążyłam rozpoznać?


Kwiaty, całe łąki kwiatów kładą się

dziś u moich dłoni, pragną przypodobać

nagim stopom.

Nie jesteś tym samym duchem,

który układał moje łzy w konstelacje.

Nie kojarzysz się

z nieprzespanym zmierzchem,

który zapragnął mnie w sobie rozkochać.


Wybieram się, moja podróży,

mój niezamierzony ciężarze,

za granicę życia.

Przykładam moje myśli do chłodnej szyby,

zliczam piegi na nosie słońca.


Czyja to prawda zawieruszyła się

w tutejszym końcu świata?

A może to apokalipsa jest zwykłą bujdą,

której szukają najliczniejsi?


Pozwól tchnąć w siebie

odrobinę cienia, okruch pocałunku,

co nie pasuje do żadnych ust.

Namaluję ci taki raj, że zapomnisz,

skąd się bierze poranek,

gdzie zaczyna zrozumienie…

Serce zapomnianego

Moje opustoszałe ciało, umoczone

w cytrynowym blasku przyszłości,

nie dokazuje, nie narzuca się

ani nie pyszni.

Moja dusza, sprzedana

po niezbyt uczciwej cenie,

bawi się w niedokończone jutro,

w ból, jakiego nikt się nie spodziewa,

nikt nie oczekuje.


Dlaczego jest w tobie dość samotności,

aby przytulić niebo,

ucałować ziemię?

Trwa wyprzedaż

moich najznamienitszych lęków,

urągliwych strat, jakie wciąż porównuję

do świeżych łez.


Nie mogę tańczyć tak,

aby w moich krokach zalęgła się

muzyka, żeby przeszłość nakarmiła mnie

kamieniem. Przełykam ostatni okruch

goryczy, ostatni miniony rozdział —

jak wiele złości potrzeba,

by wypełnić nią sercem zapomnianego?


Moje życie nie podoba się Bogu;

jestem zbyt uległa, aby wierzyć

w nieznane, ulegać temu, co ciche

i przerośnięte.


Nie mogę uwierzyć w tegoroczny czas.

Nie mogę zaufać godzinom,

które wymsknęły się myślom.

Odszukaj we mnie noc,

w której niewinność stale wierzę.

Śpiew melancholii

Przez długie lata poszukiwałam ciebie

w każdym ziarnku czasu,

w każdym niepotrzebnym spojrzeniu,

w odlocie ptaków do lepszych stron.


Bardzo, bardzo długo

potrzebowałam twojego cienia,

aby otulać się nim niby ramionami,

niby cichym oddechem zbawionego.


Ciężko jest stwierdzić, ile uderzeń serca

potrzebował mój powrót

do minionych marzeń.

Trudno zrozumieć, kto kocha

najwięcej: miniona wieczność

czy zaprzepaszczona tęsknota?


Boli, boli mnie samotność,

którą zostawiłeś na wysypisku serca.

Czy kiedykolwiek przebudzę się

z tego lęku, że nasze uśmiechy

się nie spotkają, że nigdy

nie zobaczymy tej samej strony gwiazd?


Nawet księżyc przyznał się dziś

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 31.26