Kochanym Rodzicom
z Miłością Chrystusową, bo tylko ona jest najpewniejsza
Wstęp
Dzięki mamie, która wieczorami czytała dzieciom Biblię, mogła wyobrazić sobie Boga, aniołów i całe piękno, jakie zostało stworzone. Była dzieckiem niewinnym jak każde inne dziecko. Często rozmawiała z Panem.
Bóg nigdy nie przemówił do niej wyraźnym słowem, ale zawsze dawał jej znać, że słucha uważnie. To jej wystar- czało. Bo tak naprawdę wystarczała jej obecność Boga. Wtedy niczego innego już nie potrzebowała.
Do czasu.
Kiedy zaczęła dorastać, poczęła wkraczać w zupełnie inny świat. Boża obecność zaczęła być zakłócana szczególnie podczas Mszy Świętej. Dopiero po latach dowiedziała się, że to Szatan zaczął ją dręczyć. Ale do dzisiaj nie wie, dlaczego właśnie ją, a nie kogoś innego.
Również dorośli zaczęli zakłócać jej Boży spokój. Nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc, radę. Jak najdłużej próbowała utrzymywać relacje z Panem. Bóg nigdy nie dał za wygraną. Zawsze ją wołał.
Zawsze.
Nigdy z niej nie zrezygnował. Nigdy.
Bóg wołał ją, a ona słyszała to wołanie. Udawała się wtedy do kościoła na Mszę Świętą, bo po prostu chciała z Nim być. Chodziła na Mszę nawet w tygodniu. Nie czekała do niedzieli.
Pewnego dnia, kiedy wróciła z sobotniej Mszy Świętej do domu, usłyszała:
— Gdzie byłaś?
— W kościele na Mszy.
— Po co?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wstydziła się powiedzieć prawdę, że potrzebowała nasycić się Panem, pobyć z nim, przytulić się. Dorośli jej nie rozumieli, wyśmiewali ją. Szybko skłamała:
— Bo taką miałam pokutę.
— To musiałaś mocno nagrzeszyć, skoro aż taką pokutę dostałaś.
Nic nie odpowiedziała, ale trochę przestraszyła się tych słów. Bo czy trzeba iść do kościoła tylko wtedy, kiedy się nagrzeszyło? Od tamtej pory jej relacja z Bogiem zaczęła ulegać zmianie. Często pytała Go, jak ma się Jego miłość, którą ona czuje, do tego, co mówią dorośli, strasząc ją, że jak nie będzie grzeczna, to pójdzie do piekła. Nie wytrzymywała napięcia i wydawało jej się, że Bóg nic z tym nie robi.
Odkąd Szatan zaczął ją dręczyć, Pan pokierował ją w stronę Diakonii Muzycznej kierowanej przez duszpasterza młodzieży.
To był dla niej wspaniały czas. Cotygodniowe spotkania modlitewne i częste wyjazdy połączone z muzyką dodawały jej skrzydeł. Wszystko to działo się do czasu, kiedy na jej drodze stanął mężczyzna.
Ateista.
Miał na nią duży wpływ. Była wtedy w wieku 18 lat i chciała być kochana, ale jego ateistyczna filozofia przeniknęła jej umysł. Wykorzystał ją. Dziewczyna przeżyła koszmar. Od tamtej pory zaczęło się powolne odchodzenie od Boga, od Kościoła.
Tą dziewczyną byłam ja.
Książkę pisałam we łzach. Płakałam nad każdą stroną. Bardzo żałowałam, że nie byłam wierna Bogu.
Bardzo.
Książka nie powstałaby, gdyby nie modlitwa różańcowa, nowenna pompejańska.
Dziś — za radą Mojżesza — staram się, aby słowo Boga było na moich ustach i w moim sercu, abym mogła je wypełnić:
Mojżesz powiedział do ludu: Będziesz słuchał głosu Pana, Boga swego, przestrzegając jego poleceń i postanowień zapisanych w księdze tego Prawa; jeśli wrócisz do Pana, Boga swego, z całego swego serca i z całej swej duszy. Polecenie to bowiem, które ja ci dzisiaj daję, nie przekracza twych możliwości i nie jest poza twoim zasięgiem. Nie jest w nie- biosach, by można było powiedzieć: „Któż dla nas wstąpi do nieba i przyniesie je nam, a będziemy słuchać i wypełnimy je”. I nie jest za morzem, aby można było powiedzieć: „Któż dla nas uda się za morze i przyniesie je nam, a będziemy słuchać i wypełnimy je”. Słowo to bowiem jest bardzo blisko ciebie: w twych ustach i w twoim sercu, byś je mógł wy- pełnić (Pwt 30, 10–14).
To świat dziewczyny, która po prostu chciała być kochana.
Dzieciństwo
— Ty świnio! Żresz ten opłatek, a później nie wystarczy dla innych. Debilu!
Po raz pierwszy usłyszałam te słowa, kiedy miałam 17 lat. Słyszałam je za każdym razem w każdą niedzielę podczas Mszy Świętej, kiedy kapłan podnosił Hostię. Pamiętam, że patrzyłam wtedy na księdza z nienawiścią, ze złością i z jakąś nieopisaną agresją. Podczas Przemienienia słyszałam jeszcze więcej wulgaryzmów.
Odkąd skończyłam 17 lat, w moim życiu zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Jeszcze do niedawna nie wiedziałam i nie rozumiałam, dlaczego mnie to dotknęło. Po wielu modlitwach pamięć wróciła i zrozumiałam, że jedna drobna rzecz, która została wprowadzona do naszego domu, wywróciła mój świat do góry nogami. Tą rzeczą była metalowa czarna figurka, która przedstawiała rogatego diabła z długim zawiniętym ogonem robiącego z szyderczym uśmiechem gest grania na nosie. Mój tata dostał tę figurkę od swojej koleżanki z jakiejś okazji, a ja jako mała dziewczynka bawiłam się nią, traktując jak zwykłą zabawkę. Nie wiem, kim była kobieta, która dawała swoim znajomym takie obrzydliwe prezenty, ale mój tata pewnie nieświadomie przyjął pod swój dach tego „gościa”, który całe życie szydził z nas, dobrze przy tym się bawiąc. A ja przez to niemalże otarłam się o śmierć. I doskonale wiem, jak wygląda walka o własną duszę. Wciąż wracam do tego pamięcią… Coś takiego chyba do końca życia pozostanie w człowieku. O tym trudno zapomnieć szczególnie dlatego, że na polu bitwy byłam zupełnie sama.
Urodziłam się, kiedy w Polsce panował trudny czas. Stan wojenny wprowadzono, gdy skończyłam 10. miesiąc życia. Mój tata był w tym czasie milicjantem, mama nie pracowała. Byłam środkowym dzieckiem.
Z tego, co pamiętam, dzieciństwo spędziłam nawet szczęśliwie. Zawsze chciałam dorównać starszemu o rok bratu. Wydawało mi się, że jemu było wolno więcej i myślałam sobie, że jeśli będę taka jak on, to mi też będą na więcej pozwalać. Niezbyt dobrze się to dla mnie skończyło, ponieważ chciałam być chłopakiem, wypierałam z siebie, że urodziłam się dziewczynką. Wiedziałam, że chłopcy mają więcej przywilejów. Dość długo nie mogłam pogodzić się z taką niesprawiedliwością.
Pamiętam, jak moja śp. babcia raz na jakiś czas dawała nam kieszonkowe. To były sporadyczne momenty, takie nieregularne. W obiegu były stare monety i banknoty. Mój brat dostawał wtedy 100 złotych, a ja z siostrą po 50 złotych. Strasznie się wykłócałam i płakałam, że ja też chcę taki sam banknot, jak mój brat. Mama z babcią próbowały wmówić mi, że ten banknot, który ja dostałam, jest nawet lepszy niż ten, który otrzymał brat. Ale na darmo to robiły. Przecież doskonale widziałam, że pieniążek mojego brata ma więcej zer. Co z tego wynikało? Że mój brat kolejny raz dostał coś więcej. Kiedy z rodzeństwem byliśmy w szkole podstawowej, od dziadka regularnie dostawaliśmy kieszonkowe. Brat znów dostawał więcej, a my z siostrą po takiej samej kwocie. Tutaj też próbowałam protestować. Ale wtedy mówiono mi, abym cieszyła się, że w ogóle dostałam pieniążki.
Dorastałam w przeświadczeniu, że dziewczyny są gorsze. Fatalnie wpłynęło to na ocenę mojej wartości. Pogodziłam się z tym, że jestem dziewczyną, czyli nikim. To wywoływało u mnie agresję do tych osób, które nie zgadzały się z moim zdaniem lub z moimi pomysłami na zabawę.
W przedszkolu i na podwórku byłam raczej osobą dominującą. Chciałam rządzić. Nie zawsze mi się to udawało, a jak ktoś mi podpadł, to obrywał. Biłam inne dzieci, szczególnie chłopców. Prawdopodobnie chciałam w ten sposób dowieść, że jestem równie silna i odważna jak oni. Ale przemoc w przedszkolu skończyła się, kiedy mama kolegi z mojej grupy poskarżyła się moim rodzicom, że biję jej syna. W czasie dorastania upewniałam się w przeświadczeniu, że tylko przez bicie i agresję będę mogła podporządkować sobie inne dzieci. Podobnie było, kiedy dominowałam na podwórku. Nigdy nie zawahałam się uderzyć. Byłam szybka. Potrafiłam zadać cios starszemu koledze i uciec. Byłam sprinterką, więc zanim ów kolega zorientował się, co się dzieje, już mnie nie dogonił. To imponowało młodszym koleżankom. Dlatego przez większość dzieciństwa byłam liderką. Miałam 3 lata, kiedy pierwszy raz poszłam do przedszkola. Grupy były wtedy bardzo duże, ponieważ w latach 1980–1982 urodziło się wiele dzieci. Pamiętam, jak mama przyprowadziła mnie do przedszkola. Pomogła mi się przebrać, włożyła mi na stopy pantofle i kazała iść do sali. Płakałam. Prosiłam i mówiłam, że nie chcę iść do przedszkola. Na twarzy mamy w ogóle nie było emocji — po prostu kazała iść do sali. Nie chciałam i płakałam jeszcze bardziej. Protestowałam, trzymając się jej kurczowo. Kiedy nie słuchałam i wciąż płakałam, nagle przyszła po mnie jakaś wielka pani i po prostu wzięła mnie na ręce. Potem poszła w kierunku drzwi, za którymi znikały inne dzieci. Darłam się w niebogłosy i kopałam ją z całych sił.
Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Tak działo się przez parę dni, aż w końcu zrozumiałam, że moje wysiłki idą na marne, ponieważ mama i tak mnie nie uratuje. Nawet nie chciała mnie słuchać, kiedy mówiłam, że nie chcę chodzić do przedszkola. Parę dni później zaczęła na mnie krzyczeć, że tej wielkiej pani, która okazała się kucharką przedszkolną, narobiłam potwornych siniaków. Pamiętam, że zrobiło mi się głupio, ale nie żałowałam tego. Pomyślałam, że gdybym była dużą dziewczynką, sprałabym ją na kwaśne jabłko.
W przedszkolu spotkałam swoją pierwszą przyjaciółkę. Miała na imię Pola. Bardzo dobrze się rozumiałyśmy. Jej brat miał na imię Krzysiek. Jednak szczęście szybko minęło, ponieważ Pola i jej brat byli starsi ode mnie o rok i dlatego zostali przeniesieni do starszej wiekowo grupy. Zostałam sama z innymi dziećmi, które były dla mnie obce. Przed odejściem Pola zdążyła mi wytłumaczyć, dlaczego musi iść do innej grupy. O dziwo, rozumiałam to i pozwoliłam jej odejść za ścianę (grupa Poli znajdowała się w sali obok).
Tę bolesną rozłąkę przeżyłam w milczeniu. Przez pierwszy rok przedszkola zawsze siadałam w kącie sali po turecku i kiwałam się do przodu i do tyłu. Tak spędzałam cały dzień. Nauczycielki pytały mnie, co się stało. Wstydziłam się powiedzieć im, jak bardzo mi smutno. Do dziś zdarza mi się, że kołyszę się w przód i w tył, siedząc po turecku.
Kolejne lata w przedszkolu były dość szalone. Należałam do grupy koleżanek, które mnie słuchały i robiły wszystko, co mówiłam. Gdy któraś poskarżyła mi się, że ten czy tamten chłopak zburzył jej klocki, krzyczałam na niego, a potem kazałam mu przeprosić moją koleżankę. Gorzej było, gdy któryś z chłopaków nie bał się moich słów. Imię jednego z nich pamiętam do dziś: Jacek. Otóż Jacek nic nie robił sobie z tego, że krzyczę, kiedy dokuczał innym lub mnie. To jeszcze bardziej doprowadzało mnie do furii. Nie mogłam znieść sprzeciwu z jego strony. Jacek miał nieco dłuższe włosy niż pozostali chłopcy. Dlatego ciągnęłam go za te włosy lub pięścią waliłam po plecach i kopałam w pisz- czele. To zdarzało się do czasu, aż jego mama przyszła do mojego taty i poskarżyła się, że biję jej syna, który jest cały posiniaczony. Dostałam burę od rodziców, którzy zakazali mi bicia innych dzieci.
Kiedyś mieszkaliśmy w bloku. W klatce mieliśmy 9 sąsiadów. Na I piętrze mieszkała rodzina, w której wychowywali się Grzesiek i Eliza, a parę lat później ich mama urodziła Antosię. Nasi rodzice byli w dobrych stosunkach. Odwiedzaliśmy się wzajemnie. Grzesiek był starszy ode mnie o rok, Eliza młodsza o 3–4 lata (dokładnie nie pamiętam). Pewnego razu byli u nas i się bawili. W pewnym momencie Grzesiek złapał mnie za ramię i powiedział:
— Magda, kocham cię!
Nie chciałam tego słuchać. Bałam się, że ktoś usłyszy.
Na to Grzesiek zawołał głośniej:
— Kocham cię!!! Nie rozumiesz tego?! Uciekłam.
Tego samego dnia poszłam z mamą i moim rodzeństwem do mieszkania sąsiadów. Mama Grześka, która była pielęgniarką, przekuła mi uszy — wcześniej moja mama kupiła mi kolczyki. Grzesiek nie wytrzymał i poprosił swoją mamę, aby powiedziała mojej mamie, że mnie kocha. I powiedziała. A moja mama zareagowała na tę wiadomość wielkim zdziwieniem. Popatrzyła na mnie tak, że ze wstydu zerwałam się na równe nogi i wybiegłam z mieszkania.
Usłyszałam tylko za sobą:
— Grzesiek, leć za nią! — To było jeszcze gorsze. Ale byłam sprinterką — nikt nigdy nie mógł mnie dogonić. Grześkowi też się to nie udało.
Mentalnie długo byłam dzieckiem. Niewinnym dzieckiem. Gdy miałam 15 lat, nadal bawiłam się z koleżankami lalkami na kocu za blokiem. Jednak kiedy widziałam nadchodzące koleżanki z mojej klasy, które szły na pobliski stadion sportowy, w mgnieniu oka zostawiałam zabawki i uciekałam do domu, żeby mnie nie zobaczyły. Nie chciałam, aby wiedziały, że bawię się lalkami, bo śmiałyby się ze mnie, że jestem dziecinna. Bałam się, że mnie wyśmieją i uciekałam. Wstydziłam się również innej rzeczy. Kiedy miałam 6 lat (był to 1987 rok), nie chodziłam na religię. Koleżanki z przedszkola były zafascynowane lekcjami religii prowadzonymi w salkach katechetycznych przy naszym kościele. Raz usłyszałam, jak jedna z entuzjazmem mówiła na temat siostry katechetki. Wywiązała się wtedy między nami rozmowa, którą pamiętam do dzisiaj.
— A ty nie chodzisz na religię — mówiła jedna.
— Chodzę — powiedziałam bez przekonania.
— Nie, nie chodzisz. Masz grzech, że nie chodzisz.
— A właśnie, że chodzę!
— Tak? A kto cię uczy religii?
— Siostra Michaela.
I to było moje pierwsze w pełni świadome kłamstwo. Bardzo często podsłuchiwałam koleżanki, które mówiły o lekcjach religii, dlatego doskonale wiedziałam, że nauczycielką religii była ta siostra zakonna. Tylko że w ogóle nie wiedziałam, co to są te lekcje religii, nie znałam siostry Michaeli i za bardzo nie wiedziałam, co to jest grzech. Jednak czułam, że te wszystkie sprawy są czymś ważnym, skoro dziewczynki tak emocjonalnie do tego podchodziły.
Moja mama nauczyła mnie i moje rodzeństwo odmawiania pacierza, podstawowych modlitw. Codziennie klękaliśmy. Często jednak chcieliśmy szybko zakończyć ten nudny dla nas obowiązek, bo chyba tak to właśnie traktowaliśmy, a przynajmniej ja.
Kiedy z przedszkola przychodziłam do domu, wierciłam dziurę w brzuchu mamy, żeby poszła ze mną na religię. Mówiłam jej, że koleżanki śmieją się ze mnie, że nie chodzę na katechezę i że skoro nie chodzę, to mam grzech. Nie pamiętam dokładnie, jak mama zareagowała, ale pamiętam, że bardzo intensywnie prosiłam ją, aby zaprowadziła mnie na te lekcje. Znałam Biblię, bo mama zawsze wieczorami siadała z nami w kuchni i czytała nam „Biblię w obrazkach dla najmłodszych”. Uwielbiałam, jak mama czytała. A kiedy skończyła czytać całą księgę, prosiliśmy, aby czytała jeszcze raz.
Po każdym biblijnym opowiadaniu następowały 3 pytania, na które mieliśmy odpowiedzieć. Zawsze miałam z tym problem, byłam jakby upośledzona. Moje rodzeństwo szybko i bezbłędnie potrafiło odpowiedzieć na pytanie dotyczące przeczytanego przed chwilą fragmentu z Biblii.
Ja prawie nigdy nie znałam odpowiedzi. Ale nie było to związane z tym, że nie słuchałam. O nie, to nie tak. Zawsze słuchałam, ale tak intensywnie, że po prostu odpływałam, znajdowałam się tam, gdzie był Kain i Abel, Noe, Mojżesz… Wczuwałam się w każdego bohatera tych pięknych opowieści i rozumiałam ich postępowanie, nawet to grzeszne.
Jestem wdzięczna mamie za te lektury. Dzięki nim dowiedziałam się, że Bóg jest naszym Bogiem i że nigdy nie pozwoli nas skrzywdzić. To było takie moje dziecięce rozumowanie na temat Stwórcy. Wtedy naprawdę zaczęłam z Nim rozmawiać. Pamiętam do dzisiaj, że moja relacja z Panem Jezusem była bardzo żywa. Sama myśl, że On jest gdzieś tam w niebie i codziennie na mnie patrzy, napawała mnie optymizmem. Ale do czasu…
Pomimo wieczornych czytań Biblii nadal bardzo chciałam dowiedzieć się, kim jest Bóg i dlaczego wszyscy Go kochają. Ale od zakonnicy na lekcjach religii dowiedziałam się tylko jednego o Bogu: że jest surowy, trzeba Go słuchać, bo jak nie, to ześle na mnie taką karę, że się nie pozbieram i pójdę do piekła. No i do tego muszę Boga kochać. Inaczej będę miała ogromny grzech. Gdy siostra przepytywała mnie z modlitw, ze strachu myliłam się. Wtedy wydzierała się na mnie, ze złości mówiła przez zęby, rzucała jadem, a ja myślałam, że już po mnie, że zaraz podejdzie i przy wszystkich dzieciach zbije mnie pejczem, którym machała w powietrzu. Tak bardzo się bałam i jednocześnie wstydziłam. Upokorzona, wracałam do ławki. A gdy przychodziła po mnie mama, to przybierałam minę zadowolonej. W sercu miałam poczucie winy, że myliłam się przy recytowaniu modlitw. Mamie nigdy nie powiedziałam, co działo się na lekcjach religii. Najgorszy był fakt, że uwierzyłam siostrze zakonnej, iż Bóg jest tyranem.
To było dla mnie bardzo dziwne. Jako 5-letnie dziecko czułam, że Bóg jest kimś wspaniałym, że jest dobrym Ojcem. A tu nagle taka zmiana — poszłam na religię i dowiedziałam się czegoś zupełnie odwrotnego.
Bałam się chodzić na katechezę, nie chciałam, bo był to dla mnie jakiś horror. Ale z drugiej strony musiałam, ponieważ koleżanki powiedziały, że jak nie będę chodzić na religię, to będę miała grzech. A co to był grzech? Jako 5-letnie dziecko nie bardzo wiedziałam, ale skoro to było coś strasznego, to nie chciałam tego mieć. Byłam w potrzasku.
Kiedyś siostra Michaela wzięła mnie do odpowiedzi i kazała powiedzieć: „Wierzę w Boga”. Nigdy nie dotarłam z tą modlitwą do końca. Zawsze mi przerywała i krzyczała:
— Źle!
Bałam się jej. Mama uczyła nas modlitw tak, jak się odmawia podczas Mszy Świętej. Tak też odmawiałam „Wierzę w Boga”. Ale to było źle. Nigdy nie lubiłam tej zakonnicy. Niejeden raz widziałam, jak inne dziewczynki przybiegały do niej z radością, wieszały się u jej habitu i wołały:
— Ciocia, ciocia!
Ja tak nigdy nie robiłam. Nie lubiłam jej i koniec. Mimo wszystko patrzyłam z uwagą na koleżanki, które ją uwielbiały. Z siostrą Michaelą spotkałam się jeszcze w szkole podstawowej, kiedy uczyła nas religii. Zawsze miała żmijowaty uśmieszek spowodowany krzywym zgryzem, wąskie usta i oczy. Gdy się wściekła na któreś dziecko, to wszyscy truchleli. Zadawała nam również ból fizyczny, szczególnie gdy ktoś nie uważał na lekcji lub nie miał zadania domowego. Wtedy zaciskała swoją dłoń w pięść i przesuwała ją po szyi w stronę głowy tak mocno, że ciągnęła za włosy. Bolało okropnie.
Szkoła podstawowa
Z przedszkola płynnie przeszłam do szkoły podstawowej. Przez pierwsze 3 lata wszystkich przedmiotów uczyła nas jedna nauczycielka. To było nauczanie początkowe. Dosyć szybko nauczyłam się czytać, pisać, liczyć. Z tych 3 czynności czytanie nie szło mi dobrze. Jąkałam się i nie rozumiałam tego, co czytam. Nie nadążałam za rówieśnikami. Często nadal przepisywałam treści z tablicy, kiedy moje koleżanki i koledzy już dawno to zrobili. Nie potrafiłam szybko czytać, opowiadać czytanek. To był dla mnie koszmar. Wychowawczyni nie miała do nas zbyt dużo cierpliwości. Przez 3 lata biła nas. Chłopcy dostawali linijką, a dziewczynki były ciągnięte za włosy. Pamiętam, że kiedyś mocno pociągnęła mnie za kucyk. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nie byłam na to przygotowana. Krzyknęłam ze strachu i bólu. Później tylko płakałam. Koleżance, z którą siedziałam w jednej ławce, naderwała kolczyk w uchu. Wychowawczyni wściekła się na nią, że nie rozumie nut.
Dziwne było to, że żadne z dzieci przez 3 lata nie pisnęło rodzicom ani słówka o tym, co dzieje się na lekcjach. Nauczycielka nas obarczała winą, mówiła, że to przez nas się denerwuje i musi nas bić. Ten czas to był dla mnie koszmar.
Kiedy nasza wychowawczyni skończyła nad nami opiekę w III klasie, ponownie dostała pierwszoklasistów. Niedługo nastąpiło jej zwolnienie. Dzieci młodsze od nas o 3 lata były już inaczej wychowywane i zaczęły się skarżyć, że są bite. Parę lat później spotykałam na ulicy moją dawną wychowawczynię. Oczywiście mówiłam jej „Dzień dobry”, a ona odpowiadała, ale nigdy mnie nie poznała.
Naukę religii w Polsce wprowadzono do szkół w 1990 roku. Miałam wtedy 9 lat. Przez te lata dorastałam bez taty. On ciągle był w pracy. Widzieliśmy się w ciągu dnia nawet parę razy, ale zazwyczaj albo oglądał wiadomości w telewizji, albo szykował się do pracy, albo ja wychodziłam do szkoły.
Przyszedł czas na Pierwszą Komunię Świętą. Dostałam swój pierwszy różaniec, który zaraz mi się porwał, oraz książeczkę komunijną. Był to dla mnie ważny czas. Chciałam posmakować opłatka w kościele podczas komunii, a przede wszystkim byłam piękna i w centrum uwagi całej rodziny. Jednak fizycznie źle przeżyłam Pierwszą Komunię i Biały Tydzień. Podczas Mszy Świętej od zapachu kadzidła robiło mi się niedobrze. Byłam na wpół omdlała. Od czasu, kiedy pierwszy raz przyjęłam Pana Jezusa do serca, zaczęły się też kłopoty z zachowaniem świadomości podczas Przeistoczenia. Nieraz mama wyprowadzała mnie z kościoła. Raz nawet moja siostra śmiertelnie się przestraszyła. To było parę tygodni po bierzmowaniu. Ale o tym później.
Szkołę podstawową przeszłam dość dobrze. Uczyłam się w klasie sportowej, w której duży nacisk kładziono na wychowanie fizyczne.
Gdy miałam 10 lat, tata zapisał mnie na lekcje karate. Moim trenerem był młody ojciec trójki dzieci. Trener zaopiekował się mną jak własną córką. W grupie byłam najmłodszą osobą i jedyną dziewczyną. Czułam opiekę trenera. Chłonęłam wszystko, co mówił i podświadomie szukałam w nim ojca. Nie opuściłam żadnego treningu. Kiedy zaczęłam dorastać, podkochiwałam się w nim. A on był doskonałym obserwatorem i dobrze wiedział, że 15-latka może przeżywać chwile uniesień. Kiedyś zrobił coś niespodziewanego na treningu. Przy sprawdzaniu obecności powiedział wszystkim, że się w nim zakochałam. Wszyscy zaczęli się śmiać. Było nas prawie 50 osób. Upokorzenie straszne! Poczułam się zdradzona. Chciałam uciekać, ale tego nie zrobiłam.
Po tym incydencie już nie miałam ochoty na karate. Bóg bardzo szybko postanowił pomóc mi w decyzji: trenować czy nie trenować? Kiedy wieczorami biegałam nad rzeką dla utrzymania formy, skręciłam lewą nogę w kostce. Jakiś czas później, kiedy lewa noga się wyleczyła, skręciłam prawą. Przez dość długi czas nie mogłam uprawiać żadnego sportu. Zdobyłam zielony pas (4 KYU) i zaprzestałam trenować. Później jeszcze wahałam się, czy wrócić na treningi. Jednak w szkole na lekcji wychowania fizycznego zwichnęłam bark. Musiałam nosić gips przez 6 tygodni. Kolejne 2 chodziłam na rehabilitację (do dzisiaj miewam bóle). W ten sposób z Bożą pomocą zaprzestałam uprawiać karate. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to Bóg interweniował.
Kiedy byłam mała, dzieci w szkole przezywały mnie „rudzielec”. Jestem naturalnie ruda. Nienawidziłam siebie za to. Później, kiedy miałam 15 lat, koleżanki i koledzy nie patrzyli już na mój kolor włosów. Byłam lubiana w stopniu umiarkowanym. Ale ja wybierałam samotność. Kiedy organizowano rajdy piesze lub wycieczki autokarowe, wolałam siedzieć w domu. Na rajdzie pieszym byłam tylko 2 razy i jeden raz na wycieczce klasowej. Moja klasa bardzo często jeździła z wychowawcą na wycieczki 2- i 3-dniowe. Uczniowie potrafili się integrować. Ja tego nie lubiłam. Chciałam być sama. Tak mi było dobrze. Pamiętam, że wychowawca już nie pytał: Kto nie jedzie na wycieczkę?, tylko zaczął pytać:
— Kto nie jedzie na wycieczkę oprócz Madzi?
Zupełnie nie wiedziałam, czym była spowodowana moja decyzja. Chyba gdzieś głęboko czułam, że nie należę do tych ludzi. Później, po powrocie z wycieczek, koleżanki zdawkowo opowiadały mi, jak było. Pamiętam, że mówiły, iż jeden kolega tak się upił, że 3 dni spał. Nigdy nie wiedziałam, czy to była prawda.
Pamiętam, że w VII klasie szkoły podstawowej pani od języka polskiego poprosiła całą klasę, abyśmy anonimowo napisali, co sądzimy o przedmiocie język polski i o niej samej. Niezmiernie się ucieszyłam, że pani pozwoliła pisać anonimowo, ponieważ — moim zdaniem — mogłam napisać prawdę oraz opisać swoje uczucia. Bałam się jednak, że zostanę rozpoznana po piśmie. A ponieważ urodziłam się mańkutem, odpowiedziałam na pani prośbę, pisząc lewą ręką. Prawda była taka, że w ogóle nie znałam polskiej gramatyki. Moja młodsza o rok siostra uczyła mnie tego do matury. Oceny z języka polskiego dostawaliśmy za to, że przynieśliśmy pani jakiś przepis na świąteczne ciastko. W zależności od humoru nauczycielka raz faworyzowała chłopaków, a w inny dzień dziewczyny.
Kiedy nauczycielka zebrała kartki, na których pisaliśmy, niektóre z nich przeczytała. Poczuła się zadowolona, bo na tych z wierzchu przeczytała, że język polski jest super. Ale na następny dzień pani dostała furii. Wpadła do klasy, trzymając tylko moją kartkę w dłoni i krzyczała, że to wszystko, co tutaj jest napisane, to kłamstwo. Moją odpowiedź przeczytała całej klasie, a ja truchlałam ze strachu. Nauczycielka krzyczała i kazała wstać tej osobie, która to napisała. Nigdy się nie przyznałam, że to ja byłam autorką tych „kłamstw”. Pani z płaczem wybiegła z klasy, a my przez prawie całą lekcję siedzieliśmy sami. Koleżanki mówiły, że ten, kto to napisał, przesadził. Chłopcy mówili natomiast, że to święta prawda i dobrze się stało. To jeszcze bardziej mnie utwierdziło, że mam siedzieć cicho.
Złe samopoczucie
Z przygotowań do sakramentu bierzmowania mało pamiętam. Egzamin zdałam na ocenę bardzo dobrą. Przyjęłam imię Małgorzata — tak jak moja mama. Po bierzmowaniu musiałam podjąć decyzję co do wyboru szkoły ponadpodstawowej. Wybrałam I Liceum Ogólnokształcące. Znajomi i rodzina odradzali mi tę szkołę. Mówili, że nie dam sobie rady, ponieważ tam jest za wysoki poziom nauczania. A ja się uparłam, poszłam do tego liceum i ukończyłam je.
Przy ogólniaku było Technikum Gastronomiczne. Młodzież z gastronomika nazywano garkotłukami, a nas, czyli tych, którzy chodzili do I LO, kujonami. Gdy ktoś określił mnie w ten sposób, śmiałam mu się w twarz. Nigdy się dobrze nie uczyłam. Zawsze miałam oceny mierne i dostateczne oraz dużo niedostatecznych, mało dobrych i jeszcze mniej bardzo dobrych. Często ledwo przechodziłam z klasy do klasy.
Po bierzmowaniu moje życie dziwnie się odmieniło. Częściej chodziłam na wagary. Z moich ust rzadko można było usłyszeć prawdę, a mama dawała mi tyle kar, że czasem już nie miała na nie pomysłu. Nie mogłam wychodzić na podwórko, spotykać się ze znajomymi, wychodzić na zabawy szkolne. Musiałam tylko siedzieć w domu i się uczyć. Stałam się agresywna. To był moment, w którym pierwszy raz pomyślałam o ucieczce z domu. Miałam dość kar, krzyku mamy, życia bez sensu. Nienawidziłam siebie za to, jaka byłam. Ciągle myślałam tylko o tym, kiedy mama na mnie nakrzyczy i jaką znów da mi karę. Zaczęłam siebie nienawidzić i wierzyć w to, że musi być we mnie coś złego, skoro mama ciągle okazuje mi swój gniew.
Parę miesięcy po bierzmowaniu podczas Mszy Świętej potwornie wystraszyłam swoją siostrę. Siostra mówiła wtedy, że nigdy nie widziała tak bladego człowieka jak ja, że wyglądałam jak trup. Pamiętam, że straciłam wówczas wzrok na kilka sekund. Widziałam tylko światłość, która mnie nie raziła. Otwierałam jeszcze szerzej oczy, żeby zobaczyć coś więcej, ale nigdy niczego więcej nie dostrzegłam. Pamiętam, że odwróciłam się i zaczęłam wychodzić z kościoła. Moja siostra pobiegła za mną. Stała przy mnie i wołała mnie, ale nie odpowiadałam. Szłam jak w transie. Doskonale ją słyszałam, ale nie odpowiadałam. Później, gdy doszłam do siebie, błagałam ją, żeby nic nie mówiła mamie, bo będzie na mnie zła. Jednak siostra opowiedziała wszystko. Przy tym rozpłakała się, bo tak bardzo się przestraszyła. Myślała, że jestem chora, dlatego wszystko wypaplała.
Zaczęłam przeklinać. W kościele na Mszy coraz częściej słabłam. Nie rozumiałam, co się dzieje. Lubiłam zimno. Wściekałam się, kiedy było lato. Uwielbiałam zimę. Pokój dzieliłam z siostrą, która zawsze marzła w nocy, ponieważ w zimie spałam przy otwartym oknie. Zasypiałam tylko wtedy, gdy w pokoju było zimno. Kiedy rodzice kazali mi zamknąć okno na noc — zamykałam je. Czekałam, aż siostra uśnie, wstawałam z łóżka i znowu je otwierałam. Zaczęły pojawiać się myśli na temat sensu życia. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym o tym porozmawiać. Milczałam. Przestałam się uczyć, bo uważałam, że to i tak nie ma sensu. Potrafiłam po mistrzowsku odpisywać na klasówkach. Dzięki nim podnosiłam sobie średnią ocen. Nigdy nie odpisywałam tak, żeby dostać ocenę bardzo dobrą. Wolałam dostać ocenę dostateczną lub dobrą, aby nauczyciele nie zaczęli czegoś podejrzewać.
Liceum
W maju 1996 roku zmarł tata mojej mamy. Nie wiem, ile dziadek miał lat. Wiem, że miał raka płuc, bo palił dużo papierosów. Rodzice mamy rozwiedli się, kiedy była małą dziewczynką. Druga żona dziadka była świadkiem Jehowy. Dziadek przeszedł na ich wiarę i dlatego pogrzeb nie odbył się w kościele. Pamiętam, że nad trumną przewodnik Jehowy miał długą przemowę. Moja mama bardzo płakała, a ja nienawidziłam tych wszystkich ludzi za to, że nie mogliśmy urządzić pogrzebu z księdzem katolickim. Kiedy zakopywano trumnę, nie było na niej krzyża. Mama wrzuciła jednak do grobu swój różaniec i medalik z Matką Bożą. Pod tą datą w pamiętniku napisałam, że nie mogę doczekać się zmartwychwstania. Jakie to było dziwne. Pogrzeb odbył się w Dzień Dziecka.
Miesiąc później zdawałam egzaminy do I Liceum Ogólnokształcącego. Parę dni wcześniej gorąco się modliłam, aby Bóg pomógł mi zdać do szkoły. Moja siostra uczyła mnie gramatyki z języka polskiego, a sama uczyłam się matematyki i biologii. Egzaminy pisemne z języka polskiego i matematyki zdałam na ocenę dostateczną. Na egzaminie z matematyki nie mogłam zrobić obliczeń, ponieważ nie zgadzały się z wynikami, jakie podał nauczyciel. Siedziałam tuż przed komisją egzaminacyjną. Na biurku komisji było mnóstwo jakichś dokumentów. Wśród nich dostrzegłam rozwiązane zadania z matematyki. Bez wahania wzięłam te 2 kartki na swoją ławkę i cyfra za cyfrą, znak za znakiem przepisałam 2 zadania. Bezbłędnie. Wystarczyły 2 dobrze zrobione zadania, żeby zdać egzamin.
Dzień wcześniej zdawałam pisemnie język polski, ale tego egzaminu zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Po matematyce odbył się egzamin ustny z biologii. Dzień wcześniej jeszcze goręcej modliłam się do Boga, aby pomógł mi zdać. Miałam wylosować kartkę z pytaniami i na nie odpowiedzieć. Wylosowałam 2 pytania z ostatniej klasy szkoły podstawowej i jedno pytanie z początków nauczania biologii w szkole. Bóg i tym razem mnie wysłuchał, ponieważ uczyłam się tylko z zakresu ostatniej klasy i modliłam się, aby wylosować pytania tylko z tego. Wystarczyło odpowiedzieć na 2 pytania, aby zdać. Odpowiedziałam. Dwa dni czekałam na wyniki z egzaminów pisemnych. Zostałam oficjalnie przyjęta do I LO.
W liceum przyszedł czas na drugą miłość. Była to raczej miłość duchowa. Z Ludwikiem nie musieliśmy nic mówić. Wystarczyło, że byliśmy przytuleni do siebie plecami, patrzyliśmy w niebo. Pisaliśmy do siebie dużo listów, mimo że mieszkaliśmy w jednym bloku, klatkę od siebie. Uwielbiałam jego listy. Czytałam je po parę razy, a jeszcze bardziej się wczuwałam, kiedy mu odpisywałam. Listy przekazywaliśmy sobie z ręki do ręki.
Pewnego razu Ludwik napisał mi w liście, że nie potrafi kochać. Byliśmy w tym samym wieku. Teraz uśmiecham się na wspomnienie, że jako 15-latkowie rozmawialiśmy o miłości na poważnie. Jednak wtedy poczułam silny ból, ponieważ byłam w nim zakochana, a on chyba bał się tej miłości. Kiedyś brat Ludwika przechwycił jeden z jego listów do mnie i śmiał się z nas, gdy go przeczytał.
Ludwik był moją bratnią duszą. Czasem zdarzało się, że długo siedzieliśmy wgapieni każdy w swój punkt na niebie, a godziny mijały i szczęśliwa wracałam do domu.
To był czas, kiedy dość mocno chciałam zwrócić na siebie uwagę — nie tylko rodziców, ale także rówieśników. Pewnego dnia zobaczyłam na straganie przewieszkę na szyję z trupią czaszką. Poczułam w sercu dziwne ukłucie przyjemności do złego. Kupiłam przewieszkę i długo ją nosiłam.
Moja miłość do Ludwika trwała dość długo. Chłopak łamał mi serce. Przeprowadził się na inne osiedle i przez jakiś czas przychodził do mnie w odwiedziny. Chodziliśmy na spacery i dużo rozmawialiśmy. Tak samo dużo milczeliśmy wgapieni w naturę. Potem on poznał jakąś dziewczynę z tego samego osiedla. Mieszkali blisko siebie, więc miał ją na co dzień. Bardzo to przeżyłam.
Sen
— Ty świnio! Żresz ten opłatek, a później nie wystarczy dla innych. Debilu! — pamiętam te słowa do dziś.
Usłyszałam je pierwszy raz podczas Mszy Świętej w kaplicy Dobrego Pasterza. To była kaplica, do której chodziliśmy jako dzieci na niedzielną Mszę Świętą. Te słowa usłyszałam przy Podniesieniu. Z wielką nienawiścią patrzyłam na księdza przy ołtarzu i tak go bluzgałam, że później sama się dziwiłam, co we mnie wstąpiło. A potem jakby nigdy nic po prostu szłam do Komunii. Po Komunii wszystko cichło, nadal byłam tą samą dziewczyną.
Był 1997 rok, miałam wtedy 16 lat. Ale tak naprawdę wciąż byłam dzieckiem, małą dziewczynką. Tak, miałam 16 lat, kiedy pierwszy raz śnił mi się ktoś, kogo nigdy nie znałam i o kim nie słyszałam. Tego snu nie zapomnę nigdy.
Przeżywałam go bardzo realnie. Śniło mi się, że jestem w jakiejś przestrzeni i gdzieś na końcu tej przestrzeni — na krześle — siedzi staruszek z siwą brodą. Ludzie modlą się do niego, prosząc o wstawiennictwo, a setki głosów z nienawiścią krzyczały: Piiiiijjjjjjoooooo, piiiiijjjjjjooooo, piiiiijjjjjjooooo! Wrzeszczały całą noc w mojej głowie. Bałam się. Dlaczego oni modlą się do tego człowieka, skoro on ma do czynienia z Szatanem? Byłam przekonana, że ten staruszek to sam Szatan. Kiedy obudziłam się, byłam przerażona. W głowie miałam tylko zniekształcony, krzykliwy głos. Głos był okropny, nieludzki, wydobywający się z jakiejś piekielnej czeluści. Bardzo chciałam o tym zapomnieć.
Minęło parę miesięcy, kiedy w świecie realnym usłyszałam znowu to słowo: Piiiiiijjjjjjooooooo! Byłam wtedy w kościele na Mszy Świętej, kiedy podczas kazania ksiądz powiedział, że papież Jan Paweł II ogłosił ojca Pio czcigodnym sługą Bożym. To był rok 1997. Kiedy o tym usłyszałam, nie mogłam uwierzyć. Tak, we śnie tym staruszkiem był ojciec Pio! Nawet nie wiedziałam, kim on jest! W twarz buchnęło mi gorąco i zastanawiałam się, czy czasem papież się nie pomylił. Znowu ten strach. Potwornie bolący lęk. Potwornie się go bałam, choć nie wiedziałam, dlaczego. Nie rozumiałam, co się działo, ale jednego byłam pewna, że ojciec Pio to święty — pomimo że świętym ogłoszony został 5 lat później po moim śnie — ale nie wiedziałam, dlaczego już w tej właśnie chwili nienawidziłam go. I jak to było możliwe, że w 1997 roku wiedziałam, co nastąpi w 2002?
Po tym, co się stało, każda następna Msza Święta była zupełnie inna. Z nienawiścią patrzyłam na kapłana, a podczas Przemienienia w głowie wykrzykiwałam, że jest świnią i skur… em, że żre ten opłatek, a później nam nie wystarczy. Kiedy szłam do Komunii, nienawiść i obelgi mijały, szły w zapomnienie. Po prostu jakby nigdy nic się nie stało. Byłam znowu wesołą nastolatką, aż do kolejnej niedzieli i Mszy. Trwało to przez następne 3 lata.
To był namacalny początek dręczenia przez Szatana. Ale dlaczego trwało to przez 3 lata? Otóż dlatego, że przez te 3 lata nieświadomie walczyłam o siebie. Nie miałam żadnej wiedzy, co się ze mną dzieje, tym bardziej nie miałam nikogo, komu mogłabym opowiedzieć o tym, co czuję. Z tego, co pamiętam, rodzice wychowywali nas w strachu, ponieważ tak sami zostali wychowani, więc nie potrafili inaczej. Tutaj nie mam zastrzeżeń, chociaż uważam, że jednak dorośli mają swój rozum i w jakimś stopniu powinni zauważyć u siebie, że skoro sami się boją żyć (bo tak to wtedy rozumiałam), to nie znaczy, że swoim dzieciom mają zafundować to samo. Cóż, teraz jestem mądrzejsza. Ale najważniejsze, że mam świadomość, teraz ja też jestem matką i swoim dzieciom na pewno nie zafunduję wychowania bazującego na strachu.
Trzy lata później poddałam się…
Bagno śmierci
III klasie liceum wpadła mi do ręki książka o potędze podświadomości. Byłam nią zachwycona. Uwierzyłam, że mogę być, kim chcę, że mogę mieć, co chcę i że mogę być tak bardzo bogata, jak tylko chcę. Co za głupota! Ale ja w to wierzyłam. Miałam ogromne braki moralne. A mimo to byłam przekonana o prawdzie, jaką ukazywała przede mną ta książka. Później kupowałam inne pozycje tego samego autora i skutecznie edukowałam się w kłamstwie, jakie zafundował swoim czytelnikom.
W tym momencie pragnę przestrzec wszystkich rodziców: nieważne, ile lat ma twoje dziecko — miej na uwadze, jakie książki czyta. Reaguj, gdy coś cię niepokoi, jeśli książka wydaje się podejrzana. Mnie nikt nie przestrzegał przed niebezpieczeństwem. Sama szłam coraz głębiej drogą ciemności.
W liceum miałam 3 dobre koleżanki. Jedna z nich była realistką i nie wierzyła w bajki o podświadomości. Ale razem z 2 innymi koleżankami bardzo zaangażowałam się w te brednie. Niemalże codziennie w szatni przed lekcjami chwytałyśmy się za ręce i odmawiałyśmy mantry dotyczące nauczycieli, stopni w szkole, a nawet wygranej w lotka. Gdy dzisiaj o tym wspominam, to chce mi się płakać z własnej głupoty. Wraz z wakacjami nadszedł czas porzucenia magii. Ale magia wróciła do mnie później i zrobiła spustoszenie w moim życiu. W klasie maturalnej na koncercie bluesowym poznałam mężczyznę. Witek był prezesem dużej firmy w naszym mieście, miał pieniądze, w pewnym sensie miał też jakąś władzę, bo przecież był panem swoich pracowników — mógł zwalniać i przyjmować ich do pracy. Był mężczyzną starszym ode mnie o 20 lat. Imponował mi. Wydawało mi się, że taki właśnie powinien być mężczyzna. Podświadomie szukałam w nim ojca, a facet okazał się kompletnym draniem. Nawet nie wiem, jak teraz wygląda jego życie. Po nawróceniu modliłam się za niego, aby mu przebaczyć.
Witek skutecznie przekonał mnie do swoich ateistycznych racji. Na tyle skutecznie, że pewnego dnia oznajmiłam mojej mamie, że już nie będę chodzić do kościoła. Miałam mocny argument:
— Skoro tata nie chodzi do kościoła, to ja też nie muszę.
Mama nie wiedziała, co powiedzieć. Widziałam w jej oczach strach i ogromny ból, ale byłam nieugięta i chyba miałam lekką satysfakcję, że jestem górą.
W ten sposób nadszedł dzień, w którym oficjalnie odeszłam od Boga i Kościoła. I już nawet nie musiałam się z tym ukrywać.
Witek miał na mnie tak bardzo zły wpływ, że będąc w klasie maturalnej, myślałam tylko o pijaństwie i narkotykach. Chciałam próbować coraz mocniejszych używek, żeby mieć ten odlot, o którym tyle się słyszało od punków.
Prawie całą klasę maturalną przebalowałam. Matury nie zdałam. Oblałam język polski, bo matematykę udało mi się odpisać na ocenę bardzo dobrą. Po oblaniu matury Witek zerwał ze mną. Prawdopodobnie mu się znudziłam. Szybko znalazł sobie inną, starszą ode mnie i bardziej samodzielną kobietę. A ja kim byłam? Tylko oblaną maturzystką.
Bardzo przeżyłam to rozstanie. Były takie dni, że nie wychodziłam z pokoju, nie odsłaniałam okien, siedziałam w zupełnej ciemności. Czułam się oszukana. Płakałam. Nie wiedziałam nawet, z kim o tym porozmawiać. Stosunki z mamą były napięte, a znajomi mówili mi, że dobrze się stało, bo on nie był mi pisany. Chciałam się przed kimś wygadać, żeby zrobiło mi się lżej, ale nie miałam przed kim. Zostałam sama. Do tego stopnia chciałam zostawić przeszłość za sobą, że marzyłam tylko o tym, aby całkowicie opuścić swoje miasto. Nigdy w życiu nie chciałam ponownie spotkać Witka. Nigdy.
Potem były już tylko wspomnienia, którymi codziennie żyłam. Pamiętam, jak w jedną wakacyjną noc spotkałam się z Witkiem w parku. Wcześniej dostałam od niego SMS-a, że będzie miał coś mocniejszego. Nie zastanawiałam się wiele nad tym, tylko niecierpliwie oczekiwałam na wieczór, aby się z nim spotkać. Miał marihuanę i kwas (LSD). Oczywiście nie zabrakło alkoholu. Poszliśmy do parku, zapaliliśmy trawkę, popiliśmy alkoholem. On już miał tak wypalony organizm, że od razu miał odlot. Ja musiałam dużo w siebie wciągnąć, żeby coś poczuć, cokolwiek. Z marnym skutkiem. Potem wyciągnął kwas.
— Trzymaj to pod językiem do momentu, aż ci się rozpuści — powiedział, podając mi mały kawałek sprasowanego kwasu.
Tak też zrobiłam. Długo nie chciało się rozpuszczać i chciałam sobie jakoś pomóc, popijając piwem. Ale nadal nic. On już dawno zjadł narkotyk, więc ja go po prostu połknęłam i popiłam puszką piwa. Niedługo potem straciłam przytomność. Nie wiem, jak długo byłam nieprzytomna. Pamiętam tylko, jak Witek bił mnie po twarzy i krzyczał, żebym się obudziła. Wróciłam do żywych i wtedy pierwszy raz poczułam, jak to jest być pod wpływem narkotyków. Byłam bezsilna. Czułam się beznadziejnie. Fizycznie nic nie mogłam zrobić. Nie wiem, co jest w tym fajnego, że ludzie ćpają, przecież w takim stanie w ogóle nie da się myśleć. Jest się po prostu odizolowanym od świata. Dla mnie był to koszmar. Dla innych jest to sposób na życie.
Jakieś pół godziny po oprzytomnieniu zaczęliśmy mieć obydwoje halucynacje. Nigdy tego nie zapomnę. Wydawało mi się, że widzę mnóstwo diabłów. Widziałam ich potworne twarze. I ten śmiech. Paskudny, wulgarny śmiech. Przestraszyłam się i rzuciłam się przed siebie. Nie chciałam, żeby mnie dogoniły. Zaczęłam biec szybko, żeby tylko uciec przed tymi potworami. Na próżno. One wciąż były przy mnie i śmiały się z moich wysiłków. Halucynacje minęły, gdy w pewnym momencie Witkowi udało się mnie złapać. Szarpał mną, żeby wybudzić mnie z transu.
— Tam nic nie ma, tam nic nie ma! — wrzeszczał.
Od tego czasu obiecałam sobie, że już nie wezmę do ust żadnych narkotyków, a na pewno nie LSD. Czas pokazał, że obietnicy nie dotrzymałam. W Krakowie na studiach było tego pod dostatkiem.
Po tym, gdy nie zdałam matury, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Dostałam 2 nieoczekiwane ciosy: oblana matura i porzucenie przez mężczyznę. Wciąż jeszcze byłam dziecinna, a nadszedł już czas, że trzeba było wejść w świat dorosłych. Do następnej matury miałam rok. Przez ten czas musiałam coś ze sobą zrobić. Nie miałam na siebie żadnego pomysłu, bo w głowie wciąż tkwił mi Witek.
Aby nie popaść w depresję, zaczęłam szukać dla siebie jakieś szkoły policealnej bez matury. Najbardziej przypadła mi do gustu policealna szkoła ochroniarska, oddalona od mojego miasta jakieś 100 km. Pojechałam tam, złożyłam dokumenty i na zajęcia dojeżdżałam 2 razy w miesiącu. Dość szybko zaklimatyzowałam się w nowym środowisku. Pierwszy rok szkoły minął bardzo szybko. Przyszedł czas przystąpienia po raz drugi do egzaminu maturalnego.
Oczywiście chciałam mieć to jak najszybciej za sobą. Opanował mnie ogromny lęk przed ponownie niezdaną maturą. Ale zdałam.
To był dla mnie trudny czas. Musiałam przygotować się do matury i w tym samym czasie miałam egzaminy z pierwszego roku nauki w szkole ochroniarskiej. Mimo trudności poszło mi całkiem dobrze. Kiedy pozdawałam wszystkie egzaminy, poczułam się wolna. Już nic nie trzymało mnie w mojej miejscowości. Mogłam wyruszyć w świat.
Dość mocno zżyłam się z ludźmi ze szkoły policealnej. Postanowiłam przeprowadzić się do większego miasta, tego samego, w którym znajdowała się szkoła ochroniarska. Znalazłam stancję, zabrałam swoje rzeczy z domu rodzinnego i zamieszkałam w zupełnie innym otoczeniu. To były czasy, kiedy bardzo szybko można było dostać pracę na kasie w dużych supermarketach. Dostałam taką pracę. Dzięki temu mogłam pracować i uczyć się. Ale co robić z resztą czasu, kiedy nie było obowiązków, rodziny, żadnego hobby? Na początku wstępowałam do osiedlowej biblioteki i wypożyczałam kryminały, które uwielbiałam czytać. Czytałam w każdej wolnej chwili. W jednym tygodniu potrafiłam przeczytać 2 książki. Ale i to niebawem się skończyło, bo kryminały zaczęły mnie nudzić. Zaczęłam więc chodzić do kafejek internetowych i czasem czatować z nieznajomymi. W ten sposób poznałam Marka. Na początku znajomości robiłam sobie z niego żarty. Nie traktowałam go poważnie. Nawet nie wiedziałam, czy on naprawdę ma na imię Marek, czy to zmyślił. Był czas, że czatowałam z nim całą noc. W końcu wymieniliśmy się numerami telefonów. Zaczęliśmy pisać do siebie SMS-y, później dzwonić.
Marek do mnie przyjechał. Był starszym ode mnie o 15 lat rozwodnikiem i miał 6-letnią córkę z nieprawego łoża. Pochodził z Krakowa. Długo nie zabawiłam w mieście, w którym chodziłam do szkoły ochroniarskiej, bo zakochałam się w nim i w pracy poprosiłam o przeniesienie do Krakowa.
Przeniesienie odbyło się bez problemów, ale cała procedura wiązała się z czasem, co zajęło pracodawcy jakieś 3 tygodnie.
Kiedy już byłam w Krakowie, zamieszkałam z Markiem pod jednym dachem. On nie pracował. Zawsze był tym, który szuka pracy. Ale jak dostawał już jakąś, to pracował nie dłużej niż miesiąc, bo był zwalniany. Nigdy nie wiedziałam, dlaczego. On mi mówił zupełnie co innego niż to, co tak naprawdę było przyczyną.
Z domu nie wyniosłam wartości moralnych czy religijnych, żeby pomyśleć o tym, aby nie wiązać się z rozwiedzionym mężczyzną. Tym bardziej nie myślałam o przykrych skutkach mieszkania z mężczyzną bez ślubu pod jednym dachem. Wtedy miałam całkiem inne podejście do życia. Po spraniu mózgu przez Witka myślałam tyko o wolnym związku bez ślubu. Nie wierzyłam w nierozerwalność małżeństwa. A wolny związek był w pewnym sensie możliwością ucieczki, czyli odejścia od mężczyzny.
Od Marka wielokrotnie próbowałam odejść, ponieważ okazał się alkoholikiem i złodziejem. W nowej pracy w Krakowie nie pracowałam dłużej niż 3 miesiące. Zwolniono mnie, nie przedłużając umowy. Kiedyś na monitoringu ochrona zauważyła, jak Marek kradł płyty CD, piwo, inne drobne, ale drogie rzeczy. Po kradzieży przychodził po mnie do pracy, a ja o niczym nie wiedziałam. Nawet nie wiedziałam, dlaczego nie przedłużono mi umowy. Przecież dobrze pracowałam, nigdy nie miałam na kasie manka, nikt z klientów nigdy na mnie się nie skarżył. Lubiłam swoją pracę. Dopiero później Marek przyznał mi się, że zwolnili mnie, bo kradł. Dlaczego wtedy nie zaświtało mi w głowie, że mam do czynienia z człowiekiem chorym psychicznie? Przez 4 lata żyłam pod jednym dachem z manipulatorem, kłamcą, katem, złodziejem, alkoholikiem, gwałcicielem. On robił ze mną, co chciał. Potrafił robić takie słodkie minki, a ja mu wszystko wybaczałam. Tak mną manipulował, że kiedy przychodziła wypłata, w całości mu ją oddawałam. Myślałam, że kupi jedzenie, opłaci rachunki. Rachunków nigdy jednak nie płacił, jedzenie czasem kupował. Ale więcej kupował piwa.
— Niczego nie kocham tak bardzo jak piwa — tak zwykle mawiał.
Przez następne pół roku dojeżdżałam z Krakowa do szkoły ochroniarskiej, którą kończyłam. Zdałam końcowy egzamin i uzyskałam tytuł technika ochrony osób i mienia.
Skoro miałam zawód, chciałam poszukać pracy. Szybko znalazłam pracę w dużej renomowanej firmie ochroniarskiej, gdzie akurat zwolniło się miejsce. Po rozmowie kwalifikacyjnej od razu poszłam na szkolenie na obiekt, który ta firma miała pod swoją opieką. Dostałam mundur i umowę o pracę. Byłam szczęśliwa, bo praca na etacie była czymś, co umożliwiało mi swobodę finansową. Bardzo szybko zaprzyjaźniłam się z innymi ochroniarzami. Pracowałam z ludźmi otwartymi, zabawnymi, odpowiedzialnymi, a przede wszystkim w pracy panowała miła atmosfera. Nigdy niczego nie zawaliłam. Znałam przepisy, prawa i obowiązki. Bardzo schudłam, bo nie zawsze dojadałam. A Marek potrzebował pieniędzy na piwo. On nie musiał tak dużo jeść, wystarczyło, że się napił. Aż dziw bierze, że będąc z nim, sama nie zostałam alkoholiczką.
Ciąża
Pomimo że był to już drugi albo trzeci rok, kiedy przestałam chodzić do kościoła, w głębi duszy wiedziałam, że ktoś dobry czuwa nade mną. W tamtym czasie nikt nie potrafił wytłumaczyć mi, na czym polega wiara w Boga i co to w ogóle jest wiara. Nie pomyślałam, żeby po prostu pójść do jakiegoś księdza i poprosić o wyjaśnienie. Zresztą, chyba wtedy nie było to dla mnie takie ważne.
Z firmą ochroniarską wiązałam nadzieję na długą współpracę. Byłam dobrym pracownikiem. Firma też wiązała ze mną przyszłość. Nie wiedziałam jednak, że kiedy przyjmowałam się do tej pracy, byłam już w ciąży. Miałam 21 lat i nie znałam reguł funkcjonowania ciała kobiety. Nikt mi nie powiedział, że kobieta ma okresy płodne i niepłodne. Nie znałam natury, nie wiedziałam, jak postępować.
W XXI wieku nie wiedziałam, że mieszkając z mężczyzną pod jednym dachem, mogę zajść w ciążę. Wciąż byłam dzieckiem. Mama mnie nie ostrzegła. Zresztą w naszym domu nigdy nie było takich rozmów.
Odeszłam z pracy, kiedy byłam w 5. miesiącu ciąży. Nie mieściłam się już w mundurze, a dzienne stojące służby nie służyły mojemu zdrowiu. Dodatkowo zdarzały się skurcze porodowe i lekarz kazał mi leżeć do końca ciąży, bo inaczej szybko urodzę.
Marek nie chciał się mną zajmować. Musiałam wrócić do rodzinnego domu. W czerwcu 2003 roku urodziłam córeczkę poprzez cięcie cesarskie. Kiedy mała miała 2 miesiące, postanowiłam pójść na studia zaoczne do Krakowa. Dziecko brałam ze sobą. Było dla mnie przepustką podczas egzaminów. Przez 4 miesiące dojeżdżałam do Krakowa na studia i do Marka. Kiedy córka skończyła 6 miesięcy, postanowiłam znów wrócić do stolicy Małopolski. Niestety, życie pod jednym dachem z alkoholikiem było trudne. W międzyczasie, kiedy leżałam w ciąży, Marek założył własną działalność gospodarczą. Miał knajpkę z alkoholem i drobnymi przekąskami typu frytki, zapiekanki. Dzięki temu miał do swojej dyspozycji sporą ilość piwa.
Marek potrzebował pieniędzy na rachunki, a ja potrzebowałam pieniędzy na pieluchy i jedzenie. Każde z nas miało inne priorytety. Kiedy kończyły mi się pieniądze i prosiłam go o jakiś grosz na pieluchy, on zawsze mawiał:
— Są ważniejsze sprawy niż to.
Starałam się, jak tylko mogłam, żeby go nie drażnić. Na próżno. Im bardziej byłam uległa, Marek tym bardziej był agresywny. Pamiętam dzień, kiedy nie wytrzymał i uderzył mnie. Miałam dziecko na rękach. Od tamtej chwili zobaczyłam w nim bestię. Bałam się go. Kiedy wychodził z domu, skakałam z radości. Żyłam w ciągłym napięciu. Denerwował go płacz naszego dziecka i ciągle zarzucał mi, że nie umiem się nim opiekować. Miał mnie już tak bardzo dość, że straszył mnie, że odbierze mi dziecko, a ja mam wracać tam, skąd przyszłam.
Kiedy odwiedzali nas jego rodzice, Marek udawał, że jesteśmy wspaniałą kochającą się rodziną. Już sama nie wiedziałam, co jest prawdą, a co kłamstwem. Żyłam tak, jakby mnie nie było.
Pewnego dnia poszłam do Marka do pracy, żeby go odwiedzić, zobaczyć, jak mu idzie interes, może coś pomóc. Nawet nie mówiłam mu, że przyjdę, chciałam zrobić mu niespodziankę. Zastałam go pijanego, śpiącego na kanapie. W lokalu miał dużo miejsca i prawie we wszystkich kątach stały meble: wersalka, sofa, fotel. A on leżał obok baru. Było mało gości. Obok Marka siedziała jakaś kobieta. Ładna, umalowana, szczupła, trochę starsza ode mnie. Nie spodobało mi się, że siedziała tak blisko niego. Zachowałam zimną krew i kiedy zobaczyłam śpiącego Marka, skierowałam się w kierunku baru i usiadłam na wysokim krześle. Marek przebudził się w pijackim amoku, a ta kobieta pogłaskała go po plecach, wsadzając dłoń pod jego koszulę. Już wiedziałam, kim dla niego była. Zobaczyłam, że Marek prowadzi podwójne życie. Jakoś mnie to nie zdziwiło, tylko wszystko poukładało się w jedną całość. To stąd były te wszystkie awantury, to dlatego nie wracał na noc do domu. Ale było jeszcze coś, co mnie niepokoiło. Skąd u niego pojawiały się nagłe wybuchy agresji? Przecież to na pewno nie było związane z jego kochanką. To musiało być coś innego. I to na pewno nie było spowodowane brakiem alkoholu we krwi, ponieważ on cały czas pił piwo.
Czekałam. Nic nie mówiłam. Marek był na tyle pijany, że nie zauważył mojego przyjścia. W końcu pokazałam mu się, po czym odwróciłam się i poszłam do domu.
Płakałam jak małe, zranione dziecko. Cały czas miałam przed oczami tę kobietę, która głaskała go po plecach. Jak długo to trwało?
Marek zdradzał mnie. Dotarło w końcu do mnie, że nie jestem dla niego wystarczająco dobra. Wstydziłam się tego. Nikomu o tym nie mówiłam, bo bałam się oceny. Nie chciałam, żeby ktoś mi powiedział, że to wszystko moja wina. Sama dobrze o tym wiedziałam i siebie oskarżałam.
Markowi nic nie powiedziałam o tym, co widziałam. Parę dni później, kiedy w nocy spałam z córką, usłyszałam, jak otwierają się drzwi wejściowe i do mieszkania wchodzą 2 osoby. Jedną z nich na pewno był Marek. Poczułam jego pijacki swąd. Drugą osobą była kobieta. Usłyszałam szpilki. Marek podszedł do łóżka, na którym spałam:
— Obudź się.
— Co się stało? — udawałam, że wyrwał mnie ze snu.
— Weź dziecko i przenieś się na tamto łóżko.
— Po co?
— Tutaj Danuta się położy.
— Sam się z nią połóż na tamtym łóżku! — powiedziałam. Wmurowało go. Zaraz jednak doszedł do siebie, bo za plecami usłyszałam jego charakterystyczne sapanie. Pomyślałam ze strachem, że jest już tak wkurzony, że zaraz zerwie mnie z łóżka i rzuci na podłogę. Już nic się nie odzywałam, wzięłam śpiącą córkę i położyłam się na innym łóżku, zwalniając miejsce jego kochance.
Tak mijały dni: Marek przyprowadzał do domu Danutę, razem pili, ona paliła papierosy. Siedzieli w kuchni, a ja z dzieckiem w pokoju. Czekałam tylko, aż wyjdą, abym mogła czuć się swobodniej.
Pewnego razu Marek wpadł do domu jak oparzony.
— Wyjeżdżam! — oświadczył.
— Jak to wyjeżdżasz? Kiedy?
— Natychmiast.
— Gdzie?
— Do Niemiec.
— Już teraz? Ale po co? Co się dzieje?
— Nie rozumiesz? Pożyczyłem pieniądze od mafii na prowadzenie lokalu. Nie mam z czego oddać. Zabiją mnie!
Gdy to powiedział, spakował mały plecak i wybiegł z domu. A więc to było to „coś innego”, co wywoływało u niego nagłe ataki agresji. Krzyczałam jeszcze za nim, żeby wrócił. Nic nie rozumiałam.
Bezdomność
Po 2 dniach przyszła właścicielka mieszkania, które wynajmowaliśmy. Kazała mi się natychmiast wyprowadzać. Natychmiast? Co tu jest grane? Nie zgodziłam się. Przecież nie miałam gdzie pójść. Byłam sama z dzieckiem. Bez pieniędzy. Marek uciekł za granicę i zostawił mnie samą.
Właścicielce mieszkania towarzyszył ślusarz, który od razu wymienił zamki w drzwiach. Byłam w szoku. Wystraszona zadzwoniłam po policję. Jednak po krótkiej rozmowie policjanci dali mi nakaz natychmiastowego opuszczenia mieszkania. W tym czasie moja 7-miesięczna córka gaworzyła i uśmiechała się do moich oprawców. A ja zrezygnowana usiadłam i rozpłakałam się.
Chwytając się ostatniej deski ratunku, zadzwoniłam do przyjaciółki mojej siostry, która studiowała zaocznie w Krakowie i dorabiała, pracując w gastronomii. Milena odebrała telefon, ale nie mogła rozmawiać, bo miała dużo klientów. Była moją ostatnią pomocą… przepadło wszystko.
Kiedy wyrzucono mnie z mieszkania ze wszystkimi rzeczami i z dzieckiem na rękach, usiadłam na klatce schodowej i zawyłam z bólu. Płakałam tak żałośnie, jak nigdy w życiu. Uświadomiłam sobie, że jestem bezdomna. Żaden sąsiad nie wyszedł, żeby przynajmniej zobaczyć, kto tak bardzo płacze. Nikt mnie nie pocieszył. Czułam się przegrana. Miałam 23 lata i byłam bezdomną panną z dzieckiem.
Nagle usłyszałam otwierające się drzwi wejściowe od klatki schodowej. To była przyjaciółka mojej siostry. Kiedy mnie zobaczyła, o nic nie pytała, tylko mnie przytuliła. Sięgnęła po swoją komórkę i gdzieś zadzwoniła. Chwilę porozmawiała i powiedziała:
— Zabieram cię do siebie!
Nie broniłam się, bo i tak nie miałam dokąd pójść. Chwilę później przed blok podjechał samochód dostawczy do przeprowadzek. To Milena zamówiła auto. Pomogła mi wrzucić rzeczy na pakę i pojechałyśmy do centrum Krakowa.
— Co ty tutaj robisz? Skończyłaś już pracę? — zapytałam, kiedy już przestałam płakać i trochę ostygły emocje.
— Kiedy usłyszałam, jak płaczesz przez telefon, nie mogłam już dalej skupić się na pracy. Talerze wypadały mi z ręki. Moja kierowniczka kazała mi iść załatwić sprawę, bo i tak ze mnie już dzisiaj nic nie będzie. Wsiadłam w tramwaj i przyjechałam.
— Dzięki — wykrztusiłam.
— Dlaczego wyrzucili cię z mieszkania?
— Marek pokłócił się z właścicielką. Nie zapłacił jej za kolejny miesiąc. Nic mi nie powiedział.
— Współczuję ci. Palant z niego. Gdzie on jest?
— Uciekł za granicę. Zdążył mi tylko powiedzieć, że jakaś mafia go goni, bo pożyczył od nich pieniądze na knajpę. Ja o niczym nie wiedziałam… Nie rozumiem tego. Nie wiem, co mam myśleć.
Milena chwilę milczała. Obydwie nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. Może dobrze, że Marek w porę uciekł, zanim mafia dobrała się do mnie i do dziecka. Strach myśleć, co by było. Nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mi groziło.
— Ja też jestem w trudnej sytuacji — wyparowała. — Moje koleżanki ze studiów wyrolowały mnie i zostawiły samą na mieszkaniu. Spakowały swoje manatki, kiedy mnie nie było, i wyjechały. Zostawiły mi tylko krótki liścik, że życzą powodzenia w utrzymaniu kawalerki w centrum Krakowa.
— O kurczę… i co teraz?
— Wynajem jest dość drogi. Nie utrzymam sama mieszkania. Zamieszkasz ze mną i podzielimy się kosztami. Ja będę mieszkała w kuchni, a ty weźmiesz z dzieckiem ten większy pokój.
Zgodziłam się. Po cichu byłam jej wdzięczna za okazaną pomoc. Chociaż ja jej też spadłam z nieba. Pan Bóg tak to ułożył, że każda z nas była w potrzebie i obydwie mogłyśmy sobie pomóc.
I tak sobie żyłyśmy. Milena chodziła do pracy, ja zostawałam w domu z córką. Kiedy ja szłam na wykłady w weekendy, Milena zajmowała się moim dzieckiem. Kiedy obydwie miałyśmy wykłady w tym samym czasie, prosiłam swoje kuzynostwo, które dziennie studiowało w Krakowie, żeby czasem przyszli zająć się dzieckiem. Czasem też prosiłam rodziców Marka, żeby zajęli się wnuczką. Niekiedy było tak, że zostawałam sama z córką w domu. Szczególnie nudne były szare dni jesieni. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Przypomniało mi się, że wśród moich szpargałów miałam kurs tarota. Każdego wieczora siadałam w fotelu i intensywnie uczyłam się wróżyć z kart.
Pewnego dnia zadzwonił Marek. Zapytał, jak się miewam. To było jego standardowe pytanie. Za każdym razem, jak do mnie dzwonił, ogarniał mnie strach. Nadal robiłam wszystko, co mi kazał. Wciąż byłam uległa i grzeczna, mimo że dzieliło nas kilka tysięcy kilometrów. Odpowiadałam na jego pytania, jak mała dziewczynka pytana przez nauczyciela w szkole. On potrafił mnie psychicznie tak zastraszyć, że racjonalne argumenty w ogóle do mnie nie docierały. Fatalne w skutkach jest bycie ofiarą przemocy psychicznej. Później trudno z tego wyjść, szczególnie jeśli nie jest to uświadomione przez ofiarę. Bez terapii się nie obędzie.
Przez telefon Marek obiecał mi przysłać jakieś pieniądze. Wielokrotnie prosiłam go, żeby dał mi choć 150 zł. Za granicą Marek też nie mógł znaleźć pracy, bo pił. Ale za co pił?