Pękną lustra
Moje słowa nigdy nie poczują
piękna twoich myśli.
Moje łzy nigdy nie roztrzaskają się
o skałę samotności.
Pozostaniesz dość odległy,
żeby zrozumieć ciszę, która karmi
mój ból po tobie.
Ciasno, ciasno jest duszy w ciele.
Zbyt prędki wiatr, rozwarstwiający
moje pragnienia.
Słyszę zbyt wyraźnie,
jak bezcelowość jutra jątrzy
świeżo przebytą ranę.
Nie, nie jestem tym samym mirażem,
który karmił moje oczy,
senne wargi.
Deszcz, zbyt wiele łez,
aby zaogniła się tęcza, umilkło pojutrze.
Nie, nie ja czuję w ramionach
twój ucieleśniony oddech.
Potęga przyszłości jest niczym
w porównaniu z zarodkiem,
który mi się objawił.
Strach, strach jest wyrwą
w autobiografii. To tylko kości, chińska tortura.
Pozostaniesz moim źródełkiem
wspomnień, w które będę wierzyć,
choć odejdą karawany,
choć pękną wszystkie lustra.
Nie odchodź za daleko
Jesteś, śnię twoją obecność.
Nie obudzi cię bezsenna mgła,
pierwsza pieczęć rosy.
Urosnę, dorosnę jak ta kropla deszczu,
która pragnęła stać się łzą.
Spopielałe usta nie wypowiedzą
nigdy identycznej modlitwy,
przysięgi, za której tarczą się kryję.
Wiem, że pewnego poranka
pęknie ostatnia z gwiazd.
Pęknie, rozpierzchną się atomy.
I cóż zostanie?
Zasnąć najwyżej, wbrew prądom
czarnej rzeki.
Dom. Wzniosłam dla ciebie domek
z kart, trwalszy od ściany z kamienia.
Wiem, że nigdy nie zapomnisz
tej epoki, kiedy karmiłam z ręki
twoje smutki.
Nie odchodź za daleko,
tam zaczyna się podłość wszechświata.
Pustelnio, która rozumiesz
smak mojej melancholii!
Czy warto iść spać, kiedy umykają
kolejne sekundy narodzin?
Czy warto umierać,
skoro życie jest tak cudne?
Lepszy początek
Objawiam się twojej bezcielesnej nocy.
Skreślam podwójną linią
marzenia nie do spełnienia.
Czarnolice cienie dbają skwapliwie
o puszyste futra.
Mój serdeczny wierszu, czy przygotowujesz się
do odlotu, wraz z niespełnionym latem?
Czujesz smak bólu,
podążającego w kierunku światła?
Nie mają okazji
twoje skargi na przeszłość.
Nie liczą się przejaskrawienia,
które śmiem prosić do tańca.
Twój oddech zaplątał mi się we włosy,
doświadczył codzienności uniesień.
Nie ma sensu kochać, aby niebo
spotkało się z ziemią, a życie — ze śmiercią.
Pozwól, pozwól mi poznać
obecność słońca, tak obolałego
po wczorajszym spotkaniu
z innymi gwiazdami.
Księżyc? Księżyc zna własne trajektorie.
Jego krzyk się tutaj nie liczy.
Pozwól, że zapląsam, choć moje łzy
powiewają na wietrze.
Wstanę zbyt prędko, aby wyśnić
lepszy początek.
Tylko nieprzespane życie
Nie lubię, gdy moje koszmarne sny
należą również do ciebie.
Nie lubię, gdy ubierasz się
w moją gwiazdę, którą ukradkiem
oderwałeś od wypłowiałego płaszcza poranka.
Gdzieś niedaleko przemyka
cichy szept przeprosin; czy jesteś tu,
aby ukochać nieznane?
Czy wróciłeś, aby doświadczyć
obecności nieba na tej ziemi?
Proszę, rozkochaj wszystkie moje zmysły.
Zliż słony smak owocu
z mojego serca.
Wezmę w objęcia twój najlepszy obraz
i zrozumiem, kto władał pędzlem,
mieszał farby.
To jest tylko senne spotkanie
obcych sobie słonecznych promieni.
To wyłącznie czas, jaki nie czeka
nawet na siebie.
Zbliża się wieczór, jego początek
ma równe szanse.
Moja wyobraźnia podsuwa
same przekrwione spojrzenia,
spopielały szept prosto z zaryglowanych ust.
Kochany, to tylko
nieprzespane życie.
Śmierć jeszcze tu wróci.
Bez twojego strachu
Do bólu krzykliwe są twoje łzy.
Do szczęścia brak tylko
zakrzywionych serc, rozpostartych palców.
Lituję się nad twoim bezmiarem,
nad tęsknotą, która ucieleśnia powiew.
To nieprawdopodobne, że sny
wciąż mają dość siły, aby się uśmiechać.
Przegrywam z kretesem walkę
z własnym życiem.
Wciąż dopasowuję swą twarz
do twojego uśmiechu.
Skąd we mnie tyle snów,
skoro przede mną tylko jeden wieczór?
Przypatruję się z bliska niebu,
co pęka pod stopami.
Czuję na skórze oddech Boga,
cichą modlitwę niestworzonych.
Czy jestem po to, aby zdrzemnąć się
po raz ostatni? Przysięgam
na własną obojętność, że gubię
w sobie noc, że tracę głos, wzywający
do powrotu, do znajomości z ciszą.
Nie jestem tym kwiatem,
który obierasz z płatków.
Smutno, smutno mi bez twojego strachu!
Mój bezmyślny kres
Cóż, że życie jada mi z ręki.
Cóż, że potęga wszechświata
zderza się z ostatnią iskrą światła
w tym sezonie.
Moje ciało, współczujące
powrotom gwiazd, obraca się
pod prąd wskazówek zegara.
Przyśnij mi się, odziany nieprzypadkowo
w wykradzione spojrzenia,
i poczuj sobą wieczność,
mój bezmyślny kres.
Moje słowa są dowodem,
że gdzieś niedaleko mieszka sobie
owładnięta niebem noc;
że gdzieś nieopodal iskrzy się łza,
wytrącona z dłoni Boga.
Mój smutek domaga się
nawrotu zimy.
Przykre są twoje puste westchnienia,
jeszcze gorsze wieczory, kiedy twój krzyk
jest mi zbyt odległy.
Nie ukrywaj przede mną
bezdzietnych myśli. Nie uciekaj
przed wolnością, przed zwycięstwem,
które karmi się duszą.
Narodziłam się po to, aby śnić.
Napięta skóra
I cóż, że szaleństwo zwraca się do mnie
po imieniu.
Cóż, że nienormalność karmi
prawdą o życiu.
Jestem, aby przespać serdecznie
wędrówkę myśli,
kolejną wyprawę poza granice milczenia.
Wykradłam ci wspomnienie —
wiem, że moje ciało
czasami kończy się o tej samej porze.
Wiem, że istnienie jest dedykowane
komuś innemu.
Ułamki sekund uwierają w skronie.
Godzina, wyparta ze świadomości,
to niewysłowiona wolność,
potęga raju, który do niedawna
był również mój.
Milczę zachłannie, zawzięcie
unikam własnego sumienia.
Przykryj mnie znoszonym dotykiem,
otul pamięcią, tak na zachętę.
Bezdenne połacie serc
karmią mnie znajomym sentymentem.
Od dziś nie należę do nieba, obca jest ziemia.
Przewracam kolejne strony, kilku
boleśnie brakuje.
Nie kochaj mnie na złość,
nie ubieraj w skórę zbyt napiętą,
zbyt alabastrową.
Zbyt blisko
Jestem zbyt blisko, aby pomóc ci
w zrozumieniu jedności serca
i przyszłości.
Jestem zbyt daleko, aby zrozumieć,
w którym momencie przepadło
z kretesem moje zwycięstwo.
Nie, to nie sny prowadzą mnie
za granice światłocienia.
To samo życie koliduje z teraźniejszością,
która — znów poruszona — ucieka
przed moim lękiem,
przed trwaniem w ciszy.
Oglądam z bliska twoją przyszłość;
czy jestem, aby bezczas dopasowywał się
do moich dłoni? Czy jestem,
ażeby bezmyślność przynosiła
same wykwintne złudzenia?
Zdrapuję ze ściany resztkę
zaprzeszłej namiętności, przeglądam się
w lustrze, jakiego nie znam.
Rozbieram się do duszy
z twojego wspomnienia.
Dotykam czule delikatnej
powierzchni serca, aby spokojnie zasnąć
w nieznane.
Zdziczała samotności, pozwól mi
żyć tak, jak ma na to ochotę śmierć.
Przesilenie
Rozpadam się na ścinki pocałunków,
zadanych z rezygnacją.
Zamieniam w niedosyt światła,
w przesilenie wieczności.
Twój lęk, co zalągł się
pod moimi powiekami,
to najwyżej nieczułe przyznanie się do winy,
bezpodstawne wypłynięcie
na głębię.
Wystrojona niby senny koszmar
o poranku, zakochana do bólu
w jasnozielonym niebie — podnoszę z klęczek
jasnowidzącą przeszłość,
ostatni brakujący element cienia.
Oddzielam starannie
niebo od ziemi, życie od śmierci.
Czy to jedność, czy to cudzołóstwo
skrada się do mnie niby ostatni
w tym tygodniu sen?
Znów nie mam dość czasu,
aby doczekać się powrotu do ciała.
Poranki, jak zwykle nienagannie
nieprzespane, czerpią łzy
zza krawędzi świata.
A może to los rozpada się
na niedokończone myśli?
Zostawiam ślady u wejścia do pustelni.
Zostawiam ból, aby ta planeta była
także moja.
Obliczenia czasu
Niedorzeczność wzruszeń,
łatwopalność myśli przeznaczonych
do rozbiórki.
Ciało zbyt nikłe, aby warto było
za nim tęsknić.
Cicho, cichutko jest dziś
w moim sercu. Duszo, czy wciąż
tam jesteś? Pragnienie zwinęło się
w kłębek i udaje, że nie żyje.
Licho wzięło jutrzejsze marzenia,
sen odszedł w nieznane.
Rozlega się przede mną nieznana noc,
jeszcze gorszy poranek.
Pocałuj na powitanie
moją ostatnią łzę. Przytul, przytul
boleśnie ciało, tak niecnie
niewykorzystane,
zadedykowane nieznajomemu.
Przeciskam się przez przerwy
w życiorysie, zarysowuję przekaz,
którego nikt nie pamięta.
Lekkostrawność milczenia,
głuchoniema prawda wydana
na łaskę kłamstwa;
czy samotność kocha nas zbyt zajadle?
Czy jesteśmy tu po to, aby iść wstecz,
wbrew obliczeniom czasu?
Ciepły blask
Miałkość twojego spojrzenia.
Nienasycenie świateł, kolidujących
z cierniem niebieskiej róży.
Czy to serce, czy to lęk
wypełnia dziś moją pierś?
A może to cegła, która spadła
na głowę?
Ból, całe sterty smutku kołyszą się
u wejścia do czyśćca.
Zapraszamy wciąż o tej samej porze.
Ryzykuję, zapalając
kolejnego papierosa.
Objawia mi się twoja jawa,
twoja przysięga, że los musi czasem
brnąć pod prąd. Obawiam się,
że sumienie zagnieździło się
we mnie niby ziarenko
w klepsydrze.
Dręczy mnie strach, że całuję
nadaremno twoje niebo.
Moje stopy wciąż szukają natchnienia
do kolejnego kroku.
Czy wydmuszka, co została
po wspomnieniach, pęknie, gdy spotka się
z wiekopomnością chwili?
Nie, ja nie kocham na siłę.
Ja kocham na złość pamięci,
wbrew tęsknocie.
Śnij, mój przyjacielu, niech księżyc
otuli cię swym ciepłym blaskiem…
Warto oddychać
Nienasycone są moje skargi
na przesyt cienia. Nienakarmione winy,
do jakich się nie przyznaję.
Kropla za kroplą, suną w górę
moje przekrwione łzy. Idę, kroczę
pomaleńku wraz z poszumem świata,
kąpię się w blasku twoich źrenic.
Miłość… Czy to uczucie
można określić chwałą?
Czy sumienie jest w stanie nakreślić
nową, świeżą trajektorię dla słów?
Moja tęsknota pasuje idealnie
do twoich ust. Wstyd,
moja czystość koliduje z cieniami
pod oczami.
Cierniste są spotkania naszych ciał,
bardziej pochopne niż wędrówki
w dół tej ulicy.
Jestem tu na siłę? A może po to,
aby pokazać ci, jak warto oddychać?
Moje serce bije tak wytrwale…
Czy to cisza, czy to krzyk
przynależy do moich łez?
Nie, nie chcę więcej słyszeć
poszumu gwiazd. Nie chcę kochać się
w słońcu, bo należy również do ciebie.
Cierpię znów, tak dla przykładu,
jak nie należy śnić. Modne słowa
nie odnajdują się w mojej kolekcji.
Kto nie kocha światła
Moje słowo już nigdy więcej
nie nadepnie na twoje sumienie.
Myśl, pokrętna i dwuznaczna,
nie napotka ciszy,
która ją chętnie obłaskawi.
Zbliżam się starannie
w stronę słońca, szukam tam radości
i pierwszego uśmiechu.
Czasie, poczęty nie w porę!
Czy spijasz zachłannie moje łzy?
Czy lubujesz się w kłamstwie,
które pada z serca?
Rodzi się we mnie moc.
Rodzi się strach przed tym,
co nieuniknione i pobliskie.
Lęk, całe połacie niepewności —
czy to tylko kolejna zdarta płyta,
jeszcze jedna skarga na przyszłość?
Budzę się skwapliwie
każdego wieczora, aby śnić
o twojej twarzy, o zapomnianym,
zaginionym ciele.
Czy przypominasz
tego samego człowieka,
który niósł za mną garb ziemi?
A może jesteś kimś, kto nie kocha
światła, nie uznaje życia?
Pozostała mi tylko świadomość,
że myśli nie pasują do mojej głowy,
a wieczność — do samotności.
Odziana w odległość
Tak, to wszystko jest najwyżej
powodem do nadziei.
Wszystko przypomina lęk,
jakiego się wyrzekam.
Samotny wędrowcu, dlaczego
twoje łzy lśnią tak jasno?
Dlaczego smutek nie zgadza się
z tym światem?
Moje niebo stanowi zbawienie
dla poszukujących.
Moje piekło jest przekleństwem dla tych,
co nie zasłużyli.
Oddech za oddechem, umykają
ze mnie ostatnie spojrzenia
prosto w twarz bezdomnego.
Czy naleciałości po świetle
są wskazówką, jak potulnie śnić?
Ciało do ciała, rozpoczyna się
kolejna mantra, co nie da cienia,
nie przyniesie wieczności.
Moje serce znów utkwiło
na krawędzi, przegląda się w przepaści,
jaka je zaprasza.
W przeciwnym kierunku
mkną bezimienne smutki,
oddalają się trajektorie tęsknot.
Nie chcę być kochana
przez ciało, które nigdy nie należało
do mnie. Zamieniam się we wstyd,
w pustkę odzianą w odległość.
Piedestały namiętności
Kilka sennych, powolnych wzruszeń.
Garść głodnego nieba, kęs
soczystej ziemi.
Czy to, co ułomne i bezrozumne,
jest najwyżej nienapoczętym istnieniem
prosto w czas?
Spokój, błogi spokój ogarnia
skronie, osiada na sercu.
Czy moje imię jest skargą na to,
co niedokończone i przesądzone?
Może sen, co się nigdy nie skończy,
poda mi na tacy parę zmęczonych chwil?
Grafomania, grafomania,
krzyczą prorocy,
stwierdzają sędziowie.
A może to tylko brakujący element
tego świata? Może nienadane imię,
zbyt gwałtowna nawałnica?
Jestem zakochana
w twojej obojętności. Dwie kromki
zapału wystarczą, żeby przeobraził się
we mnie świt, czas odwrócił
o sto osiemdziesiąt stopni.
Miłość? Miłość znów je mi z ręki,
kocha się w jesieni,
w jej słodkiej melancholii.
Upojnie pachnie twoja obecność —
czy to pomarańcza z dodatkiem cynamonu?
Zależy mi na twoim śnie.
Zależy na smutku, który pokonuje
rzesze łez, piedestały namiętności.
Pozostanę marzeniem
Kilka naiwnych ułamków wieczności.
Parę westchnień, co wcale
nie zwiastują namiętności.
Oj, samotna, zaginiona gwiazdko!
Czy lśnisz tak jasno, aby zamaskować lęk?
A może po to,
aby przypodobać się nocy?
Nie przypominam wspomnienia,
co przekonywało mnie do powrotu.
Nie odchodzę za granicę
światłocienia, aby nie pomylić się
w rozrachunkach sumienia.
Wszystko, co widziałam, jest modlitwą
łzy, błaganiem czasu.
Pustko, przesycona wiatrem
i pierwszym, wiosennym powiewem!
Czy twoje ciało pasuje do duszy?
A może to ten wyklęty tłum
sprawia, że nie wiem,
w którym kierunku kochać?
Nie umiem być tą nostalgią,
jaka przynosi mi ciebie
niemal każdej nocy.
Nie potrafię rozkoszować się
ułomnością lat, przesądnością przyszłości.
Zatrzaskuję powieki; od dziś
nie należę ani do nieba, ani do ziemi.
Pozostanę marzeniem, okrutnie bezpańskim,
boleśnie rzuconym na pożarcie.
Płonę
Płonę, płonę. Płonę i spalam się
niby zeszłoroczne niebo,
niby przetarte w paru miejscach
serce pustelnika.
Wkrótce zostanie po mnie
najwyżej popiół, kilka naiwnych westchnięć,
parę pocieszonych łez.
Moje skrzydła, przetrącone
i złamane, nie uniosą więcej
mojego serca, zwęglonej duszy.
Tym, co mnie pociesza,
jest tęsknota za bezczasem,
za wiecznością, którą mi ktoś wykradł.
Jestem, aby kolidować z tłumem,
poddawać się woli nocy.
Czy to tylko kolejna kartka
z kalendarza, wydarta z piersi teraźniejszości?
Czy to jeszcze jedno uderzenie serca,
o jakim nie zapomnę?
Wypełniam sobą puste naczynie
twoich dłoni. Lubuję się
w przyrzeczeniach, co nie znają
drogi powrotnej.
Wiem, jak boli tchnienie wiatru.
Rozumiem, skąd biorą się
błogosławione chwile, jakich nikt nie słyszy.
Chodź, ukochaj we mnie ten wstyd,
tę rozpustę, o jakich nie mam
odwagi śnić.
Jestem dość blisko, aby uciszyć zmysły,
obłaskawić raj.
To tylko dobrze dobrana puenta,
krańcowa odpowiedź.
Wróg istnienia
Czystość złudzeń, wybrakowanie
przywidzeń. Wszystko dziś ima się
światła, które tu przypadkowo
zostawiłam.
Ciało? A może to serce przewiduje
nawrót nocy? Jesteś przyjacielem
ludzkości, wrogiem istnienia —
czy ukażesz mi los, jakiego jeszcze
nie zdążyłam rozpoznać?
Kwiaty, całe łąki kwiatów kładą się
dziś u moich dłoni, pragną przypodobać
nagim stopom.
Nie jesteś tym samym duchem,
który układał moje łzy w konstelacje.
Nie kojarzysz się
z nieprzespanym zmierzchem,
który zapragnął mnie w sobie rozkochać.
Wybieram się, moja podróży,
mój niezamierzony ciężarze,
za granicę życia.
Przykładam moje myśli do chłodnej szyby,
zliczam piegi na nosie słońca.
Czyja to prawda zawieruszyła się
w tutejszym końcu świata?
A może to apokalipsa jest zwykłą bujdą,
której szukają najliczniejsi?
Pozwól tchnąć w siebie
odrobinę cienia, okruch pocałunku,
co nie pasuje do żadnych ust.
Namaluję ci taki raj, że zapomnisz,
skąd się bierze poranek,
gdzie zaczyna zrozumienie…
Serce zapomnianego
Moje opustoszałe ciało, umoczone
w cytrynowym blasku przyszłości,
nie dokazuje, nie narzuca się
ani nie pyszni.
Moja dusza, sprzedana
po niezbyt uczciwej cenie,
bawi się w niedokończone jutro,
w ból, jakiego nikt się nie spodziewa,
nikt nie oczekuje.
Dlaczego jest w tobie dość samotności,
aby przytulić niebo,
ucałować ziemię?
Trwa wyprzedaż
moich najznamienitszych lęków,
urągliwych strat, jakie wciąż porównuję
do świeżych łez.
Nie mogę tańczyć tak,
aby w moich krokach zalęgła się
muzyka, żeby przeszłość nakarmiła mnie
kamieniem. Przełykam ostatni okruch
goryczy, ostatni miniony rozdział —
jak wiele złości potrzeba,
by wypełnić nią sercem zapomnianego?
Moje życie nie podoba się Bogu;
jestem zbyt uległa, aby wierzyć
w nieznane, ulegać temu, co ciche
i przerośnięte.
Nie mogę uwierzyć w tegoroczny czas.
Nie mogę zaufać godzinom,
które wymsknęły się myślom.
Odszukaj we mnie noc,
w której niewinność stale wierzę.
Śpiew melancholii
Przez długie lata poszukiwałam ciebie
w każdym ziarnku czasu,
w każdym niepotrzebnym spojrzeniu,
w odlocie ptaków do lepszych stron.
Bardzo, bardzo długo
potrzebowałam twojego cienia,
aby otulać się nim niby ramionami,
niby cichym oddechem zbawionego.
Ciężko jest stwierdzić, ile uderzeń serca
potrzebował mój powrót
do minionych marzeń.
Trudno zrozumieć, kto kocha
najwięcej: miniona wieczność
czy zaprzepaszczona tęsknota?
Boli, boli mnie samotność,
którą zostawiłeś na wysypisku serca.
Czy kiedykolwiek przebudzę się
z tego lęku, że nasze uśmiechy
się nie spotkają, że nigdy
nie zobaczymy tej samej strony gwiazd?
Nawet księżyc przyznał się dziś