E-book
2.94
Otchłań

Bezpłatny fragment - Otchłań


Objętość:
189 str.
ISBN:
978-83-8221-454-3

Część II
Otchłań

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

Kontakt: bookbonk@gmail.com

I. Nowy ląd

Szczęśliwie pokonujemy drogę morską przez wewnętrzne morze kontynentu Pendorum. W pobliżu brzegu opuszczamy z okrętu łódź i nasza siódemka płynie prosto w kierunku nieznanego nam lądu Otchłani.

Wyskakuję do wody w momencie, gdy ta sięga mi do kolan. Czuję zimno oraz wilgoć, które wespół z nowym otoczeniem działają na mnie niezwykle ożywczo.

Jest wczesny ranek i w chłodnym powietrzu unosi się dość gęsta mgła, przez co trudno jest dostrzec szczegóły jawiącego się przed nami otoczenia. Idziemy blisko siebie niezorganizowaną grupą i rozglądamy się z uwagą na boki. Po opuszczeniu kamienistej plaży wkraczamy na skąpą, wilgotną łąkę z pożółkłą, przegniłą trawą. Dalej towarzyszą nam już kolczaste zarośla i pojawiają się pierwsze ogołocone z listowia drzewa.

Początkowa cisza wkrótce przerywana jest przez donośny rechot żab, a wtóruje im krzykliwe krakanie ptaków. Gdzieś z oddali dobywa się także potępieńczy skowyt trudnej do określenia istoty, być może w ogóle nam nieznanej.

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami podejmujemy starania, aby nieustannie podążać na północ, zmierzając przez całą Otchłań aż do Srebrzystych Gór, z których można zejść do księstwa Razzinal. Choć posiadamy również alternatywę, czyli marsz w poprzek Otchłani do kolejnego akwenu wodnego i ponowne przechwycenie statku. Za jego pomocą moglibyśmy wypłynąć na szeroki Światowy Ocean. Przed nami stanęłaby wówczas niezliczona ilość dróg, z których jedna prowadziłaby nawet do niewielkiej wyspy, jaką był niegdyś mój pierwotny dom.

Ostatecznie mamy więc dwa kierunki podróży. Ja natomiast, po niespodziewanym obwołaniu mnie przywódczynią wyprawy, jestem niezwykle rada z tego powodu, że już na początku udaje się nam uniknąć ostrych sporów. Choć wiem, że w tak zróżnicowanej grupie długotrwała i całkowita jednomyślność będzie praktycznie niemożliwa. Jednak, aby w ogóle utrzymać nas razem, muszę pamiętać, by brać pod uwagę głos każdego z moich przyjaciół. Natomiast wytyczane kroki powinny być wypadkową wskazywanych rozwiązań. Bowiem jak wspominał Etos: „w jedności mądrość, siła i ostateczne zwycięstwo”.

— Na walecznego Gragezona! Toż to xeratoks!

Z rozmyślań wyrywa mnie rozpaczliwy głos Ravela. I nagle dostrzegam, jak z gęstej mgły wyskakuje znane mi monstrum tym razem w kolorze czystego srebra. Rzuca się zajadle na mężczyznę z chanatu Precis, a ten w ostatniej chwili uratowany zostaje przez Exona. Uderza on mieczem w masywny łeb bestii, pozostawiając krwawą pręgę, a przede wszystkim ściąga na siebie uwagę potwora. I zaraz wojownik z Saladior sam musi czynić sprawne uniki przed wystrzeliwanym w niego jęzorem.

Osobiście pragnęłabym krzyczeć, aby ostrzec pozostałych przed niespodziewanym atakiem xeratoksa ogonem. Lecz taka sposobność mnie, niemowie, nie jest dana. Dlatego tylko rozpaczliwie oglądam, jak Gabu otrzymuje wspomnianą częścią ciała potężne uderzenie, ale na swoje szczęście jedynie w swój niezwykle masywny tyłek. Zaskoczony grubas po ciosie nawet nie rusza się z miejsca, natomiast pozostała część uzbrojonej drużyny już otacza xeratoksa.

Viria raz za razem wyrzuca ze swego gardła wojenne okrzyki i uderza ostentacyjnie toporem o tarczę. Kalilla podskakuje zwinnie do bestii i pierwszym wypadem niemal przeszywa jej oko grotem włóczni. Z kolei Ravel również odzyskuje zimną krew i zarzuca sieć na głowę potwora. Ten czyni unik, a osaczony miota się chwilę w miejscu, aż gwałtownie się wycofuje i na powrót ginie w gęstej mgle.

Wszyscy obecni zastygają w pozycjach bojowych gotowi zarówno do obrony, jak i ataku, a w przestrzeni cały czas rozchodzi się złowrogi warkot bestii. Lecz nieoczekiwanie odczytuję w brzmieniu jej głosu coś nietypowego. Bynajmniej nie jest to znany mi z aren Terraticos zew krwi. Odbieram żałosne wołanie niczym o pomoc.

Ostrożnie wychodzę przed wszystkich i daję znak ręką, aby cofnęli się o krok. Z pewnym wahaniem, ale to czynią, gdy ponawiam zdecydowanie gest. I raptem wyskakuje na mnie xeratoks z rozwartą paszczą. Gwałtownie się cofam, a on niespodziewanie zastyga tuż przede mną, by następnie wydobyć ze swej gardzieli straszliwie żałosny jęk.

I wtedy to dostrzegam. Jedną z jego czterech łap, zakończonych szponiastymi pazurami, oplatają zębate wnyki na łańcuchu, raniąc dotkliwie przednią kończynę. Wskazuję na nią ręką pozostałym, a oni, jak jeden mąż rozluźniają szyk bojowy. Wpatrujemy się dłuższy czas bez słowa w szamoczące się monstrum, to kulące z bólu aż Exon zdecydowanie oznajmia:

— Zabijmy to coś.

— Zgadzam się — przyznaje Kalilla. Na co agresywnie reaguje Ravel:

— Zdawało mi się, że to Anrea tu dowodzi, zatem?!

— Właśnie! — Viria staje po jego stronie. Nastaje dłuższa chwila ciszy przerywana jedyni skowytami xeratoksa, aż kładąc zachowawczo dłoń na torsie swego partnera, głos ponownie zabiera Kalilla:

— Przewodzi nami Anrea, to prawda, niech więc ona podejmie decyzję. Zabijamy potwora czy też ruszamy dalej.

W odpowiedzi kręcę przecząco głową, bowiem nie zadowala mnie żadne z proponowanych rozwiązań. Jednocześnie nie mam w sobie dość odwagi ani uporu, żeby forsować własne, ukryte zamierzenie, dlatego gestykuluję:

— „Oddalmy się, rozbijmy obóz i przeczekajmy mgłę. Poruszanie się w małej widoczności jest niebezpieczne”.

Wszyscy wbijają wzrok w Kalillę, aby przetłumaczyła moje gesty. Ona jednak tylko lekceważąco oznajmia:

— Mamy stąd odejść jak tchórze.

Na te słowa krzywię się na twarzy i przybieram kwaśną minę. Przecież nie to chciałam przekazać. I wtedy pomoc przychodzi zupełnie z nieoczekiwanej strony. Głos zabiera Adora i z całą dokładnością przekłada na głos mój przekaz, po czym skromnie dodaje:

— Mój brat był… Jest niemową. Znam bardzo dobrze język gestów i mogę tłumaczyć wolę Anrei.

Kalilla mierzy krytycznie pyzatą dziewczynę wzrokiem i rezolutnie do niej oznajmia:

— Zatem to ty bądź ustami naszej… przywódczyni, ja o to nie zabiegam. — Obejmuje Exona i razem ruszają przodem. Viria z Ravelem kłaniają się z uznaniem Adorze i stanowią drugą parę. Natomiast ja, już uspokojona, zwracam się gestami troskliwie do Gabu:

— „Dasz radę iść”? — Spoglądam na jego masywny tyłek.

Adora tłumaczy mój przekaz na głośno wypowiadane słowa, a wtedy słyszę męską, nieco strapioną odpowiedź:

— Iść raczej mogę… Ale nie wiem, kiedy znowu usiądę… — Grubas masuje się po obolałych pośladkch, a zaraz głaska go po nich Adora i razem stanowią trzecią parę znikającą we mgle.

Sama, chociaż podobno dowodzę, idę ostatnia. I czuję się całkiem dobrze, zabezpieczając tyły naszej drużyny, w tym tyłek Gabu. O przód naszej kolumny jestem spokojna. Exon oraz Kalilla powinni sobie poradzić w razie niebezpieczeństwa. Bardziej martwiłabym się o ich kolejną sprzeczkę z Ravelem i Virią.

Tymczasem wkrótce docieramy na wilgotną polanę i tutaj nasza mała kolumna się zatrzymuje. Wyjmujemy z toreb przy pasach pożywienie i każdy zasiada w preferowanym przez siebie towarzystwie, aby się spokojnie posilić. Jedząc, czekamy aż słońce oraz wiatr wraz z późniejszą porą dnia rozgonią poranną mgłę.

Osobiście kończę posiłek pierwsza i przekazuję Adorze, że idę zbadać najbliższą okolicę. Tak oto oddalam się od skromnego obozowiska i ukradkiem powracam tam, gdzie od pewnego czasu ciągnie mnie ze wszystkich sił.

Przypominam sobie, jak przybyłam na kontynent Pendorum w kajdanach krępujących me ręce i nogi. Pamiętam też dokładnie moje późniejsze zniewolenie i zabijanie na rozkaz. Teraz z kolei, mając w pamięci tamten stan, żywię gorące przeświadczenie, że nikt nie powinien być niewolnikiem. Dlatego idę prosto do uwięzionego xeratoksa, żeby zanieść mu wolność. Będzie nią przecięcie okowów bestii albo jej śmierć.

Naraz, tuż przed sobą, we mgle, słyszę złowrogi warkot i na ten dźwięk uzbrajam się w dwa miecze. Czynię jeszcze ostrożny krok naprzód i oto jest, spętany xeratoks. Spoglądam w jego czerwone, demoniczne ślepia, starając się zaszczepić w nim ufność. Lecz wiem, że samo spojrzenie nie wystarczy. Dlatego powoli chowam miecze do pochew przy pasie i okazuję puste, bezbronne dłonie. Potwór wodzi po mnie wzrokiem, jakby starając się zrozumieć, co takiego czynię i co zamierzam. Ja zaś z wolna do niego podchodzę. Już wręcz czuję na ciele jego gorący oddech z rozwartej gardzieli, gdzie widnieje tak duża ilość zębów, jakiej nie potrafię zliczyć.

Zastygam dłuższy czas w miejscu i daję bestii oswoić się z moją obecnością, mym wyglądem oraz zapachem. Następnie próbuję bez strachu wyciągnąć przed siebie dłoń i dotknąć xeratoksa, nawiązać z nim więź.

Gdy wtem monstrum wystrzeliwuje ku mnie swój niebotycznie długi jęzor. Zawija mi się on kilka razy wokół szyi, oplatając ją mocno i coraz bardziej się zaciska. I zaraz braknie mi tchu. Odruchowo chwytam za rękojeści mieczy, ale jestem na bezdechu i kompletnie bez sił. Obraz przed moimi oczyma staje się zamazany i odnoszę wrażenie, jakby srebrzystego xeratoksa pochłaniała mętna mgła. Wraz z tym zjawiskiem rozmyty staje się dla mnie cały świat. Uginają się pode mną nogi i padam na kolana. Próbuję jeszcze rozpaczliwie wyciągnąć przed siebie rozczapierzone dłonie, lecz moja świadomość w jednym momencie znika.

Budzę się po nie wiem jak długim czasie. W pierwszym momencie chwytam się za bolące gardło i niespodziewanie uderzam dłonią o metal. Zaskoczona zauważam przy swojej szyi połyskującą klingę miecza. Wiodę wzrokiem po ostrzu aż do rękojeści i oglądam jej właściciela. Jest nim Exon. Zaraz z boku dostrzegam Kalillę, która wyciera w szmatkę krew z grotu swojej włóczni. Zaś na widok broni swego partnera przy moim gardle kobieta z księstwa Razzinal łapie go zdecydowanie za ramię i ostro oświadcza:

— Rozmawialiśmy o tym, to nie jest sposób.

Na te słowa mężczyzna zabiera swoje ostrze i chłodno do mnie przemawia:

— Nie zamierzałem cię skrzywdzić ani przestraszyć, a jedynie ocucić. Prawdziwa gladiatrix potrafi wyczuć niebezpieczeństwo i zmobilizować wszystkie siły nawet we śnie, by się przebudzić.

Kiwam z lekka głową na zgodę i oszołomiona siadam ze skrzyżowanymi nogami, ciągle masując obolałą szyję. W pobliżu dostrzegam odcięty język xeratoksa, zaś nieco dalej jego samego z wyłupionymi oczyma i mocno okaleczoną głową, a przede wszystkim martwego.

Patrzę tak na zwłoki potwora, gdzie satysfakcja z jego śmierci miesza się we mnie ze smutkiem. Z kolei Kalilla, jakby odczytując moje odczucia, matczynym głosem oświadcza:

— Bestia, którą chciałaś uwolnić to nie pies, który będzie ci za to wdzięczny, czy rumak, którego będziesz mogła oswoić i dosiąść. Znajdujemy się w Otchłani, a ta rządzi się własnymi prawami. I wierz mi, nie uświadczysz tu dobroci czy bezinteresowności, nie licz też na okazywanie honoru. To przeklęte miejsce i wszystkie zamieszkujące tu istoty noszą znamiona przekleństwa. Skalane są one pierworodnym grzechem mitycznej Anrei. Pamiętaj o tym.

— „Chciałam go tylko uwolnić, aby był wolny, jak my” — gestykuluję, czyniąc to dość bezradnie.

— Od razu się tego domyśliliśmy — stwierdza Kalilla. — Dlatego po twoim zniknięciu podążyliśmy za tobą i tylko dlatego ciągle żyjesz. Natomiast xeratoksa i tak nie dałoby się uwolnić.

— „Rozumiem i… dziękuję”.

— Chodźmy już do reszty — oświadcza Exon. — Pozostawiliśmy najsłabszych z nas bez należytej obstawy. Nie powinniśmy się więcej rozdzielać. W Otchłani za wszelką cenę musimy trzymać się razem. Siedem osób może ma jakieś szanse, ale pojedynczo czy w parach nikt nie będzie w stanie tu dłużej przetrwać.

— „Zatem ruszajmy” — przyznaję wojownikowi słuszną rację. Spoglądam jeszcze na martwego xeratoksa, po czym przenoszę wzrok na Kalillę oraz Exona i wspominam sentencję Etosa: „pewnego przyjaciela poznasz w sytuacji niepewnej”.

Tak, ta para osób właśnie zdaje egzamin lojalności wobec mojej osoby. Gdyby rzeczywiście posiadali względem mnie nieczyste intencje, nie narażaliby swego życia w starciu z krwiożerczą bestią i już bym nie istniała. Muszę być im za to wdzięczna i o tym pamiętać.

Wkrótce taszczymy ze sobą pokaźnych rozmiarów udziec z xeratoksa przewidziany na dodatkową strawę i powracamy wspólnie na polanę do reszty grupy. Lecz tutaj czeka nas niespodzianka. Oto napotykamy oddział obcych ludzi z tatuażami na twarzach oraz w grubych futrach. Moje skojarzenie ich z barbarzyńcami, z którymi niegdyś walczyłam na arenie, jest natychmiastowe. A w parze z tym spostrzeżeniem idzie wyciągnięta strzała z kołczanu i zdjęty z pleców łuk.

Jednak Exon kładzie mi zdecydowanie dłoń na ramieniu, sugerując, abym się wstrzymała. Spoglądamy razem na Kalillę, która z podobnymi ludźmi miła już do czynienia w swej krainie. Ona zaś czyni do nas uspokajający gest ręką i rusza przodem nieuzbrojona. Z jej partnerem idziemy krok w krok za nią i kiedy docieramy do naszych oraz obcych ludzi, jesteśmy świadkami nawiązującej się rozmowy:

— Pozdrawiam waleczny lud Srebrzystych Gór — oświadcza z powagą Kalilla i czyni lekki skłon głową.

— Pochodzisz z Razzinal, jasnowłosa? — pytanie zadaje przybysz, który wychodzi przed szereg kilkunastu pozostałych. Jest bardziej rosły od swoich kompanów. Zza ramienia widać mu wystającą rękojeść przewieszonego przez plecy długiego miecza, a po bokach, za pasem, ma dwa toporki. Ponadto jego twarz naznaczona jest granatowymi malunkami. Podobnie ufarbowane są jego długie włosy, a także wąsy i broda. Na czole zaś ma wytatuowany czarny krzyż.

— Tak, pochodzę z księstwa — przyznaje z kolei Kalilla i kontynuuje: — Ani was, ani nas nie powinno tutaj być. To drugi kraniec Otchłani względem Srebrzystych Gór. Ale skoro tutaj zawędrowaliście, proponuję, abyśmy wspólnie sobie pomogli, a nie skoczyli do oczu. — Wskazuje Viri oraz Ravelowi, aby zdjęli dłonie z rękojeści swej broni. Oni czynią to z pewnym oporem, a wtedy przemawiający uprzednio barbarzyńca, również uspokaja swoich ludzi. Następnie się przedstawia:

— Me imię to Gront z klanu Mroźnej Rzeki. A wy… widzę, że macie coś, co należy do nas. — Spogląda na znajdujący się w pobliżu udziec xeratoksa.

— Jestem Kalilla z Liliowej Doliny i sama zabiłam wskazaną bestię, więc należy ona do mnie — oświadcza zdecydowanie kobieta, a wobec naraz srogiej twarzy barbarzyńcy, pojednawczym głosem dodaje: — Ale mięsa xeratoksa i tak mamy aż nadto. I w tej odległej krainie pragniemy się nim z wami podzielić.

Na te słowa oblicze Gronta nieco pogodnieje. Patrzy łapczywie na Kalillę z góry na dół i z przekąsem chrypi:

— Tylko mięsem potwora się podzielicie, hę? — Przenosi łakomy wzrok na Virię. Nie mija chwila, a Ravel oraz Exon występują zdecydowanie naprzód. Wobec czego przywódca barbarzyńców uderza gwałtownie dłońmi w swoje uda i rubasznie oznajmia: — Ha! Te wasze cnotliwe zwyczaje rodem z serca Pendorum! Rozumiem, rozumiem! Kobiety są zajęte! Ale gdyby zmieniły zdanie… — zawiesza głos, po czym wyzywająco dodaje: — i zapragnęły prawdziwych mężczyzn! To jesteśmy na posterunku! Gotowi! — Cofa się o krok i kładzie dłonie na drewnianych trzonkach swoich toporków, prowokując Ravela oraz Exona do walki.

Atmosfera na powrót robi się napięta i w tym momencie sama wkraczam do akcji. Przecież to mi powierzono przywództwo, a skoro tak, muszę zareagować. Staję pomiędzy dwiema grupami i zdecydowanie gestykuluję do Gronta:

— „Upieczmy mięso i świętujmy w pokoju naszą nową znajomość. Została przelana krew xeratoksa, a nasza krew niech pozostanie w żyłach, gdzie jej miejsce. Tak mówię ja, Anrea” — kończę, uderzając się pięścią w pierś.

Po mimice twarzy obcego przywódcy widzę, że w pierwszej chwili zamierza wyśmiać moje słowa. Lecz zaraz skupia wzrok na mym wytatuowanym udzie i poważnieje. Drapie się on po zarośniętej brodzie i w zamyśleniu powtarza:

— Anrea…

— „Tak”.

Powoli podchodzi do mnie i niezwykle surowo spogląda w oczy. Aż zupełnie jakby nie mógł wytrzymać mojego spojrzenia, raptownie potrząsa głową i odwraca się do swoich ludzi. Unosi wysoko ramiona i naraz padają jego gromko wykrzyczane słowa:

— Powitajcie zatem swoich nowych przyjaciół, kamraci! Oto dziś będziemy świętować, nie zabijać! Zjemy mięso xeratoksa, pieczętując nowy sojusz! Za klan Mroźnej Rzeki! Za jego przyszłego przewodnika! Za mnie i za was, moi kamraci! Ha!

Niebawem wspólnie układamy pokaźny stos gałęzi i pieczemy udziec xeratoksa na rożnie. Z jednej jego strony zasiadają moi przyjaciele, a z drugiej wojownicy Gronta. On sam nalega, abym zajęła miejsce na skraju swojej grupy i kiedy to czynię, przysiada się do mnie. Okazuje się, że doskonale zna język gestów i wyjawia mi przyczynę, dla której zawitał w te okolice oraz jakie plany wiąże obecnie z moją osobą.

Ponoć jest on jednym z trzech synów starego wodza, który umiera. Aby wyznaczyć następcę, wódz wysłał swoich potomków, z ich zaufanymi wojownikami, na drugi kres Otchłani, żeby się wykazali. To jest zgładzili się nawzajem i po władzę nad klanem powrócił tylko jeden z nich. Gront dumnie oświadcza, że własnoręcznie zabił już swego pierwszego, młodszego brata, ale drugi ciągle mu się wymyka. Zaś zabity przez nas xeratoks był pułapką na Otcha, jego żyjącego, starszego brata. Potwór miał go zwabić do siebie swym wyciem i obietnicą smakowitego mięsa, a potem zgładzić lub chociaż zranić. Teraz natomiast bestia za naszą sprawą nie żyje, a Gront składa mi bezpośrednią propozycję:

— Mój starszy brat ufortyfikował się na pobliskim wzgórzu i czeka tam na mnie w nadziei, że sam się wystawię. Ale ja nie mam zamiaru pchać się w pułapkę. Ty z kolei, jako kobieta, możesz się do niego zbliżyć. Znam mego brata, on bardzo cierpi, będąc dłuższy czas bez kobiet… Oj cierpi… — Przygląda mi się lubieżnie. — Więc kiedy dopuści cię do siebie, wówczas go zabij. To wszystko, a w zamian poprzysięgam ci na klątwę krwi mego rodu, że doprowadzę waszą grupę całą i zdrową do samego księstwa Razzinal. Postanowione?

Nie zastanawiam się długo nad przedstawioną ofertą. Życie jakiegoś barbarzyńcy z zamian za istnienie moich przyjaciół? Odpowiedź jest oczywista i jednoznaczna zarazem. Jednak czy mogę zaufać Grontowi, że wywiąże się z danej obietnicy? Tego nie wiem, ale tak, chcę zawrzeć ten pakt, widząc jego rozliczne korzyści.

— „Mamy umowę” — gestykuluję. Na co Gront szczerzy się szeroko i klepie mnie mocno po plecach. Następnie odkrawa nożem kawał ociekającego tłuszczem mięsiwa z xeratoksa i ofiarowuje mojej osobie.

Na chwilę koncentruje on uwagę na moim tatuażu na udzie. Poważnieje i kręci, jakby z niedowierzaniem głową. Ale zaraz znowu zakwita wyśmienitym nastrojem i gromko zwraca się do swoich kompanów, po czym wszyscy intonują gardłowym głosem jakąś nieznaną mi pieśń. Czynią to niezrozumiałym dla mnie językiem, choć jedno słowo jestem w stanie wyłowić z tej pieśni, a brzmi ono — Anrea.

Po skończonej uczcie powoli zapada już zmierzch. A zanim Gront żegna się z nami, proponuje mi, abym spędziła z nim upojną noc, za którą obiecuje mi obfite dary i wielką rozkosz. Zdecydowanie odmawiam, przez co na chwilę wzbudzam w nim gniew. Jednak na szczęście tylko przez chwilę. Spogląda on jeszcze jakiś czas po kobietach w naszym obozie, aż w końcu stwierdza, że najważniejsze to abym wykonała naszą umowę i uśmierciła jego brata. A wtedy będzie miał kobiety, dziesiątki kobiet. Po tym oświadczeniu odchodzi.

Sprawy wydają się więc przybierać pomyślny obrót. Nadarza się bowiem okazja na pozyskanie silnych sojuszników. Choć jak się szybko okazuje, nikt z grupy nie podziela mego optymizmu. Nawet więcej, moi przyjaciele się ode mnie odsuwają, stroniąc ode mnie. Słyszę z ich ust, że układy z istotami z Otchłani nigdy nie kończą się dobrze i to droga jedynie do jeszcze większych kłopotów. Gdy zaś pytam, co wobec tego powinniśmy teraz zrobić, dowiaduję się, że skoro zawarłam już pakt, to za późno na odwrót. Jednakże jakiekolwiek złe konsekwencje tego ruchu spadną bezpośrednio na moje barki.

Po zapoznaniu się z opiniami grupy czuję się boleśnie samotna. Tym bardziej że kładę się w pojedynkę koło ogniska. Podczas gdy inni, w tę zimną noc, szukają sobie w pobliżu innego towarzystwa.

Leżąc skurczona, tęsknie wspominam Avesa. I nawet się nie orientuję, kiedy te wspomnienie, jakby wyciąga ze mnie w przestrzeń mego wyzwolonego ducha. Lecz niestety nie może on wyruszyć na poszukiwanie mego ukochanego. Jak głoszą moi kompani, ludzkie dusze po śmierci rozpływają się w całkowity niebyt bądź w razie skalania grzechem mogą czasem powrócić, aby odbyć pokutę. Tym ponoć różnią się od wiecznych istot noszących boskie znamiona jak pięciu Bogów Pendrorum, czy mityczna Anrea. Z tego powodu mój duch nie może wybrać się na poszukiwanie zmarłych śmiertelników, a pozostaje w najbliższej okolicy i przechadza się, jakby ukradkiem, podglądając dyskretnie moich przyjaciół.

Na początek natrafiam na Ravela oraz Virię, którzy znajdują sobie ustronne miejsce na piasku w otoczeniu wysokich skał. Są nadzy i kochają się bardzo żywiołowo, zupełnie jakby dzięki szybkim ruchom muskularnych ciał chcieli się dodatkowo rozgrzać w tę zimną noc. Aż w pewnym momencie kobieta z Favers szepcze namiętnie do mężczyzny:

— Zrób to, do końca, teraz…

— Ale… — Ten na chwilę zastyga w bezruchu. — Napój Harremid, przecież nie zdobędziemy go w tej krainie…

— Nie dbam o to. Pod wodzą Anrei i tak nie wyjdziemy żywi z Otchłani. Więc przynajmniej dajmy sobie tyle przyjemności, ile możemy…

— Masz rację…

— A więc…? Och!

Kiedy obserwowana przeze mnie para, doznaje szczytu rozkoszy, mój duch ulatuje w górę. Lecz po zasłyszanych słowach czyni to niczym z podciętymi skrzydłami i zaraz opada, tym razem do kochających się Exona oraz Kalilli. Ta para spoczywa w jedności w pozycji lotosu i kołysząc się miarowo nad brzegiem strumienia, prowadzi ze sobą szeptem rozmowę.

— To tylko kwestia czasu… — mówi słodko kobieta z Razzinal. — Anrea nie wytrzyma brzemienia odpowiedzialności oraz władzy i zechce scedować ją na kogoś innego. Dlatego musimy ją wspomagać, aby uzależnić ją od siebie.

— A dziś zaciągnęła u nas kolejny dług — zauważa Exon.

— To prawda… Ponadto sama wpakowała się w tarapaty, wchodząc w konszachty z barbarzyńcami. Tylko więc patrzeć, jak zwróci się do nas o pomoc…

— Tak, ukochana.

— Tak, ukochany. — Kobieta całuje mężczyznę w usta. — A wówczas ty, jako jedyny prawy, będziesz przewodził tej wyprawie.

Exon kiwa twierdząco głową i z pewnym lekceważeniem w zadumie oświadcza:

— Ta niby… Anrea… Wcale nie jest ładna i mało kobieca. Co właściwie Aves w niej widział? Bo jego uczucie było szczere, wiem o tym.

— Co widział? — pyta ironicznie Kalilla. — Otóż coś nowego, swoistą egzotykę, mój kochany. Aves był znudzony i zmęczony życiem, a tu trafił mu się niezwykły kąsek, który potrafił jeszcze rozbudzić jego zmysły i rozniecić w nim pożądanie…

— Pewnie masz rację — przyznaje mężczyzna z Saladior. Na co kobieta z Razzinal całuje go ponownie i potwierdza:

— Oczywiście, że mam rację… Zawsze ją mamy, dlatego to my musimy dowodzić. A ty, jako mężczyzna, przede mną…

Tym razem mój duch wręcz ucieka od kolejnej pary i nie chcę już nic więcej słyszeć, nikogo oglądać. Czuję wielki zawód przeplatający się z pomieszaniem. Lecz w powrocie do mego ciała, napotykam jeszcze Gabu z Adorą. Oni się nie kochają, a jedynie wtuleni w siebie zasiadają na pniaku drewna. Zaś pyzata dziewczyna z królestwa Saladior oznajmia:

— Martwię się…

— Czym takim znowu…? — zapytuje troskliwie Gabu.

— Poparłeś Anreę, aby nami dowodziła. Ale…

— Tak…?

— Czy ona temu podoła…? Czy… nie jest za słaba?

— Anrea nie jest słaba — odpowiada zdecydowanie były kucharz.

— A… nie jest zbyt…

— Jaka…?

— Dzika? Nieprzewidywalna, szalona…? — dopytuje w zamyśleniu Adora.

— Hm… — mruczy Gabu i w tym samym tonie dodaje: — Nie znam jej tak dobrze, jakbym chciał. Jest niemową, Bogowie ją przekleli, i przez to trudno ją dogłębnie zrozumieć…

— Ja znam mowę gestów.

— Tak, opowiadałaś, twój brat był… jest niemową. I wiesz co…?

— Słucham…?

— Wykorzystajmy twoją umiejętność — podchwytuje Gabu.

— To znaczy?

— Anrea nami przewodzi, a to odpowiedzialność, brzemię i nie powinna być z tym sama. Powinniśmy ją wspierać. Słowem, chodźmy z nią porozmawiać…

— Ale…

— Co znowu…?

— Boję się jej… — stwierdza bojaźliwie Adora

— Czemu…?

— Wydaje mi się okrutna… Zabiła już tylu ludzi. I ma coś dziwnego w oczach…

— No tak… — przyznaje nieco zafrasowany Gabu. — Faktycznie jest w niej coś innego — zgadza się i z pewną nadzieją dodaje: — Ale może właśnie to coś jakimś cudem pomoże nam przetrwać w Otchłani. Jak powiedziałem, chodźmy ją odwiedzić.

— Dobrze, skoro każesz…

— Proszę…

— Prosisz, zatem dobrze… — Adora całuje tłuściocha w nalany policzek i razem wstają, by skierować się w moją stronę.

Zaraz mój duch powraca do ciała i w oczekiwaniu na rychłą wizytę siadam ze skrzyżowanymi nogami. Wpatruję się tępo w skaczące płomienie ogniska, zastanawiając się, kim jest właściwie ktoś taki, jak przyjaciel i czy ja sama takowych posiadam. Ja sama, czyli kto taki?

— Witaj — oświadcza do mnie rezolutnie Gabu i wskazuje Adorze miejsce koło mojej osoby. Ta się ociąga, na co grubas wzrusza bezradnie ramionami. Siada przy mnie, a dziewczynie z Saladior pokazuje, aby zajęła miejsce przy nim. Tak oto oddziela swoim postawnym ciałem mnie od Adory.

Sama czuję się już na swój sposób zmęczona tym zachowaniem pełnym dystansu. Dlatego bez ogródek gestykuluję do dziewczyny:

— „Mówiłaś, że znasz język gestów. Przekaż Gabu, że chcę poznać historię mitycznej Anrei i to ze szczegółami”.

Adora spogląda na mnie z rezerwą, ale przekazuje moją prośbę do byłego kucharza. Ten patrzy mi w oczy z zadowoleniem.

— Wiesz, że kocham opowiadać, więc wyjawić ci historię mitycznej Anrei, będzie to z mojej strony czysta przyjemność — zapewnia Gabu, zbierając jakby przez moment myśli i zaraz, patrząc w ogień, zaczyna snuć historię o dalekiej przeszłości: — Był to czas… nikt nie wie jak bardzo odległy. Nikt także nie wie, ile czasu upłynęło przed tym wydarzeniem, ani też po nim. Jednak wówczas wielki kontynent Pendorum pozbawiony był fragmentu lądu zwanego Otchłanią. W całości zamieszkiwali go pierwotni mieszkańcy, Allearzy. Natomiast pieczę nad nimi sprawowała Bogini Matka, Anrea, jej mąż Abezzal oraz ich boskie dzieci: córka Harremid, synowie Avenedor, Gragezon, Arezar i Biramond. Życie na kontynencie toczyło się harmonijnie według ustalonych, odwiecznych zasad. Aż pewnego razu mityczna Anrea wybrała się w podróż do innych wymiarów, aby odwiedzić tam różne śmiertelne rasy i nieśmiertelnych Bogów. Kiedy zaś powróciła, nie uczyniła tego sama. Z wyprawy przywiozła ideę uczynienia świata Pendorum lepszym, a mianowicie zapragnęła podporządkować Allearów dziesięciu przykazaniom. Było to dziesięć grzechów, których od tej pory nie wolno było popełniać pod groźbą boskiej kary i gniewu. Kto zaś się sprzeciwił i zgrzeszył, miał powrócić na jedno życie do świata śmiertelników z bolesnym piętnem za swe przewiny. I tak za grzech łakomstwa odradzano się bez ust i zębów oraz żołądkiem tak małym, niczym piąstka dziecka. Lubieżnicy powracali bezpłodnymi impotentami. Chciwców trawiła ślepota, gniewnych ludzi asteniczna budowa ciała, wiotkość mięśni i kruchość ich kości. Ludzie zazdrośni chorowali z powodu chorób gorąca z obrzydliwymi czyrakami na skórze, a istoty grzeszące swym smutkiem trawione były chorobami zimna z wiecznymi drgawkami, jak w malignie. Ludzie pyszni rodzili się karłami. Z kolei osoby zdradzieckie przychodziły ponownie na świat z pomieszaniem zmysłów. Mściwcy rodzili się bez dłoni, a kłamcy, jako niemowy… — Gabu spogląda na mnie z wielką powagą i w tym samym tonie kontynuuje: — Legendy głoszą, że mitycznej Anrei przyświecał wzniosły cel, jednak w efekcie sprowadziła na lud Pendorum wielkie cierpienie, bowiem tamtejsi mieszkańcy w większości nie byli w stanie wytrwać w absolutnej czystości. A wówczas po ich stronie staną Bóg Ojciec, Abezzal i swoją mocą sprawił, że klątwa za grzechy spadała tylko na pojedyncze osoby, nie zaś wszystkich, jak do tej pory z mocy Anrei. Jednakże nie był to koniec konfliktu i rozłamu w świecie Bogów, a dopiero początek. Czujący ucisk Allearzy, wyrzekli się Anrei, którą zaczęli postrzegać, jako ciemiężycielkę i w całości oddali się pod władztwo jej męża. Wtedy Anrea, aby ich ukarać i siłą zmusić do posłuchu, powołała do istnienia Otchłań. Stworzyła dodatkowy ląd oraz zamieszkujące go wojownicze rasy i na ich czele z wielką armią najechała ziemie Allearów. Co więcej, Bogini Matka sama przyjęła fizyczną postać. To samo uczynił jej mąż. Nadchodził czas wielkiej, rozstrzygającej bitwy, ale z nieznanych powodów Anrea ociągała się z decydującym starciem. Potem się okazało, iż zakochała się w zwykłym śmiertelniku imieniem Zan i oczekiwała narodzin ich dziecka. Do walnej bitwy przystąpiła dopiero po szczęśliwym porodzie. Straszliwe starcie trwało wiele dni i nocy, a wraz z jego końcem naprzeciw siebie stanęli niegdysiejsi małżonkowie, boscy Anrea oraz Abezzal i nawzajem się pozabijali, zadając sobie śmiertelne rany. Sama bitwa pozostała nierozstrzygnięta. Lecz to ciągle było dopiero preludium do dalszych spektakularnych wydarzeń. Otóż dzieci pary Bogów, która się nawzajem uśmierciła, zamknęły przed rodzicami bramy do nieśmiertelnego wymiaru. Ponadto wezwali oni zza morskich krain obcych najeźdźców, aby czcili ich jako nowych, jedynych Bogów oraz ostatecznie pokonali Allearów. Tak narodziły się władztwa: Terraticos, Saladior, Razzinal, Favers oraz Precis. Jednocześnie od tamtej pory zarówno Anrea, jak i Abezzal odradzają się nieustannie na kontynencie Pendorum. Przy czym Abezzal czyni to, aby każdorazowo dokonywać pomsty na małżonce, która sama nie dotrzymała stworzonego przez siebie kodeksu, zdradzając męża i swego czasu okłamując go. Z kolei Anrei wciąż przyświeca cel stworzenia z Pendorum czystego świata, jak również ukaranie Allearów. Jednak pragnie ona także pokoju i zjednoczenia kontynentu i dlatego w kolejnych żywotach zaczęła zwalczać stworzone przez siebie okrutne rasy z Otchłani. Stąd wśród przedstawicieli pięciu władztw Pendorum z jednej strony budzi ona strach, a z drugiej podziw. Jest niewątpliwie istotą kontrowersyjną, ale ze wszech miar niezwykłą. Lecz czy na pewno jest, istnieje…? — Gabu zawiesza głos i dobrodusznie się uśmiecha, po czym rezolutnie kończy swoją opowieść: — Być może cała opowieść o mitycznej Anrei to tylko zmyślona legenda. Nikt tego nie może wiedzieć. Albowiem nikt nie pamięta już czasów, gdy odrodzona Bogini Matka prowadziła wojska ku Allearom, czy komukolwiek innemu. Ale jaki jest tego powód? Niektórzy twierdzą, że ze względu na własne grzechy ciąży na niej złowrogie fatum i odradza się ona jako prosta dziewczyna, by co raz doświadczać pełnego bólu życia śmiertelników. Słowem żyć i umierać pomiędzy nami. Przykładowo jako dziewka służebna, czy…

— Gladiatrix… — oznajmia nieoczekiwanie Adora i odwraca ode mnie wzrok.

II. Barbarzyńca Otch

Skoro świt budzę się, nie mając nikogo u mego boku. Tak, ponownie sama i chyba powinnam już do tego przywyknąć. Choć może nie całkiem sama — myślę, gdy wstaję wespół z poranną mgłą i otulona nią, niczym mglistą suknią udaję się w ustronne miejsce nad brzeg strumienia. Rozbieram się do naga i myję w lodowatej wodzie. Następnie, aby rozgrzać ciało, ćwiczę sekwencję walki wręcz.

Po krótkim, ale intensywnym treningu powracam do tlącego się ledwie ogniska. Zastaję tam szóstkę moich przyjaciół, którzy raczą się odgrzanymi w gorących węglach płatami mięsa xeratoksa. Dołączam do kompanów i w ciszy spożywamy pieczoną strawę.

Wraz z końcem posiłku wskazuję dłonią kierunek przeciwny do spływającego strumienia, gdzie ma się znajdować siedziba brata Gronta, człowieka, którego obiecałam zabić. I bynajmniej nie zamierzam złamać danego słowa.

Kłamstwo… — Po drodze w zamyśleniu dotykam swoich ust. Według opowieści Gabu to właśnie ten grzech czyni człowieka w kolejnym wcieleniu niemym. Więc jest to prawda? W poprzednim życiu, czy życiach dopuściłam się haniebnego występku i teraz za niego pokutuję? Jeżeli tak, kogo i dlaczego okłamałam w uprzednim istnieniu? A jeśli… — przechodzi mi przez myśl, że naprawdę mogłabym być mityczną Anreą i mój obecny stan jest podyktowany występkami popełnionym nie wiadomo jak dawno temu wobec mego męża Abezzala. Lecz na ten, wydawałoby się, niedorzeczny pomysł wzruszam tylko ramionami.

Nie, w jakikolwiek sposób nie czuję się związana z żadną mityczną postacią. Nie czuję tego w sobie ani trochę. Więc kim tak naprawdę jestem? Otóż słyszałam o tym wczorajszej nocy z ust ludzi, których aż do tej pory miałam za oddanych mi przyjaciół. Ponoć jestem szkaradną, nieokrzesaną dzikuską, także niemową, a więc przeklętą kłamczuchą z widocznym piętnem — niemożnością wypowiadania słów. Wreszcie jestem postrachem i nieudolną przywódczynią, która powiedzie wszystkich do zguby. Zaś przede wszystkim dane mi jest być osobą samotną, z którą pewien mężczyzna związał się jedynie dla zabawy i chwilowej odmiany. Tym naprawdę jestem?

Na te smętne myśli kopię zawzięcie leżącą na ziemi bielejącą, ludzką kość, która leci w powietrzu, aż spada do spływającego ze wzgórza strumienia. To niewątpliwie na tym wzniesieniu znajduje się postać, którą mam zabić. Zatem dochodzimy już na miejsce. Skoro tak, to poprawiam w pochwach krótkie ostrza i gotuję się do walki, jedynej rzeczy, którą naprawdę potrafię i zamierzam wykonać ją należycie, jak przystało na gladiatrix.

W końcu poranna mgła się niemal całkiem rozwiewa i po przemierzeniu pewnej odległości pod górę stajemy przed prowizorycznymi zasiekami z zaostrzonych pali, gdzie stoi na czatach kilku barbarzyńców. Zaskoczeni naszą obecnością mierzą do nas z łuków oraz oszczepów. Wtedy podnoszę do góry nieuzbrojone ręce, a zza moich pleców przemawia donośnie Kalilla:

— Nasza przywódczyni, Anrea, ma sprawę do waszego wodza. Pozostaniemy tutaj, ale pozwólcie jej przejść!

Nie mija chwila, a jeden z barbarzyńców znika w pobliskim namiocie z brązowych skór i zaraz powraca. Zauważam, że mężczyzna ten nie posiada ust — przypomina mi się sroga kara za grzech łakomstwa. Czyni on do mnie oczywisty gest dłonią, kierując ją ku sobie, co oznacza zgodę na prośbę Kalilli. Potem wskazuje rękoma na moją broń.

Odkładam cały swój rynsztunek na ziemię i nieuzbrojona swobodnie kroczę do namiotu. Plan jest prosty. Za sprawą umiejętności walki wręcz pokonam przywódcę wrogiej drużyny barbarzyńców, a następnie uzbroję się w jego oręż. Choć zgodnie z sugestiami Gronta dalsza walka będzie zbędna. Mam odciąć głowę tutejszego herszta i zaprezentować ją jego ludziom, a wówczas mają oni złożyć broń.

Wewnątrz namiotu zauważam porozkładany w nieładzie oręż i naczynia na strawę, a na środku porozściełane szare futra nieznanych mi zwierząt. Na nich zasiada niemłody już mężczyzna ze srebrnymi włosami wygolonymi po bokach czaszki. Posiada on też niezwykle długą brodę i wąsy, także w kolorze srebra, które częściowo zaplecione są w warkocze. Co zaś najbardziej charakterystyczne na jego czole widnieje wytatuowane jakby oko, od którego odchodzą cztery promienie.

Mężczyzna ten dłuższy czas ogniskuje wzrok na moim tatuażu, aż uśmiecha się dobrodusznie, obdarzając naprawdę szczerym uśmiechem. Sama odruchowo odwzajemniam przyjazny grymas twarzy i nagle czuję się naprawdę dziwnie. Od tak dawna nikt się do mnie nie uśmiechał w tak życzliwy sposób, a teraz czyni to postać, którą mam pozbawić życia.

Następnie mężczyzna, ciągle się nie odzywając, czyni gest, abym usiadła koło niego. Kiedy to czynię, napełnia dwa srebrne puchary bordową cieczą ze skórzanego bukłaka i mnie częstuje. Biorę łyk i czuję, że obdarowana zostaję mocnym winem. Natomiast mężczyzna dopiero teraz się przedstawia, a dalsze wyjaśnienia czyni, gestykulując:

— Zwą mnie Otch, Anreo… „Ale widzę po tobie, iż wiesz, kim jestem”.

— „Widzisz”? — przykładam palce do swoich oczu i kieruję je ku oczom rozmówcy.

— „Tak, widzę”. — Otch pokazuje na swój tatuaż na czole i dodaje: — „Jestem jasnowidzącym i dostrzegłem cię już, zanim przybyłaś w to miejsce. Co więcej, teraz gdy jesteś tu obecna, ujawniane zostaje mi coraz więcej na twój temat”. — Po tych słowach odchylam puchar od ust i raptem czuję się dość niepewnie. Czyżby mężczyzna przede mną znał cel mego przybycia? Bo jeżeli tak, być może właśnie mnie otruł albo zaraz wkroczą do namiotu jego uzbrojeni ludzie. On jednak tylko swobodnie kontynuuje: — „Nie widzę wszystkiego, ale dostrzegam przed sobą postać niezwykłą, która choć młoda wiekiem ciała, to stara jest duszą. Postać, która choć wiele dokonała, to jeszcze więcej jest przed nią. I choć jeszcze nie odkryłem powodu odwiedzin mej skromnej osoby, to jestem doprawdy zaszczycony tą niespodziewaną wizytą”. — Otch bierze spory łyk ze swego pucharu, po czym szczerząc białe zęby, dolewa mi wina.

W dotychczasowym przekazie mężczyzny nie dostrzegam ani kropli drwiny, a wręcz przeciwnie. Odnoszę wrażenie, że on, chociaż mnie nie zna, to naprawdę darzy mnie pewnym podziwem oraz sympatią. Dlatego zachęcona piję więcej trunku i z przyjemnością słucham dalszych komplementów. Pięknych słów, którymi me uszy raczone były jedynie za sprawą Avesa. Tak, przez moment czuję się niemal, jak niegdyś z mym ukochanym…

— „Mów dalej” — zachęcam.

— „Jesteś życiem i śmiercią w jednym”. — Pokazuje na me serce, a potem mój złowrogi tatuaż. — „Jesteś zarówno tajemnicą, jak i objawioną już prawdą”. — Spogląda mi w oczy. — „Jesteś jednocześnie ogniem i wodą”. — Dotyka rudych włosów, a opuszkiem placów gładzi moje wilgotne od wina usta.

I nagle robi mi się jeszcze bardziej nieswojo, gdy ten mężczyzna zaciąga się moim zapachem, po czym pochyla nisko głowę, niczym w ukłonie i całuje moje odsłonięte uda.

Naraz, jakby otrzeźwiona, rozglądam się po namiocie, bowiem akurat przypominam sobie, po co tu właściwie trafiam. Mój wzrok zatrzymuje się na leżącym na wyciągnięcie ręki toporku i już wiem, że nadarza się idealny moment, aby zabić całującego mnie mężczyznę.

On z wolna przesuwa pieszczące mnie usta w kierunku krocza, zaś ja próbuję dyskretnie dosięgnąć broń. A gdy moja dłoń dotyka drewnianego trzonka, Otch zaciska zęby na mojej przepasce biodrowej.

Zgodnie z daną obietnicą powinnam mu właśnie roztrzaskać czaszkę toporkiem. Ale nie do końca panuję nad sobą. Może to przez wypite wino? Tak, zapewne, a może po prostu tak długo jestem już samotna i zazdroszczę bliskiego towarzystwa innym, że teraz, wbrew sobie czynię zapraszający gest, rozsuwając szerzej nogi. Jednocześnie puszczam toporek i rozwiązuję swoją przepaskę na biodrach. A zaraz kładę się na szarym futrze i z rozkoszy wyginam ciało w łuk, gdy Otch mocniej zagłębia głowę pomiędzy moimi udami.

Jest mi tak bardzo dziwnie, dlaczego ulegam? Nie rozumiem tego. W myślach powtarzam sobie, że to tylko chwila zapomnienia i zaraz zbiorę się w sobie, aby tego mężczyznę bezwzględnie zabić. W efekcie palce mojej dłoni ponownie zaplatają się na rękojeści broni. Ale w tej chwili Otch podciąga się na mnie. Kładzie mi ręce na ramionach i zaczyna się ze mną mocno kochać. Puszczam więc broń, a wtedy mężczyzna zwalnia uchwyt z mych ramion i zaciska dłonie na moich pośladkach i osłoniętych ubraniem piersiach.

Naraz gwałtownym balansem ciała sprawiam, że zamieniamy się miejscami i siadam na barbarzyńcy. Kołyszę się żywiołowo i równocześnie kładę rękę na gardle mężczyzny, a drugą wiodę ku leżącej nieopodal broni. Lecz Otch sam wykonuje intensywne ruchy biodrami, podrzucając mnie na sobie tak, że nie daję rady pochwycić toporka. A zaraz znowu jest na mnie i przygniata masywnym ciałem.


*


— Nachodzą mnie wątpliwości… — oznajmia w pewnym momencie z troską Gabu, spoglądający razem z innymi do wnętrza namiotu. — Czy Anrea… Czy ona aby na pewno walczy…? Bo odnoszę wrażeni, że raczej… — ucina zdanie wyraźnie skonsternowany.

— Dobrze ci się wydaje — rzuca z pogardą Viria. — Widocznie, zamiast rozpłatać przeciwnikowi czaszkę, nasza wielka gladiatrix stawia na kobiecy oręż między swoimi nogami i postanawia zajeździć wroga na śmierć, suka. — Spluwa z pogardą.

— Co za wstyd… — Kalilla załamuje ręce. Zaś Exon kładzie jej rękę na ramionach i razem się odwracają.

— Ja tam chętnie sobie popatrzę i w sumie to bym nawet dołączył… — wtrąca z kolei lubieżnie Ravel i zaraz dostaje od swojej partnerki kuksańca w bok. — No co…? — Uśmiecha się z przekąsem.


*


Będąc na czworakach, chcę rzucić się do miejsca w namiocie, gdzie leży krótki miecz i wreszcie zakończyć te szaleństwo. Ale w obecnej pozycji Otch łapie mnie wpół i znów jest we mnie. Kładzie się na mych plecach i oplata rękę wokół gardła, po czym coraz mocniej posapuje. Nasze zbliżenie trwa już jakiś czas i wiem, co oznacza ten bardziej gardłowy, męski dźwięk. A mimo to i wbrew wszystkiemu nie wzbraniam się przeciw temu, co ze sobą niesie. Poddaje się, naprężając pośladki, by do końca przyjąć w sobie mężczyznę. By choć przez chwilę nie czuć się samotną, a pożądaną, wielbioną i dającą prawdziwą przyjemność.

Otch naraz zastyga w ekstazie i spoczywając na mnie, jęczy z rozkoszy naprawdę długo, sycąc się swym doznaniem. Aż po wszystkim z całych sił odpycha mnie z pogardą. Zanim się zorientuję, chwyta za miecz i przykłada mi go do gardła, a następnie przemawia:

— Posłużyłaś mi, łatwa suko, za przyjemność. Od dawna tego potrzebowałem. — Silniej przyciska mi ostrze do szyi i dodaje: — A swoim ciałem właśnie wykupiłaś własne życie: — Przesuwa ostrze miecza na moje krocze. — Już wiem, po co tu przybyłaś. Przejrzałem twoje zamiary w chwili, gdy zostawiłem w tobie swe nasienie. Teraz zaś, kimkolwiek tak naprawdę jesteś, wynoś się stąd i nigdy nie wracaj. Inaczej ja, przyszły wódz klanu Mroźnej Rzeki, zabiję cię, jeżeli jeszcze raz cię spotkam. Poprzysięgam to na krew mych przodków.

W odpowiedzi w pośpiechu przewiązuję biodra zdjętą przepaską. Szczerzę zęby w gniewnym grymasie, ale upokorzona zupełnie nie czuję się gotowa do walki i wybiegam z namiotu. Natomiast w progu staję jak wryta. Dostrzegam bowiem, że wszystko, co rozegrało się akurat za moimi plecami, było doskonale widoczne dla moich znajomych. Dlatego dalej kroczę ku nim powoli, ze wstydem i spuszczoną pokornie głową.

Exon i Kalilla mieli rację — myślę po drodze. Nie nadaję się na przywódczynię, wcale. Przez mój umysł przebiega, że nie nadaję się do niczego, co nie jest prostym zabijaniem na arenie, jak stosownie wytresowanej ku temu gladiatrix.


*


Mija pewien czas. Samotnie idę z wolna przodem, na dobre nie wiedząc nawet gdzie. Za mną kroczą w parach pozostali członkowie grupy. Sama nie jestem w stanie spojrzeć im w oczy ani nawet czynić ku nim przepraszających gestów. I już postanawiam, że kiedy tylko zatrzymamy się na postój, to zrzeknę się przywództwa, jak również prawa wyboru mego następcy. Nikogo nie namaszczę i być może samotnie odejdę w nieznane. Nie wiem tego, obecnie nic nie jest dla mnie jasne.

Na dodatek paskudnie krzywię się na twarzy, gdy spoglądam poniżej swego pasa i uświadamiam sobie, że nie będę mogła uraczyć się napojem Harremid. Jest mi naprawdę wstyd, czuję się źle i to pod każdym względem, a znikąd nie widać ukojenia. Tak, bez wątpienia będę musiała zapłacić za swoje oczywiste przewiny, bowiem zawodzę. Zawodzę srogo siebie i innych.

Snując takie rozważania, znowu podążam brzegiem strumienia i naraz napotykam przy nim grupę znanych mi barbarzyńców z Grontem na czele. W pierwszej chwili zastygam nieruchomo, ale następnie, pchana poczuciem winy, przygarbiona i z opuszczoną głową, postępuję naprzód.

— Mój brat, Otch! Nie żyje?! — rzuca do mnie z szyderczym uśmiechem na ustach brat mego ostatniego kochanka. Na co staję w miejscu i kręcę przecząco głową. Ani się obejrzę, a na moją twarz spada potężna, męska pięść, która obala mnie na wilgotną glebę. Podźwigam się na kolana i pozostaję w tej pokornej pozycji. W tej chwili mam tak siebie dość, że już wiem, iż nie znajdę w sobie sił, aby walczyć, ponieważ nie mam o co. A wręcz przeciwnie, pragnę przyjąć zasłużoną karę, czym by ona nie była.

Dostrzegam, że Gront wyciąga zza paska toporek. Unosi go i gromko przemawia do moich kompanów:

— Wielkie, wielkie rozczarowanie! Wasza przywódczyni zawiodła, a zatem ta niema suka należy teraz do mnie, nie do was. Jeżeli zaś twierdzicie inaczej, to będziecie musieli o nią zawalczyć! — Przez dłuższy czas zza moich pleców nikt się nie odzywa i nagle otrzymuję potężny cios metalem w głowę. Padam twarzą w błoto i zaraz, szarpiąc mnie za włosy, ktoś znowu ustawia mnie na klęczkach. Od zawrotów głowy ledwo dają radę utrzymać się w tej pozycji, a krew z rozciętego czoła zalewa mi twarz i ponownie słyszę nade mną złowrogie wołanie Gronta: — Słuszna decyzja, wy, bando żałosnych słabeuszy! Zatem zabierajcie się stąd albo będziecie kolejnymi, którym z rozkoszą zdejmę skalp, a za zdradę i kłamstwo obetnę jeszcze ręce i język, by pozostałe truchło spalić żywcem!

Spoglądam przez ramię i przez zamazany obraz oglądam plecy odchodzących moich dotychczasowych kompanów. Przenoszę wzrok do góry i ostatnim, co widzę jest szyderczy uśmiech Gronta, jak również zakrwawiony topór w jego dłoni, który z zawrotną prędkością szybuje wprost na moją skroń.

III. Drużyna

Po opuszczeniu Anrei trzy pary osób w milczeniu kierują się na północ. Im dalej idą, tym odległości między nimi się powiększają. Aż w końcu kroczący przodem Exon z Kalillą przystają i czekają na resztę grupy. Kiedy sześć postaci przybyłych z Terraticos zatrzymuje się w kręgu, Exon władczo przemawia:

— Anrea zginęła. Poległa z woli Bogów i za własne przewiny. Ta dziewczyna to już przeszłość. Jednak my wciąż żyjemy. I teraz zapytuję: czy będziemy potrafili wytrwać w jedności, aby zwiększyć nasze szanse przetrwania, czy też pozbawimy się tej możliwości i każda z naszych par uda się w swoją stronę?

— A która strona jest twoją oraz Kalilli? — rzuca wyzywająco Ravel. Na co kobieta z księstwa Razzinal spokojnie odpowiada:

— Postanowiliśmy iść nieprzerwanie na północ aż do mojej ojczyzny.

— To się fatalnie składa — oznajmia drwiąco Viria. — Bo my właśnie zawracamy.

— Zawracacie…? — wtrąca zaskoczony Gabu.

— Ano tak! — potwierdza gromko kobieta z Favers. — Razem z Ravelem znamy się na żegludze i zgadnijcie, jaki też mamy perfidny plan, hm?!

— Umieram z ciekawości… — Kalilla wywraca oczy do góry. Zaś odpowiedzi udziela mężczyzna z chanatu Precis:

— Zostaniemy piratami! Wracamy po statek! — krzyczy radośnie i ze śmiechem na ustach szturcha swoją partnerkę, a zaraz zaczynają się razem przepychać.

— Jak dzieci… — kwituje ich zachowanie z dezaprobatą Exon i zwraca się posępnie do Gabu. — A ty? Do kogo się przyłączysz?

— Nie wiem… — stwierdza niepewnie grubas, spoglądając zafrapowany na Adorę. — Jeszcze tego razem nie ustaliliśmy…

— Obawiam się, że nie macie już na to zbyt wiele czasu — zauważa Kalilla. — Bo najwyraźniej tutaj drogi niektórych z nas się rozchodzą. — Kobieta wykonuje obszerny ruch ręką, zakreślając nią tutejszą polanę otoczoną lasem. I naraz jej dłoń zastyga w górze, po czym błyskawicznie uzbraja się we włócznię. — Uwaga! — krzyczy i staje w postawie bojowej.

Jak na komendę broń dobywają też inni, wszak poza zdezorientowanymi Gabu oraz Adorą. Następnie wszystkim obecnym ukazują się wyłaniające z lasu liczne, ciemne sylwetki. Jest ich całe mrowie, niskich i wątłych, ubranych w ciemny brąz postaci. Nieliczne trzymają w rękach lekkie kusze, a pozostałe kiepskiej jakości włócznie.

— Viria! — krzyczy raptem Ravel. — Stań z osłoną naprzeciw bełtów!

Kobieta idzie za tym wskazaniem. Wyskakuje przed pozostałych z tarczą zwróconą do przodu i niemal w tej samej chwili w jej osłonę wbija się kilka wystrzelonych pocisków.

— Skróćmy dystans! — drze z kolei gardło Exon. Wyjmuje z pochwy miecz i szarżuje na przeciwników, a w sukurs idzie mu Kalilla. Natomiast Gabu zastyga zszokowany w bezruchu z potężną halabardą w dłoniach, a Adora ładuje własną kuszę. W tym czasie do przodu rusza także Viria, lecz zostaje zastopowana dłonią Ravela na swoim ramieniu. Ten wskazuje wymownie partnerce przeciwległy koniec polany, sugerując ucieczkę. Kobieta z Favers waha się, ale zaraz biegnie w te pędy z mężczyzną z Precis prosto do lasu.

— Co robimy…? — pyta nerwowo Gabu, spoglądając na uciekinierów, to walczących już Exona oraz Kalillę. Adora, zamiast odpowiedzieć, oddaje pierwszy strzał w grupę wrogów. Jednak wyraźnie chybia, a wtedy górna warga zaczyna jej szybko drgać i zwraca się jękliwie głosem do Gabu:

— Zza… zzabierz nas stąd…

Nie mija chwila, a wspólnie uciekają z pola bitwy w ślad za dotychczasowymi uciekinierami.


*


Exon rozcina włóczników jednego po drugim. Wydają się oni niemal niezdolni do skutecznej walki i zadają mu tylko powierzchowne rany drzewcową bronią. Podobnie łatwo radzi sobie Kalilla, zręcznie wyłuskując z tłumu wrogich kuszników, stanowiących jedyne realne zagrożenie i co raz przeszywa ich grotem włóczni.

Trup ściele się gęsto, jednak przeciwników, zamiast ubywać, to jeszcze przybywa i naraz walcząca para się orientuje, iż jest już w okrążeniu. Mimo to żadne z dwójki walczących nie traci ducha walki i cały czas skutecznie eliminują wrogów.

Aż w pewnym momencie z miejsca skąd wcześniej wychynęły uzbrojone we włócznie i kusze pokurcza, dochodzi niezwykle niski dźwięk rogów. I nagle na polanę wbiegają dziesiątki konnych amazonek uzbrojonych w oszczepy i długie miecze, po czym rzucają się na przeciwników osaczonej na polanie pary. Wywiązuje się chaotyczna walka, gdzie armia karłów kładziona jest pokotem na ziemię. Lecz kolejni z ich licznych przedstawicieli, wręcz niezliczeni, wychodzą z różnych części lasu i zajmują miejsca poległych.

W powstałym chaosie Exon traci z oczu Kalillę i ze zmęczenia z coraz większym trudem wznosi dwuręczny miecz, który krzyżuje również z amazonkami. Aż w końcu wokół siebie widzi już tylko uzbrojone, wrogie kobiety, wydające z siebie potępieńcze, wysokie brzmieniem piski i konno obiegające go wokół.

Podąża za nimi wzrokiem, okręcając się wokół własnej osi, aż doznaje zawrotów głowy i oszołomiony pada na glebę. Wtedy amazonki, jak jedna postać wstrzymują rumaki i zsiadają z ich grzbietów. Zgodnie kroczą ku Exonowi, zacieśniając wokół niego krąg. Chowają broń i wyciągają ku niemu długie ręce, powtarzając chóralnie piskliwym głosem:

— Nie walcz z nami, kochaj się z nami… Daj nam siebie i my damy ci siebie… I nie walcz z nami, kochaj się z nami, kochaj…

Oszołomiony, wycieńczony walką Exon, nie widząc dla siebie szansy, wypuszcza z ręki dwuręczny miecz. A zewsząd obłapiają go dziesiątki kobiecych dłoni, które namiętnie wodzą po jego muskularnym ciele, rozbierają go i ściągają wprost na plecy na wilgotną ziemię.


*


Uciekinierzy z pola walki w końcu zwalniają biegu, gdy z gęstego lasu udaje im się przedrzeć na kolejną polanę tym razem usytuowaną nad brzegiem sporej rzeki. Dysząc głośno, co raz puszczają do siebie pół uśmiechy i krzepiąco poklepują po plecach. Wreszcie Ravel oznajmia:

— Dobra robota, pozbyliśmy się tej nadętej pary naszych niby przyjaciół.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.