MOTTO:
Sekretem dobrej starości jest nie, co innego, tylko szczery pakt z samotnością.
Gabriel Garcia Márquez — Sto lat samotności
Kolegom i przyjaciołom mojego pokolenia poświęcam…
Wstęp
Samotność i starość to takie dwie przyjaciółki, one nawet dość dobrze radzą sobie będąc razem. Mogą jednak doskonale funkcjonować niezależnie od siebie, czyli w pojedynkę. Bywają, bowiem ludzie starzy, ale cały czas w otoczeniu przyjaźnie nastawionej do nich rodziny. Bywają samotni, ale zupełnie młodzi, ci sobie niekiedy radzą doskonale w pojedynkę. Bywają wreszcie starzy i samotni, bez bliskich, a nawet bez sąsiadów. W tym ostatnim wypadku jest bardzo źle, tak źle, że niektórzy z nich nawet modlą się o rychłą śmierć. Idźmy jeszcze dalej. Bywają też zarówno starzy jak i młodzi będący samotnymi wśród tłumów, głównie są to ciągle idący pod prąd, niegodzący się ze źle pojętą równością. Oni idą pod prąd, bo — jak powiedział pewien poeta — z prądem płyną tylko śmieci, taką filozofię życia przyjęli. Za takie podejście do życia, niekiedy drogą płacą, w tym właśnie tą samotnością. No i tacy, których tłum otacza, ale z dystansem, z tym dystansem fizycznym i psychicznym, być może tłum ich wyrzucił ze swojej grupy i oni tego tłumu nie znoszą. Tych kombinacji jest wiele i można ich wymieniać długo, lub jakbyśmy powiedzieli, samotność niejedno ma imię.
O starości powiadamiają, że to jesień życia — niech tak będzie, ale pamiętać należy, że jesień też ma różne odcienie, znany jest, bowiem zwrot — ponura jesień, złota jesień… Posłuchajmy jeszcze filozofów, bo oni znowu twierdzą, że tylko człowiek samotny staje się wolny. Tu też bywają różne i ciekawe przypadki i to dotyczące całych narodów. Znamy przypadek Żydów, którzy uciekli z niewoli, jednak podczas ucieczki, co chwilę chcieli zawracać z powrotem — do niewoli, bo tam dawano im jeść, chociaż pracować musieli ciężko, ale nie musieli się zastanawiać nad swoją przyszłością — taka cena. Ileż to kłopotów miał z nimi Mojżesz, prawda? Oni ukochali niewolę, bo była dla nich bardziej znośna niż wolność, bo wolność wymaga inicjatywy, zabiegów o jej zachowanie i przede wszystkim brania odpowiedzialności za swoje życie.
Zamiarem autora było pokazanie w niniejszej książce problemów związanych z samotnością, a dokładnie problemów związanych z próbą bezbolesnego zaakceptowania samotności, co sygnalizuje tytuł nazywając ten proces oswajaniem. Była próba przypomnienia, że zjawisko samotności jednak występuje, a kto tego nie doświadczył jest szczęśliwcem. Nasz bohater w momencie stania się samotnym jest już człowiekiem dojrzałym, chociaż niekoniecznie człowiekiem starym, co w podeszłym wieku. Zatem, przy stałym poziomie samotności, pojawiła się jeszcze starość — wierna przyjaciółka samotności na pewnym etapie życia.
Natomiast zamiarem autora nie było ani trochę pokazywanie jakichkolwiek recept na samotność, na jej pokonanie czy oswajanie.
I. Narodziny samotności
Dom — spośród innych domów z tamtych czasów — niczym szczególnym się nie wyróżniał Miał konstrukcję podobną jak wszystkie inne domy budowane w tych trudnych latach, czyli na początku ósmej dekady ubiegłego wieku. Na wielu tych domach było widać jeszcze podstawowy relikt ówczesnej konstrukcji, czyli tynk cementowo-wapienny — tak zwany baranek. Tak wyglądał również dom Jerzego Okrasy. Jednak jego dom posiadał już od niedawna termoizolację — nowość. Była to kilkunastocentymetrowa izolacja styropianowa, co właściciela stawiało w gronie tych lepszych, postępowych. Ta termoizolacja to już współczesny wynalazek, natomiast styropian to nic innego jak spienione granulki polistyrenu połączone ze sobą. Prawdę mówiąc płyta styropianowa to 98 procent powietrza i tylko 2 procent polistyrenu. W obecnych czasach jest to główny materiał służący do ocieplania budynków mieszkalnych.
Te wszystkie cechy konstrukcyjne posiadał dom, w którym mieszkał Jerzy Okrasa. Jego dom posiadał jeszcze jedną cechę, której już nie zauważało się w domach budowanych współcześnie. Dom Okrasy był domem piętrowym, bowiem był przewidziany, jako dom wielopokoleniowy — tak się wtedy budowało, był to pogląd obowiązujący od niepamiętnych czasów. Wielu okolicznych mieszkańców poddawało się bez jakichkolwiek wątpliwości temu systemowi. Każdy budowniczy domu, już na starcie zakładał, że piętro będzie dla kogoś, kto potem się nim zaopiekuje na starość, chociaż w chwili planowania budowy tego kogoś zwykle jeszcze nie było, bo jeszcze się nie narodził. Taki to trend tamte pokolenia obowiązywał, oczywiście Jerzy Okrasa poddał mu się bez zastanowienia. Nikt, nigdy nie brał pod uwagę innych rozwiązań, bo rodzina powinna być blisko siebie.
Jako że, ówczesny cykl budowy domu trwał średnio siedem lat, to już pod koniec tego cyklu, jeszcze przed przeprowadzką urodziło się dwóch następców, rok po roku, córka i syn. W chwili przeprowadzki radość była wielka, bo to dom był gotów i wszyscy jego mieszkańcy już są. Radość była wielka od samego początku i trwała dość długo. Dzieci szybko ukończyły szkołę podstawową, potem średnią, rozpoczęły studia wyższe i…
Dzieci rozpoczęły studia i mówiąc kolokwialnie wyfrunęły z gniazda, czyli z tego domu. Kiedy dzieci były już w połowie studiów, Jerzy zaczął coś podejrzewać. Polska była w Unii, zarówno Basia jak i Piotrek dość często wyjeżdżali na różne sympozja do uczelni europejskich i byli zachwyceni tym, co tam widzieli. Piotrek studiował informatykę a Basia medycynę. Jerzy, już wtedy zdał sobie sprawę z tego, że oboje już wymknęli się z pod jego kontroli i wpływów, bo nic z nim jakoś nie konsultowali. Zresztą, co mogli z nim konsultować, przecież on studiował w zupełnie innych realiach, jeszcze za czasów poprzedniego ustroju, czyli za czasów tak zwanej komuny, jak to wszyscy skrótowo nazywali.
Jerzy już wiedział, że jego piękne, dawne plany zaczynają się rozpadać, niknąć i niejako rozpływać się gdzieś w kosmosie, stawały się nieuchwytne. Najpierw skreślał z nich pewne punkty, stające się stopniowo nierealne, ale w ich miejsce nie było, co wstawić. Wizja jak to będzie biegał po schodach na górę, aby pobawić się z wnukami bledła coraz bardziej i po pewnym czasie całkowicie wyrzucił ją ze swoich rozmyślań. W miejsce tych pustych pól próbował coś wkleić, ale nic nie pasowało. W tym czasie przyszło pierwsze i to bardzo ostre załamanie to żona miała zawał i trafiła do szpitala, potem było sanatorium i znowu szpital. W tym czasie rozważania o dalekiej przyszłości poszły już zupełnie w kąt. Co prawda, z dziećmi mieszkającymi już w akademikach, bardzo często się widywał, ale na rozmowy o przyszłości nie było czasu, bo najważniejsze było to, co teraz, czyli co z mamą. Niby to ludzie przechodzą po kilka zawałów i żyją dalej, ale tu jakoś skutki pierwszego zawału z trudem ustępowały. Basia ściągnęła mamę do szpitala klinicznego przy swojej Akademii Medycznej i była przy niej często. Piotrek miał swoją uczelnię również nieopodal i bywał często u mamy. Jerzy stwierdził nawet, że dzieci już od lat nie były przy matce jak teraz, w tej trudnej sytuacji.
Któregoś dnia, kiedy Piotrek i Basia byli przy łóżku mamy, ta zaczęła im robić jakiś wykład na przyszłość, ostrzegać przed niebezpieczeństwami, które ich czekają, nawoływać, aby się wspierali wzajemnie, aby byli razem. W końcu prosiła ich, aby o ojca dbali i wspomagali go gdyby miał kłopoty, bo na początku będzie je miał na pewno. W pewnym momencie Basia przerażona tymi dziwnymi wywodami niemal zawołała z wyrzutem:
— Ależ mamo, przecież my tu robimy wszystko abyś zdrowa wróciła do domu, a ty jakąś pożegnalną mowę wygłaszasz!
— Basiu, ale ja to widzę i czuję i dziękuję wam za to i tym wszystkim lekarzom dziękuję, co koło mnie chodzą, ale ja wiem coś, czego wy nie wiecie, chociaż niedługo się dowiecie…
Jerzy wrócił do domu, dzieci zostały w swoich akademikach. Stanął przed domem patrząc na jego bryłę, solidne ogrodzenie, nowy samochód. Wszystkie pokoje wyposażone w meble a nawet w niektóre sprzęty. Z jego ust padły słowa:
— To, dla kogo ja to budowałem?!
Sam nie wiedział, do kogo to wypowiedział, czy do siebie, czy do Pana Boga, czy tak sobie na wiatr… Wszedł do swojego pokoju, rozejrzał się dookoła, ogarnął wzrokiem regały z książkami, na grzbietach książek widniały liczne nazwiska wielkich ludzi nauki.
— Przecież nie dla nich to budowałem, chociaż z nimi pozostaję. Oni potrzebują bardzo mało miejsca, wystarczy im regał drewniany. No i o ich zdrowie nie muszę się bać, bo oni mnie przeżyją. Tyle tylko, że oni kłopotów nie dostarczają. Trzeba będzie w takim razie jeszcze bardziej zacieśnić więź z nimi wszystkimi, a może ich grono jeszcze bardziej poszerzyć, będzie raźniej.
Takie nieuczesane myśli krążyły po głowie Jerzego, chociaż najgorsze jeszcze nie nadeszło, zatem, po co te myśli. Jerzy nagle się otrząsnął, chociaż spokój nie wrócił.
No i dowiedzieli się na drugi dzień — mama zmarła w nocy, sama, cichutko bez słowa. Wtedy wszyscy zrozumieli, co mama miała na myśli podczas ostatniego widzenia w szpitalu. Ona im to mówiła, ale oni jej nie wierzyli. Tak bardzo zbagatelizowali jej słowa, że z niedowierzaniem przyjęli wiadomość o śmierci mamy. Szczególnie Basia, która poczyniła tyle starań, uruchomiła tyle znajomości, a to wszystko okazało się nieskuteczne, małoistotne. Świadomość tego faktu okazała się bardzo bolesna dla obojga rodzeństwa.
Również Jerzy, jeszcze wczoraj w szpitalu niby nie dopuszczał tej wiadomości, ale dzisiaj przyjął ją tak, jakby ostatnie słowa żony były faktyczną zapowiedzią tego, co zaszło. Wtedy też zdał sobie sprawę z tego, że od tej chwili został naprawdę sam, chociaż faktycznie w tę erę samotnego życia wszedł już dawno, od kiedy zaczęła się choroba żony, jej szpital, sanatorium i ta ciągła jazda samochodem: szpital — dom. Teraz Uświadomił sobie, że Irena nigdy na nic nie narzekała, swoich boleści nie rozgłaszała, do niczego pretensji nie miała, a jedynie odeszła, wzięła i spokojniutko, w nocy wzięła i poszła sobie, na zawsze. To ostatnie było dla Jerzego najbardziej bolesne. W pierwszej chwili miał nawet pretensje, że go tak nagle zostawiła, dopiero po rozmowie z dziećmi skorygował swoje myślenie, teraz zauważył błąd w tym myśleniu. Chyba ta wiadomość, że w ostatniej chwili jednak myślała o nim prosząc dzieci o opiekę nad nim.
W ciągu niedługiego czasu, bo około po kilku miesiącach okazało się, że samotność Jerzego nie osiągnęła jeszcze apogeum. Kolejne wiadomości, chociaż miłe, ale dla Jerzego bolesne przyszły niemal jedna po drugiej. Najpierw Piotrek obwieścił, że zaraz po studiach jedzie do pracy w Anglii. No cóż, dostał propozycję pracy w swoim zawodzie informatyka tak intratną, że jej odrzucenie byłoby szaleństwem. Jerzy dopisał sobie do tego ciąg dalszy: tam założy rodzinę, urodzą się wnuki, z którymi sobie nawet nie porozmawia, bo one będą znały tylko język angielski i kto by tam zaprzątał sobie głowę językiem polskim — chyba, że przyszła żona będzie z Polski.
Podobna, chociaż nie tak skrajna wiadomość przyszła od Basi, dosłownie dwa miesiące później. Basia oświadczyła ojcu, że wychodzi za mąż, za swojego kolegę ze studiów i zamierzają osiąść w jego miejscowości rodzinnej, w Rzeszowie, bo tam będą oboje robić specjalizację z kardiologii, w Szpitalu Wojewódzkim. Ojciec przyszłego męża jest też kardiologiem i to ordynatorem. Tu, chociaż czeka go tylko 200 kilometrów a nie jak do Piotrka samolot. Ewentualne wnuki od Basi będą też w jego zasięgu.
Tym razem dawne pytanie zabrzmiało ponownie, niczym echo w górskiej dolinie:
— To, dla kogo ja to budowałem?!
To dopiero teraz — bez złudzeń i nawet okruchów nadziei — Jerzy Okrasa zdał sobie sprawę z tego, że został autentycznie sam. Wreszcie dotarło do niego, że teoria o domach dwupokoleniowych, funkcjonująca chyba już od setek lat, upadła w ciągu jednego pokolenia. Dzieci już niczego nie konsultują z rodzicami, nie mówiąc już o pytaniu o zgodę na taki czy inny krok. Jeżeli ten krok okaże się zły lub błędny, poniosą konsekwencje same dzieci, ale nie tylko. Pewnie nie wszystkie zdają sobie sprawę z tego, że rodzice to odczują boleśnie i również poniosą konsekwencje, chociażby tylko zdrowotne, okupią to niejednokrotnie chorobą — oby tylko przejściową.
Jerzy usiadł przy stole, w kuchni, na swoim krześle, czyli na swoim miejscu. Zwykle tu, w kuchni cała rodzina jadała posiłki, bo kuchnia była duża i przestronna. Obok siadała żona, bo miała najbliżej do lady kuchennej, naprzeciw siadała Basia a obok Piotrek. Dzisiaj, poza nim samym nie było nikogo, nikt nie rozstawił talerzy, nic nie pachniało, gaz na kuchni nie syczał, a on poczuł głód, bo pora obiadu była. Jerzy otworzył lodówkę, wyjął ostatni plasterek szynki, zrobił sobie herbatę, chleb posmarował masłem, bo też było i na chwilę się zatrzymał z pytaniem na ustach: — A co ja jeszcze potrafię? — Zaczął robić niemal rachunek sumienia. Potrafił jeszcze zrobić jajecznicę, kawę mleczną, makaron ugotować i co jeszcze? Teraz przyszły mu na myśl jedynie produkty gotowe, z torebek, na które niegdyś żona kręciła głową, kiedy je zobaczyła i mówiła: — Kupujesz chemię. Nie jedz tego!
Okazało się, że Jerzy niewiele potrafi sam, niestety. Co zatem? Trzeba będzie się uczyć gotować, sprzątać i wiele innych czynności, które dotąd nieraz wykonywał, ale tylko sporadycznie. Powiedzmy, że wykonywał awaryjnie, kiedy żona chorowała, bo często chorowała, jej serce od dawna sprawiało jej kłopoty. Same kłopoty zaczęły się jawić, pokazywać swoją szyderczą twarz: nie umiesz, nie potrafisz… Pokazywały się niczym zmory, chociaż Jerzy wcale ich nie wywoływał. Trzeba się z nimi rozprawić — pomyślał Jerzy. Trudna to będzie walka, ale po cóż ma swoich przyjaciół, przecież oni tu są i milczą i czekają, nieraz pomagali.
Jerzy podszedł do regału z książkami i na wprost zobaczył Gabriela Marqueza, który tak do niego powiada:
— „Sekretem dobrej starości jest nie, co innego, tylko szczery pakt z samotnością.”
Marquez jest bardzo konkretny i opiera swoje rady na prawie, bo proponuje pakt. Niech i tak będzie, najważniejsze to nie załamywać się i dotrzymać kroku w miarę upływu lat. W przeciwnym razie można skończyć tak jak Kurt Gödel. Ten matematyk umarł z głodu, bo nie chciał przyjąć jedzenia od nikogo poza żoną, która zmarła jakiś czas temu i bał się, że ktoś może go otruć.
Z drugiego regału odzywa się Ernest Hemingway, a głos jego jest ostrzegawczy i bardzo realistyczny. Ten ostrzega:
— „Nikt nie powinien zostawać sam na starość, ale to nieuniknione”.
Ten nie pozostawia najmniejszym złudzeń na temat starości. Można mieć w zasięgu nawet osobę bliską, ale i tak w ostatniej instancji pozostaje się samemu. Głównie w swoich myślach pozostaje się samemu.
Gdzieś na polach internetowych można jeszcze napotkać wypowiedź pewnej projektantki mody, pani Iris Apfel. Otóż ona powiada tak:
— „Jestem stara, zostało mi pewnie mało czasu, nie marnuję go, więc na bzdury. Robię tylko to, co mnie interesuje. I wam, młodszym, radzę to samo.” W wieku 101 lat nadal projektuje ubrania. Tu każdy komentarz będzie zbędny, bowiem to, co ta pani powiedziała udowadnia swoim życiem, bowiem ma ona dzisiaj 101 lat i nazywają ją najstarszą nastolatką — taką ma naturę.
Na koniec Jerzy wyciągnął z regału biografię Alberta Einsteina. Pomyślał jednak, że tu nie ma, co cytować, bo całe jego życie musiałoby być tym cytatem. Einstein umarł w spokoju, z kartką papieru w ręce i ołówkiem, bo ciągle próbował uzupełnić swoje odkrycia o tak zwaną teorię wszystkiego — nie zdążył… Zresztą do dzisiaj nikt tego jeszcze nie zrobił.
Potem podszedł do szaf z garderobą Irenki. Teraz każda suknia powodowała wspomnienie przeróżnych faktów z historii ich współżycia: ta to rocznica ślubu, ta to ostatnia zabawa sylwestrowa i tak dalej. Trzeba będzie coś z tym zrobić — chyba zadanie dla Basi.
Jerzy odłożył wszystkie książki i spoczął nieco zmęczony. Ten kontakt jednak wiele mu pomógł, umocnił go. Odpoczął, bo przecież oni wszyscy tu zostają i jeszcze nie raz i nie dwa będzie sięgał po ich radę i korzystał z ich doświadczeń. Oni wszyscy bardzo chętnie dzielą się swoimi odkryciami, doświadczeniami poprzez swoje książki, które nieustająco stały na regale, tuż za plecami. Wystarczyło się tylko odwrócić i skupić uwagę na problemie a stosowna książka już się otwierała chcąc służyć swoją wiedzą — trzeba było tylko mieć stosowne życzenie. Zresztą, dla Jerzego nie było to nic nowego, bo często sięgał do tych książek zaznaczając miejsca swoich odwiedzin małymi paskami papieru.
Jerzy w końcu usiadł w swoim fotelu i zasnął, jak nigdy dotąd. Spał długo a przed jego zamkniętymi oczami przetaczały się twarze, obrazy, gdzieś wędrował, czemuś się przypatrywał, ale ciągle był sam, sam jeden i czuł się z tym dobrze. Po przebudzeniu jakoś zapomniał o zmęczeniu, był zupełnie zregenerowany. To dobrze, bo rzeczywistość dnia natychmiast się odezwała i trzeba było stawić jej czoła. Rzeczywistość stawiała przed nim jedynie same obowiązki, którym musiał sprostać sam, nie mógł się wymówić, że czegoś nie potrafi, coś zapomniał, nic z tego. Braki musiał nadrabiać natychmiast a niewiedzę uzupełniać, bo inaczej mógł zostać pozbawiony posiłku albo mógł nie mieć się, w co ubrać. Niby sprawy niezbyt wielkiej wagi, ale zsumowane mogły stanowić przeszkodę życiową. Z czasem jednak ta rzeczywistość przestała się przebijać na plan pierwszy i odsuwać inne sprawy za siebie. W miarę upływu czasu zaczęła nawet słabnąć. Jerzy coraz częściej stawiał jej czoła i to z marszu.
Gdy minął już czas kilku miesięcy od śmierci żony Jerzy pomyślał, że można tak żyć, a dokładniej, że on potrafi tak żyć i to konstruktywnie. To był moment wdrapania się na jakiś dotąd trudnodostępny mur, który udało mu się pokonać i przejść na drugą stronę. Jerzy doskonale wiedział, z czym się mierzył, znał wielu takich, co to tego nie dokonali, nie mieli na tyle sił. Smutek i przygnębienie pokonały wielu.
Jedynie znajomi a nawet bliscy koledzy zachowywali się nadal dość dziwnie, byli ciągle jacyś oszczędni w słowach i ciągle jacyś trudnodostępni. Początkowo Jerzy nie rozumiał tego nowego dystansu i męczyło go to dość wymownie. Z czasem jednak odkrył powód tego dziwnego zjawiska, wystarczyła jedna szczera rozmowa z jednym z nich. Okazało się, że to oni się męczą ze stanem, w jakim ich kolega się znalazł, oni się go bali, nie mieli pojęcia jak się zachować nie urażając go. Starając się nie urazić go jakimś nieopatrznym słowem i nie mając na podorędziu stosownych słów, zaczęli się dystansować. Dopiero rozmowa z jednym z nich spowodowała, że te dziwne mury runęły i wszyscy wrócili do normalności. Nie znaczy to wcale, że temat nieszczęścia Jerzego został wyrugowany, wręcz przeciwnie, często do niego wracali w rozmowach, co współczucia dla kolegi wcale nie umniejszało, oni zaczęli niejako w nim uczestniczyć.
Któregoś, słonecznego dnia Jerzy spotkał na mieście jednego ze swoich dawnych i długoletnich kolegów, z którym nawet kiedyś pracował w jednym zakładzie, nawet dość blisko siebie — był to Tadeusz Sęk. Tym razem to Jerzy go zaczepił:
— Witaj Tadziu, dawno się nie widzieliśmy! Jeżeli masz chwilę czasu no i ochotę, to możemy pogadać, jak za dawnych czasów.
— No jasne, mam czas, przecież my teraz czasu mamy więcej niż pieniędzy, zatem wejdźmy tu naprzeciw, napijemy się kawy. Przy okazji opowiesz jak teraz żyjesz, jak dajesz sobie radę sam, więc jak przyzwyczajasz się do samotności, bo róż-nie to bywa u różnych ludzi.
Weszli do środka, zamówili po kawie i po ciastku, Jerzy ucieszył się z pytań zadawanych przez Tadeusza i korzystając z tej sytuacji zaczął:
— Widzisz Tadeusz, żyje mi się normalnie, ale inaczej. Trudno było się pozbierać, ale jakoś mi się to udało, wydaje mi się, że pokonałem trudności, że tak powiem, organizacyjne trudności, tylko wyście gdzieś się pochowali, chociaż może mnie się tylko tak wydaje, sam już nie wiem. Nie chciałbym przesadzać z moimi podejrzeniami. Dlatego cieszę się, że się dzisiaj spotkaliśmy.
— Musisz to Jurek jakoś zrozumieć, przez swoje nieszczęście stałeś się dla nas trudną materią, bo to nie wiadomo, o co zapytać człowieka ugodzonego przez życie, pocieszać go? Można raz. Tak samo i wyrazy współczucia…, Co można więcej? Widzisz, wyszło na to, że najlepsze będzie milczenie, ono nikogo nie razi. Myśmy nieraz rozmawiali na ten temat i, prawdę mówiąc, nikt nie wiedział jak się w stosunku do ciebie zachować. Byłeś po prostu cały czas obserwowany. No i powiem ci szczerze, że dzisiaj widzi mi się, że stoisz już pewnie na nogach, co mnie bardzo cieszy.
— No tak, nie pomyślałem, że to tak wygląda z drugiej strony. Skoro się wyjaśniło, to dajmy temu spokój.
— Ponadto Jurek, kto, jak kto, ale ja doskonale wiedziałem, że ty w domu masz tych swoich sublokatorów stojących w ciągłej gotowości udzielenia pomocy wszelakiej — oczywiście tej duchowej — i ty z ich pomocy korzystałeś. Czy nie tak? Mam rację?
— Tadeusz, tu chyba trafiłeś w sedno, tak było i nadal tak jest. Wiesz, że ja książek nie wypożyczam w bibliotece tylko kupuję, więc regały mam pełne. Wydaje mi się, że nie mógłbym się rozstać z przeczytaną książką, bo ona po przeczytaniu staje się niemal członkiem mojej rodziny. Mogę w każdej chwili powtórnie z niej skorzystać. Wystarczy, że kątem oka spojrzę na regał i na jej grzbiet, już w pamięci przesuwa się jej treść. Wtedy powiadam sobie, że książka żyje nadal swoim specyficznym życiem.
Jerzy nie przypuszczał, że koledzy wiedzą o jego — jednak dość licznym — księgozbiorze. Ten księgozbiór liczył, bowiem już kilkaset woluminów i ciągle się powiększał, czego on sam nawet nie zauważał. Ciągle coś nowego się ukazywało i Jerzy ustawicznie zamawiał i po kilku dniach już miał. Aby otrzymać najnowszą książkę nie trzeba było spędzać czasu w księgarni i wyszukiwać, której zresztą, od niedawna już w mieście nie było — zbankrutowała. Teraz wystarczyło zamówić przez internet i kurier przywoził do domu. Trzeba było tylko mieć rozeznanie w tym, co się obecnie wydaje. Trzeba było mieć swoje ulubione działy literatury, wiedzieć, w czym się specjalizują poszczególne wydawnictwa i posiadać nieco wiedzy z obsługi komputera. Jerzy spełniał wszystkie te warunki niekiedy pomagał kolegom w tej materii. Niestety, jeżeli ktoś pod koniec swojej pracy zawodowej nie pracował na stanowisku wymagającym wsparcia komputerowego, po przejściu na emeryturę zostawał sam z tym poważnym problemem technicznym. Jeżeli nikt mu nie pomógł, był pozbawiony poważnego narzędzia, a było takich wielu. Ale, po co są przyjaciele, dzieci a nawet wnuki — trzeba było tylko poprosić i poddać się szkoleniu, chociaż był to w zasadzie ostatni etap życia. Będąc uzbrojonym w najnowsze osiągnięcia informatyczne można było nawet spróbować się w roli pisarza przelewając na papier swoje przemyślenia lub nawet tworząc małe formy literackie. Niejako na koniec, niby tak od niechcenia Tadeusz zapytał:
— Myślę sobie, że już na tyle czasu minęło, że musiałeś rozważyć problem, który stanął przed tobą, czy chcesz czy nie. Znam wielu, którzy zmagają się z tym problemem z różnymi skutkami.
— No wal prosto z mostu, o baby ci chodzi? — Jerzy nie wytrzymał oszczędzając koledze dalszej męki.
— Dokładnie o to mi chodziło, chociaż chciałem to nieco ładniej sformułować — roześmiał się Tadeusz.
— Ależ oczywiście, to zjawisko i mnie nie ominęło, jest coś takiego, już po trzech miesiącach wpadłem w pewne środowisko, które składa się z takich jak ja. Chcesz to ci opowiem, bo to nawet jest bardzo ciekawe, a nawet zabawne a ja się przed tym nawet zbytnio nie opierałem.
— No jasne, bardzo chętnie posłucham, zatem opowiadaj.
Jerzy spojrzał ukosem na Tadeusza, porozumiewawczo uśmiechnął się lekko i zaczął opowiadać w sposób wcale niepozbawiony humoru.
— Widzisz, początkowo, to ja dość często chodziłem na cmentarz na grób Irenki. Zauważyłem, że jakieś trzy groby dalej stała niekiedy pewna pani i to nawet niczego sobie. Któregoś razu, kiedy jej nie było spojrzałem na tablicę nagrobną tego grobu, przy którym ona stawała i odczytałem dane spoczywającej tam osoby. Wniosek był prosty, to był jej mąż i to pochowany jakiś miesiąc wcześniej przed moją Irenką. Po jakimś czasie zaczęliśmy się nawet sobie kłaniać, potem nawet rozmawiać ze sobą — Elżbieta miała na imię. Pewnego dnia nawet oboje razem wychodziliśmy z cmentarza i ja ją odprowadziłem pod sam blok, w którym mieszkała, bo niby było mi to po drodze. Pani dystyngowana, była nauczycielka. Potem okazało się, że na tym cmentarzu jest więcej takich osób i one nawet się spotykają i razem robią wypady do Krakowa, na różne imprezy lub po prostu do restauracji i ja raz z nimi nawet byłem: trzech panów i trzy panie. Tak dla własnego użytku nazwałem tę naszą grupę towarzystwem cmentarnym.
W tym momencie Tadeusz wybuchnął śmiechem, klepiąc się ręką po kolanie. Jerzemu też się ten śmiech udzielił i dopiero teraz spostrzegł, że trochę to ubliża jemu i reszcie towarzystwa a już zupełnie nie pasowało do Elżbiety, ona, bowiem nieco wyrastała ponad wszystkich. Dlatego zwrócił się do Tadeusza:
— Tadziu, wiem, że to nieco śmieszne i może nieco obrażać pozostałych, dlatego bardzo cię proszę, nie mów o tej sprawie nikomu, zostaw to dla siebie.
— Ależ oczywiście, już zapominam, chociaż przyznaję, że masz przednie poczucie humoru. Jednak masz rację, nie każdy musi podzielać twoje poczucie humoru.
Rozmawiali do samego obiadu, wypili po dwie kawy, czym chyba wyczerpali sobie limit dnia następnego — Tadeusz tak powiedział. Nie były to wesołe rozmowy, bo opowiadali głównie o swojej starości. Kiedyś dawno, za czasów tak zwanej komuny, był w mieście klub, gdzie emeryci mogli się spotkać, porozmawiać, zagrać w brydża lub szachy, dzisiaj już niestety została im tylko ulica, w lecie ławki na rynku lub ta kawiarenka, w której siedzieli. Ich sztandarowy zakład ogłosił upadłość, a więc klub przestał mieć sponsora i trzeba było z lokalu się wyprowadzić.
Kiedy rozmowa zaczęła się chylić ku końcowi, Tadeusz zasygnalizował, że chciałby dzisiejsze spotkanie zakończyć czymś bardziej istotnym i poprosił Jerzego, aby go jeszcze wysłuchał:
— Słuchaj Jurek, chodzi mi od dawna pewien pomysł, ale ja nie mam daru organizatorskiego a ty byś mi pasował do tego jak ulał.
— Zamieniam się, zatem w słuch, jeżeli potrafię, to już się włączam — pociągnął Jerzy.
Tadeusz mocno wciągnął powietrze, odruchowo sięgnął po filiżankę z kawą, chociaż była już pusta i zaczął:
— Widzisz, ja niemal codziennie przemierzam główną ulicę i niemal za każdym razem spotykam naszych chłopaków z dawnej firmy. Chodzą oni przeważnie bez konkretnego celu, zresztą podobnie jak ja. Wszyscy robimy zadane sobie kilometry, znaczy te kilometry zdrowotne. Jeżeli się dwóch spotka to wymienią między sobą kilka zdań typu, co słychać, jak leci, że jakoś… i tyle o sobie wiemy — dokładnie nic. Podejrzewam, że wiemy o sobie coraz mniej a ponadto stajemy się sobie obcy. Więc pomyślałem jakby tu i skrzyknąć i zrobić spotkanie w jakimś lokalu, gdzie mogliby się wygadać lub posłuchać jakiejś zaproszonej osoby na zadany temat. Wiem, że niektórzy malują, piszą, więc mogliby opowiedzieć o tym, co robią. Co ty na to Jurek?
— No, więc, powiem ci bez większego zastanowienia, że mądry to pomysł, wymaga jedynie ogarnięcia organizacyjnego. Wchodzę w to. Rozumiem, że już z kimś na ten temat rozmawiałeś i wiesz, że są tacy chętni, co?
— Mówiąc szczerze, to tak na poważnie z nikim nie rozmawiałem, ale czuję, że będą tacy chętni. Zatem umówmy się tak, że zaczepię kilku takich, pozbieram od nich numery telefonów i te adresy internetowe. Jak będzie około dziesięciu, to dam ci znać i znowu się spotkamy, stoi?
— Stoi, jak najbardziej. Będę czekał, a telefony swoje mamy zapewne te same od dawien dawna, dlatego dzwoń jak już będziesz zorientowany czy w ogóle znajdą się chętni na takie spotkania. Pewnie wiesz, że już w ostatnich latach nasze towarzystwo emeryckie mocno się skłóciło, dlatego pamiętaj o tym podczas tych rozmów. Wiem, że ten spór nadal trwa a jego główną przyczyną jest kwestia ogłoszenia upadłości starego zakładu przez ostatnie władze. Nie dawaj się wciągnąć w te spory, bo cała sprawa upadnie już na samym początku.
Pożegnali się i Jerzy udał się prosto do domu, bo przecież obiad musiał sobie zrobić sam. Od jakiegoś już czasu nie miał z tym żadnego kłopotu. Niegdyś nie miał najmniejszego pojęcia o gotowaniu, teraz już nie stanowiło to dla niego żadnego problemu. Pomysł Tadeusza spodobał mu się bardzo. Prawdę mówiąc, on sam odczuwał potrzebę takich spotkań ze znajomymi. Przecież za dawnych czasów bywał w tym klubie emeryckim jeszcze, kiedy pracował w fabryce. Sami emeryci ich zapraszali, bo chcieli posłuchać, co się dzieje w ich dawnym zakładzie, jakie nowości wprowadzają, kto awansował, kto już poszedł na emeryturę. Grupa dzisiejszych emerytów takich możliwości nie miała z wielu powodów. Po pierwsze dawny zakładowy lokal emerytów został zabrany, bo obecna władza zakładowa ogłosiła upadłość firmy i wszelki związek emerytów z przeszłością zniknął. Nikt nawet nie wspomniał o losie emerytów, oni nie liczyli się w ogóle w procesie postępowania upadłościowego. Zatem tylko nieliczna grupa najstarszych emerytów tułała się po różnych wynajętych lokalach organizując tam swoje spotkania. W efekcie życie emerytów stało się takie jak to Tadeusz przed chwilą opisał. Przykro to powiedzieć, ale stali się niemal jak sieroty, kto miał bliską rodzinę wokół siebie ten nie odczuwał samotności, natomiast samotni byli podwójnie samotnymi.
II. Pierwsza potyczka z samotnością
No i okazało się, że samotność to zmora, która boleśnie doskwiera wielu ludziom, a niektórym nawet bardzo boleśnie. Okazało się również, że są tacy, którzy już całkiem się poddali i jakakolwiek próba nawiązania z nimi kontaktu nie przynosiła żadnego rezultatu. Tadeusz czując wsparcie Jerzego postanowił ruszyć i pozbierać te rozproszone owce, gdziekolwiek by nie były. Skoro zawsze był duszą towarzystwa, więc teraz na pewno wszyscy ulegną jego apelowi i stworzy się mocna grupa. Jurek to ubierze w formę organizacyjną i utworzą taką grupę, że jeszcze całe miasto o nich usłyszy, a może jakieś stronnictwo lub partię utworzą? Jednak po chwili to ostatnie odrzucił z obrzydzeniem, bo to byłby koniec wielu dawnych przyjaźni.
Jerzy jednak, po dłuższym zastanowieniu, podszedł do wszystkiego bardziej chłodno. Wpisał się mocno w propozycję kolegi, ale cały czas studził jego emocje. Jerzy znał okoliczności upadku ich starej firmy, znał w szczególności te złe okoliczności, które spowodowały, że wielu pracowników było zwalnianych, wielu nie wypłacono należności — dotyczyło to w szczególności tych najmłodszych emerytów. U takich nie było, co szukać poparcia dla inicjatywy Tadeusza. Oni myśleli, że Tadeusz tworzy grupę tych pokrzywdzonych, mającą na celu odzyskanie niewypłaconych należności. Kiedy się zorientowali, że nie o to chodzi, padały bardzo ostre słowa z przekleństwami włącznie. Tadeusz nie był przygotowany na takie sytuacje, które Jerzy przewidział. Była jeszcze jedna okoliczność, której Jerzy już zasmakował, ale świadomie nie uprzedził Tadeusza, że na takie sytuacje może trafić, chociaż wcześniej ich nie rozezna. Szczera postawa życiowa Tadeusza utrudniała mu w praktyce obecne dzieło zjednoczenia. To, że dotąd z kimś na ulicy zamieniał kilka zdawkowych zdań, wcale nie znaczyło, że ten pójdzie za jego apelem. Szczególnie najstarsi, którzy już dawno ułożyli sobie życie w samotności, wręcz nie rozumieli Tadeusza, czego on od nich chce. W ich codziennym funkcjonowaniu nie było miejsca na jakieś spotkania, oni mieli już ułożony harmonogram każdego dnia, jakieś sentymenty związane ze starych zakładem już dawno u nich obumarły. Najgorzej było z tymi, których zaprzęgnięto do opieki nad kilkuletnimi wnukami. Nawet, jeżeli jakiś dużo młodszy człowiek kłaniał im się na ulicy, odpowiadali mrukliwie ze zdumieniem. Kiedy ten przystawał, przedstawiał się i opowiadał z radością jakiś epizod z życia tamtego zakładu, sprawiało im to kłopot, bo nijak nie mogli sobie przypomnieć ani tego człowieka ani opowiadanej sytuacji. Wtedy ten człowiek zostawał z rozłożonymi rękami i niemal jąkał:
— Panie Kazimierzu, to ja, pan mnie nie poznaje?
— Ależ poznaję, oczywiście poznaję, ale akurat bardzo się spieszę, bo idę właśnie do lekarza, więc żegnam pana i życzę wszystkiego najlepszego.
— „Żegnam pana”? Przecież byłem dla niego tylko Wojtkiem przez wszystkie lata…
Wojtek postał jeszcze chwilę w samotności i ruszał zrezygnowany w dalszą drogę rozpamiętując dawną współpracę z panem Kazkiem. Fakt, że dla Kazimierza mogło to być bardzo dawno temu, bo na emeryturę odszedł, kiedy Wojtek miał dopiero 45 lat.
Pan Kazimierz wtedy umykał z wielkim bólem, bo nie mógł sobie przypomnieć tego młodego jeszcze — w stosunku do niego — człowieka, chociaż coś mu świtało w pamięci. Miał od tego momentu zepsuty dzień do chwili, w której jednak niekiedy sobie przypominał późnym wieczorem szukane imię: Wojtek! Wtedy już mógł spokojnie zasnąć. Nie jest zasadą, że każdy człowiek w podeszłym wieku wpada w taki stan zamknięcia, otoczenia się murem, ale takich przypadków zdarza się wiele i należy je uszanować nie ingerując drastycznie w życie tych ludzi.
Jerzy doskonale wiedział, że długie odosobnienie i zanik przyjacielskich czy koleżeńskich kontaktów jest przyczyną takich stanów. Tych ludzi należy raczej pozostawić w spokoju. O ile potrafią się odmienić, na pewno to zrobią, jeżeli nie potrafią, pozostaną takimi do końca, choćby kiedyś sprawowali funkcje i role predestynujące ich do wspaniałej pamięci na zawsze.
Tadeusz, w trakcie swojej pracy agitacyjnej do grupy emerytów natknął się na taki przypadek i opowiedział o tym Jerzemu, bowiem obaj znali inżyniera Kazimierza Zatorskiego. Był to niegdyś wspaniały inżynier konstruktor, do którego sami szli nieraz po radę. Ustalili, zatem, że nie będą go nagabywać, zrobi jak zechce, wyślą mu tylko smsa. Tadeusz zdecydował jednak, że podzieli się dotychczasowymi doświadczeniami z tych spotkań i kontaktów.
— Wiesz Jurek, ja myślałem, że to będzie bardzo proste: rozmowa i radosna aprobata. Owszem, tak też było, ale nie masz pojęcia ile wzajemnych pretensji między tymi ludźmi jeszcze nadal funkcjonuje, do dnia dzisiejszego. Od niejednego usłyszałem, że owszem, przyjdzie, ale jeżeli nie zobaczy tam gęby tego X. Tak samo powiadał ten X, warunkując, że przyjdzie, kiedy nie będzie tam Y. Tak bywało głównie w przypadku tych najmłodszych emerytów, tych, co przeżyli ogłoszenie upadłości. Bywało, że ręce mi opadały, bo jak ja mam zagwarantować, że ktoś będzie a kogoś nie będzie. Wielu odpowiadało: zobaczę, zastanowię się… Niektórzy z nich w pierwszej chwili podchodzili do naszej inicjatywy radośnie, bo mówili, że nareszcie ktoś — w ich imieniu — chce iść do sądu w sprawie ich niezapłaconych należności. Rozumiesz? My to ktoś! Oni tylko tym żyją. Zasmuciło mnie to, że oni tak nas pojmują. Przecież doskonale wiedzą, że nie jesteśmy prawnikami tylko inżynierami. Ja rozumiem, że zostali opuszczeni przez wszelkie władze, ale to nie nasza wina!
— Tadeusz, ja cię przepraszam, bo nie uprzedziłem, że możesz się spotkać z takimi sytuacjami, o których tu mówisz. Już dawno temu, bo przed paroma laty poznałem te wzajemne animozje, jednak myślałem, że czas zrobi swoje, koledzy nasi wrócą do normalności i to zaniknie. W końcu to są dawni przedstawiciele kadry zakładu, w większości inżynierowie i to — w wielu wypadkach — wysokiej klasy inżynierowie. Tymczasem słyszę od ciebie, że ta zmora dalej funkcjonuje. Będziemy musieli się z tym zmierzyć. Mam nadzieję, że rozsądek zwycięży. Jeżeli jednak kłótnie i dochodzenia przeniosą się na nasze forum, to się wycofamy i tyle.
— Dobrze, działam dalej, uspokoiłeś mnie nieco, teraz będę o wiele ostrożniejszy. Nie będę ukrywał, że w pewnym momencie chciałem już zrezygnować, ale przyszła refleksja: sam zgłosiłeś propozycję, a teraz uciekasz, to nie wypada, nie uchodzi.
— Tadziu, mniej emocji i jowialności, a więcej wyrachowania i nie bierz wszystkiego do siebie, bo cię połkną i przypiszą ci cechy, jakich nie posiadasz. Będą dochodzić, jaki ty masz w tym interes, jeżeli nie dojdą, to zmyślą.
— Jurek, ja już z czymś takim, już raz, się spotkałem, ale nie potraktowałem tego poważnie — roześmiał się Tadeusz.
Te pierwsze spostrzeżenia były bardzo ważne i wymagały wielu przemyśleń. Okazało się, że trafili na bardzo delikatną materię. Skoro jednak intencje były szczere, to, kto im, co zarzuci? Zatem poszły smsy o treści krótkiej, wyważonej i nieobiecującej niczego poza spotkaniem. Została wpisana prośba, aby powiadamiać innych kolegów, którzy wiadomości od nas nie dostali, ale mają ochotę się spotkać. Właśnie to słowo „spotkanie” zostało mocno uwypuklone, aby nie powstało podejrzenie, że tworzy się jakowaś grupa inicjatywna. Lokal na spotkanie też się znalazł i to bez zbędnych opłat. Wystarczyło zamówić jedynie kilka kaw i być może ciastek. Przyszedł wreszcie ten dzień.
Tadeusz i Jerzy pierwsi przybyli do lokalu, poustawiali krzesła i czekali
— Tadeusz, jak sądzisz, ilu przyjdzie?
— Sądzę, że przyjdzie kilkunastu, co poczytam sobie za duży sukces organizacyjny. — Spojrzawszy za siebie, dodał z uśmiechem: — O widzisz, już idzie kilku — to nasi, poznaję z daleka.
Faktycznie, to szli ich koledzy, no i ostatecznie przyszło ich czternastu, nawet inżynier Kazimierz Zatorski przyszedł i usiadł na samym końcu. Chyba był najstarszy w tym gronie, bo chwilę rozmawiał tylko z tymi najstarszymi. Potem siadł bokiem do wszystkich i przez cały czas przesiedział nie odzywając się, cały czas z głową pochyloną nad blatem. Wszyscy przywitali się ze sobą, chociaż niektórzy robili to dość niepewnie. Zgodnie z ustaleniem między Tadeuszem a Jerzym, to Jerzy miał dzisiaj pełnić rolę gospodarza tego spotkania. Postanowił zacząć dość familiarnie, aby nie być posądzonym o jakieś tendencje przywódcze.
— Dzień dobry dla wszystkich i dla każdego z osobna. Myślę, że wszyscy doskonale się rozpoznali, bo to przecież tyle lat nie widzieliśmy się w takim gronie. Od razu informuję, że pomysłodawcą tego spotkania był Tadeusz, a ja mu pomagałem na miarę swojej wiedzy i zdolności. Chcę was również zapewnić, że za nami nie stoją żadne siły — ani ciemne ani jasne. Jedyne, co nami powodowało to chęć spotkania się, porozmawiania i powspominania dawnych czasów, a pomysł narodził się spontanicznie, przy kawie. Teraz kilka słów na temat, co nami powodowało. Dawniej emeryci mieli swój klub, mogli się tam spotkać, dzisiaj widują się mijając na ulicy. Jeden skłon głową, machnięcie ręką i tylko tyle, niedługo i te gesty zanikną. Jeżeli ktoś ma rodzinę przy sobie to jeszcze pół biedy. Gorzej z tymi, którzy zostali sami i nie mają nawet, do kogo gęby otworzyć, tych ostatnich w szczególności mieliśmy na myśli tych, do których i ja dołączyłem.
— Jak to ty samotny? A Irenka? — To był głos Wojtka, dawnego współpracownika Jerzego jak również Kazimierza Zatorskiego.
— Wojtek, moja żona nie żyje od pół roku, zostałem sam.
— O kurcze, jakże mi przykro, nie wiedziałem, a dzieci, przecież pamiętam Piotrka i Basię.
— Piotrek w Anglii, jako informatyk pracuje i tam założył rodzinę z Angielką, a Basia w Rzeszowie, pracuje w Szpitalu Wojewódzkim, jako kardiolog i też tam ma rodzinę i mam już wnuczkę, którą widziałem kilka razy, bo to przecież tylko 200 kilometrów.
— Oj, bardzo przepraszam cię Jurek, że tak wtargnąłem bezpardonowo w twoją wypowiedź i ci przerwałem.
Jerzy uśmiechnął się i kontynuował dalej:
— Ależ nie szkodzi, przerywajcie mi, kiedy chcecie i sobie nawzajem przerywajcie, przecież to nie jest żadne zebranie, sami informujmy o sobie. W tej chwili powiem szczerze, że ja autentycznie chciałem takiego spotkania, bo to wybija człowieka z samotności, uświadamia człowiekowi, że jest jeszcze ktoś, kto o tobie myśli, że możesz się komuś do czegoś przydać, jest się, przed kim pochwalić lub pożalić. Jest wiele innych sposobów na samotność i na nudę a ten, dzisiejszy, jest jednym z tych sposobów. To tyle wstępu, a teraz bardzo proszę, aby każdy z tu obecnych, lub kto zechce opowiedział coś o sobie, co robi na emeryturze, jak wspomina dawną firmę, która niedługo obchodzić będzie 100 lat, chociaż już jej formalnie niema, są tylko zabudowania, hale fabryczne i zapewne są liczne i bogate wspomnienia, bo nieprawdopodobnym jest, aby ich nie było. W szczególności proszę o to naszych najstarszych.
Zaczął Tadeusz, bo bał się, — jako organizator, — że dyskusja nie ruszy, ponadto zobaczył na sali dwóch kolegów z najmłodszej grupy emerytów, tych poszkodowanych w procesie upadłościowym i obawiał się, że oni teraz zaczną i popsują spotkanie. Szło mu bardzo ciężko, co zauważył Władysław i delikatnie go wyręczył wchodząc mu w słowo.
Władysław był wspaniałym gawędziarzem, potrafił bardzo płynnie i ciekawie mówić, dlatego zawsze pełnił rolę prowadzącego wszelkie zebrania i konferencje zakładowe. Okazało się, że pracę w naszym zakładzie zaczynał jeszcze, jako uczeń, tuż po wojnie, jeszcze za czasów pierwszego dyrektora po wojnie. Zwykle takie wspomnienia okraszane są łezką i padają zawsze miłe słowa. Władysław jednak zrobił to nieco inaczej, wychodząc od pewnego ogólnego stwierdzenia, powiedział słowa, którym nie można zaprzeczyć i których nijak zapomnieć się nie da:
— Tak, macie rację, nasz kochany zakład to była wielka szkoła życia, której nie dorówna żadna inna szkoła. Było w niej wielu wspaniałych ludzi, ale były też wyjątkowe kanalie w ilości niemałej.
— Władziu, w innych zakładach było podobnie, ta cecha wszędzie się objawia — padło z sali.
Słuchali go wszyscy z podniesionymi głowami, nawet Andrzej kiwał znacząco głową, chociaż głowy w kierunku mówiącego nie obrócił. Na sali zrobiło się jakby cieplej, przez chwilę zaczęły się rozmowy bezpośrednie, czemu Jerzy postanowił nie przeszkadzać. Ciekawiło go jednak, czemu Andrzej cały czas siedzi bokiem i raczej z nikim nie rozmawia. Zatem zapytał o to siedzącego obok Władysława. Dziwne to było, bo Andrzej przyszedł a jakby był cały czas z boku, w ogóle się nie włączał do rozmów. Władysław usłyszawszy to pytanie uśmiechnął się i powiedział:
— Jurek, to ja go namówiłem i tu przyprowadziłem, on bardzo chciał, ale się bał. Miał obawy, że nikogo nie pozna, a to, że nic nie usłyszy, więc, po co tam pójdzie? Prawda jest taka, że Andrzej jest kompletnie głuchy na prawe ucho i dlatego siedzi cały czas bokiem. On został sam, jak ja i ostatnio ty, on chce do ludzi, ale te kłopoty mu to uniemożliwiają. Andrzej ma już blisko 90 lat, ma syna, ale za żadne skarby nie chce do niego iść, mieszka w swoim starym mieszkaniu w bloku i na szczęście ma dobrych sąsiadów. Tobie to mówię, ale innym tego nie powiem, bo Andrzej by sobie tego nie życzył.
Jerzy jeszcze raz spojrzał w kierunku Andrzeja siedzącego na drugim końcu stołu. Jego myśli pobiegły do przodu o jakieś piętnaście lat i chyba zrównały się z obecnym wiekiem starszego kolegi Andrzeja. Co będzie wtedy ze mną? Takie pytanie się nasunęło. Piotrek odpada, żaden Londyn nie wchodzi w rachubę, a Basia? Cóż Basia, pewnie będzie wziętym kardiologiem, pochłonięta kliniką, jest w trakcie robienia doktoratu… Otrząsnął się i wrócił szybko do rzeczywistości.
Kawę wszyscy dawno powypijali, dolewki zresztą też, ale nikt nie wychodził, wszyscy rozmawiali. Władysław poprosił Jerzego i usiedli obok siedzącego samotnie Andrzeja. Władysław próbował przypomnieć Andrzejowi Jerzego. Ten patrzył na niego, mrużył oczy, wreszcie się uśmiechnął i powiedział:
— Już wiem, to pan przychodził kiedyś do Janusza, który miał biurko obok mnie. Wyście tworzyli jakąś organizację techniczną w zakładzie. Chyba to była jakaś organizacja elektryczna, bo Janusz był kierownikiem Sekcji Elektrycznej w Dziale Głównego Konstruktora. Tak, teraz już jestem pewien, że to pan, a ta organizacja to było pewne Stowarzyszenie Techniczne w ramach Naczelnej Organizacji Technicznej NOT.
— Doskonale pan pamięta, tak było, Janusz wiele mi pomógł w tej sprawie, niestety już nie żyje.
Andrzej bardzo się ucieszył ze swojego odkrycia, pewnie to mu przywróciło wiarę w siebie, chociaż częściowo. Bywał jeszcze na kilku późniejszych spotkaniach, jednak był bardzo skromny w słowach, koncentrował się zawsze na swoim sprawnym lewym uchu, to go bardzo absorbowało, no i pilnie słuchał wypowiedzi kolegów zarówno tych najstarszych, których pamiętał, jak i tych młodszych, chociaż z trudem kojarzonych. Z czasem jednak przestał przychodzić i nawet nikt tego nie zauważył.
Nadszedł wreszcie czas żeby to dzisiejsze spotkanie jakoś podsumować, chociaż nikt nikogo nie żegnał, nie ogłaszał zakończenia. Kto chciał mógł iść do domu, kto chciał mógł pozostać. Jerzy — pełniący rolę dzisiejszego gospodarza — poprosił o chwilę uwagi i powiedział:
— Moi drodzy, podejrzewaliśmy nieco z Tadeuszem, że takie spotkanie po tak wielu latach będzie dobre, ale w życiu nie przypuszczaliśmy, że wielu z nas już się zapomniało i dzisiaj mieli trudności z rozpoznaniem. Powiem wam taki przykład, znamienity przykład na to, co mówię. Otóż, jeden z was — nie powiem, kto — pyta mnie, kto to jest ten blondyn, bo nie może sobie go przypomnieć. Ja mu, więc mówię, że to nie blondyn tylko już osiwiał i jest to nasz dawny Główny Technolog. To jest taki prozaiczny fakt, ale popatrzcie, jakie on ma znaczenie, taki drobiazg a ile spowodował niepewności, prawda? Dla formalności jeszcze zadam pytanie czy kontynuujemy te spotkania dalej?
— Taaak! — Padła chóralna odpowiedź.
— Szkoda tylko, że żadna z naszych dawnych dziewczyn nie przybyła na nasze spotkanie, a było ich przecież wiele i to ładnych — rzucił ktoś półgłosem.
Jerzy usłyszał to i dał znać, że chce coś dodać, a raczej odpowiedzieć na rzuconą uwagę, jakże słuszną:
— Panowie, padła tu uwaga o nieobecności kobiet, dlatego proszę was, niech każdy wyłuska ze swoich kontaktów nasze panie z dawnej firmy i zaprosi ich na przyszłe spotkanie. Było ich przecież wiele i to godnych uwagi i nic to, że dzisiaj się nieco postarzały.
Oczywiście na pytanie czy Jerzy ma nadal kontynuować rolę gospodarza też potwierdzili wszyscy, nikt nie zgłosił innych propozycji. Zresztą, tak zawsze bywało i tak jest nadal, jeżeli coś wymyśliłeś nowego, to najlepiej będzie jak sam to zrealizujesz.
W drodze do domu, a był już późny wieczór, Tadeusz powiedział:
— Jurek odkryliśmy lekarstwo na pewną chorobę, jaką jest samotność. Trzeba to lekarstwo teraz tylko odpowiednio dawkować, aby nie przedobrzyć. Nie masz pojęcia jak mnie to cieszy.
— Tadeusz, to twój pomysł, to ja ci teraz gratuluję, udało się. Myślę, że wielu z nich uwierzyło jeszcze w drugiego człowieka, oraz w istnienie takiego zjawiska jak empatia. Ale przecież ty Tadziu nie jesteś samotny.
— Czy ja wiem… Myślę jednak, że są różne rodzaje samotności. Pewnie jeszcze do tego kiedyś wrócimy.
Oczywiście, ta pierwsza akcja, to jeszcze nie zwycięstwo, to tylko próba wypełnienia przestrzeni, z której wyrzucono tym ludziom wiele dotychczasowych wartości oraz atrybuty ich życia emeryckiego nie dając w zamian faktycznie nic. Można zadać sobie pytanie, czy wyrzucono tylko atrybuty, przypominające miniony system, czy czasami nie wylewano przysłowiowego dziecka z kąpielą w imię tak zwanych wartości wyższych. Jedno jest pewne, że w te miejsca obecna władza niczego nie zaproponowała, bo okresowa waloryzacja emerytur, to nie to. Z empatią ma to mało wspólnego. W końcu emerytura to tylko odbieranie należności wcześniej zdeponowanych w ZUS-ie, czyli w banku. Władza emerytowi niczego nie daje a jedynie oddaje w większych lub mniejszych ratach miesięcznych. Oczywiście, namolna propaganda będzie powodować, że ludzie biedni i otumanieni uwierzą w ustawiczne powtarzanie, że władza im cokolwiek daje. Na pewno w grupie dzisiaj przybyłych na to spotkanie tak naiwnych nie było. Ci, tutaj obecni liczyli z utęsknieniem na zupełnie inne gesty władzy, głównie te niematerialne. Niestety, okazało się, że obecna nowa władza zupełnie nie rozumie ich potrzeb, poza potrzebami materialnymi, ponadto traktuje ich jak głupszych od siebie.
Żadnymi pieniędzmi nie uleczy się samotności, nawet najlepszym i wykwintnym jedzeniem nie uzdrowi się chorego kolana czy kręgosłupa. Pogłębiające się niedoskonałości ludzkiego ciała człowiek musi znosić sam, jedynie towarzystwo drugiego człowieka może ulżyć czy pozwala zapomnieć o tych defektach, chociaż na chwilę. Niekiedy wystarczy z nim pobyć, może nawet tylko zadzwonić, porozmawiać. Żadna trzynastka czy już nawet czternastka tego nie zastąpi, bo to jest tylko iluzja pomocy. Sprawujący obecnie władzę głównie dbają o jej utrzymanie, a wszelkie ich gesty mają swoją cenę, muszą się opłacać.
Jerzy doskonale zrozumiał, co zrobiono dobrego dla obecnych tu ludzi. Zresztą nie tylko dla tamtych ludzi, bo dla niego również. Zapewne wszystkim im, podobnie jak Jerzemu, doskwierała samotność. To spotkanie uświadomiło im, że z samotnością, podobnie jak z różnymi chorobami, czy defektami ciała można żyć, trzeba się tylko do niej przyzwyczaić. Na pytanie jak walczyć z mrówkami faraona, ktoś powiedział, że najlepiej je polubić, nie ma nic skuteczniejszego. Podobnie jest z samotnością, bo można być zarówno samotnym nie wychodząc z domu jak i być samotnym wśród tłumów, a nawet w otoczeniu rodziny i to najbliższej, może nawet szczególnie najbliższej.
Kilka dni później Tadeusz i Jerzy spotkali się na mieście, w sposób zupełnie niezapowiadany ani nieumawiany, ot byli na zakupach jak to zwykle w piątek, aby zabezpieczyć to i owo na niedzielę — a nuż ktoś niezapowiadany się zjawi, to niechby jakieś ciastko było. Skoro się spotkali to znowu wylądowali na kawie w tej samej kawiarence przy rynku. Zaczął Tadeusz:
— Wracając do tego ostatniego spotkania, muszę ci powiedzieć, że ja cały czas byłem przekonany, że robimy coś dobrego tylko dla naszych kolegów, zupełnie wykluczyłem samego siebie. Okazało się nic bardziej mylnego! Ja w ich gronie poczułem się jak dawniej, nawet niektóre problemy techniczne odżyły, z którymi chodziłem do Głównego Technologa, a on tam siedział. Mogłem zapomnieć na jakiś czas o tym, co mi doskwiera dzisiaj i przeskoczyć w tył te kilkadziesiąt lat i na chwilę stanąć przy desce kreślarskiej. Wszystkie imprezy wycieczkowe odżyły… Ja też coś z tego miałem.
— A cóż ci doskwiera, przecież masz rodzinę wokół siebie a w tym wnuki i to jest najważniejsze — zapytał zdziwiony Jerzy.
— No niby tak, ale… Może to jakaś moja fanaberia, nikomu o tym nie mówiłem, ale teraz tobie mogę powiedzieć. Moi ciągle jeżdżą do Zakopanego, wnuki ciągną w góry, na różne skałki. Pierwszy raz poszedłem z nimi i wróciłem z wielkim niesmakiem, wiesz moja lewa noga nie pozwala mi na wiele, kolano straciło smarowanie i okupiłem to trzema zastrzykami. Za jakiś czas znowu Zakopane, trochę się opierałem, ale obaj wnuki zakrzyknęli: dziadek jedzie z nami! Już po dwustu metrach powiedziałem, że nie idę dalej, bo kolano nie pozwala, poczekam na dole i potem się spotkamy. Zaczęły się docinki a jeden z wnuków powiedział, że niech dziadek idzie Krupówki zdobywać. Zabolało i to mocno, tym razem nie tylko kolano. Od tego czasu te ich wycieczki górskie odbywają sami, mnie nawet nie pytają czy mam ochotę jechać. Czuję, że stałem się dla nich zawadą i dystans z chłopcami się wydłużył, ja to przykro odczuwam, odsuwam się od nich. Rozumiesz mnie Jurek?
— A może to ty Tadziu wyolbrzymiasz ten problem i widzisz wszystko w innych barwach z powodu jednego incydentu?
— Jurek, może wyolbrzymiam, może nieco przesadzam w ocenie, ale problem powstał i ja sobie z nim nie radzę.
— No to pogadaj z córką, można to jakoś może nie naprawić, co poprawić, nie uważasz?
— Rozmawiałem, ale cóż ona, tam mężczyźni rządzą, oni wszystko widzą prawidłowo, tylko jednostki silne mają prawo przetrwania jak powiedział Darwin. Z tym hasłem na ustach wychowuje ojciec synów i ja mu przyznaję rację, chłopaki winni być silni i wysportowani. Natomiast ja za nimi nie nadążam, nie dorównuję i tym sposobem zostałem z tyłu, wlokę się za nimi i tym sposobem jakoś zostałem sam, chociaż otoczony kochającą rodziną, taki samotny w tłumie. Widzisz mój drogi, ja czuję się dobrze w otoczeniu takich jak ci nasi chłopcy z ostatniego spotkania, bo my sobie dorównujemy a gdy któryś nie nadąża, to poczekamy, podciągniemy.
Jerzy chyba dopiero teraz zrozumiał, że wiele jest źródeł i powodów bycia dotkniętym przez samotność. Jego problem samotności brał się z innego źródła, ale efekt końcowy był podobny. Samotność różne ma imiona. Może rzeczywiście trzeba ją oswoić i polubić jak mrówki faraona.
— No to cóż drogi Tadziu, zbierajmy, co jakiś czas tych pogubionych samotników i pomagajmy sobie wzajemnie, bo któż nam pomoże jak sobie sami nie pomożemy.
Już zupełnie na odchodnym Tadeusz zagadnął Jerzego w sprawie, która w niczym nie dotyczyła przed chwilą omawianych spraw.
— Jurek, widziano cię wczoraj w towarzystwie ładnej pani, a któż to taki? Czy może z tego twojego towarzystwa? A może coś kombinujesz z tą samotnością?
Jerzy wstawał już z krzesła, ale po tym pytaniu usiadł z powrotem, spojrzał prosto w oczy Tadeusza, uśmiechnął się i powiedział:
— Tadziu, nie zawsze uroda idzie w parze z inteligencją, bywa, że jest na odwrót. Ponieważ znamy się doskonale, to odpowiem ci w maksymalnym skrócie. Tak, to była jedna z tej naszej grupy, ale nie ta Elżbieta. Ona spotkała mnie na ulicy i zdeklarowała się, że mnie odprowadzi do domu, chociaż tak naprawdę, to nie wiedziała gdzie mieszkam. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy ona była już u mnie w domu, niby to wprosiła się na kawę. W domu przejęła inicjatywę od samego progu: zrobiła tę kawę, gdzieś znalazła ciastka, a ja patrzyłem na to nieco zdumiony. Moje zdumienie nieco weszło na wyższy poziom, kiedy zaczęła układać moje ciuchy, tradycyjnie porozrzucane po krzesłach w różnych pokojach.
Niedzielną koszulę ułożyła w kosteczkę i do szafy, krawat na haczyk. Do tego momentu jeszcze nie reagowałem, chociaż jej zachowanie irytowało mnie już niepomiernie. Świętej pamięci Irena nigdy nie sprzątała po mnie i było nie do pomyślenia, że mogłaby to robić, mój bałagan do mnie należał. Ale wracając do tej sytuacji, powiem ci, że moja irytacja osiągnęła apogeum, kiedy zaczęła układać moje papiery na biurku przed komputerem. Wtedy nie wytrzymałem i prawie wrzasnąłem na nią rozkazując, aby nie dotykała tych papierów. Chyba było za ostro i zbyt głośno, bo porządnie się wystraszyła i dość szybko opuściła mój dom. Nawet podziękowała za odprowadzenie wymawiając się dalszymi zakupami w okolicy.
— Cały ty, człowiek z zasadami — dodał Tadeusz.
— Może masz rację, ale w ten sposób po raz kolejny upewniłem się, że ja żadnej opieki nie potrzebuję i nie w taki sposób. Do sprzątania po mnie, — kiedy już sam nie dam rady — jest opieka społeczna i stać mnie na to. Ponadto, w tym domu Irena pozostawiła na tyle dużo przeróżnych fluidów, że nikt mi ich nie zastąpi. Tadziu, w tym kierunku wszystko zmierza i proszę, od dzisiaj nie wracamy do tego. Jeżeli kiedykolwiek mnie zobaczysz w towarzystwie jakiejkolwiek kobiety, to nic to nie będzie oznaczać. Zbyt mocno zakosztowałem dotąd swojej wolności, aby z niej rezygnować.
— Wiesz, podzielam twoje zdanie, chociaż trudno mi się wczuć w twoją sytuację, to tylko intuicja.
Znowu spędzili dużo czasu przy kawie omawiając, co by tu wymyśleć na następne spotkanie. Jerzy zaproponował, aby zaangażować przynajmniej kilku z grupy. Zgodnie z wolą ogółu miało się ono odbyć za dwa, trzy miesiące w tym samym miejscu. Wszyscy wiedzieli, że niektórzy zajmują się malowaniem, inni poezją w tym sensie, że po prostu piszą wiersze. Wybór był, trzeba było tylko mądrze wybrać i przygotować.
Pierwsze spotkanie wydało owoce dość szybko, choć na razie jeszcze dość mizerne, bowiem wielu zaczęło do siebie dzwonić, no i spotykać się na mieście rozmawiając o pierwszym spotkaniu — dotąd mijali się jedynie pozdrawiając się tradycyjnym „cześć”. Nie dało się słyszeć negatywnych ocen, chociaż ci, co liczyli na poruszenie spraw niezałatwionych w stosunku do nich u władz, mogli być zawiedzeni. Zresztą zarówno inicjatorzy, czyli Jerzy jak i Tadeusz od samego początku jednoznacznie się od tego odcinali. Na pewno byli tacy, co mimo wszystko na coś liczyli, czyli na zajęcie się ich krzywdą. Mimo zapowiedzi wyszli na pewno zawiedzeni, mimo że na pewno przyjęli do wiadomości informacje organizatorów tego spotkania. Czy przyjdą na następne spotkanie, nie wiadomo, to się okaże.
Jerzy stał przed oknem w kuchni i patrzył w dół, bo była to kuchnia na tak zwanym wysokim parterze. Na piętrze miało kiedyś zamieszkać któreś z dzieci, czyli to, które pierwsze założy rodzinę. Tymczasem oboje założyli rodziny i żadne na tym piętrze nie zamieszkało. Może jeszcze któreś z dzieci Basi, bo rodzina Piotrka w ogóle nie wchodziła w rachubę. Jego żona to obywatelka brytyjska, chociaż z pochodzenia hinduska. Był u nich w odwiedzinach, co było dla niego okropną męczarnią, bo angielskiego przecież nie znał, z wnukiem w ogóle żadnego kontaktu nie nawiązał. U Basi też był, ale w ich lekarskim środowisku też nie mógł się odnaleźć, jedynie z wnuczką się polubili, ale to tylko na parę dni. Ponadto historia, którą w zaufaniu opowiedział mu niedawno Tadeusz — wydawałoby się człowiek szczęśliwy pod każdym względem — mocno nim wstrząsnęła i zmusiła do refleksji.
Stał teraz przed oknem i rozmyślał. Uwagę jego przykuło samotne drzewo, które stało nieopodal. Patrzył na nie już nieraz, ale dopiero teraz to drzewo, ta piękna i rozłożysta lipa przyciągnęła jego uwagę. Myśli jego zaczęły krążyć wokół tego drzewa, bo to było drzewo samotne, podobnie jak on, już nawet nie pamięta jak to się stało, że ono jest samotne i że go nikt dotąd nie wyciął. Może, dlatego, że była to lipa, w czasie dojrzewania pięknie pachnąca, z jej owoców niektóre panie z sąsiedztwa robiły wspaniałą herbatę, zresztą jego żona Irena również suszyła kwiat lipowy. W takim razie pomyślał, że odtąd ta lipa będzie miała swoje imię, a będzie to imię jego żony Ireny i będzie teraz pod jego ochroną.
Ponadto to drzewo przypomniało mu wiele prawd, które dotąd słyszał przelotnie i nie zwracał na nie uwagi. Najważniejszą z nich była prawda, że starych drzew się nie przesadza, bo potem szybko umierają. To była prawda, która już nieraz sprawdziła się w naturze, zatem zapadła klamka. O ile Jerzy dotąd rozważał przyjęcie zaproszenia Basi, aby przeprowadził się do niej, czyli do Rzeszowa, to odtąd temat ten zniknął zupełnie z jego myśli. Przecież to drzewo, ta lipa, odtąd mająca imię żony nie może zostać sama, nie ma, co marzyć o jej przeniesieniu. Ponadto ma tu jeszcze wielu przyjaciół z nim mieszkających.
Jerzy wszedł do swojego pokoju i idąc wzdłuż regałów z książkami, witał się z poszczególnymi współmieszkańcami i oznajmiał im, że zostają tu razem i nie będzie żadnej przeprowadzki.
Oczywiście Jerzy nie wiedział, co go czeka za rok, za pięć lat, nie wiedział nawet czy będzie cokolwiek za rok, za pięć lat, niczego nie planował. Wszystkie rzeczy niezbędne do życia posiadał, samochodem jeździł nadal pewnie, chociaż od jakiegoś czasu, jak to wszystkim powiadał, przesiadł się do drugiej ligi kierowców. Może nie do tej grupy, co to jeżdżą za tirami, ale 140, czy 150 kilometrów na godzinę przestawał wymuszać na samochodzie. Niegdyś, kiedy zobaczył dłuższą wolną przestrzeń natychmiast wyprzedzał i tam się lokował po drodze wymijając starszych panów, którzy jechali jednym tempem, dostojnie i nie zwracali uwagi na wyprzedzających. Jerzy już wielokrotnie odczuł, że jego podzielność uwagi już nie taka, że trzeba się skupić na jeździe a oglądanie krajobrazów zostawić na inną okazję, a jeżeli już to należy zatrzymać się na parkingu — na przykład w Połańcu — i obejrzeć sobie to historyczne miasto, w którym tyle się niegdyś działo, bo to niegdyś miasto królewskie. Opóźnienie przyjazdu do rodziny o godzinę przecież nic nie znaczy. To są wszystko atrybuty wieku człowieka, to trzeba u siebie rozpoznać, inaczej może być nieszczęście. Jerzy to wszystko rozeznawał stopniowo i postanowił, że na spotkaniach z kolegami również takie dyskusje będzie inicjował.
Kolejne spotkania odbywały się i tematów do rozmów raczej nie brakowało. Niejeden z nich dopiero na tych spotkaniach poznawał nieznane tajniki funkcjonowania starej firmy, bowiem były to wiadomości, które dotyczyły zarówno poprzedniego systemu politycznego jak i obecnego. Najstarszy z nich Władysław opowiadał o czasach tuż powojennych i wspominał pierwszego dyrektora, za jego czasów, pracował, jako uczeń awansując potem aż do kierownika jednego z ważnych wydziałów. Dla Władysława ten dzisiejszy system korporacyjny w zarządzaniu to jakaś porażka, bowiem w nim — podając przykładowo — konstruktor ma za zadanie narysować zadany element nie wnikając skąd to do niego przyszło i gdzie pójdzie, on nie zna, bowiem produktu finalnego i nie wie, co robi kolega. Ten nowy system wręcz zakłada, że tenże konstruktor nie powinien wiedzieć. Delegowanie uprawnień to obecnie element zarządzania niemający miejsca. Tymczasem oni kiedyś natrafiwszy na problem przy montażu zapraszali odpowiedzialnego technologa, konstruktora, może jeszcze pracownika kontroli, jakości i problem rozwiązywano w tym gronie, bo każdy był doskonale zorientowany w detalach jak i całości, niekiedy nawet dyrektor zakładu nie wchodził w takie problemy, ha, może nawet nie wiedział o nich.
Podczas takich rozmów rodziły się duże emocje, ożywała atmosfera tamtych lat. Oczywiście to nikomu nic nie dawało, ale wielu budziło z letargu, w którym byli może już od lat, no i pamięć odświeżało.
Kiedy już wieści o ich spotkaniach rozeszły się po mieście, na jednym z takich spotkań pojawiła się młoda pani z miejskiej instytucji kulturalnej. Zaproponowała ona, aby przenieśli swoje spotkania do tej instytucji, tam będzie do dyspozycji sala na spotkania, wyposażona w środki audiowizualne — wszystko bezpłatnie, bo to przecież instytucja miejska — dla obywatela. Propozycja została zaakceptowana i już kolejne spotkanie odbyło się w sali tej miejskiej instytucji kulturalnej. Jerzy nie posiadał się z radości, pomyślał, że ktoś ich wreszcie spostrzegł i docenił. Jedynie Janusz i Paweł, mający już wcześniej do czynienia z tą instytucją i z tą panią, byli jacyś tacy sceptyczni.
Współpraca z tym ośrodkiem kultury w mieście zaczęła się bardzo obiecująco, koledzy zgłaszali liczne propozycje, bo teraz mieli fachową opiekę. Zbliżała się setna rocznica ich dawnej firmy, więc zgłaszali przeróżne propozycje: a to znaczek pamiątkowy, a to wspomnienie o najstarszych inżynierach z ich zakładu, już nieżyjących. Tylko ci dwaj ciągle marudzili, ostrzegali Jerzego, że skończy się na dobrych chęciach i wielu obietnicach. Projekt znaczka został przygotowany, tekst wspomnieniowy został napisany. Jerzy wszystko złożył w dyrekcji i uzyskał solenne zapewnienie, że odpowiedni ludzie zajmą się tymi sprawami. Tymczasem nadszedł ten wielki dzień i co? Nie było ani znaczka, ani wydanej książeczki ze wspomnieniami, mało tego, nawet nikt z władz nie raczył ich pozdrowić z okazji jubileuszu setnej rocznicy — sami się pozdrawiali, wzajemnie. Ani Paweł ani Janusz nie musieli już przypominać swoich przestróg i dodatkowo przygnębiać kolegów, bo upokorzenie było totalne. Nowa władza kompletnie się nie spisała, mało tego, oni pewnie nie rozumieli, co zrobili, dając fałszywą nadzieję, czyli mówiąc krótko, ta nowa władza okłamała tych starych, niekiedy samotnych ludzi. Jak to Janusz powiedział oni tylko chcieli zapunktować w oczach swoich przełożonych przy pomocy tych starych ludzi traktując ich przedmiotowo. Dopiero teraz Jerzy uwierzył w przestrogi kolegów i zrozumiał, że zapewne po to ich tu ściągnięto, aby ktoś się mógł „ogrzać” w ich płomiennej chęci dokonania czegoś dla swojego środowiska.
W końcu Jerzy stwierdził z wielkim bólem:
— Potraktowali emeryta jak zużyte narzędzie, a kiedy okazało się być zbytecznym, odłożyli na półkę.
— A ostrzegałem, jednak nieraz dobrze jest samemu doświadczyć, bo to niejednokrotnie ochładza emocje zbytnio rozgrzane — dodał Janusz.
Ci koledzy, którzy byli emerytami od dawna i doskonale pamiętali atmosferę, jaką niegdyś rodzimy zakład roztaczał nad emerytami odczuli to szczególnie boleśnie, bo zrozumieli, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej bywało, kiedy to przynajmniej raz do roku zapraszani byli na teren zakładu, organizowano im spotkania w zakładowym domu kultury i nieraz pozwalano wypowiedzieć się na różne tematy, oni dalej żyli zakładem tyle, że za bramą zakładu. Tym młodym uświadomiono, że nie może być lepiej niż jest, ewentualnie może być tylko nieco gorzej.
No cóż, to był koniec współpracy z tym nieszczęsnym ośrodkiem kultury, więcej — jako grupa — już tam się nie pokazali. Nie wrócili też do pierwotnego miejsca spotkań. Odbyło się jeszcze kilka spotkań, ale już w miejscach zupełnie prywatnych. Nastąpiły pewne wydarzenia na skalę światową, uniemożliwiające dalsze spotkania — pandemia nastała.
Co prawda nie było dalszych spotkań, ale pewne więzy, które przez lata spotkań się zawiązały, teraz zaczęły owocować. Od tego czasu częściej się kontaktowali dzięki telefonii, jak również ich spotkania na mieście już przestały być takie bezowocne. Od tego czasu już się z daleka rozpoznawali na ulicy, zapraszali się do swoich domów. Uboczne efekty ich dawnych spotkań dały większe owoce niż te założone.
III. Piorun z jasnego nieba
Tak, to było jak piorun z jasnego nieba, bo przyszło nagle, niespodziewanie i nie wiadomo skąd. Niemal natychmiast nazwano to pandemią, bo opanowało cały świat. W pierwszej chwili cała grupa rozpadła się — wydawało się, że na zawsze. Wszystkie kontakty nagle się urwały, chociaż po pewnym czasie zaczęły się odnawiać — żyjemy. W czasach nowożytnych świat nie znał takiego przypadku. Nie ma na to lekarstwa — mówili lekarze. Zaczęły się rodzić przeróżne teorie spiskowe, że jest to niby zmowa ludzi bogatych, aby zmniejszyć populację ludzi na kuli ziemskiej i im podobne.
Nazwali to covid-19. Jest to choroba zakaźna układu oddechowego wywołana przez wirus SARS-CoV-2. Jest to takie ciało obce lub nazywają go mikroorganizmem, które wywołuje chorobę i jest to choroba okrutna, bo człowiek się po prostu dusi. W tym wszystkim należy powiedzieć, że są mikroorganizmy, sprzyjające człowiekowi, bez których człowiek nie mógłby żyć, ale ten mikroorganizm akurat niesie ze sobą śmierć i to śmierć okrutną.
Trzeba jednak powiedzieć sprawiedliwie, że ta choroba nie była aż takim nagłym i niespodziewanym piorunem z jasnego nieba jakby się wydawało i jak to ludziom niekiedy wmawiano. Naukowcy, bowiem ostrzegali przed tą nową chorobą i to nie jeden raz, pokazywali nawet miejsce jej powstania, jednak politycy jak i media potraktowali to, jako krakanie lub próbę nakręcania koniunktury dla farmaceutów, a jakby, co, to świat jest przygotowany na wszelkie epidemie. Było to kłamstwo, a ci, co tak mówili, nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, co mówią i po co to mówią i komu krzywdę swoją propagandą czynią, a czynili krzywdę i to niemałą. Jak się później okazało, była to zła cecha każdej epidemii, bo pandemii dotąd nie ogłaszano.
Jerzy Okrasa w pierwszej chwili pomyślał, że to koniec, że cała dotychczasowa konsolidacja kolegów, uległa ruinie, że wszystko się pozrywało, kontakty zanikną. Po wprowadzeniu przez władze różnych obostrzeń w postaci zakazów wychodzenia z domu, zasłaniania twarzy, organizowania spotkań już w ogóle nie mogło być mowy o jakichkolwiek kontaktach, wszyscy zapewne zapomną o sobie. Nawet na pogrzeby nie wolno było iść, nie mówiąc już o chodzeniu do kościoła, co dla wielu było również bardzo bolesne. Początkowo tak było, bo nie tyle zakazy, co najzwyklejszy strach spowodował zanik kontaktów. Ten zanik kontaktów siłą rzeczy musiał się jednak stopniowo unormować, ale nikt nie potrafił określić, kiedy, tym bardziej, że narodziło się nowe zjawisko zwane kwarantanną. Jeżeli członek rodziny był podejrzany o zakażenie wirusem covid-2, wtedy cała rodzina musiała odbyć kwarantannę. Wtedy znajomi robili im zakupy i przynosili pod drzwi. Tym to sposobem odżyły kontakty telefoniczne w grupie emeryckiej, dzwonił jeden do drugiego choćby po to, aby zapytać o zdrowie fizyczne jak i stan ducha. Takie i im podobne okoliczności spowodowały, że ludzie zaczęli do siebie dzwonić i to nawet z większą częstotliwością niż dotąd.
Stopniowo sytuacja poddawała się kontroli, a ludzie byli uspakajani, że jeszcze parę miesięcy i będzie po pandemii, bo władza wszystko wie i trzyma rękę na pulsie. Nic bardziej mylnego, bowiem okazało się, że te przepowiednie, to takie wróżenie z fusów, koronawirus zupełnie się tym nie przejmował i rządził się swoimi prawami i to nie przez miesiące, ale przez lata. Podają, że zaraziło się 680 mln ludzi na świecie a zmarło około 7 mln, tak jest dotąd.
Któregoś dnia, już po kilku miesiącach trwania pandemii, po raz kolejny, do Jerzego zadzwonił Tadeusz. Najpierw wymienili podstawowe informacje o stanie zdrowia a następnie Tadeusz zapytał:
— Jurek, jak ty myślisz, co to dalej będzie?
— Oj Tadziu, chyba pomyliłeś adresy, z takim pytaniem to odrazu udaj się do Pana Boga, bo na Ziemi nikt ci na nie odpowie, a jeżeli będzie twierdził, że wie i odpowie, to znaczyć będzie, że kłamie i chce w jakimś celu wykorzystać twoją niewiedzę. Ostatnio namnożyło się takich przeróżnych pseudo jasnowidzów, to kombinatorzy. Ja zadam ci lżejsze pytanie, bo będzie dotyczyło spraw prostych, a zapytam o naszych chłopaków, dużo masz kontaktów? Co się u nich dzieje i jak znoszą ten czas?
— Tak, mam wiele kontaktów, pewnie ty również. Dzwonimy do siebie i prowadzimy rozmowy na bardzo różne tematy, nie tylko o pandemii. Wydaje mi się, że ta pandemia nie rozwaliła wszystkiego, ludzie chcą rozmów. Oni pytają i sami opowiadają, odnoszę wrażenie, że im to jest potrzebne, że nam również jest to potrzebne. Ostatnio dowiedziałem się, że podobno z naszym Romanem jest coraz gorzej, są podejrzenia o raka i to tego raka płuc. Wiesz coś więcej? Wy byliście w bliskich kontaktach.
— No tak, skoro tyle wiesz, to wiedz resztę. Otóż jest to zły rak, chyba już nie do uratowania jak powiada znajomy lekarz. On już nawet niekiedy prosi, aby do niego nie dzwonić. Na szczęście córka zabrała go do siebie i opiekuje się nim, nie jest sam. A wracając do pandemii, to jest ona niepodobna do żadnej innej z dotychczasowych a przy tym jeszcze głupota ludzka umożliwia jej rozwój. Latają samolotami i rozwożą po świecie. Podobno prawda jest taka, jak zawsze: ta pandemia ustanie w chwili, kiedy wirus już nie będzie miał, kogo zarazić i sam zdechnie. Najgorzej mają ci, którzy mają jakieś choroby innego typu i teraz wirus ich zaatakuje. Myślę sobie, że Roman jest ofiarą tej sytuacji, wiesz przecież ile on palił i bez przerwy kaszlał.
Nie trzeba było długo czekać, zaledwie dwa miesiące, kiedy zadzwonił córka Romana: tata nie żyje. Tylko te trzy słowa. Nie było szans nawet go pożegnać, bo to teraz zwłoki natychmiast zabierają do Zakładu Pogrzebowego, tym bardziej w czasie pandemii. W pogrzebie też uczestniczyła tylko najbliższa rodzina, zarówno w kościele jak i na cmentarzu. Jerzy znając godzinę pogrzebu, podjechał pod cmentarz i stanął blisko muru cmentarnego, widział niewiele, ale był to tylko taki udział w pogrzebie kolegi, pożegnanie z nim. Roman na pewno zasłużył sobie na więcej, ale cóż, takie to czasy były podczas panującej zarazy… Władza wydawała zakazy i nie odstępowała przed żadnymi prośbami i naciskami — tu należy przyznać im rację.
Na kolejny tydzień Jerzy zaplanował wykonać telefony do dzieci, czyli do Piotrka i Basi. Napewno im też było ciężko a już na pewno Basi, która była lekarzem. Bywało, że to również dzieci dzwoniły do ojca przesyłając mu pociechę i życzenia zdrowia, one wiedziały, że ojciec jest twardy i potrafi sobie urządzić życie w swojej samotni. Przynajmniej raz w tygodniu przychodziły zdjęcia wnuków: małego Dawidka od Piotra i Irenki od Basi. Z wyborem imienia dla syna Piotr długo się zastanawiał, wreszcie padło na imię Dawid, bowiem jest popularne zarówno w Anglii jak i w Polsce. Żona Piotrka to Linda z ojca Hindusa i matki Angielki. Strasznie to wszystko się skomplikowało i trudno to pojąć, bo dziadkowie Jerzego nic by z tego nie rozumieli — tak to niekiedy rozmyślał sobie.
Jeszcze nie tak dawno temu byłoby to nie domyślenia, tak rozległe połączenia w rodzinach. Jerzy doskonale pamiętał jak to było za czasów jego dziadka, który miał bardzo rozległą rodzinę, ale wszyscy mieszkali w promieniu, co najwyżej kilku wsi. Wyjeżdżając w niedzielę rano zaprzęgiem konnym można było odwiedzić połowę rodziny. Dzisiaj to już nawet nie odległości międzypaństwowe, ale nawet międzykontynentalne. To Ziemia stawała się powoli wielką wioską, wielojęzyczną wioską i nikogo z młodych to nie dziwiło.
Po wymianie podstawowych informacji o zdrowiu i o sytuacji pandemicznej w Polsce i Anglii Piotr zaczął pytać ojca o jego samopoczucie i jak sobie radzi w swojej samotni:
— Tato, ja wiem, że jesteś zdrowy, ale powiedz jak ty sobie radzisz w tej, było nie było, absurdalnej sytuacji?
— Piotrek, przecież mnie znasz i wiesz, że ja tak łatwo nie daję się złamać, choć powodów jest tysiąc, ja jeszcze innym pomagam, szczególnie tym, co to psychicznie się rozsypują. Po utworzeniu tej naszej grupy grono moich kontaktów jest szerokie, więc póki, co, mogę zarówno ciebie jak i Basię zapewnić, że ja daję sobie doskonale radę i gdyby było blisko to i jeszcze was bym wspomagał. Bardziej myślę o was aniżeli o sobie. O ile wyczuwam jak toczy się życie u Basi, o tyle nie mogę sobie wyobrazić jak to jest u ciebie, w tej Anglii. Dlatego powiedz ty mi szczerze jak to u was i między wami jest, bo nijak tego sobie nie mogę wyobrazić, chociaż nieraz próbuję i chyba brak mi wyobraźni.
— No tak, kilka razy próbowałem ci to jakoś przybliżyć, ale nie wychodziło, skoro teraz zapytałeś, to bardzo chętnie ci na to odpowiem. Ponadto cieszę się, że o to pytasz. Ojciec Lindy to Hindus z raczej biednej rodziny i studia ukończył z wielkim trudem. Jeszcze w Indiach trafił do firmy brytyjskiej i od razu okazał się bystrym informatykiem. W efekcie wysłano go do Anglii, gdzie potwierdził swoje zdolności i zaczął robić karierę. Ty już na pewno wiesz, bo czytasz dużo, że Hindusi szczycą się wieloma wielkiej klasy naukowcami. Tu się ożenił i tu urodziła się Linda, która poszła w ślady ojca i pracuje w tej samej firmie, co ojciec i od niedawna ja też tam pracuję. Od razu muszę cię zapewnić, że tu nie istnieje to głupie zjawisko — jak w Polsce — zwane nepotyzmem, tu więzy rodzinne są normalnością, bo właściciele firmy to popierają, polityka nic do tego nie ma. Nie wyobrażasz sobie, co dzieje się w domu, kiedy wszyscy spotkamy się na wspólnym obiedzie…
— To pewnie mały Dawid też pójdzie w wasze ślady? Zadbaj jednak o jego sprawy duchowe, bo to mu się kiedyś przyda…
— Skoro to poruszyłeś, to powiem ci, że mamy tu takie niepisane ustalenie, którego wszyscy przestrzegamy. Od czasu do czasu chodzimy wszyscy do pewnej londyńskiej świątyni, a raczej świątyni hinduskiej w Londynie — Mandir. Jest to przede wszystkim dzieło sztuki, które możesz sobie obejrzeć w internecie wpisując hasło BAPS Shri Swaminarayan Mandir. Innym razem idziemy do kościoła anglikańskiego, byliśmy też w cerkwi, a także w kościele katolickim, który prowadzą księża z Polski. Cały czas mam na myśli twoje niegdysiejsze słowa skierowane do mnie i do Basi, kiedy to mówiłeś nam, że Bóg nie jest małostkowy i nie przedkłada jednych sposobów wysławiania go nad drugie, nie przedkłada również świątyń pozłacanych ponad zwykłe pomieszczenia, jednych strojów ponad drugie i nie zakazuje wątpliwości, wystarczy Go tylko szanować i wierzyć. Pamiętasz to?
— Nie pamiętam, kiedy to wam powiedziałem, ale niezmiernie cieszę się, że ty to pamiętasz. W tych sprawach nie usłyszysz ode mnie ani przygan ani pochwał, w tej materii jesteś już poza moimi wpływami. Na koniec jednak powiem ci, że cieszę się, że tak sterujesz swoim życiem i swojego syna, podoba mi się ta droga, tak trzymaj! Pozdrawiam ciebie i was wszystkich a szczególnie małego Dawida, pokaż mu moje zdjęcie i przysyłaj mi jego zdjęcia, co jakiś czas.
— Ależ tato, twoje zdjęcie wisi przy jego łóżeczku i widzi je, kiedy tylko otworzy rano oczy…
Jerzy był bardzo zadowolony z rozmowy z synem, ta rozmowa zupełnie go uspokoiła, nawet łzę uronił w samotności. Postanowił przełożyć telefon do Basi na niedzielę, kiedy nie będzie miała dyżuru w szpitalu. Teraz postanowił przemyśleć rozmowę z Piotrem, bo dostarczyła mu ona nowej porcji energii życiowej w tym podłym okresie, powiało nadzieją. Dzięki takim rozmowom poczucie samotności i odosobnienia gdzieś ulatywało, ulatywało przynajmniej do czasu kolejnych porcji złych wiadomości, o wzroście ilości zakażeń, o wzroście ilości zgonów lub o śmierci któregoś ze znajomych czy nawet przyjaciół. Bywały dni, że pandemia zabierała ogromne ilości ludzi na całym świecie. Właśnie tym razem wielcy i bogaci byli traktowani przez pandemię chyba najostrzej, najboleśniej, mimo rozwiniętej wiedzy medycznej mogli się przeciwstawiać atakowi covida jedynie na tym samym poziomie, co najbiedniejsi, na nic się nie zdały ich pieniądze. Na pewno niejeden z nich, w tym czasie, wreszcie zrozumiał, że nie zawsze przy pomocy pieniędzy można wszystko załatwić, że słowa popularnej piosenki pewnego duetu zawierają więcej mądrości: „pieniądze szczęścia nie dają…”
Rozmowa z Basią odbyła się po kilku dniach i najpierw Jerzy opowiedział jej, o czym rozmawiał z jej bratem, ale o tym Basia już wiedziała, — zatem rodzeństwo również często rozmawiało ze sobą — mieli stały kontakt. W tym momencie Jerzy zrozumiał, że oni wszyscy mają ze sobą nieustający kontakt, niczym przez ścianę. Niby taki drobny szczegół a spowodował, że Jerzy poczuł się znacznie lepiej, pewniej, teraz wiedział, że dzieci go obserwują. Może używając języka naukowo-medycznego, można by powiedzieć, że nastąpił u niego znaczny ubytek samotności, chociaż taka jednostka w nomenklaturze medycznej nie istnieje. On sam, zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy, ale tak było.
Tymczasem życie biegło dalej, ci, co pamiętali stan wojenny twierdzili, że wtedy nie było takich ograniczeń i zakazów zagrożonych karami. Wielu ludzi traktowało te zakazy, jako zło i nie przestrzegało ich. Jakże to ślub góralski bez wesela — musi być! I był… Tylko po paru dniach kilkanaście osób zarażonych i całe wesele na kwarantannie lądowało, skończyło się tylko jednym zgonem. Podobno chińskie porzekadło mówi: „Gdyby głupota emitowała światło, to przy niektórych ludziach słońce miałoby kompleksy”. Znane jest również szereg powiedzeń o ludzkiej głupocie, której boleśnie doświadczył od ludzi Albert Einstein. Oto jedno z nich: „Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien, co do tej pierwszej”.
Jerzy przestrzegał wszelkich zakazów, niekiedy nawet niektórym zwracał uwagę, za co obrywał od niejednego z tych, co to nawet delikatnie zwrócił im uwagę. Mało tego, Jerzy nawet zaostrzał te zakazy, jednak tylko w stosunku do siebie samego i z tego powodu również narażał się na prześmiewcze uwagi. Nie dbał o te uwagi, bowiem wiedział doskonale, że to głupota je podrzuca tym ludziom. Teorie spiskowe tworzyły przeróżne środowiska i karmiły nimi ludzi słabych, niemyślących i bezwiednie poddający się teoriom dziwnym a w swej skrajności teoriom wręcz głupim.
Ale oto kolejny z kolegów odchodzi — Olek. Aleksander słynął ze swojej odporności na wszelkie choroby, a to, co go kiedyś męczyło to przeszło dawno temu i do lekarzy nie chodził. Turystykę uprawiał i to nagminnie, przez całe życie. Tu zaczęły się dywagacje: może to dawne schorzenie nie przeszło a jedynie się uśpiło a ta okrutna bakteria covid-2 tylko go obudziła i pomogła się rozwinąć. To był również cios dla Jerzego, bo to Olek go popychał niegdyś do działania, materiały historyczne podrzucał i mieli dotąd nieustający kontakt, podobnie jak z Władysławem. Można o nim śmiało powiedzieć, że Aleksander był człowiekiem dobrym i Jerzy nie znał nikogo, kto by był o nim innego zdania.
Teraz już tylko Władek pozostał, który mimo już podeszłego wieku również nadal emanował energią a przy tym ustawicznie palił. Koledzy odchodzili, spokojnie, bez rozgłosu, bez długotrwałej choroby, jakoś tak nagle. Można powiedzieć, że odchodzili z powodu chorób znanych od dawna, ale rodziło się pytanie: — Czy na pewno powodem były te choroby starego typu? Czy coś im nie pomagało? Ludzie ciągle bagatelizowali takie pytania chcąc tym to sposobem umniejszyć zło, które niosła pandemia. Była to tylko iluzja, którą jednak wielu się dokarmiało i usprawiedliwiało swoją głupotę.
Dla ludzi mądrych te zaostrzone rygory, liczne utrudnienia eliminujące wiele dotychczasowych zwyczajów i rosnący mur niemocy — jak by to powiedzieli naukowcy — wymuszał na ewolucji człowieka nowe drogi. Jak roślinka wyrastająca spośród skał i szukająca drogi do słońca, tak mądry człowiek wymyślał rozwiązania, o których dotąd nawet by nie pomyślał. Jak można, bowiem można nazwać to, co wymyślił Jerzy w kontaktach ze swoim angielskim wnukiem. Otóż Jerzy przygotowywał sobie różne zdjęcia, wycinał je z gazet lub ze starych albumów. Dzwonił do wnuka używając aplikacji typu WhatsApp, czyli obaj się widzieli. Kiedy odebrała mama to i ona korzystała z lekcji, którą Jerzy teraz przeprowadzał. On, bowiem pokazywał maluchowi jakiś obiekt na zdjęciu, wymawiał jego nazwę i Dawid powtarzał, powtarzał raz, dwa razy, a praktycznie do skutku. Były tam zdjęcia rodzinne, oraz zdjęcia zwierząt, budowli i coraz trudniejsze obrazki. Kiedy odbierała mama, wtedy również sama się uczyła języka polskiego. Doszło do tego, że po pewnym czasie, to wnuczek wymuszał telefony do dziadka w Polsce, co stało się niekiedy kłopotem dla dziadka, bo musiał wymyślać coraz to nowe słowa poparte obrazkami. Bywało, że i dziadek w Anglii zasiadał obok telefonu i korzystał z tej szkoły. Ta szkoła zaczęła także działać w drugą stronę, bo Jerzy również rozszerzał swoją marną znajomość angielskiego. Po słowach pojedynczych przyszło składanie zdań i próby ich użycia. W Anglii w tym czasie obowiązywały podobne obostrzenia, więc tu rozumieli się bez słów. Zapewne, gdyby nie ta pandemia, nikt by nie wymyślił takich pożytecznych kontaktów, których owoce przy pierwszym spotkaniu po pandemii będą wielkie.
Bywały dni, że Jerzy zupełnie był zapominał o swojej samotności, bo miał tyle obowiązków związanych z najbliższym spotkaniem telefonicznym. Przecież nie opisał jeszcze przygotowanych obrazków dla Dawida. Z czasem te spotkania telefoniczne wchodziły na coraz wyższy poziom, bo dziadek Jurek wymyślał coraz to nowe utrudnienia — na miarę wieku Dawida. Szkoła telefoniczna wchodziła na coraz to wyższy poziom i trwała dość długo. Sam Jerzy był zadziwiony swoim wynalazkiem, czekał, więc cierpliwie na wyniki. Wiedział już, że jego pomysł chwycił, bo zarówno mama jak i dziadek Dawida, ten w Anglii uczą się odtąd języka polskiego, bowiem Piotr kupił im specjalne podręczniki, będące dostępnymi na rynku angielskim. Jerzy sam nie mógł sobie przypomnieć, dzięki czemu ten pomysł edukacyjny się narodził w jego głowie i dzisiaj przynosi takie efekty — bardzo konkretne i wymierne, co było już widać.
Prawdę mówiąc, do czego Jerzy Okrasa doszedł już dawno, ten okres pandemii dla wielu ludzi stał się okresem, kiedy ich samotność gdzieś jakby się schowała, lub można też powiedzieć, że zeszła na plan dalszy. To drugie określenie jest bardziej trafne i Jerzy nie raz i nie dwa razy rozmyślał nad tym analizując swoją sytuację próbując stopniowo wymościć sobie miejsce nie tyle na dzisiaj, co na przyszłość. Traktował stan obecny, jako skrajny, początkowy, który z czasem odejdzie w niepamięć, jak wiele wcześniejszych nieszczęść, które gnębiły ludzkość w ciągu całej historii. Jerzy znał na tyle historię, że wiedział, iż nie pierwszy raz świat ogarniały epidemie poczynając od chwili pojawienia się człowieka na Ziemi. Pamiętał widok pleców swojego dziadka, który brał udział w I wojnie światowej i doszedł aż do Włoch. Na plecach dziadka były, bowiem ślady słynnej hiszpanki, która w latach 1918 do 1920 zabrała około 100 milionów ludzi. Wtedy — jak zawsze — ludzkość nie znała sposobów na ratunek, stosując nowo wynalezioną wtedy aspirynę i przedawkowując ją niekiedy wielokrotnie, raczej dopomagała epidemii niż ją gasiła.
Jakby jednak krytycznie nie oceniać obecnego stanu medycyny w zakresie wiedzy i środków, to jednak przy dzisiejszym dodatkowym wielkim utrudnieniu, którym jest przemieszczanie się ludzi z jednego końca globu na drugi, władze radzą sobie dość dobrze, co pokazują skutki. Siedem milionów zgonów obecnie, to jednak nie sto milionów podczas hiszpanki, nawet, kiedy uwzględnimy ówczesne warunki socjalne i terenowe — mocno zaniżone z powodu trwającej, a raczej już wygasającej I wojny światowej. Niektórzy, na pytanie, kto wygrał I wojnę światową odpowiadają, że hiszpanka i pewnie mają wiele racji. W tamtych czasach też rodziły się teorie spiskowe mówiące o chęci unicestwienia ludzi biednych przez bogatych.
Jerzy Okrasa znając te wszystkie fakty o hiszpance a także te historyczne, poczynając od słynnej zarazy w Atenach, w 430 roku przed naszą erą, której powodów do dzisiaj nie znamy. Wiedział, że również obecna pandemia przeminie, chociaż zostawi swoje piętno w ludzkich organizmach i psychice, tak jak zostawiła to hiszpanka, bo któż nie zna grypy w dniu dzisiejszym. Przypuszczał, że nieraz i to niezbyt długo usłyszy o kolejnych odejściach kolegów czy znajomych, bo tu niczego nie dało się przewidzieć. Jerzy doświadczył tej niemożliwości przewidywania na zmarłych dwóch kolegach: Romanie i Aleksandrze. Byli przecież w miarę zdrowi i w ciągu paru miesięcy poumierali.
Niebawem przyszło mu przeżyć kolejną śmierć, to Władysław, który mieszkał samotnie, tak jak on. Władka zabierała od czasu do czasu córka, gdzieś pod Tatry. On zawsze jednak — jak to zawsze mówił — potwierdzał, że wszystko jest pod kontrolą dzwoniąc do Jurka, co kilka dni lub awizował swój powrót. Zdarzało się, że to Jurek dzwonił pierwszy, ale zawsze wszystko było dobrze.
Ostatnio Władek jakoś długo nie dzwonił po wyjeździe do córki, więc Jerzy zadzwonił — nikt nie odebrał. Za kilka dni zadzwonił znowu, ale usłyszał, że nie ma takiego numeru. Na drugi dzień zadzwonił do niego miejscowy kolega z informacją, że dzisiaj jest pogrzeb Władysława, zbiórka przed bramą cmentarną. Nic dotąd nie zapowiadało takiego obrotu sprawy, a jednak stało się, znowu szok. Tak wielu odchodziło, po cichutku, bez zapowiedzi, z dnia na dzień, tak jakby na chwilę wyszli do drugiego pomieszczenia. To pewnie covid pobudzał stare choroby i dokonywał wielkiego dzieła zniszczenia za pośrednictwem uśpionych schorzeń, szczególnie dotyczących płuc, a Władek zawsze zadziwiał wszystkich skłonnościami do papierosów.
Było zaledwie kilkanaście osób, obostrzenia już były zniesione, więc nawet maseczek nie musieli mieć i dopiero wtedy wyczytali na klepsydrze, że Władek przeżył dziewięćdziesiąt lat. Ostatnio miał operację oczu i bardzo się cieszył, że widzi lepiej, no i kolejny palacz do końca. Władysław był znany z tego, że oszczędzał na zapałkach, dlatego odpalał jeden papieros od drugiego. Myśl jasna do końca, o wyważonych opiniach i ciągle rozgadany. On miał zawsze tyle do powiedzenia.
Tym to sposobem zniknęły Jerzemu trzy najważniejsze podpory, bo Tadeusz gdzieś zniknął jakby w tłumie i mało dawał znaków życia, chociaż wiedzieli o sobie. Zrozumiał, że tym sposobem dawna grupa towarzyska już się raczej nie odnowi, mimo że przebąkiwano o zakończeniu pandemii, chociaż w ostatnich okresach zimowych nadal dawała znać o sobie i to niekiedy mocno.
Jerzy wybrał się tradycyjnie do miasta, aby zrobić jakieś zakupy na kilka dni, taki miał zwyczaj, który przejął po żonie. Gdy tak szedł główna ulicą, nagle stanął przed nim jeden z ich dawnej grupy, też człowiek samotny — Wiktor. On bywał na spotkaniach, ale tylko, jako słuchacz, raczej nie miał nigdy nic do powiedzenia, zwykle milczał. Kiedy już Jerzy go zauważył, przywitał się i zapytał:
— Cześć Wiktorku, co u ciebie słychać? Widzę, że masz coś ponurą minę, czy nic ci nie dolega?
— Nic mi nie dolega i po lekarzach nie chodzę, jakoś żyję, ale szlag mnie trafia na to wszystko!
— Dlaczego? Przecież pandemia odchodzi, utrudnienia poznikały, nadzieja wraca…
— Jurek, o czym ty mówisz, jaka nadzieja, te złodzieje znowu się pchają do władzy, nie wiesz o tym? Nie oglądasz telewizji? Tam wszystko mówią…
— Widzisz Wiktor, masz rację, telewizji nie oglądam i to żadnej, ale to, co mi potrzeba wiem doskonale i nawet złodziei rozpoznaję po obu stronach. Natomiast widzę po tobie, że ty niemal utonąłeś w tej telewizji. Jeżeli mogę radzić, to ogranicz to oglądanie, co najwyżej do sportu, natomiast weź książkę do ręki, poczytaj, przynajmniej wieczorami. Daję ci gwarancję, że poczujesz się wiele lepiej. Ponieważ widzę, że poruszasz się całkiem sprawnie, to wybierz się na długi spacer, a po spacerze znowu książka, bo widzę, że ty jeszcze bez okularów. Posiadasz jeszcze tyle walorów gwarantujących ciekawe życie, że aż ci zazdroszczę.
— Jurek, ja to już słyszałem od ciebie: dużo czytaj a poszerzy ci się zakres słownictwa i takie tam bzdury. Wiedz, że ja nigdy nie miałem zamiłowania do czytania, co najwyżej gazety się czytało, a teraz to nie wiadomo, w której gazecie prawdę można przeczytać. Wymyślili telewizję, więc z niej korzystam i tyle, to mi wystarcza. Widzę jak żywy człowiek do mnie mówi, więc nie może mnie okłamać, znam się na ludziach, wiem, kiedy kłamią.
— A nie pomyślałeś czasami, że ta telewizja też może cię okłamywać? Że ta telewizja wciska ci do głowy przeinaczenia i tobą manipuluje doprowadzając cię do frustracji i powoduje twoją ponurą minę?
— E, no, co ty, ja znam się na kłamstwie, dlatego to, co oni mówią pokrywa się z moimi poglądami, ja się okłamać nie dam!
— To pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie. Mówisz o jakichś złodziejach, co to do władzy się znowu pchają. Wiktor, to ci obecni ich jeszcze nie połapali i nie pozamykali? Dobrze ja to rozumiem?
— Spokojnie, przyjdzie czas, że ich wszystkich połapią i do więzień pozamykają, jeszcze zobaczysz…
W tym momencie Wiktor zaczął się denerwować, ręce mu zaczęły drgać i głos się podniósł. Jerzy uznał, że tu trzeba przerwać i to nagle, bo Wiktor jakby przestał kontrolować samego siebie. Jurek już doskonale się orientował, w jakim świecie żyje Wiktor oraz co za soki z tego świata czerpie. A były to soki trujące, chociaż bardzo powoli działające…
Jeszcze jakiś czas porozmawiali, głównie o kolegach, którzy tak nagle odeszli a potem się pożegnali i każdy poszedł w swoją stronę, a były to dwie strony różne, wręcz odwrotne. Smutno się Jerzemu zrobiło po tym spotkaniu, przecież Wiktor to był kiedyś człowiek wesoły, ruchliwy i zupełnie stronił od polityki. Teraz widać było, że jego samotność bardzo się pogłębiła, źle to wyglądało. Ponadto, jeżeli on, inżynier odżegnywał się od książki to był to sygnał ostateczny, bo na dalszym etapie pogłębiana się tego stanu Jerzy widział, że nie będzie miał z nim już niemal żadnego kontaktu.
Przypadek Wiktora, to nie jedyny przypadek tego typu. Rządzący a potem media dokonały podziału społeczeństwa na tych lepszych i gorszych, przy czym każda ze stron miała mniemanie o drugiej stronie, że jest tą gorszą, tą głupszą, otumanioną przez oglądane przez siebie media. Dotyczyło to głównie osób starszych, bo młodzi ludzie pracujący w swoich firmach lub w firmach prywatnych, szczególnie tych zagranicznych nie interesowali się tym podziałem i raczej nie uczestniczyli w nim i całe szczęście. Dawało to nadzieję, że nie pozwolą się wciągnąć w żadne gry i flirty polityczne.
Metoda skłócenia w zarządzaniu stara jak świat, Jerzy ją znał, bo w swojej karierze zawodowej nieraz się o nią ocierał, zresztą wszyscy w ich grupie ją znali, bo byli oni przecież przedstawicielami kadry inżynierskiej w tamtych latach, w dawnym ustroju. Po wojnie prekursorem tej metody był niejaki Józef Stalin, który tę metodę wdrożył w Związku Sowieckim i stosował z wielkim powodzeniem w tak zwanych bratnich krajach obozu socjalistycznego.
Jerzy wiedział, że chociaż pandemia kończy się, to przecież nikt jej z dnia na dzień nie odwoła administracyjnie, jedynie obostrzenia były i nadal są stopniowo znoszone. Trwają dyskusje czy kolejna dawka szczepionki będzie podawana, pozostał nakaz noszenia maseczek w szpitalach, przychodniach, chociaż coraz mniej ludzi do tego się stosuje. Podobnie jest w kościołach, gdzie płyny dezynfekcyjne pozostały, ale mało, kto ich używał. Następowało jakby stopniowe wyciszanie po burzy, czy aby na pewno? Wielu to powtarzało, więc i teraz powtórzyć należy to, iż świat po tej pandemii już nie będzie taki sam chociażby, dlatego, że wiele zwyczajów i form, które narodziły się podczas pandemii, na stałe wpisało się w ludzkie zachowania i życie. Wymienić tu można chociażby dwa najbliższe przykłady: nowa forma realizacji recept lekarskich oraz tak zwana praca online, czyli praca z domu poprzez internet.
Nawet do dzisiaj nikt nie jest w stanie ocenić, w którym dniu zakończyły się poszczególne epidemie od Aten poczynając. Zapewne w obecnym przypadku również nikt nie ogłosi chwalebnego końca, to nie nastąpi tak z dnia na dzień, to byłby dopiero absurd. Zresztą pewne efekty tej pandemii pozostaną z ludźmi na zawsze podobnie jak kiedyś grypa, która do dnia dzisiejszego w pewnych okresach nadal daje znać o sobie.
IV. Po burzy?
Jak by na to nie patrzył, wiadomo było, że ta straszna zaraza usunęła się przynajmniej w cień, złowrogi wirus przestał atakować, choroby ustały, ale jedna choroba, która ludzi nadal atakuje, a nazywa się samotność, przy wielu z nich nadal pozostała. O dziwo, po usunięciu się pandemii, ta stara zmora, samotnością zwana, znowu u wielu wysunęła się na plan pierwszy.
Odezwały się pytania o reaktywację dawnej grupy dawnej kadry technicznej z dawnych lat, która dość mocno zaznaczyła swoją obecność jeszcze przed pandemią. Wszystkie te pytania skierowane zostały do Jerzego i Tadeusza. Nikt ich nie powołał na przywódców, ale tak jakoś zwyczajowo wszyscy uznali, że to oni powinni coś odpowiedzieć a szczególnie Jerzy Okrasa, bo to on dotychczasowe spotkania prowadził.
Tadeusz od razu odpowiedział, że od dwóch lat zajmuje się rzeźbą, to go bardzo wciągnęło, ponadto odkrył w sobie talent w tym kierunku, i z tego powodu sprawami organizacyjnymi grupy już nie będzie się zajmował, ale gdyby doszło do jej reaktywacji, to wtedy bardzo chętnie będzie przychodził. Sprawa klarowna i jasna, dalszych pytań ani uwag nie było. Wielu wiedziało, czym się Tadeusz ostatnio zajmował, więc dali mu spokój, nie nagabywali go więcej. Pozostał jedynie Jerzy, który w opinii paru kolegów mógłby dalej ciągnąć sprawę. Nikt jednak go nie zaczepiał i nie pytał oficjalnie, zrozumiałe było, że tu musi się odbyć jakieś kilkuosobowe spotkanie. W zasadzie to wielu liczyło, że Jerzy sam rozpisze powiadomienia o reaktywacji grupy, jednak nic takiego się nie stało. Mimo to obaj postanowili, to znaczy Jerzy i Tadeusz, że się spotkają jak to dawniej bywało i przy kawie, w tej samej kawiarni przy rynku i coś postanowią. Przy czym tym razem, to spotkanie odbyło się ono z inicjatywy Tadeusza, po prostu jeden z kolegów będący jego sąsiadem namówił go do tego.
Rozmowa od razu zaczęła się na temat.
— Jurek, co ty myślisz o tej sprawie, znaczy się o reaktywacji naszej dawnej grupy, bo pandemia raczej się skończyła i zakazów nie ma.
— Tadeusz, naszej grupy już nie ma, zostały tylko resztki, nie zauważyłeś tego? Przecież kilku zmarło i to, mój drogi, tych, którzy bardzo dużo znaczyli, przynajmniej ja się na nich opierałem.
— No tak, i to oni byli naszą podporą, w zasadzie wokół nich wiele się kręciło, tak było.
— Dobrze to powiedziałeś, ponadto do tej nieszczęsnej miejskiej instytucji kulturalnej nie wrócimy, przynajmniej ja tam nie pójdę, a do pierwotnego miejsca, czyli do tej restauracji też nie ma, co wracać. Ponadto policz iluż to nas jest teraz chętnych? Słyszę, że jakieś animozje polityczne się zrodziły, że to niby komuchów jakichś tolerujemy. Tyle razy prosiłem żeby w naszym gronie nie ruszać tych spraw — stare koligacje polityczne miały nas nie obchodzić, a także mieliśmy odrzucić wszelkie dochodzenia w sprawie winowajców upadku firmy. Nic z tych ustaleń wielu nie honorowało, nie pamiętasz tego? Tych kłótni, pomówień…
— Tak, pamiętam i słyszałem te animozje, chociaż ja nigdy do żadnej partii nie należałem, dlatego uważam to za podłe, bo, mimo iż nazwiska nie padły, to uważam, że dotyczyło to tych zmarłych a szczególnie Aleksandra, który to był w latach siedemdziesiątych sekretarzem partii. Akurat wspominanie jego osoby w tym kontekście, to wyjątkowa głupota i podłość. To jest ta podłość, o której swego czasu mówił Władek a z jego prawej strony Olek siedział, pamiętam ten moment i te słowa jakby to dzisiaj było. Dzisiaj obaj nie żyją.
— Tak Tadziu, ale wielu z tych młodych, którzy w latach siedemdziesiątych kończyli dopiero podstawówki, teraz używają tego pojęcia „komuch” nie mając pojęcia, o czym mówią, używają go tylko w znaczeniu pejoratywnym, aby komuś dokopać, chociaż sami mają zapędy komusze, co my dzisiaj widzimy a oni zapatrzeni w swojego wodza, tego nie widzą. Ot, taka przewrotność historii.
— Myślę podobnie i bardzo mnie to boli i wstyd mi za nich. Wiesz Jurek, ostatnio miałem propozycję wyjazdu na wycieczkę do Paryża i nie pojechałem, odmówiłem.
— A czemuż to, jeżeli nie masz pieniędzy, to ci pożyczę.
— Jurek, nie to. Ja się po prostu wstydzę jechać w ogóle na zachód, bo wiem od kuzyna, który tam mieszka od lat, że oni teraz się z nas śmieją, że my znowu do klatki chcemy, do Putina. Tam była dość głośna sprawa pani Le Pen, opłacaną przez Putina, z tą panią zakolegowali nasi przywódcy.
— Znam ten temat doskonale. A wracając do naszego tematu to moje zdanie jest proste i jednoznaczne, zresztą podobne do twojego. Zrzekam się tego przywództwa, chociaż nikt mnie nie powołał, ale jeżeli grupa się reaktywuje to chętnie w niej będę się udzielał.
Tak to spotkanie dawnych liderów potwierdziło zamknięcie kilkuletniego okresu życia grupy emeryckiej, dawnych kolegów z już nieistniejącej fabryki.
Grupa się nie reaktywowała, ale korzyści, jakie z jej dawnej działalności wynikają do dzisiaj i zapewne tak będzie dalej, nie można przecenić. Te korzyści dały, bowiem wiele wspaniałych owoców w czasie pandemii i one mają tę cechę, że ustawicznie się odnawiają a nawet niekiedy rozszerzają, bo odnajdują się nowi koledzy, których kiedyś ta grupa nie interesowała z bardzo różnych powodów, niekiedy mało istotnych powodów. Stworzyła się specyficzna więź między tymi ludźmi. Spoiwem tej więzi okazały się być dawne stosunki koleżeńskie a może jeszcze bardziej stosunki zawodowe. Niekiedy po tych specyficznych kontaktach zawodowych oni teraz się nawet rozpoznawali. Zaczepiali się wzajemnie na ulicy i nie kończyło się już tak jak niegdyś, czyli na zdawkowym powiedzeniu sobie tylko dzień dobry.
Kiedyś Jerzy stał w towarzystwie starszego kolegi emeryta a z przeciwka nadchodził trzeci z ich dawnej fabryki. Ten stojący przy Jerzym powiada:
— Jurek, pomóż mi, kto to jest ten, co tu do nas idzie i się uśmiecha. Ja go doskonale pamiętam, ale nie wiem, kto to jest!
— Przecież to Leszek Walkowiak, kiedyś mistrz na wydziale K5, musisz go pamiętać.
Wtedy pamięć zostaje złamana i pada wesoły okrzyk:
— No jasne, że pamiętam, cześć Leszek, tyle lat się nie widzieliśmy.
Leszek w ogóle nie zauważył, że witający go tak jowialnie kolega dopiero przed chwileczką go rozpoznał. Pewnie mijając się na ulicy spojrzeliby na siebie dziwnym wzrokiem i poszli każdy w swoją stronę męcząc się z pamięcią.
Takie to były korzyści ze spontanicznego zawiązania tej grupy, która jednak mocno zapisała się w pamięci i naprawdę dawała dobre owoce, nawet mimo tych niektórych dąsów ze strony niektórych, którzy ulegali nowej propagandzie. Te drobne dąsy jednak niczego nie zniszczyły.
Życie jednak biegło dalej, kto był samotny dalej nim był, kto uległ obrzydliwej propagandzie teraz musiał się z nią męczyć sam, w tej materii nikt mu nie mógł pomóc. Kiedy emocje nieco opadły Jerzy Okrasa postanowił powoli wrócić do swojego biegu życia, przede wszystkim uporządkować go w pewien przemyślany przez niego sposób. Zatem w pierwszej kolejności należało dość szybko odnowić kontakty z wnukami, zarówno z tymi w kraju jak i za granicą, ponieważ ostatnimi czasy jakoś częstotliwość tych kontaktów dość znacznie zmalała. Ogólnie wiadomo było, że jakość życia również uległa zmianie, a to czy się poprawiła czy pogorszyła trudno jeszcze oceniać, jedynie zmiany były widoczne. Ludzie wytrąceni z równowagi powoli wracali do stanu napewno zbliżonego do stanu poprzedniego, jednak czy w to samo miejsce? To wszystko raczej czas pokaże — wcześniej lub później.
Odnawiały swoją działalność liczne instytucje i organizacje, w tym sportowe i turystyczne, ludzie zaglądali do nich sprawdzając czy to prawda, bo stanowiło to namacalną oznakę, że życie zwyciężyło — jak zwykle w historii — i można z niego korzystać na dawnych zasadach, a może i na nowych zasadach, dotąd niepraktykowanych.
Jerzy nieustannie przemyśliwał wyjazd do Piotra w Londynie, ale ciągle miał jeszcze obawy czy już można, chociaż formalnie było można, władze polskie i angielskie uchyliły zakazy. Obawy Jerzego jednak pozostawały i wskutek tego poprosił Basię, aby zrobiła wywiad o sytuacji na wyspach brytyjskich poprzez tamtejszych polskich lekarzy, wśród których miała wielu znajomych. Zatem postanowił nic nie przyspieszać i czekał na werdykt Basi. W końcu to tylko dwie godziny lotu a samolotów jest wiele, zresztą szczegóły i tak będzie ustalał z Piotrkiem, bo muszą wybrać najbardziej stosowną porę, aby pasowała tym w Londynie, bo oni przecież pracują.
Któregoś pogodnego dnia, przechodząc przez miasto raczej w celu dokonania zakupów, zobaczył w gablocie biura turystycznego plakat zapraszający na wycieczkę do Krainy Wygasłych Wulkanów. Ponadto był podpis Zbigniewa Tarkowskiego, który dawno temu był prezesem zakładowego koła PTTK w ich nieistniejącym zakładzie, Jerzy znał go doskonale. Ciekawość tych wulkanów i sam Zbyszek Tarkowski, spowodowały, że Jerzy wszedł do środka, bo akurat w tym dniu biuro było czynne. Siedzący za biurkiem Tarkowski podniósł głowę, wstał zza biurka, rozpostarł ręce i niemal wykrzyknął:
— Jurek, jak ja ciebie dawno nie widziałem, to już chyba z siedem lat minęło włączając w to ten piekielny ostatni okres. Słyszałem, ze coś tam organizowaliście, jakieś spotkania, ale ja wtedy miałem kłopoty zdrowotne. Co cię tu sprowadza, czyżby turystyka? Jeżeli tak, to jesteś jednym z pierwszych.
— Być może i turystyka, ale przede wszystkim zobaczyłem twoje nazwisko i chciałem cię zobaczyć. Cieszę się, że żyjesz, bo trochę się zaniepokoiłem, kiedy zakładaliśmy tę grupę jeszcze przed pandemią, a ty nie dałeś nawet znaku życia. No, to teraz już wiem, co było powodem i cieszę się, że widzę cię w dobrym stanie
— No tak, nie zgłosiłem się do was, bo miałem złamaną nogę, z którą były kłopoty, długa rehabilitacja i tak dalej i po moich górach. Ponadto, jak wiesz, ja doskonale znam nasze środowisko, szczególnie tych, co w ostatnim rzucie odeszli na emerytury. Jurek, to bardzo skłócone towarzystwo, niejedną wycieczkę sobie zepsuli dochodząc, kto winien upadłości naszej firmy, ponadto ciągle się odzywają jakieś niewypłacone pieniądze…
— Tak, tak Zbyszku, ja to też poznałem. Jeżeli do tego dorzucisz jeszcze politykę, to powstaje mieszanka wybuchowa, myślę, że ta grupa już się nie reaktywuje, zresztą kilku kolegów zmarło i to takich, którzy byli podporą tej grupy, ale powiedz ty mi, co to są te wygasłe wulkany, bo naprawdę mnie to zaciekawiło, dotąd nie słyszałem o takiej krainie w naszym kraju, może bym się wybrał na te trzy dni, ponadto cena wysoce zachęcająca.
— No proszę, to dobrze podejrzewałem. Jednak z góry uprzedzam, że moja wiedza o tym regionie jest marna, nigdy tam nie byłem, zresztą mało, kto z nas tam był, to teren niemal dziewiczy pod względem turystyki. Ale powiem, co wiem. Otóż ta Kraina Wygasłych Wulkanów to Dolny Śląsk, Pogórze Kaczawskie, wycieczka dotyczy trasy od Złotoryi, Lwówka Śląskiego i Jeleniej Góry. Któryś z naszych trafił tam na takiego przewodnika pasjonatę, który oferuje miejsca noclegowe i przejście wybraną — przez niego — trasą trzygodzinną. Mieszkalibyście w pałacu dawnego rodu śląskiego, czyli von Zedlitzów, oczywiście to Prusacy. To był taki znamienity ród, którego przedstawiciel — baron Georg von Zedlitz urodzony koło obecnego Wałbrzycha — wymyślił matury dla szkół średnich, które to matury do dzisiaj młodzież zdaje. Więcej musisz sobie znaleźć w internecie i jeszcze jedno, ten nocleg, to pałac w Lubiechowej. Jedź, namawiam, przynajmniej mi potem opowiesz.
Jerzy już miał wychodzić, ale patrząc na puste biurko obok, zaintrygowany zapytał:
— Zbyszku, a tu widzę, że ktoś jeszcze urzęduje z tobą, masz jeszcze jakieś towarzystwo?
— A tak, tylko Teresa bywa tylko dwa razy w tygodniu, ona zajmuje się finansami, bo ja do tego nie mam absolutnie serca.
— Czy ja ją znam? Ona też z naszej starej firmy?
— Oczywiście, że ją znasz, to Teresa Małkowska, po mężu była Klasa, pracowała niegdyś w dziale Rachuby, mówiło się, że trzyma kasę.
— No tak! Teraz wiem. Ale co znaczy po mężu? Znaczy się wdowa, tak? Od dawna?
— Jurek, nie wszyscy samotni, to wdowy lub wdowcy. Ona już będąc na emeryturze zafundowała sobie rozwód, chciała zażyć swobody, jak powiada. A jest jeszcze całkiem atrakcyjna jak na swoje lata. Jak masz czas to przyjdź jutro, wtedy ją zobaczysz.
— Oczywiście, to do zobaczenia jutra, oczywiście, że przyjdę, ja mam dużo wolnego czasu.
Jerzy jak obiecał, tak zrobił, zjawił się o podobnej porze. Przedtem przejrzał w domu zdjęcia z dawnych lat i znalazł na jednym z nich Teresę. Było to zdjęcie z jakiejś akademii zakładowej, chociaż zupełnie nie pamiętał, z jakiej. Kiedy tylko wszedł, natychmiast skierował wzrok w stronę biurka po prawej. Pierwsze wrażenie mówiło, że niby mało się zmieniła, to znaczy na tyle, na ile zakładał.
— Witaj Tereniu, miło mi cię znowu zobaczyć i przyznam, że niewiele się zmieniłaś i nadal trzymasz kasę i klasę, to drugie przez małe „k”.
— Witaj, widzę, że ty jak zwykle dobrze poinformowany, zatem komplement za komplement: ty też ładnie wyglądasz i powiem nawet, że ładnie się starzejesz. Siadaj i od razu pytam, co się napijesz, przy czym poza kawą nic więcej nie mamy w tym lokalu.
Potem już zupełnie po przyjacielsku obcałowali się wzajemnie, niczym najbliższa rodzina, powiedzmy, jak brat z siostrą po dłuższym rozstaniu. Jerzy usiadł a Terenia zaraz zakręciła się przy kawie, nawet ciastko znalazła w swojej torebce, bo wcześniej wiedziała, że gość się zjawi.
— No, no, ale sobie wymieniliście powitania, jak za dawnych czasów. Ja wam natomiast powiem, że jestem wręcz uradowany, że znowu spotkaliśmy się po latach i jesteśmy nadal w dobrych nastrojach.
Rozmawiało im się doskonale, do momentu aż zjawił się chętny do zapisania się na wycieczkę. W końcu Jerzy również zapisał się na tę wycieczkę, odezwał się w nim zew dawnego turysty pieszego. Potem pożegnał przyjaciół i ruszył do domu. Jerzy już wiedział, że będzie tu częstym gościem, dzisiejsze spotkanie przesądziło o tym postanowieniu.
Postanowił, że wyjazd do Anglii odbędzie po wycieczce, bo wycieczka miała być za tydzień. Tak się też stało. Jerzy niemal cały dzień stracił na przeszukiwaniu domu w poszukiwaniu wszelkich atrybutów turystycznych, bo chciał się przygotować jak za dawnych czasów. No i zarówno, Basia jak i Piotrek bardzo pochwalili pomysł tej wycieczki, bo po kilku latach siedzenia w domu nareszcie gdzieś się wyrwie w świat i to, jak się okazało, był to świat, którego Jerzy dotąd nie znał. Dziwne to, bo byli przekonani, że tata już wszędzie był, jeździł przecież w Sudety, zdobywał Śnieżkę, ale wygasłego wulkanu dotąd nie widział.
Wycieczka się udała i wszyscy wrócili zadowoleni, zatem Jerzy zadzwonił do Zbyszka Tarkowskiego i powiadomił go, że bardzo chętnie przekaże mu swoje wrażenia. Jednak zaproponował spotkanie w kawiarence przy rynku, bo w biurze ewentualni petenci by przeszkadzali a spraw do przekazania ma wiele. Tak też się stało, tradycyjnie zamówili po kawie i ciastku i Jerzy zaczął:
— Wiesz, tu w tym lokaliku narodziła się kilka lat temu nasza grupa, zatem to szczęśliwe miejsce, może i tym razem? — Uśmiechnął się i spojrzał na Zbyszka.
— Widzę, że masz minę zadowoloną, więc czuję dobre wieści, zaczynaj, zatem.
— Dobrze, to po kolei. Na miejsce dojechaliśmy niczym ekstra goście na bal do pałacu barona von Zedlitza i wszystko to jest prawda. Ten pałac jeszcze niedawno był zwykłą ruiną, po której dzieci biegały i dewastowały, co się dało, zresztą jak w większości tam istniejących obiektów poniemieckich. Dzisiaj jest to przepiękny pałac równy wystrojem niemal Wawelowi. Ugoszczono nas tam wyśmienicie traktując jak ambasadorów z dawnej Galicji. Ten obecny właściciel, kiedy zabrał się do odbudowy przeszedł gehennę i to najwięcej utrudnień miał ze strony miejscowych władz, dokładnie ze strony rady i burmistrza miasta, której Lubiechowa podlega. Na końcowym etapie ten właściciel nie chciał już od nich żadnej pomocy tylko prosił, aby mu nie przeszkadzano — tylko tyle. Wszystko to wiem od naszego przewodnika pana Wojtka, który nieopodal tego pałacu mieszka a pracuje w jednej z okolicznych gmin. Poza tym jego życie to pasja turystyczna. Jemu też nie darują i robią na złość. Taka polska zawiść, która odzywa się na każdym kroku w stosunku do tych, którzy wykazują się inicjatywą. Broń Boże, aby ktoś się wychylił ponad przeciętność zaraz dostaje po głowie. Zresztą nasz teren i nasze miasto są również skażone tym mikrobem zazdrości, że użyję określenia z ostatniego okresu pandemicznego. Ten człowiek okazał się być chodzącą encyklopedią, jeżeli chodzi o te tereny, zarówno pod względem turystycznym jak i geologicznym, on wiedział wszystko.
— Francowate polskie prostactwo, którego zawiść jest naczelną cechą, ale opowiadaj dalej — burknął Zbyszek Tarkowski.
Jerzy pominął milczeniem uwagę kolegi i kontynuował dalej swoje opowiadanie z wielkim zapałem:
— Myśmy z tym Wojtkiem przesiedzieli cały wieczór, on mi pokazał ile tras w tym rejonie już opracował i oznakował. Inni pasjonaci robią mu we własnym zakresie tabliczki z opisami tras i szczytów. Tam do dzisiaj można znaleźć minerały i niektórzy je znaleźli. Tam poza nami nie było wielu innych turystów, zresztą mało ich tam jest, co widać po niemal dziewiczych drogach na trasie. A teraz uważaj, będzie ciekawostka. Otóż, gdzieś w połowie naszej trasy pali się ognisko, przy nim auto i pani, która dysponuje już kijami i zaprasza na pieczenie kiełbasek i na herbatę. Ta pani to miejscowa pani sołtys, znajoma Wojtka. Nasz kierownik grupy dosłownie zbaraniał i powiada, że tego punktu nie było w kosztach i co teraz? To taka niespodzianka od nas dla szanownych gości z daleka. Oczywiście wieczorem była cicha składka i kupiony został piękny prezent dla pana Wojtka. Cóż ja ci mogę jeszcze powiedzieć Zbyszku? Otóż nas tam przyjęto naprawdę jak gości a nie standardowo jak turystów, którzy przyjechali, zobaczyli i odjechali. Tam wieczorem w pałacu mieliśmy nawet koncert fortepianowy, którego też nie było w programie. Fortepian stoi tam na stałe, muzyk też był miejscowy, przyszedł, przestawił się i zagrał. Kończył Akademię Muzyczną imienia Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie. Przyszedł, bo posłyszał, że przyjechali turyści spod Krakowa. Teraz uczy muzyki w Szkole Muzycznej w Jeleniej Górze. Zagrał kilka utworów i nikt z tacą nie chodził. Opisuję ci Zbyszku gesty, których dzisiaj trudno w tym kraju się doszukać.
Zbyszek słuchał i głową kręcił z niedowierzania, bo coś takiego mogło się zdarzyć bardzo dawno temu, ale w dzisiejszych czasach najważniejszy punkt to przeliczenie czy kasa się zgadza i odjazd. Jerzy jednak ciągnął dalej:
— Tu masz telefon do tego Wojtka, to były absolwent Jagiellonki jest. Proponuję abyś do niego zadzwonił i raz jeszcze mu podziękował i zapewnił, że następne grupy poślesz do Krainy Wygasłych Wulkanów. Byliśmy oczywiście jeszcze w Jeleniej Górze i w Lwówku Śląskim i na trasie powrotnej zahaczyliśmy o Wałbrzych. O tych wulkanach nie będę opowiadał, bo to masz na stronie Grupy Wygasłych Wulkanów na Facebooku — wejdź tam i zostaw ślad to będziesz miał stałe informacje.
— Natomiast teraz opowiem ci jeszcze o moim egzaminie z turystyki, z obecnej turystyki. To, co ci powiem, pewnie nie będzie dla ciebie zaskoczeniem, ale posłuchaj.
— A w jakiej to szkole się uczyłeś? — Zapytał żartem Zbyszek.
— No, powiedzmy, że to była szkoła pokory a egzamin zdałem z trudem i teraz muszę wyniki mocno przeanalizować.
— Ciekawie to opowiedziałeś, zatem słucham dalej.
Jerzy uśmiechnął się, bo wiedział, że Zbyszka swoimi wynikami nie zaskoczy.