E-book
12.6
drukowana A5
68.43
Ostatnie wakacje

Bezpłatny fragment - Ostatnie wakacje

tetralogia toruńska IV


Objętość:
441 str.
ISBN:
978-83-8414-831-0
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 68.43

Drogi Czytelniku,

ta historia stanowi zamkniętą całość, ale muszę Cię uprzedzić, że niektórzy jej bohaterowie już się pojawili w moich książkach. Być może znasz ich z „Czynnika miłości”, „Kradzionych róż” i „Miłości pod Psią Gwiazdą”. Jeśli dopiero zamierzasz sięgnąć po tamte powieści, to tę raczej przeczytaj na końcu, żeby nie poznać zbyt wcześnie rozwoju wydarzeń.

Autorka

Rozdział I — Patrycja

Środa, 1 lipca 2015

1.

Patrycja spojrzała w lustro. Poprawiła włosy, wygładziła sukienkę. Jest OK. Może iść.

„Pamiętaj, koteńku, że wchodzisz na egzamin jako magister — przypomniały jej się słowa ulubionej pani profesor. — Pracowałaś na ten tytuł pięć lat. Teraz masz go tylko obronić”.

Czuła się spokojna, może dlatego, że zadbała, by niczego nie zostawić przypadkowi. Elegancka granatowa sukienka. Patrycja wybrała fason z rozkloszowanym dołem, więc nie obawiała się, że zbyt wąska spódnica zrobi jej psikusa, jak koleżance na licencjacie.

Nie musiała się śpieszyć. Mogłaby nawet pójść pieszo na uczelnię, ale nowe eleganckie szpilki wybiły jej z głowy ten pomysł. Podjedzie autobusem. A gdyby wypadło coś niespodziewanego, weźmie taksówkę. Raz jeszcze skontrolowała zawartość torebki, tej najbardziej pakownej. Czy nie wzięła za dużo rzeczy? Dodatkowa para rajstop, notatki, pendrive z prezentacją i zapasowy. Zabrała też netbook, na wszelki wypadek. Kwiaty zamówiła niedaleko wydziału, odbierze po drodze. Pani z portierni obiecała pożyczyć wiadro.

— Będzie dobrze. — Uśmiechnęła się do lustra. — Powodzenia, pani magister.

Ojciec kilkakrotnie ponawiał propozycję zawiezienia jej na uczelnię, ale odmówiła. Potrzebowała chwili samotności przed egzaminem. Nawet Erykowi powiedziała, żeby jechał do pracy. Już dawno się przekonała, że o wiele lepiej zdaje egzaminy, gdy nie rozprasza jej niczyje towarzystwo.

Dochodziła do przystanku, kiedy rozdzwoniła się jej komórka. Eryk? Dopiero co się pożegnali.

— Pati… — Głos chłopaka brzmiał inaczej niż zwykle i już wiedziała, że wydarzyło się coś złego. — Miałem… wypadek. Drobny, ale…

— Gdzie jesteś? — przerwała. Eryk dojeżdżał do pracy rowerem. Przecież tam są ścieżki rowerowe! Co się mogło stać? — Wezwać pogotowie?

— Już… wezwane. Dasz radę… przywieźć mi…

— Czynnik! — Zawróciła i przyśpieszyła kroku. Racja, pogotowie nie będzie miało takich rzeczy. — Zaraz u ciebie będę! Gdzie cię szukać?

— Na Długiej. Koło… Translasu.

To w połowie jego drogi do pracy. Co on tam robi o tej porze? Od siódmej powinien doglądać miejskiej sieci teleinformatycznej! Patrycja zaczęła biec, przeklinając w duchu wysokie obcasy.

— Będę za pięć minut — rzuciła do słuchawki. — Jest ktoś przy tobie?

— Pani… która wezwała… pogotowie.

Nie podobał jej się ten urywany głos, ale nie traciła czasu na wypytywanie, co się stało. Najważniejsze zjawić się u niego jak najszybciej. Zanim będzie za późno.

— Dochodzę do domu. Zaraz będę z czynnikiem. Wytrzymaj.

Rozłączyła się i nie zwalniając biegu, gorączkowo przetrząsała torebkę w poszukiwaniu kluczy do mieszkania Eryka. Są! Auć! Złamała obcas! Wyrżnęłaby o chodnik, gdyby nie złapała się płotu.

Pchnęła furtkę i wpadła na podjazd. Kulejąc, dotarła do „chatki Robinsona”, dawnego mieszkania Romka, które od siedmiu lat wynajmował Eryk. Patrycja poczuła wdzięczność do ojca, że ilekroć Eryk przymierzał się do wyprowadzki, ten zawsze znajdował mankamenty nowego lokum: odległość, metraż, cenę, otoczenie. Całe szczęście! Gdyby miała gnać po czynnik na drugi koniec Torunia, straciłaby mnóstwo czasu.

Przez chwilę szarpała się z zamkiem, w końcu drzwi stanęły otworem.

Zrzuciła z nóg szpilki, dopadła lodówki i wygarnęła cały zapas czynnika. Nie, nie może zabrać wszystkiego. Cztery tysiące jednostek chyba wystarczy? W razie czego dowiezie, reszta niech się chłodzi. Dobra, co dalej? Boso nie dobiegnie. Włożyła klapki chłopaka, przekręciła ciągle tkwiący w zamku klucz i pognała w stronę ulicy Długiej. Z oddali dobiegł ją sygnał karetki.

2.

Rower, z kołem wygiętym w ósemkę, leżał na trawniku przy ścieżce rowerowej. Obok kask. Ratownicy właśnie zamykali drzwi ambulansu, kiedy ich dopadła.

Szarpnęła za klamkę, a gdy to nie pomogło, załomotała w szybę. Otworzyli.

— Przyniosłam… jego… czynnik — wydyszała. — Proszę mu podać!

— Słucham? — Facet w czerwonym uniformie spojrzał na nią jak na wariatkę.

— Czynnik krzepnięcia. On ma hemofilię!

— Jedziemy na SOR, tam lekarz zdecyduje. Proszę tu nie wchodzić! — Podniósł głos.

— Czynnik trzeba podać jak najszybciej! — wrzasnęła. — Eryk, pokazałeś im kartę? Przecież tam jest napisane: „najpierw czynnik”!

— Nie słuchają — powiedział bezgłośnie. Był bardzo blady, na czole perliły mu się krople potu. Widziała powiększający się krwiak pod okiem. Czyżby uderzył głową o chodnik? A jeśli to wylew krwi do mózgu? Czemu rano tak długo się żegnali? Pewnie jechał za szybko i…

— Proszę się odsunąć i nie utrudniać! — Ratownik usiłował wypchnąć Patrycję z karetki.

— To pan utrudnia! — Próbowała wcisnąć mu w ręce pudełko z czynnikiem. — Proszę mu to podać! Natychmiast! Ja mogę przygotować, jeśli pan nie wie jak, ale tam jest instruk…

Tego było już za wiele.

— Zmiataj, tu nie ma żartów! — Chwycił ją za ramiona i wystawił na zewnątrz.

— Nam nie wolno podawać leków przyniesionych przez pacjenta — dorzucił drugi łagodniej. — Takie procedury. Ale na SOR-ze pewnie zaordynują. Będzie dobrze!

Zanim Patrycja zdążyła odpowiedzieć, tamci zamknęli drzwi i samochód ruszył z piskiem opon.

Wyjęła telefon i wezwała taksówkę. Musi tam pojechać! I to szybko.

Przez chwilę stała pochylona, z rękami na kolanach, usiłując wyrównać oddech i opanować zawrót głowy. Spokojnie, spokojnie…

Ktoś dotknął jej ramienia.

— Wszystko w porządku?

Siwa pani uczesana w koczek. Patrycja wcześniej zarejestrowała jej obecność, ale całą uwagę skupiła na Eryku.

— To pani wezwała pogotowie?

Tamta skinęła głową.

— Dobrze, że akurat przechodziłam.

— Dziękuję — szepnęła Patrycja. Podniosła walający się po ziemi kask. Delikatnie przejechała dłonią po zakurzonej powierzchni. — Jak to się… — urwała, widząc zatrzymującą się przy krawężniku taksówkę. Później dopyta. Podbiegła, chwyciła za klamkę i nagle uświadomiła sobie, że rower Eryka ciągle leży na trawniku. Przecież nie może go zostawić! Ale przypiąć też nie ma czym.

Spojrzała błagalnie na starszą panią. Jeśli mieszka gdzieś blisko, chyba zdołałaby zataszczyć go do domu?

— Mogłaby pani zaopiekować się rowerem? Albo chociaż jakoś może… — rozejrzała się — może przechowaliby na stacji? — Wskazała tablicę z napisem „Okręgowa stacja kontroli pojazdów”. — Bo ja muszę…

— Oczywiście. Zajmę się tym. — Kobieta posłała jej krzepiący uśmiech. — Ty masz ważniejsze sprawy na głowie. Zapisz sobie mój numer telefonu.

3.

„Jak dobrze, że są tacy ludzie” — myślała Patrycja, jadąc w kierunku szpitala. Od szybkiego biegu ciągle jeszcze kręciło jej się w głowie, z nerwów bolał ją brzuch i nadal brakowało jej powietrza. Przymknęła oczy. Musi wziąć się w garść! Nie ułatwiało tego wspomnienie, które wylazło z najciemniejszego kąta i kąsało raz za razem. „Nie zdążysz — szeptało. — Nie zdążysz”.

Wtedy popędzała taksówkarza w irracjonalnym przekonaniu, że jeśli się pośpieszy, może będzie mogła chociaż się pożegnać. Do ostatniej chwili nie chciała uwierzyć, że naprawdę stało się najgorsze. Może ojciec coś źle usłyszał? Coś przekręcił? Może to nie mama zginęła w tamtym wypadku? Może jest tylko ranna? Niestety…

Ale wtedy przynajmniej był przy niej Eryk.

Patrycja z trudem odsunęła natrętne obrazy i pomyślała o starszej pani, takiej miłej i pomocnej. Spotkanie z nią, chociaż krótkie, było jak parasol podany podczas ulewy. Szkoda, że tylko na chwilę. Następnym wydarzeniom będzie musiała stawić czoła samotnie. A może powinna zawiadomić rodziców Eryka? Lubiła ich, ale trochę się ich bała. Zwłaszcza Rudowłosej, jak w myślach nazywała jego matkę. Chociaż zawsze byli dla niej mili, w ich obecności czuła się trochę na cenzurowanym.

Taksówka zatrzymała się przed szpitalnym szlabanem. Patrycja zapłaciła za kurs i pobiegła w kierunku SOR-u.

— Halo! Proszę pani! — Taksówkarz wychylał się z samochodu, machając rowerowym kaskiem. Zawróciła, nie rozumiejąc, jakim cudem zabrała kask ze sobą. Poklepała się po wypchanej torbie, żeby sprawdzić, czy na pewno tkwią w niej opakowania czynnika. Tego by tylko brakowało, gdyby w zdenerwowaniu zabrała kask, a zgubiła to, co najważniejsze. Jej palce wymacały kształt netbooka. Egzamin!

— Dziękuję! — Odebrała kask od kierowcy. — Nie wie pan, która godzina?

— Ósma trzydzieści siedem.

Patrycja jęknęła. O dziesiątej zaczyna się egzamin. Biegnąc w kierunku szpitala, przeczesywała kontakty w telefonie. Musi uprzedzić promotora, że może się spóźnić. Spóźnić?! Będzie cud, jeśli w ogóle dzisiaj dotrze na uczelnię!

Zatrzymała się, by przepuścić wyjeżdżającą karetkę, i weszła do budynku.

— Dzień dobry, mówi Patrycja Adler, panie profesorze, bardzo przepraszam, ale nie wiem, czy dam radę zjawić się dzisiaj na egzaminie — wysapała do słuchawki. — Sytuacja losowa, jestem na SOR-ze.

— A co się pani stało?!

Sygnał pogotowia rozległ się całkiem blisko, jakby chciał potwierdzić prawdziwość jej słów. Czuła wielką pokusę, by nie wyprowadzać promotora z błędu. Gdyby to ona była poszkodowana, przełożenie egzaminu z pewnością okazałoby się prostsze.

— Mnie nic. — Głos jej zadrżał i nie mogła już dłużej powstrzymywać łez. — Przepraszam, nie dam rady… dotrzeć na czas.

Profesor coś mówił, ale nagle przestała go rozumieć. Wpatrzyła się w mężczyznę w czerwonym uniformie, wymieniającego z rejestratorką jakieś papiery. Tak, to na pewno jeden z tych, którzy zabrali Eryka. Ten mniej uprzejmy.

— Zadzwonię później — wychlipała do słuchawki i rozłączyła się.

Podbiegła do mężczyzny.

— Czy podano mu czynnik? Najpierw powinien dostać czynnik, a dopiero potem…

Spojrzał na nią jak na natrętną muchę.

— Wszelkich informacji udziela lekarz. — Wyminął Patrycję i szybkim krokiem ruszył do wyjścia. Nawet nie zdążyła go zapytać, gdzie znajdzie Eryka.

W poczekalni kłębił się tłum. Ktoś awanturował się przy okienku. Przebiegły dwie kobiety w białych fartuchach, a potem zespół ratowniczy z pacjentem na wózku.

— Szukam Eryka Kynerta — zaczepiła pielęgniarkę śpieszącą korytarzem. — Czy może pani…

— Proszę zapytać w informacji. — Wskazała kierunek i popędziła przed siebie.

Patrycja podeszła do okienka i powtórzyła pytanie.

— Tak, pacjent jest w trakcie badań diagnostycznych. — usłyszała. — Jest pani krewną?

— A czynnik? On musi w pierwszej kolejności dostać czynnik krzepnięcia! Przywiozłam!

— Chwilkę, powiadomię lekarza. Na co choruje?

Kobieta sięgnęła po telefon, przez chwilę czekała na połączenie, w końcu przekazała informację.

— Proszę im powiedzieć, że mam go ze sobą — dorzuciła Patrycja, zanim tamta zakończyła rozmowę. — Gdzie mam go zanieść?

— Oni już wiedzą — odparła. — Pacjent też zgłaszał hemofilię. Już mu pewnie pobrali krew na układ krzepnięcia i biochemię oraz morfologię, to zawsze jest podstawa. Proszę się nie martwić.

— Ale po co mają go badać?! — Patrycja miała ochotę tupnąć nogą. — Wiadomo, że ma problem z krzepnięciem! Jemu trzeba podać czynnik! Natychmiast!

— Co miałam przekazać, przekazałam. Jak będzie trzeba, to podadzą — rzuciła kobieta zmęczonym głosem i zwróciła się do kolejnej osoby: — Słucham pana.

Patrycja powoli odeszła od okienka, tuląc do siebie kask Eryka. Poczuła się jak nic nieznaczące ziarnko piasku, które dostało się między tryby wielkiej machiny mielącej ludzki strach, ból i cierpienie. Bezduszny system jednakowo wsysał i chorych, i zdrowych, tych, którzy potrzebowali pomocy, i tych, którzy mieli im pomagać. Mieszał ich w wielkim kotle, rozgniatał i wypluwał. Nikt nikogo nie słuchał, nikt nikogo nie rozumiał. Jedni biegali tam i z powrotem, domagali się natychmiastowej pomocy dla kogoś albo dla siebie, awanturowali się lub zadawali pytania… Inni siedzieli skuleni, zmęczeni, zrezygnowani. Co jakiś czas otwierały się wielkie rozsuwane drzwi, ktoś wchodził, ktoś wychodził, czasem pielęgniarka o poszarzałej twarzy wybierała z ludzkiej masy kolejnego szczęśliwca. Zawsze razem z nim podrywało się kilkoro innych. Patrycja też podeszła, ale pielęgniarka zabrała pacjenta i zniknęła za drzwiami.

Co robić? Co robić?! Miała ochotę krzyczeć, walić pięściami, a najbardziej chciała teraz być przy Eryku. I mieć pewność, że wszystko dobrze się skończy.

Przypomniała sobie bezsensowną śmierć, jak to on nazywał, „brata krwi”, chociaż nawet nie znał go osobiście. Tamten człowiek umarł tylko dlatego, że lekarka na SOR-ze mimo próśb rodziny nie podała mu czynnika i nie zleciła zrobienia tomografii. Eryk mówił o tym Patrycji w zeszłym roku, a teraz ta historia przypłynęła do niej świeża, jakby wydarzyła się wczoraj. I jeszcze o innym mężczyźnie, który zmarł, bo czynnik podano mu po dwóch godzinach, zamiast od razu. Patrycja poczuła, że robi jej się niedobrze ze strachu. Co z tego, że tamto działo się w małej miejscowości na drugim końcu Polski? Ludzie wszędzie są tacy sami. Tak samo popełniają błędy. I umierają też tak samo.

Stanęła pod drzwiami. Kiedy tylko się otworzą, wepchnie się do środka. I nie da się łatwo wyprosić!

4.

— Gdzie mi pani tu wchodzi? — zirytowała się pielęgniarka. — Proszę czekać na swoją kolej!

— Przyniosłam lekarstwo. Lekarz jest poinformowany! Muszę przekazać!

— Co za lekarstwo? Mamy wszystko, co potrzeba.

— A gdyby chory potrzebował insuliny, to też macie?

— On jest cukrzykiem? Nazwisko pacjenta! A w ogóle kim pani jest?!

— Szukam lekarza, który zajmuje się Erykiem Kynertem — powiedziała spokojnie Patrycja, chociaż wszystko w niej się trzęsło. Głos też jej drżał. — Przywiozłam jego lekarstwa.

— To chyba ten we wstrząsie z podejrze… — zaczęła młoda dziewczyna, może praktykantka, i umilkła zgromiona wzrokiem przełożonej.

— Proszę poczekać, pan doktor jest zajęty. — Pielęgniarka usiłowała delikatnie wypchnąć Patrycję na korytarz, ale ta stała jak przyrośnięta do podłogi.

— Co tu się dzieje? — Zza parawanu wynurzył się mężczyzna o szarej, zmęczonej twarzy. Zdjął rękawiczki i rzucił je do kosza. Zmierzył Patrycję spojrzeniem i nieoczekiwanie się uśmiechnął. — Słucham panią — rzekł przyjaznym tonem. — Co za bieda?

Podszedł do zlewu i zaczął myć ręce.

— Pani z informacji już dzwoniła, chodzi o czynnik krzepnięcia, który trzeba podać jak najszybciej. Przyniosłam.

— Dobrze, proszę zostawić. Pani Madziu — zwrócił się do jednej z pielęgniarek — pani wpisze do Zeszytu leków chorych.

— A kiedy czynnik zostanie podany? — Patrycja miała wielką ochotę zaufać lekarzowi, uwierzyć, że teraz wszystko będzie dobrze, ale strach nadal walczył z budzącą się nadzieją. — Bo on musi dostać jak najszybciej!

Mężczyzna wyrzucił papierowy ręcznik do kosza i podszedł do Patrycji.

— Na twoim miejscu nie zaprzątałbym tej ślicznej główki sprawami, na których się nie zna. — Poklepał ją po ramieniu. — Zobaczymy, jakie są obrażenia, i wtedy zdecydujemy o dalszym leczeniu. Może…

— On ma napisane: „NAJPIERW czynnik”! — przerwała.

— My się tu nie zajmujemy leczeniem hemofilii. Od tego jest hematolog. Naszym zadaniem jest udzielić mu pomocy…

— Nikt panu nie każe leczyć hemofilii — syknęła. — Zresztą tego się nie leczy. Ja tylko proszę o podanie mu…

— Pozwolisz, że to ja będę decydował o sposobie…

— Nie! — Tupnęła. — Proszę zadzwonić do hematologa, jeśli pan nie wierzy. Tu nie ma co czekać!

— Może jeszcze mi powiesz, ile mu zaordynować tego twojego… czynnika. — Wydął pogardliwie wargi, a jego głos z każdą sekundą stawał się coraz bardziej lodowaty. — Rozumiem, że skończyłaś studia medyczne, masz dwie specjalizacje, a w oczach rentgen i tomograf? Może jeszcze rezonans w palcach? A w ogóle kim jesteś dla pacjenta? — Przelotnym spojrzeniem omiótł jej dłonie. — Bo chyba nie krewną?

Chciała skłamać, że siostrą, ale uświadomiła sobie, że to i tak niczego nie zmieni. Nie posłuchają jej. A kiedy skończą tę całą diagnostykę, będzie za późno.

— Zwykle bierze dwa tysiące jednostek. Proszę spytać hematologa — wyszeptała. — Bo pewnie trzeba więcej…

— No? I sama widzisz, że nie wiesz ile. Spytamy. — Otoczył ją ramieniem i skierował w kierunku drzwi. — Niech każdy zajmuje się tym, na czym się zna.

— Proszę mnie nie dotykać! — Odskoczyła od niego. Zacisnęła ręce w pięści. — Nie wyjdę stąd, póki nie podacie mu czynnika! Teraz!

— Pani Zosiu, pani wezwie ochronę. Ja się muszę zająć pacjentami, a nie tracić czas na histeryczki — burknął i zniknął za kolejnym parawanem. Słyszała, jak rozmawia z pacjentem, pyta o imię, wiek…

— Lepiej od razu policję! — Było jej już wszystko jedno. — To usiłowanie zabójstwa!

— Chodź, dziecko. — Łagodny głos pielęgniarki sprawił, że Patrycja nagle się rozkleiła. — Nie rób scen.

Pozwoliła się wyprowadzić na korytarz.

— Ale czynnik — wyszeptała, walcząc z napływającymi łzami. — On musi dostać czynnik. Bez tego się wykrwawi.

Kobieta przytuliła ją do obfitej piersi.

— Dostanie. — Pogłaskała ją po głowie. — A także inne potrzebne leki. Czekamy tylko na wyniki. Chcesz coś na uspokojenie?

„Nie rozumieją — pomyślała z rozpaczą. — Nie dociera!”

— Czy mogę go zobaczyć?

Pielęgniarka pokręciła głową.

— Tylko najbliższa rodzina. Usiądź tu i poczekaj. Dam ci znać, kiedy lekarz coś zdecyduje. A może obrażenia okażą się nie takie poważne i jeszcze dziś wypiszą go do domu?

Patrycja wiedziała, że to miało zabrzmieć pocieszająco i dodać jej otuchy. Zagryzła wargi, by nie wybuchnąć głośnym płaczem.

5.

Krzesła były zajęte, więc oparła się o ścianę. Kręciło jej się w głowie, czuła się, jakby miała za chwilę zemdleć.

„Spokojnie, to tylko nerwy” — powiedziała do siebie. Poczłapała do automatu z napojami. Może kawa postawi ją na nogi?

Cappuccino okazało się lurowate i obrzydliwe w smaku, jednak szukanie monet i wybieranie napoju pomogło Patrycji się uspokoić. Nadal trzęsła się wewnętrznie, ale zaczęła jasno myśleć.

Znalazła numer rodziców Eryka. Może mają telefon do lekarki, która go prowadzi?

— Postaraj się, by dostał czynnik — powiedziała jego mama, gdy usłyszała, co się stało. — Za wszelką cenę. Co dzisiaj jest? Środa? Czyli profilaktykę miał wczoraj. Podaj mu cztery tysiące. I żadnych operacji bez konsultacji z hematologami!

— Oni nie chcą ze mną rozmawiać.

— To nie rozmawiaj! Sama podaj, jeśli Eryk nie może! Będziemy najszybciej, jak się da.

„Czyli za jakąś godzinę — pomyślała. Tyle zwykle jechało się z Golubia do Torunia. — To o wiele za długo”.

— Zabrali go na diagnostykę, nie dam rady tam wejść. Może pani do nich zadzwoni i im wytłumaczy?

— Oczywiście! Obdzwonię, kogo tylko będę mogła — zapewniła Rudowłosa. — Miej włączony telefon i zdawaj nam relację na bieżąco. Już do was jedziemy!

Niby nic wielkiego, ale Patrycja nabrała otuchy. Może wszystko dobrze się skończy?

Przypomniała sobie bliskich tamtego mężczyzny, który zmarł. Też walczyli o jego życie, a jednak nie zdołali się przebić przez bezduszne procedury.

Kto by jeszcze mógł pomóc?

„Jaśmina! — przebiegło jej przez głowę. Brat i jego żona od kilkunastu miesięcy mieszkali w Sanoku, bo Romek dostał pracę w Muzeum Budownictwa Ludowego, a Jaśminie udało się zaczepić w szpitalu i otworzyć specjalizację. Patrycja nie widziała ich od Bożego Narodzenia. — Czy Jaśmina ma tu jeszcze jakichś znajomych? Przecież właśnie w Toruniu odbywała staż!”.

Pięć długich sygnałów i „po sygnale zostaw wiadomość”.

— Tu Patrycja. Zadzwoń, jak tylko będziesz mogła! Pilne.

Wybrała numer brata.

— No cześć, pani magister! — usłyszała jego wesoły głos. — Już po wszystkim? Szybko. Ja zdawałem chyba ze trzy godziny, nie pamiętam. — Roześmiał się. — Jak było? Opowiadaj! O co cię pytali?

— Pilnie potrzebuję skontaktować się z Jaśminą — przerwała. — Nie odbiera telefonu.

— Co się stało? — Spoważniał natychmiast.

— Eryk jest na SOR-ze. Miał wypadek. Nie chcą mnie do niego wpuścić.

— A do czego ci Jaśmina?

Wytłumaczyła.

— Czekaj, spróbuję urwać się z pracy i do niej podskoczyć. Zadzwonimy do ciebie, jak tylko ją złapię. Uszy do góry! Będzie dobrze!

Ledwo się rozłączyła, telefon zawibrował jej w ręku.

— Jan Kynert — usłyszała głos ojca Eryka. — Udało ci się coś zdziałać? Na SOR-ze telefon ciągle zajęty, ale próbujemy uruchomić inne kontakty.

— Nie. Nawet nie wiem, co się z nim dzieje. — Zęby zaczęły jej dzwonić, z trudem wymawiała słowa. — Nikt mi nie chce niczego powiedzieć.

— Nie wdawaj się z nimi w dyskusje. Poszukaj lekarza koordynatora, który odpowiada za cały zespół. Jeśli i on odmówi podania czynnika, poproś, żeby dał ci to na piśmie. To czasem pomaga. A gdyby powiedział, że nie ma obowiązku pisać takiego oświadczenia, to zażądaj wpisu do dokumentacji medycznej. To musi zrobić. I nie zgadzaj się na żadne operacje czy inwazyjne badania! Powodzenia!

Rozłączył się.

Patrycja ruszyła wzdłuż korytarza z zamiarem znalezienia gabinetu koordynatora, ale jej telefon znowu zawibrował. Jaśmina! Jak dobrze!

Bratowa jak zwykle była szybka i konkretna. Zadała jej tylko kilka pytań i obiecała zrobić, co się da.

Po Jaśminie zatelefonował promotor z pytaniem, ile Patrycja spóźni się na egzamin.

— Czy mogłabym przełożyć? Nawet jeśli przyjadę, to… to ktoś bardzo bliski, panie profesorze. Nie jestem w stanie dzisiaj odpowiadać.

— No właśnie rozmawiałem z komisją. Problem w tym, że pierwszy możliwy termin to koniec września lub nawet październik, ze względu na wyjazd profeso…

— Dziękuję! Dziękuję bardzo! Zadzwonię później, przepraszam.

Rozłączyła się i z niepokojem spojrzała na wyświetlacz. 37%, a ona nie ma ładowarki!

— Gdzie tu jest ktoś od tego hemofilityka? — usłyszała.

„Hemofilika!” — poprawiła w myślach. Podbiegła do drzwi sali R.

— Ty jesteś Patrycja? — zapytał młody chłopak w niebieskim fartuchu. — Tomek. — Wyciągnął do niej rękę. — Jaśmina dzwoniła. To nie moja działka, ale ona mówi, że trzeba podać mu czynnik krzepnięcia i że go masz?

— Tak, przywiozłam. Część oddałam w sali zabiegowej, miał być wpisany do jakiegoś zeszytu. Jeszcze mu nie podali?!

— Zaraz się dowiem, chodź. — Przeciągnął kartą wzdłuż czytnika, rozległ się pisk i drzwi stanęły otworem.

— Co jest, Tomek? — Krępy blondynek oderwał się od studiowania zdjęć rentgenowskich i podszedł do nich szybkim krokiem. — Chcesz sobie zabrać jakiegoś pacjenta? Świetnie, bo nie wiem, w co ręce włożyć.

— Eryk Kunert, z hemofilią. Macie takiego?

— A jakże. Z krwotokiem i we wstrząsie. Wojtek chciał go przekazać do Warszawy, tylko nie może się do nich dodzwonić. Miejski też go nie chce. Myśleliśmy, że może Bydzia by go wzięła, ale zasłaniają się tym, że nie przeżyje transportu. A ja myślę, że…

— Czy dostał w końcu czynnik? — włączyła się Patrycja.

— Coś ty taka niecierpliwa? Dostanie. Czekamy tylko na hematologa.

— Ja mogę mu podać. Wiem ile i wiem jak.

— Czekaj. — Blondynek wertował papiery. — Jednak dostał. „Podano 500 jednostek”, „drogą dożylną”, „numer serii blablabla i tak dalej”. Czyli załatwione!

— Pięćset jednostek?! To tyle co nic! On musi dostać cztery tysiące, żeby zadziałało! Mogę mu podać?

— Hej, zaraz! — zreflektował się tamten. — Jesteś hematologiem?

— To mój chłopak. Od siedmiu lat.

Lekarz machnął ręką. „Co ty tam wiesz!” — mówiła jego mina.

— Studia medyczne trwają sześć lat — zauważyła.

— Czyli jesteś jak lekarz po stażu, ale przed specjalizacją. — Tomek się uśmiechnął. — Bruno, ona się na tym trochę zna. Skoro mówi, że mu poda, to ja bym pozwolił.

— A bo ja wiem, co ty przywiozłaś? W jakich warunkach to było przechowywane? — Blondynek podrapał się w głowę. — Potem będę miał prokuratora na karku.

— Ja będę miała — przerwała Patrycja — bo na moją odpowiedzialność! W razie czego zeznam, że podałam ukradkiem, kiedy nikt nie widział.

— Taa… Każdy tak mówi, a jak przyjdzie co do czego, to kto winien? Lekarz!

— Złożymy skargę, że nie dostał czynnika na czas!

— Dobra — westchnął blondyn. — Gorzej już chyba nie będzie. Dawno powinien być na bloku, tylko nikt nie… — urwał, jakby uświadomił sobie, że powiedział za dużo. — Do tego co chwilę ktoś wydzwania w jego sprawie i przeszkadza nam w pracy — dodał z pretensją w głosie, ale Patrycja już nie słuchała.

Przypadła do łóżka, na którym leżał Eryk. Wyglądał żałośnie, opleciony rurkami i kablami, z zaklejoną plastrami twarzą i rurką intubacyjną wystającą z ust. Oczy miał półotwarte, ale nie była pewna, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z jej obecności.

— Jestem przy tobie — szepnęła mu do ucha i delikatnie dotknęła dłoni chłopaka. Nie pozwoliła sobie na nic więcej. Czas uciekał.

Podeszła do zastawionej lekami szafki, stojącej u wezgłowia i zaczęła wykładać na nią fiolki, buteleczki, strzykawki…

— Poradzisz sobie? — zapytał chłopak przysłany przez Jaśminę. — Bo ja muszę na oddział.

— Gdybyś jeszcze sprawił, że wróci do mnie ten czynnik, który zostawiłam lekarzowi… Powinny być trzy opakowania. Bardzo ich potrzebujemy.

— Zobaczę, co da się zrobić.

Chłopak zniknął. Patrycja skupiła się na rozpuszczaniu kolejnych dawek. Jak to dobrze, że Eryk nakłaniał ją, by czasem właśnie ona podała mu lek. Na początku strasznie się bała, ale stopniowo oswoiła się na tyle, że nawet kilka razy odważyła się go ukłuć. Teraz na szczęście miał założony wenflon, więc chociaż to zostanie jej oszczędzone.

Wsłuchana w monotonne sapanie respiratora pracowała szybko i sprawnie. Nie było czasu na użalanie się ani nad sobą, ani nad Erykiem.

— Warszawa mówi, że już mają nadwykonania i nie wezmą — usłyszała zirytowany głos lekarza. Tego samego, który wcześniej wyprosił ją z sali. — A co ona tu robi?!

Ostrożnie napełniła pierwszą strzykawkę zawartością pierwszej rozpuszczonej fiolki. Nie da się stąd wypędzić!

Rozległy się szybkie kroki i do Patrycji podszedł Tomek.

— Twój czynnik. — Położył na szafce trzy pudełka. — Na pewno nie za dużo mu podajesz? — szepnął. Omiótł wzrokiem buteleczki. — To razem będzie pięć, bo jedno opakowanie już dostał!

— Jedno to za mało. Musi dostać wszystkie.

— Serio? Nie zaszkodzi mu?

— Co tu się dzieje, kto jej pozwolił?! — ryknął lekarz. — Proszę stąd wyjść i się nie wtrącać! Pacjent już otrzymał leki! Nie wolno samowolnie…

— Pięćset jednostek to za mało. Równie dobrze mógłby pan wylać czynnik do zlewu, efekt ten sam.

— Przestań się mądrzyć! Jak pacjent zacznie się wykrzepiać albo dostanie zatoru, to kto będzie odpowiadał?

— Jeśli się wykrwawi, złożymy skargę do NFZ, Ministerstwa Zdrowia i Izby Lekarskiej! — odpaliła. — Oraz z powództwa cywilnego. I proszę mi dać na piśmie, że odmawia pan podania czynnika!

— Nie będę dyskutował z osobą postronną. Proszę wyjść!!!

— Panie doktorze, w sprawie tego chłopaka był telefon… — Blondynek nachylił się do ucha lekarza i odprowadzając go na bok, coś mu półgłosem tłumaczył.

Patrycja chwyciła Tomka za rękaw fartucha.

— Czy możesz mi pomóc? — spytała szeptem. — Nie wiem, jak podłączyć strzykawkę do wenflonu. I ręce mi się trzęsą…

— Ale ty będziesz podawać? — upewnił się. — Bo wiesz…

Rozejrzał się na boki, delikatnie przytrzymał wenflon i wprawnym ruchem zdjął nakrętkę.

Patrycja wsunęła koniec strzykawki, ostrożnie nacisnęła tłok.

— Nie idzie! — przestraszyła się.

— Bo źle to robisz. Jakby co, mnie tu nie było. Usiądź. I luźniutko. Denerwować będziesz się w domu. — Jedną ręką przytrzymał strzykawkę, a drugą dłoń Patrycji, spoczywającą na tłoku. — Uciśnij palcem tutaj, żeby się wenflon nie ruszał. I teraz powolutku podawaj. To trzeba spokojnie, z wyczuciem — szepnął jej do ucha. — Na szczęście jeszcze pamiętam z ćwiczeń.

Tłok powoli ruszył do przodu. Odetchnęła z ulgą.

— Który to jest ten z hemofilią?

Patrycja przez skórę poczuła, jak cały personel odruchowo staje na baczność. Mimo to ani drgnęła, skupiona na powolnym podawaniu leku.

Słyszała ciche mamrotanie, kiedy lekarze wyjaśniali przybyszowi sytuację.

— A to kolega nie zna procedur, które jednoznacznie nakazują wziąć od rodziny lek i go natychmiast podać? Diagnostyka i tak dalej — wszystko czeka! Proszę słuchać rodziny. Oni wiedzą lepiej od nas czy, kiedy i jak podać czynnik… Nie musimy być omnibusami, którzy znają się na wszystkim. Hematolog gdzie?

Znowu ciche mamrotanie. Patrycja sięgnęła po kolejną strzykawkę.

— To po jaką cholerę jeszcze czekacie? Brać go na blok, bo nam zejdzie! Gdzie ten hematolog? Ty wiesz, kto przed chwilą do mnie dzwonił?!

— Ale panie profesorze… — Głos znowu zniżony do szeptu, zagłuszany szumem aparatury.

— Mam w dupie, że on jest od białaczek i szpiczaków! Niech znajdą takiego od hemostazy! Ja też jestem na urlopie, a przyszedłem! A Warszawa co mówi?

— Szukam syna. — Głos pani Kynert dobiegający od strony drzwi sprawił, że Patrycja musiała przerwać podawanie leku, bo za bardzo drżały jej ręce. Nareszcie! Wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. Jeszcze dwie pełne strzykawki czekają. I półtora tysiąca do rozpuszczenia.

Słyszała, jak Rudowłosa podaje personalia syna, jak profesor grzecznie ją wita i prowadzi w kierunku łóżka Eryka.

— Dlaczego on jest zaintubowany? Nie dało się mniej inwazyjnie?

— Ratownicy założyli, bo był niestabilny — usprawiedliwił się profesor. — Ale i tak zaraz jedzie na blok. TK wykazało masywny krwotok zaotrzewnowy. Do tego trzy duże wylewy dostawowe, ale tym zajmiemy się później.

— Ile dostał czynnika? — To pytanie było chyba skierowane do Patrycji, więc odpowiedziała. Rudowłosa, nie przerywając rozmowy z profesorem, otworzyła trzy pozostałe opakowania i zaczęła przygotowywać lek. — Świetnie sobie poradziłaś — pochwaliła Patrycję. Jej opanowanie i spokój były aż nienaturalne. Ale chyba skuteczne, bo profesor zaczął ją traktować jak koleżankę po fachu. Rozmawiali, przerzucając się specjalistycznymi terminami i planując dalsze leczenie.

— Ja bym się wstrzymała z otwieraniem pacjenta, póki się nie ustabilizuje — powiedziała uprzejmie pani Kynert, zupełnie jakby prowadziła niezobowiązującą konwersację przy kawie. — Przed chwilą rozmawiałam z lekarką, która go prowadzi. Przy ciężkiej hemofilii masywne krwotoki często spowodowane są drobnymi rzeczami. To nie musi być pęknięcie dużego naczynia. Tak naprawdę czasem wystarczy sam czynnik, żeby zatrzymać krwawienie. — Napełniła strzykawkę i podała Patrycji. — Oczywiście trzeba cały czas kontrolować przebieg procesu krzepnięcia, stan pacjenta, morfologię, poziom czynnika ósmego, wyrównywać parametry i tak dalej. Bo jeśli jest mocno wykrwawiony, to taka interwencja zabiłaby go, zamiast pomóc.

— Pacjent jest ciągle niewyrównany — potwierdził profesor. Zaszeleścił papier, kiedy zaczął przeglądać wyniki badań. — Nie ma sensu robić remontu całej łazienki — mówił trochę do siebie, a trochę do Rudowłosej — jeśli trzeba tylko wymienić uszczelkę w zepsutym kranie.

— Bardzo adekwatne porównanie. Może się jednak okazać, że to pęknięta rura. I wtedy musimy kuć ściany.

— Przepraszam! — Pielęgniarka dotknęła ramienia Patrycji. — Przy chorym może znajdować się tylko jedna bliska osoba, a skoro pojawiła się rodzina, proszę panią o przejście na korytarz.

6.

Kiedy Patrycja znalazła się na korytarzu, natychmiast podbiegł do niej ojciec Eryka.

— Co z nim? Jak on się czuje?

Zrelacjonowała minione godziny, zaczynając od ostatniej. Zwierzyła się ze swoich obaw. W miarę opowiadania robiło się jej coraz zimniej i ostatnie zdania ledwo wymamrotała.

Pan Kynert narzucił na nią swoją marynarkę.

— Cała jesteś sina, za lekko się ubrałaś — powiedział z troską. Odebrał od niej kask Eryka. Obejrzał. — Dobrze, że chociaż o tym pamiętał. — Westchnął i popatrzył na zamknięte drzwi sali R. — Chciałbym tam być.

— Ja też.

Telefon Patrycji znowu zaczął wibrować. Romek!

— No i jak tam? Uruchomiłem kontakty ojca, pomogło coś?

Ojciec! A jej w ogóle nie przyszło do głowy, że mógłby użyć swoich wpływów! Wprawdzie chwilowo nie zajmował się polityką, ale stare znajomości pozostały.

— Dzwoniłeś do ojca? — zdziwiła się. Miała wrażenie, że Romek go unika, zwłaszcza po śmierci mamy oddalili się od siebie. Praca w Sanoku była tylko pretekstem, by uciec jak najdalej od domu.

— Nie musiałem. Zadzwoniłem do paru jego wysoko postawionych kumpli, przedstawiłem się i odciąłem kupony od faktu, że jestem synem „tego Adlera”. Ojciec się wścieknie, ale dla ciebie wszystko. Teraz on ma u nich dług wdzięczności — zaśmiał się. — No i jak Eryk? Co z nim?

— Nie wiem. Nie wygląda to dobrze. Spytaj Jaśminę, co to znaczy „niestabilny oddechowo”, nie, czekaj, on jakoś inaczej powie… — urwała, bo drzwi sali R zaczęły się otwierać, a jej mignęły rude włosy matki Eryka. — Zadzwonię później!

Pan Jan, przemierzający nerwowo korytarz tam i z powrotem, natychmiast skierował się w stronę sali. Patrycja zrobiła to samo.

Ruda wyszła spokojnym, dystyngowanym krokiem. Z kamienną twarzą.

— Teraz ja. Można wejść? — spytał pan Kynert.

Potrząsnęła głową.

— Jego już tam nie ma.

Wtuliła się w męża i wybuchnęła płaczem.

Rozdział II

Czwartek, 2 lipca

1.

Cmentarz przy Wybickiego jest niewielki i zatłoczony. Nagrobek przy nagrobku, w równych szeregach. Patrycja przeszła labiryntem alejek i zatrzymała się przy pomniku bijącym w oczy nowobogackim rozmachem. Czarny granit, rzeźbiona tablica…

„Wszystko błyszczące jak psi nos” — skwitował Romek, kiedy zobaczył projekt.

— Nikt mi nie powie, że nie dbałem o żonę — warknął wtedy tata. — Dbałem! W życiu i po śmierci! Nawet teściowa ma swoje pięć minut.

— Babcia się pewnie w grobie przewraca, kiedy widzi te złote litery, które dla niej szykujesz — odpalił. — Pieniędzmi wyrzutów sumienia nie zagłuszysz!

I znowu zaczęli się kłócić, a Patrycja zatkała sobie uszy i uciekła do Eryka. Czy chociaż przez pamięć mamy nie mogliby się powstrzymać? Chyba jednak dobrze, że Romek przeprowadził się do Sanoka.

Przysiadła na płycie, pogłaskała zimny kamień.

— Mamo — szepnęła. — Potrzebuję go!

Od wczoraj nie mogła znaleźć sobie miejsca. Wszystko się w niej wyrywało, by biec do szpitala i zostać tam, choćby pod zamkniętymi drzwiami, byle bliżej Eryka. Wiedziała jednak, że nie pomoże mu, robiąc tłok na oddziale. Zresztą i tak jej nie wpuszczą.

„Chyba żeby umierał — przybiegła do niej niechciana myśl, którą natychmiast zdusiła. — Wyjdzie z tego, na pewno z tego wyjdzie! Walcz, Eryk, walcz, proszę!”

Najważniejsze, że ciągle żył, na pewno żył, bo telefon milczał, a tata Eryka obiecał, że zawiadomi, gdyby było gorzej.

„Gdyby od razu podano mu czynnik… Jeśli umrze — przemknęło jej przez głowę — pochowają go w Golubiu, razem z braćmi”.

Nawet na cmentarz nie będzie mogła przychodzić, tak jak może przyjść na grób mamy, niecałe dziesięć minut drogi od domu.

— Nie umrze, wyjdzie z tego — szepnęła do siebie. Łzy napłynęły jej do oczu. — Mamo, proszę, zrób coś!

Cisza. Żadnej odpowiedzi, znikąd pocieszenia.

Poczuła budzący się w niej gniew. Wstała.

— Skoro sama tak głupio i bez sensu odeszłaś — syknęła — to przynajmniej z tamtej strony zrób wszystko, co tylko możliwe, żeby on do ciebie nie dołączył!

Gdyby na cmentarzu były drzwi, trzasnęłaby nimi i poszła. Miała ochotę kopnąć ten pieprzony, wymuskany grobowiec. Przedtem był zwykły, jak setki innych obok. „Grób rodziny Piotrowskich. Jadwiga. Aleksander”. Przy każdym imieniu rok urodzenia i śmierci. Tyle.

Tata zmienił wszystko. Teraz rzeźbiona w fantazyjne zawijasy tablica krzyczała złotymi literami:

ś. † p.

dr Jadwiga Olak-Piotrowska

stomatolog

*5.06.1934 †15.05.2005

mgr inż. Aleksander Piotrowski

*6.05.1932 †14.11.2003

dr hab. Grażyna Adler

*13.02.1963 †12.02.2013

Ojciec ciągle dokuczał mamie z powodu habilitacji, starał się pomniejszyć jej wartość, a jednak na nagrobku zażądał umieszczenia wszystkich tytułów. O to też pożarli się z Romkiem. Wypomniał ojcu każde przykre słowo skierowane do mamy.

— Ty po prostu masz kompleksy — wytknął mu. — Ale czy naprawdę musiałeś je leczyć naszym kosztem? Próbujesz obrazić każdego, kto jest bardziej wykształcony od ciebie, nawet po jego śmierci.

— Nikogo nie obrażam — wycedził ojciec, czerwieniejąc. — Zapracowali na te wszystkie literki przed nazwiskiem, niech mają!

— I to właśnie jest obraźliwe! Zupełnie jakbyś rzucił im je w twarz: „udławcie się, skoro wam zależy”! Nie możesz żyć bez poniżania innych, prawda? Bo wydaje ci się, że gdy innych ściągniesz w dół, sam będziesz mniej żałosny!

Kłócili się jeszcze długo a Patrycja znowu uciekła do chatki.

Potem Romek odjechał do domu teściów i nie pokazał się przez kilka następnych tygodni. Jak zwykle. Ojciec, ponieważ zawsze stawiał na swoim, to i nagrobek postawił, jaki chciał. I tylko Patrycja wiedziała, że nocami demoluje sypialnię rodziców, klnie, rzuca butelkami, a rano wynosi potłuczone szkło, przeprasza i płacze.

2.

Patrycja wyszła z cmentarza i skierowała się w stronę szpitala. Do wpół do drugiej brakowało trzech kwadransów, ale pójdzie powoli i najwyżej posiedzi przed wejściem. Zawsze to bliżej. Rodzice Eryka wywalczyli sobie prawo zjawiania się przed południem, ale ona, jako osoba postronna, mogła ich zmienić dopiero w porze odwiedzin.

„Będzie dobrze — przekonywała samą siebie po raz nie wiadomo który. — Obiecali, że gdyby było gorzej, natychmiast zadzwonią. Brak wiadomości to dobre wiadomości”.

Kiedy wczoraj jego matka wyszła z sali R i tak strasznie się rozpłakała, Patrycja poczuła się, jakby ktoś ją nagle wrzucił do ciekłego azotu. Oglądali kiedyś na festiwalu nauki, ona i Eryk, pokaz „kuchni molekularnej”: Prowadzący zanurzył w ciekłym azocie główkę sałaty. Kiedy ją wyjął, wyglądała dokładnie tak samo jak przedtem. Ale wystarczyło, że lekko uderzył ją dłonią, a rozsypała się na kawałeczki.

Patrycja widziała, jak tata Eryka przytula żonę, głaszcze, bezskutecznie próbując uspokoić, aż w końcu wyprowadza ją na zewnątrz. Patrzyła za nimi i nie była w stanie się ruszyć.

Wszystko w niej zamarzło, nawet myśli.

Stała, czekając na ostateczny cios, po którym rozsypie się jak tamta sałata i już nigdy nie zdoła się posklejać w dawną Patrycję.

Na szczęście pan Kynert wrócił i wytłumaczył, że jeszcze nie stało się nic nieodwracalnego. Jego żonie zwyczajnie puściły nerwy, kiedy już nie musiała udawać profesjonalnej i opanowanej, a co do Eryka, to owszem, jest źle, ale teraz, kiedy wreszcie dostał czynnik, ma realne szanse, żeby z tego wyjść.

A potem poprosił, by Patrycja pojechała z nimi do chatki.

— Boję się zostawiać Krysię samą, a do Eryka, jeśli w ogóle dzisiaj wpuszczą, to tylko pojedynczo. Leży na intensywnej terapii. Niewykluczone, że zaraz wezmą go na stół, ale może uda się bez tego?

„To może ja przy nim zostanę?” — chciała zaproponować, ale ugryzła się w język. Pan Kynert nie miał okazji zobaczyć syna. Teraz jego kolej.

— Muszę dopilnować, by monitorowali poziom czynnika — wyjaśnił — i by wieczorem dostał kolejną dawkę.

— W lodówce jeszcze trochę jest — wymamrotała. Ciągle nie mogła opanować dreszczy.

— Miałem taką nadzieję, chociaż wreszcie zgłosili zapotrzebowanie do RCKiK. Uwierzysz, że nie zamawiali, bo się bali, że szpital za dużo zapłaci? A przecież czynnik wydawany jest szpitalom za darmo. To jak? Zostaniesz z Krysią? To znaczy z moją żoną.

Skinęła głową. Mama Eryka chorowała chyba… na depresję. Patrycja nie wiedziała dokładnie, a nie wypadało się dopytywać. Cokolwiek jej dolegało, rzeczywiście nie powinna teraz być sama.


Telefon, który nagle zawibrował w kieszeni, wyrwał Patrycję ze wspomnień i sprawił, że serce skoczyło jej do gardła. „Zadzwonimy, gdyby coś się działo” — obiecał rano pan Jan, ale miała nadzieję, że nie będzie musiał spełnić tej obietnicy.

Spojrzała na wyświetlacz. Obraz rozmazywał się, drgał.

„Uspokój się, głupia, to Magdzik!”. Patrycja oparła się o drzewo, bo nagle zrobiło jej się słabo. Powinna ustawić specjalny sygnał na rodziców Eryka.

Wpatrywała się w świecący i wibrujący telefon, w migające na ekranie zdjęcie Magdzika, w końcu odrzuciła połączenie. Nie czuła się na siłach, by rozmawiać z kimkolwiek. Nawet z najlepszą przyjaciółką.

Z matką Eryka też wczoraj nie rozmawiała. Po prostu siedziały w ciężkim milczeniu, póki tamta nie zasnęła. Zadziałały leki, które podał jej mąż, zanim odjechał do szpitala. Patrycja żałowała, że sama nie może połknąć kilku tabletek, po których chociaż na chwilę przestanie się bać.

Posiedziała w chatce jeszcze przez parę minut, a potem powlokła się do domu. Pan Jan zapewnił, że kiedy żona zaśnie, można ją zostawić, byle tylko zaglądać od czasu do czasu.

— Co tak długo? — powitał ją ojciec. — Ja rozumiem, że młodość ma swoje prawa, a egzamin trzeba oblać, ale mogłaś chociaż zadzwonić, że już po wszystkim. Zdałaś oczywiście na piątkę?

Potrząsnęła głową.

— Niemożliwe! Czwórka? U mojej córki? — roześmiał się.

— Nie zdawałam.

— Nie zdałaś? No i bardzo dobrze! — Poklepał ją po plecach. — Nic nie mówiłem, bo Grażynie bardzo zależało, ale uważam, że te studia w ogóle nie były ci potrzebne! Nic się nie martw! — Znowu poklepał ją po plecach. — Chociaż bez sensu, to jednak ciężko pracowałaś, a ja doceniam ciężką pracę. Należą ci się wakacje. Zabiorę cię na jakąś Majorkę albo Ibizę. Czy może wolisz luksusowe spa? Masz ochotę?

Zaprzeczyła gestem. Usiadła ciężko przy kuchennym stole, walcząc ze łzami.

— Maryna! — rozdarł się ojciec. — Gotuj pierogi! — dośpiewał i zaśmiał się z własnego żartu.

Zatupotały szybkie kroki i z pięterka zbiegła ich nowa pomoc domowa.

— Obiad! — rzucił, a kiedy Maryna przechodziła w kierunku kuchenki, klepnął ją w pośladek. Kobieta zachichotała.

Patrycja chciała wstać, wyjść z kuchni i zamknąć się w swoim pokoju, na obiad też nie miała ochoty, ale opanowała ją dziwna niemoc. Czuła narastający ból głowy.

— Eryk jest w szpitalu — wyszeptała.

— A co mu się stało?

— Wypadek.

— Samochodowy? — zdziwił się ojciec.

— Na rowerze.

— Na rowerze? — Machnął ręką. — Ja tam zasypywałem ranę piaskiem i jechałem dalej. — Przysiadł koło Patrycji i przygarnął ją ramieniem. — Zacznij się pakować — szepnął jej do ucha. — Musisz odpocząć po całym roku, a nerwy, widzę, masz kompletnie zszargane. Mam dla ciebie propozycję zawodową, ale to dopiero po wakacjach.

Nie zareagowała. Maryna postawiła przed nimi dwa talerze i wazę z zupą.

— Kazałem zrobić twoje ulubione dania — pochwalił się ojciec. — Należy ci się po egzaminie. Zwłaszcza niezdanym. A chłopakiem się nie martw. Za dużo się nad sobą lituje.

3.

Wreszcie mogła znowu go zobaczyć! Czekała na to całą noc, którą przeleżała z chłodnym okładem na głowie, to zapadając w płytki sen, to się budząc, a potem przez pół dłużącego się koszmarnie dnia.

Eryk leżał przykryty zielonym prześcieradłem, spod którego wychodziły rurki, kable i wężyki. Dobrze, że w końcu wyjęli mu tę straszną rurę z tchawicy! Elektrody przyklejone do klatki piersiowej. Prawy łokieć i bark luźno owinięte wilgotnym bandażem. Pewnie zadziałali państwo Kynertowie. Patrycja nie podejrzewała, by personel oddziału znał ten patent, przynoszący ulgę podczas wchłaniania się wylewu. Kolano chyba też ucierpiało, bo widziała, mimo przykrycia, że noga jest lekko ugięta i wsparta na poduszkach.

Na palcu szary czujnik. Na ramieniu mankiet do mierzenia ciśnienia, który co jakiś czas napełniał się z cichym mruczeniem, a potem opróżniał, sycząc. Pikanie aparatury, cichy szum materaca. Do lewej ręki, w której Eryk miał wenflon, powoli skapywała kroplówka.

Patrycja pogłaskała chłopaka po policzku. Otworzył oczy, uśmiechnął się, a potem znowu je zamknął.

Wyłączyła telefon i usiadła na krześle obok łóżka.

„Będzie dobrze, Eryk, prawda, że tak?”.

Poniedziałek, 6 lipca

1.

— Cześć! Jak się czujesz? — Patrycja przysiadła przy łóżku Eryka i delikatnie go pocałowała.

Uśmiechnął się.

— Ale jesteś poobijany. — Odgarnęła mu włosy z czoła, pogłaskała po policzku, omijając zielonożółty siniak pod okiem.

— Nic dziwnego — wyszeptał. Po intubacji mówienie jeszcze sprawiało mu trudność. — Skoro teraz tylko leżę i się obijam.

Wzięła go za rękę. Tę zdrową, za to z wenflonem. Przez chwilę oboje milczeli. Od prawie tygodnia tak właśnie wyglądały jej odwiedziny. Siadała przy jego łóżku, trzymała w dłoniach jego dłoń i albo patrzyła, jak zasypia, albo jak się budzi. Nic więcej nie mogła dla niego zrobić. Chętnie by go chociaż ogoliła, ale ten przywilej zaanektowała jego mama. Jednak dziś nawet ona nie mogła zjawić się przed południem. Lekarz powiedział, że już nie widzi powodu do dodatkowych odwiedzin. Patrycja i rodzice Eryka musieli się podzielić krótkim czasem między trzynastą trzydzieści a szesnastą.

Właściwie była to dobra wiadomość. Oznaczała, że najgorsze minęło. Zresztą gołym okiem było widać, że Eryk powoli zdrowieje.

— Nie chcę już nigdy więcej przeżywać czegoś takiego! — wyrwało się Patrycji.

— Nie mogę ci tego obiecać — odparł tak cicho, że musiała się nachylić, by go usłyszeć.

— Możesz!

Uśmiechnął się smutno.

— Byłaby to obietnica bez pokrycia.

— Nie rozumiesz. — Potrząsnęła głową. — Nic nie mogłam zrobić, żeby ci pomóc. Bałam się, że umrzesz, zanim wreszcie zajmą się tobą, jak należy, ale nikt mnie nie słuchał! Zignorowali mnie, kiedy mówiłam, że najpierw czynnik. Jedna pielęgniara nie chciała mnie do ciebie wpuścić, bo „tylko najbliższa rodzina”. — Słowa wylewały się z niej coraz szybciej. Wszystkie te straszne chwile, kiedy czuła się tak bardzo bezsilna. — Nie mogłam nawet walczyć o ciebie, bo nie uznano mnie za uprawnioną do walki, rozumiesz?! Osoba postronna! Wyprosili mnie! Potraktowali jak wariatkę! Trochę pomogła Jaśmina, Romek też zadziałał, ale gdyby nie pojawiła się twoja mama, to… — Głos jej się załamał. — A gdybyś umarł, pochowaliby cię czterdzieści kilometrów ode mnie!!!

— Przepraszam.

— Przepraszam?! — zapalała się coraz bardziej. — Tylko tyle?!

Nabrał powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

— Eryk — szepnęła. — Ja tak nie mogę. To mnie niszczy i zabija.

— Rozumiem.

— Co rozumiesz? — zaperzyła się. — Co rozumiesz?! Nic nie rozumiesz! Wyjdź za mnie!

Zielonozłote oczy Eryka otworzyły się szeroko ze zdumienia. Sprzęt zapikał ostrzegawczo.

— To znaczy ożeń się ze mną — poprawiła się.

Wypuścił z płuc całe nagromadzone powietrze. Zamknął oczy.

Patrycji zrobiło się głupio. Chciała wstać i odejść, ale nie puszczał jej ręki.

— Pati — wychrypiał. Słyszała jego przyśpieszony oddech. — Pati.

— Co się dzieje? — Pielęgniarka szybkim krokiem podeszła do łóżka. Omiotła wzrokiem monitory, sprawdziła, czy nie odłączył się któryś kabelek. — Proszę wyjść na korytarz! — zwróciła się do Patrycji. Ta posłusznie wstała. Strach znowu ścisnął ją za gardło. Usiadła na krześle przed salą i objęła głowę rękami.

Nie wiedziała, jak długo tak siedzi. Pięć godzin? Pięć minut?

Ktoś dotknął jej ramienia. Podniosła głowę.

„Co z nim?” — chciała zapytać, ale pielęgniarka odezwała się pierwsza.

— Możesz wejść.

Patrycja zerwała się z miejsca.

— Ale naprawdę na chwileczkę. Za dziesięć minut kończymy odwiedziny! — dorzuciła tamta i skierowała się w stronę dyżurki.

— Jesteś — szepnął, gdy znów usiadła przy jego łóżku. Uśmiechnął się z wysiłkiem. — Naprawdę tego chcesz?

— Czego?

— Wyjść za mnie.

— A ty?

— Tak.

— To czemu mi tego dotąd nie zaproponowałeś?!

Wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze.

— Boli cię?

— Ostatnio… miałaś… próbkę tego… jak może wyglądać… życie ze mną. Nadal… tego chcesz?

— Eryk! — jęknęła. — Ja naprawdę cię kiedyś zabiję! Od prawie siedmiu lat upewniasz się, czy chcę z tobą być. I ja od siedmiu lat tłumaczę, że chcę. Mam dość! Albo się odważysz, albo kończymy tę znajomość.

— Chciałem…

— Mniejsza o to! — Wstała. — Masz teraz dużo czasu na myślenie. Zdecyduj się w końcu! Bo to nie jest troska o moją wolność, tylko zwyczajne tchórzostwo! — Ruszyła w stronę drzwi, ale zawróciła. Pochyliła się nad chłopakiem. — Jeśli chodzi o mnie, to wiesz, że cię kocham — powiedziała śmiało. — Ale jeśli chodzi o ciebie, to czasem mam wątpliwości. Przemyśl to i zdecyduj raz na zawsze. A potem do mnie zadzwoń, napisz, wyślij maila, cokolwiek. Jestem pewna, że nawet z tym wszystkim — pokazała ręką aparaturę — dasz radę obsłużyć telefon! Albo komputer. Mamusia na pewno ci przyniesie.

I wyszła.

2.

Właściwie dlaczego tak na niego naskoczyła? Chyba cały stres ostatnich dni domagał się natychmiastowego ujścia, ale dlaczego musiała go wyładować akurat na Bogu ducha winnym chłopaku? I jeszcze wyzwała go od tchórzy! Poza tym nie powiedziała prawdy. Przecież już raz przymierzali się do wspólnej przyszłości. I to ona stchórzyła, nie Eryk. Gdyby wtedy zdecydowała się wyjechać razem z nim, tak jak mu to obiecała… Nie dotrzymała słowa. To przez nią teraz o mało nie umarł! I jeszcze miała czelność twierdzić, że ma wątpliwości, czy Eryk ją kocha?!

Telefon piknął SMS-em.

Kiedy tylko chcesz. Wyznacz datę ślubu.

Łzy napłynęły jej do oczu. Jak on zdołał to napisać, obolały, z niesprawną prawą ręką i lewą unieruchomioną przez kroplówkę? I jak w ogóle mogła czegoś podobnego zażądać?!

Zawróciła. Przedtem szła szybkim krokiem, ale teraz zaczęła biec.

Wjechała windą na górę. Drzwi zastała otwarte, bo akurat ktoś wychodził. Wpadła na oddział.

— Już po godzinach odwiedzin — zatrzymała ją pielęgniarka. — Proszę wyjść.

— Oliwia, wpuść ją — powiedziała inna. Ta, którą najczęściej widywała w sali Eryka. — Ale dosłownie na minutę! — Pogroziła jej palcem. — I żeby cię żaden lekarz nie zobaczył!

— Eryk, przepraszam! — Przypadła do jego łóżka. — Tak strasznie się o ciebie bałam, że kiedy wreszcie jest dobrze, puściły mi nerwy. Przepraszam! Cofam wszystko, co powiedziałam.

— Już… nie chcesz?

— Chcę! Ale byłam niesprawiedliwa.

— Byłaś. Przeprosiny… przyjęte. To kiedy… ślub?

Weszła pielęgniarka. Zaczęła ustawiać pompę infuzyjną u sąsiedniego pacjenta, rzucając Patrycji wymowne spojrzenia. Trochę groźne, a trochę rozbawione.

— Muszę iść.

— Zrobisz… coś… dla mnie?

— Oczywiście.

— W moim pokoju. — Przymknął oczy i przez chwile głęboko oddychał, jakby próbował opanować ból.

Patrycja spojrzała na pielęgniarkę, szukając u niej pomocy.

— Znikaj już — powiedziała tamta, podchodząc.

Eryk pokręcił głową.

— Jeszcze… chwilka. Dałoby się… na lewy bok?

— Nie. — Sięgnęła po pilota i obniżyła oparcie łóżka. — Lepiej?

— Tak, dziękuję — odetchnął z ulgą. — Minutka, dobrze?

— Ale ani sekundy dłużej, bo jak doktor Niewczas zobaczy, to będzie awantura!

Wyszła. Patrycja pochyliła się nad Erykiem.

— W szufladzie biurka — wyszeptał. — Pudełko na pendrive’y. Przyniesiesz?

— Jakiś konkretny pendrive?

— Wszystkie. Całe pudełko. I laptop.

— Przyniosę, odpoczywaj. — Pocałowała go. — Do jutra.

3.

Usiadła na ławce przed szpitalem. Czuła się jak po jeździe kolejką górską. Albo jak po pokonaniu kilku okrążeń szkolnego boiska.

Czy naprawdę przed chwilą oświadczyła się Erykowi?

Przypomniała sobie tamten lutowy wieczór, kiedy to on o mało jej się nie oświadczył. Właśnie zdała ostatni egzamin w sesji zimowej, za pół roku czekał ją licencjat. Umówiła się z Erykiem na wspólne świętowanie rozpoczęcia ferii, ale zjawiła się u niego dobrą godzinę za wcześnie.

Spojrzał zdziwiony, gdy weszła, i trochę się speszył.

— Umawialiśmy się na czwartą? — spytał.

Potrząsnęła głową. Powiesiła płaszcz na wieszaku.

— W domu znowu sajgon. — Opadła na kanapę. — Nie wiem, co w ojca wstąpiło, ale odwaliło mu totalnie. Znów się pokłócił z mamą. Mogę posiedzieć u ciebie?

Uśmiechnął się.

— Wiesz, że to jedno z najczęstszych pytań, jakie mi zadajesz od — zawahał się, licząc szybko w myślach — od ponad czterech lat? „Mogę posiedzieć u ciebie?”. Może po prostu przeniesiesz się do mnie?

Rozejrzała się po chatce, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. Podążył za jej wzrokiem.

— Masz rację, trochę tu ciasno, mieszkanie w Szkocji jest nieco większe. Właśnie chciałem ci zaproponować, żebyśmy wybrali się tam w ferie. Nic specjalnego, dwa pokoje z kuchnią w starej kamienicy, ale za to jak blisko do morza!

— Brrr… — Wzdrygnęła się i potarła rękami ramiona, wyobrażając sobie szkocką plażę w lutym. Eryk się roześmiał.

— Idzie przywyknąć. Morze zimą ma swój urok, opowiadałem ci. Poza tym to zatoka, więc jest spokojniej. To co? Masz ochotę zobaczyć wreszcie miejsce, w którym się wychowałem? Bo tych pierwszych sześciu lat w Polsce nie liczę.

— Tęsknisz za Edynburgiem?

Zamyślił się.

— Chyba tak. Nie zrozum mnie źle, nie żałuję, że studiowałem w Polsce. To jest mój kraj, mimo że nie zawsze dobrze mnie traktował, ale — potarł policzek — czasem sam nie wiem, kim jestem. Kiedy mieszkam w Szkocji, czuję się Polakiem, kiedy w Polsce — tęsknię za Szkocją. Chciałbym żyć równocześnie i tu, i tam, a tak się nie da. Przychodzi moment, gdy będę musiał wybrać.

Ostatnie zdanie wypowiedział dziwnie uroczyście. Patrycja poczuła niepokój, którego nie umiała jeszcze nazwać.

— To znaczy?

— Kiedy skończę studia, będę musiał wrócić do UK, przynajmniej na jakiś czas. Tak zgłosiłem w ubezpieczeniu. Zresztą, wiesz, tata już ma dosyć życia na Wyspach, chciałby pomieszkać wreszcie z mamą jak mąż, a nie jak gość. Mógłbym zająć jego miejsce w firmie. Na okres próbny, ale jednak. Już mnie tam znają, a ja znam zakres obowiązków taty. Dorabiałem przecież w wakacje. To okazja i dla niego, i dla mnie. Mogę się starać o tamtą pracę?

— Dlaczego mnie o to pytasz?

Popatrzył na nią z namysłem.

— Wygrałem walkę z HCV — zaczął wyliczać. — Już nie jestem dla ciebie zagrożeniem. Ty za pół roku zdajesz licencjat, ja mam nadzieję zmieścić się z pracą magisterską do września. Czy — zawahał się — czy gdybym cię poprosił o rękę, pojechałabyś ze mną?

Serce zabiło jej mocniej. Przytuliła się do chłopaka.

— Tak — szepnęła w jego koszulę, bo głos odmówił jej posłuszeństwa. Inaczej wyobrażała sobie oświadczyny, ale właściwie takie zwyczajne, znienacka, bardziej jej się spodobały niż te wszystkie oglądane w internecie. Bo to chyba były oświadczyny?

— Nie będzie ci żal? — Pocałował ją we włosy. –Wybrałaś studia… no… takie mało zagraniczne. Po ochronie dóbr kultury raczej szuka się pracy w Polsce.

Westchnęła.

— Miałam nadzieję, że u nas coś się zmieni i nie będziesz musiał wyjeżdżać — wyznała szczerze. — Pewnie, że byłoby fajnie chronić nasze zabytki. Ale mogę też pracować w muzeach, galeriach sztuki, różnych instytucjach PR czy fundacjach, które zajmują się kulturą. Od początku liczyłam się z wyjazdem. I… jestem gotowa.

— Jesteś cudowna! — Pocałował ją. — Wiesz — dodał po chwili — gdybyś bardzo chciała, to mógłbym zostać w Polsce. Rozmawiałem z tymi, którzy wrócili. Nie jest już tak tragicznie. Musiałbym wprawdzie przejść na czynnik osoczopochodny, ale oni twierdzą, że teraz jest bezpieczny. Więc… możemy zostać. Chociaż taka oferta pracy szybko się nie…

Nieludzki ryk przerwał mu w pół słowa. Patrycja zerwała się, przestraszona. To zabrzmiało… to brzmiało jak…

— Zgaś światło! — Podeszła do okna i odsunęła roletę.

Nic, cisza. Wszystko jak zawsze. A potem znowu ryk przechodzący w łkanie. Nigdy nie słyszała czegoś podobnego.

— To chyba nie u mnie? — powiedziała niepewnie. Spojrzała na chłopaka.

— Idziemy!

Podał jej płaszcz, zdjął z wieszaka kurtkę. Wyszli.

Dźwięk rozległ się znowu, jeszcze bardziej rozdzierający. Patrycja zaczęła biec. Już nie miała wątpliwości, że słyszy głos ojca. Wpadła do domu.

Ojciec klęczał na podłodze, waląc głową o ziemię.

Poczułaby się zażenowana, gdyby nie to, że w jego głosie słyszała rzeczywistą rozpacz.

— Co się stało? — Przypadła do niego, szukając jakiejś strasznej rany. Może wylał na siebie gar wrzątku?

— Patrycja! Masz telefon? — wybełkotał. — Zepsułem telefon!

I znowu zaniósł się łkaniem.


Patrycja potrząsnęła głową. Nie! Nie będzie tego wspominać. Nie dziś!

Sięgnęła po komórkę, wybrała numer Magdzika.

Była to winna przyjaciółce, w czwartek zdobyła się tylko na wysłanie do niej SMS-a: „Nie mogę rozmawiać, nie dzwoń, oddzwonię”.

Co się stało? Jak egzamin?” — spytała Magdzik następnego ranka, gdy nie doczekała się telefonu.

Patrycja naprawdę chciała jej wszystko opowiedzieć. Od tego ma się przyjaciół. Ale kiedy tylko wybierała jej numer, natychmiast czuła, że zaczyna się rozklejać. Nie da rady rozmawiać. Rozpłacze się i tyle.

Zresztą Magda nie mogłaby się teraz ruszyć z Poznania. Jej promotorka okazała się perfekcjonistką. Oficjalny termin składania prac już minął, a prawie cała grupa seminaryjna musiała pisać wnioski o przedłużenie. Patrycja nie chciała rozpraszać przyjaciółki swoimi problemami.

„OK — wystukała w końcu. — Nie dzwoń, odezwę się za parę dni”.


Teraz wreszcie miała konkret, którym mogła się podzielić. A nawet dwa konkrety.

— No! Przypomniałaś sobie o moim istnieniu, szczęściaro! — usłyszała w słuchawce głos Magdzika. — Jak było? Opowiadaj! I czemu się nie odzywałaś? Wyjechaliście gdzieś z Drakulą czy co?

— Tak, do szpitala. — Nie mogła oduczyć Magdzika nazywania Eryka Drakulą.

— Jak to do szpitala?! Co ci się stało?! I jak egzamin?

— Przełożyłam.

— Co?! Dlaczego?!

Zaczęła wyjaśniać i nagle dotarło do niej, że przecież rower Eryka ciągle znajduje się u starszej pani! A obiecała odebrać go w środę wieczorem! Pięć dni temu!!!

— Ale już wszystko dobrze, chociaż co przeżyłam, to moje — zakończyła. — Słuchaj, zadzwonię później, bo mi się nagle przypomniało, że mam coś ważnego do zrobienia, OK?

— To lepiej jutro, ale po południu, rano mam spotkanie z promotorką. O dziewiątej! Przecież to środek nocy! Trzymaj kciuki, żeby znowu się do czegoś nie przyczepiła.

— Nie może się czepiać w nieskończoność. Jej też zależy, żeby egzamin się odbył w terminie.

— Obyś miała rację — rzuciła Magdzik zmęczonym głosem. — Jesteśmy jej pierwszymi magistrantami i chyba za bardzo się przejęła. No, to do jutra. Cześć!

— Do jutra, nic się nie martw, będzie dobrze! — zapewniła ją Patrycja i wybrała numer starszej pani.

4.

— I jak tam amant? — zapytał ojciec, kiedy tylko Patrycja zjawiła się w domu. — Wypisują go?

— Jeszcze nie.

— Partacze! — Huknął pięścią w stół. Stojące na nim butelki zabrzęczały. — Niczego nie umieją porządnie zrobić!

Wstał i wyszedł z kuchni, zanim Patrycja zdążyła odpowiedzieć.

„A jednak się przejął — pomyślała. — Ojciec ma trudny charakter, ale nie jest złym człowiekiem”.

Zapaliła gaz pod zupą, starła stół, odcisnęła ścierkę i rozwiesiła na suszarce. Wyrzuciła do kosza pustą butelkę. Drugą, ledwie napoczętą, schowała do barku.

Poczuła się nagle zupełnie bezsilna. Kiedyś myślała, że póki ojciec się nie pozbiera, powinna z nim zostać. Jak potoczyłoby się życie jej i Eryka, gdyby wyjechała, jak Romek?

Zaszurały ciężkie kroki, ojciec ponownie wszedł do kuchni. Otworzył barek, nalał sobie brandy na dno szklanki i usiadł przy stole.

— On ci się naprawdę podoba czy jesteś z nim raczej z przyzwyczajenia? — zapytał.

Zdziwiła się. Dotąd nie pytał jej o takie rzeczy.

— Strasznie długo ze sobą chodzicie — doprecyzował. — Nigdy nie myślałaś, by popróbować czegoś innego?

Żachnęła się, a ojciec się roześmiał.

— Jesteś piękną dziewczyną. Do tego moją córką. Możesz mieć każdego. Dlaczego właśnie on?

Wzruszyła ramionami.

— A dlaczego nie?

Milczał przez chwilę.

— Czy ktoś, kto od upadku z roweru ląduje w szpitalu, i to na tyle dni, będzie w stanie zatroszczyć się o ciebie, jak należy? Stanąć w twojej obronie, gdyby ktoś chciał cię skrzywdzić? Zarobić na ciebie i na wasze dzieci?

Zastanawiała się, czy powiedzieć mu o hemofilii Eryka. Wiedzieli tylko brat i Jaśmina. Coś jednak powstrzymywało Patrycję przed zdradzeniem tego rodzicom.

— Przecież sam mówiłeś, że to dobra partia — przypomniała. — Protegowany Witaszka. — Pamiętała jeszcze, jak ojciec nadskakiwał tamtemu, licząc na korzystne kontrakty. — Czy nawet jego rodzina?

Tata wybuchnął śmiechem.

— Witaszek już dawno się skończył. Zresztą… — Machnął ręką. — To, co było dobre parę lat temu, nie musi być dobre dzisiaj. Trzeba iść z postępem. Wyczuwać koniunkturę. Zmieniać branżę! Ten, kto robi ciągle to samo, wypada z gry. Nasz sublokator — uparcie unikał używania jego imienia — był dobry na czasy szczenięcej, licealnej miłości. Już nie jesteś podlotkiem. Powinnaś się rozejrzeć za prawdziwym mężczyzną. Takim, który zapewni ci byt i bezpieczeństwo. Wtedy nawet mogłabyś się bawić w tę… jak to się nazywało? Ochronę dóbr kultury.

— Zapewni mi byt i bezpieczeństwo? — syknęła. — Jak ty mamie?!

— Miała wszystko! Mogła nawet pracować na tym swoim uniwersytecie, chociaż wcale nie musiała! Niczego jej nie brakowało!

— Niczego?! — zaperzyła się. — A miłość? A szacunek? A czułość, uprzejmość, docenianie?

Wstał.

— Co ty tam wiesz! — warknął. I poszedł do swojego gabinetu. Usłyszała zgrzyt przekręcanego klucza.

Znowu to samo: wielki dom, a jedyną krzątającą się po nim osobą jest Maryna. I ojciec, i ona żyją zamknięci, każde w w swoim świecie. Dlaczego nie potrafią się porozumieć? Dlaczego nie ma takiego ojca jak Eryk?

5.

— Zwykle chodzę na mszę o wpół do dziewiątej — opowiadała starsza pani — ale tego dnia syn, synowa i wnuki wyjeżdżali do Rzymu. Z mojej parafii. O wpół do szóstej zbiórka, pakowanie bagaży do autokaru, msza, błogosławieństwo… Kiedyś się jeździło — westchnęła — ale niestety już nie to zdrowie. Przynajmniej ich odprowadziłam. Zresztą dzwonią codziennie, przesyłają zdjęcia… Ale ja nie o tym — zreflektowała się i odłożyła telefon, na którego ekranie Patrycja zdążyła zauważyć zarys Koloseum. — Chodziło mi o to, że palec Boży, bo kiedy przed siódmą wracałam z kościoła, nikogo nie było w pobliżu. Tylko ja i oni.

— To znaczy kto? — zdziwiła się, trochę oszołomiona potokiem słów. Przyszła po rower, tymczasem pani Aniela, bo tak kazała się nazywać, zaprosiła ją na herbatę.

— Chuligani. — Podsunęła jej talerz z ciastem. — Częstuj się, świeżutkie, dzisiaj piekłam. Właśnie dlatego wolałam umówić się z tobą na wieczór.

— Chuligani? — powtórzyła w osłupieniu.

— Porządni chłopcy nie rzucają się w kilku na jednego.

— Jak to w kilku na jednego? Ktoś panią napadł?

Wyobraziła sobie Eryka stającego w obronie pani Anieli. Zawsze się bała, że kiedyś będzie musiał z kimś się bić i przydarzy mu się to samo, co Hubertowi, jego nieżyjącemu bratu. Ale nie spodziewała się, że w biały dzień, w drodze do pracy…

— Mnie?! — zdziwiła się pani Aniela. — Jeśli trzeba mogę zeznawać na policji! — dorzuciła z zapałem. — Nie jestem jak niektórzy, co się wymigują. — Wzięła kawałek ciasta i sama włożyła Patrycji na talerzyk. — Niestety nie umiałabym żadnego rozpoznać — westchnęła. — Widziałam ich tylko z tyłu.

— Ale co się stało?

— Jak mówiłam: wracałam z kościoła. Przede mną szło kilku postawnych młodzieńców. Nie zwróciłabym na nich uwagi, ale nagle zobaczyłam, jak znienacka wskakują na ścieżkę rowerową. Prosto pod koła rozpędzonego rowerzysty! Cudem udało mu się zahamować i nagle widzę, to była taka szybka kotłowanina, że chłopak leży na ziemi, a tamci chuligani go kopią!

Patrycja, wstrząśnięta, uniosła obie ręce do ust.

— Potem mi powiedział, że kopali głównie rower, dlatego miał takie powyginane koła — dodała pani Aniela uspokajającym tonem i poklepała ją po ramieniu. — Jednak z mojej perspektywy wyglądało to groźnie.

— Chyba nie tylko wyglądało — zdołała wydusić z siebie Patrycja.

— No tak, skoro ciągle jest w szpitalu, to pewnie masz rację. A ja wtedy, pamiętam, pomyślałam, że przecież go zatłuką, jeśli nikt im nie przeszkodzi! I zaczęłam krzyczeć. Kiedy się krzyczy, to ludzie chociaż wyglądają przez okna i robią zdjęcia. Bo wokół ani żywej duszy! To znaczy, oczywiście, jechały samochody i tak dalej, ale w pobliżu jak na złość nikogo. Zaczęłam krzyczeć, że wezwałam policję, i rzeczywiście chciałam wybrać numer, ale tamci zaraz uciekli. A twój narzeczony nadal leżał na ścieżce, więc podeszłam sprawdzić, w jakim jest stanie.

— Dziękuję — szepnęła. Nic więcej nie zdołała powiedzieć, bo wzruszenie dławiło ją w gardle.

— Pomogłam mu się pozbierać, przy okazji sprawdziłam, że trzeźwy. — Zachichotała. — Nawet proponowałam, że zadzwonię po pogotowie, ale stwierdził, że mieszka niedaleko, wolałby do domu. Obiecał, że jeśli poczuje się gorzej, pojedzie potem na ostry dyżur. Pomyślałam, że może to i racja, bo jak kiedyś w moją koleżankę wjechał rowerzysta i ją poturbował, to dyspozytorka tylko spytała, czy koleżanka przytomna, i powiedziała, żeby sama przyjechała do szpitala. Ale postanowiłam, że go odprowadzę, skoro to blisko, i jak się okazało, dobrze zrobiłam, bo kawałek dalej chłopak zemdlał. No to już się nie patyczkowałam, wezwałam karetkę, a zanim przyjechali, to zdążył jeszcze oprzytomnieć i zadzwonić do ciebie. Ot i cała historia.

Wtorek, 7 lipca

1.

Patrycja słyszała w półśnie zgrzyt podnoszonych drzwi do garażu, szum otwieranej bramy, warkot silnika. Spojrzała na zegar. Piąta? Ojciec lubił wcześnie wstawać, ale przeważnie znikał z domu koło siódmej.

„Pewnie ta nowa inwestycja” — przypomniała sobie. Przerażały ją te wszystkie układy, spotkania, ryzykowne inwestycje. Kiedy żyła mama, potrafiła jakoś ograniczyć jego ekspansywność. Teraz nie miał go kto przypilnować.

Od swoich dzieci ojciec oczekiwał jedynie pochwał. Docenienia. Podziwu. Wielokrotnie powtarzał, że to dla Patrycji się zapracowuje. Wiedziała też, jak bardzo i jak długo przeżywał każde słowo krytyki usłyszane z ust Romka. Najgorsze było to, że im mniej Romek okazywał zainteresowania, tym bardziej ojciec się przechwalał i tym wyżej usiłował się wdrapać. Kiedyś Patrycja poważnie porozmawiała na ten temat z Jaśminą, po czym brat w końcu został oświecony i chociaż niechętnie, to jednak zaczął wyrażać oszczędny podziw dla umiejętności ojca. Jaśmina też nie skąpiła pochwał teściowi. I dopiero to go trochę przystopowało, przynajmniej na tyle, że rozstał się z polityką, a skupił wyłącznie na biznesie. Dobre i to.

Patrycja przeciągnęła się i wstała z łóżka. Co zrobić z tak wcześnie rozpoczętym dniem? Odwiedziny w szpitalu dopiero po południu. Brakowało jej codziennej akademickiej rutyny.

— Masz wakacje, dziewczyno! — powiedziała do siebie. I od razu posmutniała, bo planowali po jej egzaminie wyskoczyć z Erykiem do Sanoka, a stamtąd w góry. Chciała mu pokazać swoje ulubione zakątki i odkrywać z nim miejsca, których dotąd nie zdążyła odwiedzić.

Sięgnęła po telefon i po raz kolejny przeczytała tamten SMS:

Kiedy tylko chcesz. Wyznacz datę ślubu.

Mogłaby się przejść do parafii, zapytać o terminy.

Poczuła dreszczyk emocji. Bardzo chciała być wreszcie jego żoną, ale… jaką ma pewność, że ich małżeństwo nie będzie w przyszłości wyglądać jak związek rodziców? Mama przecież nie wyszła za tatę z przymusu, tylko z wielkiej miłości.

Patrycja potrząsnęła włosami, odganiając złe myśli, ale nie chciały się odczepić.

„Romek jest szczęśliwy z Jaśminą” — powiedziała im.

„Rodzice też byli szczęśliwi sześć lat po ślubie — odparowało to złośliwe „coś” w jej głowie, które chciało ukraść całą radość. I jeszcze na domiar złego przypomniało dziwną historię opowiedzianą przez panią Anielę. — A jeśli Eryk też wplątał się w jakieś układy? Jeśli za parę lat stanie się taki jak ojciec? Zacznie urządzać imprezy i sprowadzać do domu ludzi pokroju dyrektora Pulardy?”.

Chociaż minęło tyle lat, Patrycja ciągle czuła tamto obrzydzenie, strach i wstyd — a przecież nie miała czego się wstydzić.

Podeszła do okna. Oparła się o parapet, zamknęła oczy i przez chwilę skupiła się tylko na oddechu.

Powietrze było rześkie, pachniały budleja i orszelina, posadzone jeszcze przez mamę. Patrycja poczuła się tak, jakby to mama stanęła obok z naręczem kwiatów mokrych od porannej rosy i tymi kwiatami, jak gąbką, wymazywała wszystkie lęki z jej głowy.

— Dzień dobry! — usłyszała głos taty Eryka.

Otworzyła oczy.

— Dobrze, że cię widzę, Patrycjo. — Uśmiechnął się do niej z podjazdu. Odpowiedziała uśmiechem. — Czy to będzie z mojej strony nadużycie, jeśli cię poproszę, byś od czasu do czasu zajrzała do Krysi i dotrzymała jej towarzystwa? Bo ja muszę do pracy.

„Prawda, przecież on nie ma wakacji!” — uświadomiła sobie. Wolne ma tylko jego żona, nauczycielka na wcześniejszej emeryturze. Tydzień programisty w zasadzie zaczyna się od wtorku, kiedy zespół zbiera się i omawia to, co udało się zrobić w poprzednim tygodniu, oraz co planuje się robić w nadchodzącym. Syn w szpitalu, zwłaszcza gdy niebezpieczeństwo minęło, nie jest żadną wymówką.

— Już schodzę!

— Spokojnie — powstrzymał ją. — Krysia jeszcze śpi.

— Wcale nie śpię! — przerwał mu głos Rudowłosej i zaraz ona sama wyszła zza rogu i stanęła pod oknem Patrycji. — Co tu macie za konszachty?

Mówiła żartobliwym tonem, ale Patrycja znowu poczuła się nieswojo.

— Obudziłem cię? — zmartwił się pan Jan. — To może jednak wybierzesz się ze mną? Dzisiaj Patrycja by zaczęła odwiedziny, a my przyjedziemy trochę po piętnastej. Mogłabyś w tym czasie upiec rabarbarotkę. Co wy na to?

2.

Łóżko Eryka zajmował pacjent oplątany siecią kabelków i wężyków. Patrycja mogłaby się przestraszyć, ale od razu rzuciły się jej w oczy długie siwe włosy zamiast jasnokasztanowej czupryny jej chłopaka.

Dokąd go przenieśli? Rozejrzała się bezradnie.

— Czwórka — rzuciła przechodząca pielegniarka, już prawie znajoma, i pokazała ręką: — Tam, po prawej.


Eryk zajmował łóżko pod oknem, wreszcie odłączony od pikającej aparatury, ubrany w czystą piżamę. Rozjaśnił się na jej widok.

— Cześć! — Uśmiechnęła się do niego. — Widzę, że naprawdę zdrowiejesz! Wiadomo już, kiedy cię wypiszą?

— Myślę, że przed końcem tygodnia. — Usiadł. Ostrożnie opuścił nogi na podłogę. — Takich jak ja nie trzyma się dłużej niż to konieczne. Jesteśmy kosztownymi pacjentami. No, chodź. Stęskniłem się za tobą. — Przygarnął Patrycję ramieniem. — Przyniosłaś?

— Stęskniłeś się za mną czy za laptopem?

Parsknął krótkim śmiechem, a potem ją pocałował.

— Mogłabyś włożyć lapka do szafki i dokładnie ją zamknąć?

Zrobiła o co prosił. Podziękował.

— Pendrive’y też zabrałaś? — zapytał. — Daj mi od razu, bo potem zapomnisz. Dzięki. Gdybyś jeszcze poprosiła w dyżurce o pożyczenie kuli albo balkonika, moglibyśmy na chwilę wyjść. Ciepło na dworze?

Eryk wydawał się wyjątkowo rozgadany. Czy tylko przez kontrast z poprzednimi dniami, kiedy prawie nie słyszała jego głosu?

— Ciepło. Pani Aniela przesyła ci pozdrowienia — rzuciła znienacka, patrząc na niego uważnie.

— Kto?

— Pani, która wezwała pogotowie.

— A gdzieś ty ją spotkała?! — ucieszył się.

— Przechowała twój rower. Wczoraj poszłam go odebrać. — Nie spuszczała wzroku z chłopaka. — I opowiedziała mi interesującą historię.

Uniósł brew, patrząc pytająco.

— Ona twierdzi, że to było pobicie.

Wzruszył ramionami i zaraz się skrzywił, dotykając prawego barku.

— Kim oni byli? — przycisnęła. — Dlaczego nic nie powiedziałeś?! Przecież trzeba zawiadomić policję!

Pokręcił głową.

— Obawiam się, że bym ich nie rozpoznał. Tamte wydarzenia pamiętam jak przez mgłę. Ojej! Zaraz! — Spojrzał na nią z nagłym przestrachem. — A twój egzamin? Zdążyłaś? Nie chciałem cię…

Położyła mu rękę na ustach.

— Zabiłabym cię, gdybyś do mnie nie zadzwonił — szepnęła. Jej dłoń przesunęła się na jego policzek, skroń, pogładziła włosy i splotła na karku z drugą dłonią.

— No ale jak egzamin? — odszepnął.

Mimo wyraźnego zakazu siadania na łóżkach siedzieli teraz bardzo blisko siebie, objęci, stykając się czołami.

— Przełożyłam. — Pocałowała go. — Nieważne. — Przez chwilę tuliła się do niego, pozwalając by ją całował, a potem odsunęła się i spojrzała mu w oczy. — Nie zmieniaj tematu. Kim oni byli? Czego chcieli?

Nastrój prysł. Eryk potrząsnął głową.

— Nie wiem. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Chyba nie podobało się im, że jadę po ich ścieżce. Naprawdę nie pamiętam.

Nie miała powodu, by mu nie wierzyć. Nigdy dotąd jej nie okłamał.

— To co, skombinujesz jakąś kulę? Albo nawet wózek. Cokolwiek, byle się stąd wyrwać.

— Dasz radę? — zaniepokoiła się. — Wczoraj nie wyglądałeś na zdolnego do spacerów.

— Pozory mylą. — Błysnął zębami w uśmiechu. — A im dłużej będę się nad sobą litował, tym dłużej będę później dochodził do formy. Weź oczaruj pielęgniarki, co? Bo bez podpórki to jeszcze będzie ciężko — pokazał opuchnięte kolano — a nie chciałbym się cały czas wieszać na tobie.

Patrycja nie mogła uwolnić się od wrażenia, że chce się jej pozbyć z sali. Czy to niewyjaśniona sprawa z pobiciem zasiała w niej ziarno podejrzeń? Posłusznie wyszła, odczekała kilka sekund i zajrzała przez uchylone drzwi.

Eryk grzebał w pudełku z pendrive’ami.

— Informatyk — pomyślała z rozczuleniem i ruszyła w stronę dyżurki.

3.

Dzień był ciepły, rozświetlony słońcem, rozświergotany śpiewem ptaków. Znaleźli wolną ławkę, na którą Eryk opadł z westchnieniem ulgi.

— Jeszcze jestem słaby — stwierdził z niezadowoleniem. Rozsiadł się wygodniej, a Patrycja ostrożnie przytuliła się do jego boku. Otoczył ją ramieniem. Było w tym geście coś… bardzo opiekuńczego.

„Czy będzie w stanie zapewnić ci byt i bezpieczeństwo?” — wróciło do niej pytanie ojca.

„Kompletnie nie wiesz, co to znaczy czuć się przy kimś bezpiecznie i wiedzieć, że ta osoba kocha! — odpowiedziała mu w myślach. — Wydaje ci się, że bezpieczeństwo zapewni tylko ktoś bogaty, silny i sprawny. Strasznie jesteś biedny, tato”.

— Ziemia do Patrycji! — usłyszała. — Nie myśl teraz o tym.

— O czym?

— Nie wiem, ale widzę, że to niewesołe myśli. Zostaw je. Cieszmy się chwilą. Zamknij oczy, dobrze?

Zdziwiła się, ale zrobiła to, o co prosił.

— Co czujesz?

— Ciepło słońca. I twoje pocałunki — dodała po chwili, bo Eryk delikatnie musnął jej usta, policzek, zamknięte oczy, czoło.

— Co jeszcze?

Chciała powiedzieć, że pięknie pachną lipy, ale usłyszała przybliżający się sygnał karetki. Wzdrygnęła się i mocniej przytuliła do Eryka.

— Nie otwieraj oczu — szepnął. — Co teraz czujesz?

— Strach. I smutek.

— Czego się boisz?

Nie odpowiedziała. Jeszcze przed chwilą było tylko wspomnienie strachu i współczucie dla kogoś, kto dzisiaj będzie przeżywać to, co ona przed sześcioma dniami, ale złe myśli już ją dopadły i rozpanoszyły się w jej sercu. Co z tego, że teraz Erykowi się udało? Następnym razem pomoc może przyjść za późno.

— Musisz wyjechać — szepnęła w jego piżamę.

— Co?

— Musimy wyjechać — poprawiła się. — Przepraszam, że zostałeś w Polsce i że… naraziłam cię na to wszystko.

— Pati — powiedział miękko. — To była moja decyzja. Chciałem spróbować. Nie czuj się winna.

— Da się to jeszcze odkręcić?

— To znaczy co?

— Żebyś mógł… żebyśmy mogli zamieszkać w Szkocji. Wtedy nie byłam sobą.

Przypomniała sobie tamten nieudany wyjazd, niedługo po pogrzebie mamy. Mieli nadzieję, że pomoże Patrycji się pozbierać, ale stało się wprost przeciwnie. Pewnie z powodu fatalnej pogody. Niebo płakało dniami i nocami razem z Patrycją. Zawodził wiatr, ryczało morze, a z nowo otwartego pubu dochodziły pijackie śpiewy. To nie był Edynburg, który zapamiętała z obozu językowego. Mimo że wtedy karmiono ich atrakcjami typu „ghost tour”, czuła się jednak mile widzianym gościem. Teraz miała wrażenie, że miasto jej nienawidzi. Ludzie, ponurzy i obcy, spoglądali spode łba. Nie była w stanie zrozumieć ani słowa z ich mowy. Nawet Eryk wydał jej się inny. Oschły. Wrogi. Po trzeciej nieprzespanej nocy i czwartej kłótni Eryk odwiózł ją do Polski, chociaż upierała się, że wróci sama.

— Wtedy nie byłam sobą — powtórzyła. — Sam rozumiesz…

Chciała dodać, że teraz na pewno będzie inaczej, zresztą i tak muszą przecież poszukać nowego mieszkania, może udałoby się znaleźć coś z ogrodem, w mniej ponurej dzielnicy, ale słowa uwięzły jej w gardle.

Eryk przez chwilę tylko ją tulił, błądząc ustami po jej włosach. Potem pocałował ją w czoło.

— Nie musimy mieszkać w Szkocji. Jest tyle ciekawych miejsc na ziemi. Zresztą w UK ostatnio jest jakoś… dziwnie. To już nie jest kraj, który pamiętam.

— Boję się… — zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.

— Nie myśl teraz o tym — wyszeptał, szukając ustami jej ust. — Zamknij oczy. Poczuj tę chwilę. — Wziął ją za rękę. — Jesteśmy razem, to jest najważniejsze. — Pocałował grzbiet jej dłoni, potem znowu usta, długo i uważnie, jakby wrócili do siebie z bardzo dalekiej podróży i poznawali się na nowo. Trzymał w dłoniach jej dłoń, głaszcząc delikatnie, rysując jej na ręce skomplikowane figury i… nagle Patrycja poczuła, że coś się zmieniło. Nie była pewna, czy to nie złudzenie, bo Eryk ciągle odwracał jej uwagę pocałunkami. Dotknęła serdecznego palca drugą ręką, by sprawdzić skąd ten dziwny ucisk, i otworzyła oczy, zaskoczona.

— Skąd go wziąłeś? — wydukała.

— Czekał na ciebie od dawna.

4.

Patrycja wpadła do domu tanecznym krokiem. Usłyszała, że ojciec rozmawia z kimś w kuchni, więc od razu pobiegła na górę. Zje później, zresztą nie była głodna, czuła jeszcze smak rabarbarotki upieczonej przez mamę Eryka. Chyba już na zawsze te smaki i zapachy będą się jej kojarzyć z dniem zaręczyn: słodko-kwaśna rabarbarotka, słodko-gorzki zapach kwitnących lip i szpitala.

Ta miłość taka właśnie była: słodko-gorzka, słodko-kwaśna. Mieszanka strachu i wielkiej radości.

— Ale jak to „się zaręczyliście”? — spytała Rudowłosa, kiedy Eryk oznajmił im nowinę. — Dziś? Tak nagle?

A jego ojciec tylko się uśmiechnął, pogratulował i zwyczajnie Patrycję uściskał.

— No to możesz zacząć mówić do mnie „tato”. Zawsze chciałem mieć córkę.

— Ale jak to? — nie ustępowała Ruda. — Czy wy to dobrze przemyśleliście? Czemu tak nagle?

— Mamuś, chodzimy ze sobą prawie siedem lat — zauważył Eryk. — Nawet jeśli odliczyć przerwy, to jednak kawał czasu!

— Czy jest coś, o czym nie wiem? — Pani Krystyna spojrzała podejrzliwie na brzuch Patrycji.

Eryk się uśmiechnął i przygarnął Patrycję do siebie.

— Bardzo bym chciał, ale jeszcze nie — powiedział, a jej zrobiło się przyjemnie, chociaż nie umiałaby określić dlaczego.

— Bardzo byś chciał? Oszalałeś?! — przeraziła się Ruda. — A jak będzie dziewczynka, to co zrobicie?

— Nic — odpowiedziała Patrycja, bo Eryka wyraźnie zatkało. — Będziemy ją kochać. — Sama się zdumiała własną zuchwałością. Chyba to, że Eryk nie wypuszczał jej z objęć, sprawiło, że poczuła się taka odważna.

Chłopak dał jej buziaka, jego ojciec próbował się włączyć do rozmowy, ale Ruda nie dopuściła nikogo do głosu.

— Ty chyba nie masz pojęcia o dziedziczeniu hemofilii! — syknęła. — Albo zupełnie cię nie obchodzi, jakie piekło chcesz zgotować…

— Mamo — przerwał Eryk.

Patrycja ścisnęła go za rękę.

— Wszyscy nasi synowie urodzą się ZDROWI — podkreśliła ostatnie słowo. — A w byciu nosicielką nie ma nic uwłaczającego. Zwłaszcza jeśli od samego początku się o tym wie. Najgorsze jest zagrożenie, którego nie znamy.

— Ty sobie nie zdajesz sprawy, z jakimi problemami musi…

— Mamo…

— No właśnie miałam nadzieję, że kiedyś porozmawiamy o tych problemach. — Patrycja uciszyła Eryka i spojrzała Rudej prosto w oczy. — Żeby się dobrze przygotować i dobrze przygotować naszą córkę. O ile oczywiście będziemy ją mieli. — Uśmiechnęła się. — Martwienie się tym teraz, przypomina tę bajkę, w której podczas zaręczyn rodzina narzeczonej kolejno schodziła do piwnicy po wino i nie wracała, tylko siadała i płakała pod półką, gdzie leżał ciężki młot, ponieważ wyobrazili sobie, jak to przyszły syn młodych, gdy się już pocznie, dorośnie i będzie się żenił, zejdzie do tejże piwnicy po wino weselne, a wtedy młot spadnie i go zabije.

— Ano właśnie! Kiedy planujecie ślub? — przerwał jej pan Jan ze sztucznym ożywieniem. — I gdzie?

Napięcie opadło, wszyscy z ulgą skupili się na lżejszym temacie.

Pan Jan. Tata? Patrycja zastanawiała się, czy podoba się jej nowy typ relacji z ojcem Eryka, i musiała stwierdzić, że chyba tak. Trudno natomiast jej będzie się przestawić na mówienie do pani Krystyny „mamo”. Zresztą ona wcale jej tego nie zaproponowała.

Patrycja wyciągnęła się na łóżku, uniosła dłoń i raz jeszcze przyjrzała się pierścionkowi.

„Jest taki śliczny”. Znowu poczuła wzruszenie, jak w chwili, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Dwa tulące się do siebie serca. Gdzie Eryk go wypatrzył?

— Od dwóch lat czeka na ciebie — powiedział. — Chciałem zaryzykować jeszcze raz, po twoim magisterium, ale wszystko potoczyło się inaczej.

Wtuliła się w niego z płaczem, mocno, aż syknął z bólu, a wtedy zaczęła go przepraszać. I za ten ból, i za tamto, co wydarzyło się dwa lata wcześniej, i za stracony czas. (Nie był stracony — tłumaczył jej. — Dojrzewaliśmy. To był dobry czas). Rozpłakała się jeszcze mocniej, tłumacząc, że go kocha, że zawsze go kochała, zawsze chciała z nim być, a on zapewniał, że rozumie, że zawsze rozumiał, że nie miał żalu o to, że ona się boi, on też się bał, ale przecież kocha ją najbardziej na świecie. I tak szeptali do siebie to wszystko, co tylko zakochani potrafią sobie mówić, aż znienacka zapikał alarm w telefonie Patrycji.

— Zaraz tu będą twoi rodzice — powiedziała, odsuwając się od Eryka. Nagle dotarło do niej, że gdy przyjadą, na pewno od razu pójdą na oddział. — Przecież twoja mama dostanie zawału, kiedy zobaczy kogoś innego w twoim łóżku! Trzeba do niej zadzwonić!

A Eryk znowu ją pocałował i podziękował, że przynajmniej ona nie straciła głowy w takiej chwili.


Patrycja uniosła rękę wyżej, podziwiając słoneczny blask ślizgający się po złotym kółku, załamujący się na krawędzi serduszek i skrzący w dwóch maleńkich cyrkoniach. Uśmiechnęła się. Sięgnęła po telefon.

Zrobiła zdjęcie. Wysłała.

Nie minęły dwie minuty, a komórka zaczęła błyskać i dzwonić.

5.

Ledwo Patrycja i Magdzik zaczęły rozmowę, otworzyły się drzwi i do pokoju zajrzał ojciec.

— Dlaczego nie schodzisz na obiad?

— Widziałam, że masz gościa, później zjem. Nie, Magdzik, to nie do ciebie.

— Żaden gość! Stażysta. Będzie moim asystentem. Pamiętasz Piotra Grenia?

Patrycja potrząsnęła głową, pokazując, że rozmawia przez telefon. Na twarzy ojca odmalowało się niezadowolenie.

— Obiad — powtórzył.

— Magdzik, sorry, muszę kończyć. Może wieczorem bym do ciebie zadzwoniła? Wiesz już, kiedy masz egzamin? Jak w ogóle ci dzisiaj poszło z promotorką?

— Kończ, kończ — mruknął ojciec. — Bo stygnie.

— Nawet nie najgorzej — odpowiedziała Magdzik. — Co tam się u ciebie dzieje?

— Tata woła na obiad, muszę iść.

— To mi przypomniało, że zapomniałam o swoim. Babcia poszła do sąsiadki, a ja się zasiedziałam nad poprawkami. Wiesz co? Wieczorem będę dead. Umówmy się na dłuższe pogaduchy, jak już oddam pracę, OK?

— Jasne! Trzymaj się. Powodzenia!

— Nie dziękuję. I gratuluję ci, szczęściaro — odparła Magdzik i się rozłączyła.

— Wreszcie — skomentował ojciec. — Specjalnego zaproszenia potrzebujesz?

— Mówiłam, że nie jestem głodna — obruszyła się Patrycja.

— Głodna, niegłodna, trzeba jeść! Chuda jesteś jak szczapa. No, chodź.

Patrycja niechętnie podniosła się z łóżka.

— A wy jeszcze nie jedliście?

— Akurat siadaliśmy do zupy, gdy weszłaś. Myślałem, że do nas dołączysz.

— Nie chciałam przeszkadzać — usprawiedliwiła się, bo w głosie ojca brzmiała wyraźna pretensja. — Po co ci asystent?

— Adam, to znaczy ojciec Piotrka, poprosił, by go przyjąć na staż. Niech się chłopak wdraża w obcej firmie. Przedtem pracował u ojca. Poznałaś kiedyś Greniów, ale to było strasznie dawno, jeszcze nam się nie śniło z Adamem, że pójdziemy w biznesy.

Weszli do kuchni. Przy stole siedział wysoki, dobrze zbudowany blondyn w markowych ciuchach.

— To jest właśnie Piotr — dokonał prezentacji ojciec. — Piotrek, pamiętasz Patrycję?

— Nie bardzo. Ale z przyjemnością sobie przypomnę.

Patrycja usiadła przy wolnym nakryciu, a Piotr od razu podsunął jej wazę. Podziękowała uśmiechem. Nalała sobie zupy i zaczęła jeść, z grzeczności udając, że przysłuchuje się rozmowie. Kiedy tylko ten cały Piotrek sobie pójdzie, musi powiedzieć ojcu, że w październiku powinien spodziewać się wesela. Dobrze, że nie trzeba się troszczyć o rezerwację sali. Dom i ogród nadadzą się idealnie. Postanowili wziąć ślub jak najszybciej, więc niestety nie wcześniej niż za trzy miesiące. Szkoda, lato byłoby lepsze. Ale do następnego lata za daleko. Nie będą czekać ani dnia dłużej, niż to konieczne. Zwlekali wystarczająco długo!

Rozdział III

Niedziela, 19 lipca

1.

— Ale mi tego brakowało! — Eryk przymknął oczy i wziął duży haust wilgotnego morskiego powietrza. Przyjechali do Łeby późnym wieczorem. Dziś po raz pierwszy oglądali morze w dzień.

— No to może jednak Szkocja? — Patrycja szczelniej owinęła się swetrem. Było ciepło, ale pochmurno i wietrznie. Nie ma co marzyć o opalaniu. A do długich spacerów Eryk jeszcze się nie nadawał. Wypisano go ledwie kilka dni temu. Później, niż się spodziewał, ale okazało się, że złapał jakąś paskudną szpitalną bakterię. I oczywiście znowu Ruda pierwsza zauważyła, że coś jest nie tak, zrobiła awanturę i wymogła leczenie. Czy gdyby mieszkali w Szkocji, też mieliby takie problemy? Tam chyba nie używa się wielokrotnie „jednorazowych” rur do respiratora?

— Sprawdzałem tamtą firmę w Edynburgu — odparł. — Tak z ciekawości. Już kogoś przyjęli i na razie nie potrzebują pracowników.

— Przepraszam.

— Nie masz za co przepraszać. — Otulił ją połą swojego polara. — Przecież widzę, że nie gustujesz w angielskiej pogodzie. Naprawdę nie musimy wyjeżdżać. — Nabrał garść piasku i patrzył, jak wysypuje mu się spomiędzy palców, porywany wiatrem. — Chociaż do Gdyni czy Gdańska chętnie bym się przeprowadził. Czy nawet Łeby, gdyby tylko była tutaj praca dla nas.

— Eryk. — Spojrzała mu w oczy. — Już o tym rozmawialiśmy. Nie zaczynaj znowu.

— Nie zdajesz sobie sprawy, na co się porywasz. Nie chciałbym, żebyś się zmieniła w moją mamę.

— Słucham?

— Mówiłem ci już. Mama żyje w takim strachu, że zapomniała, jak się uśmiechać. Gdybyś i ty zgubiła uśmiech… — Odetchnął głęboko, spojrzał Patrycji prosto w oczy i powiedział z naciskiem: — Chcę mieć żonę, a nie mamusię, która ciągle się nade mną trzęsie.

Uciekła spojrzeniem i ukryła twarz w jego bluzie.

Miał rację. Oczywiście, że miał. A jednak od dwóch tygodni nie umiała wyzbyć się lęku o niego.

Podniosła wzrok.

— Przestanę się bać, kiedy wyjedziemy. Chcę mieć pewność, że już nigdy nie będziemy musieli przebijać się przez biurokrację, głupotę i niekompetencję. Że gdyby coś się… stało, to cała energia zostanie skierowana na ratowanie życia, a nie na walkę z systemem.

Roześmiał się.

— Idealizujesz. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

— Słuchaj! — zirytowała się. — Czy to jest normalne, że szpital dezynfekuje sprzęt jednorazowy? Że kiedy potrzebujesz rehabilitacji, musisz jechać prywatnie, bo pierwszy wolny termin na NFZ dopiero za kilka miesięcy?! Płacisz ubezpieczenie, czy chcesz czy nie, a gdy przychodzi co do czego — rozłożyła ręce — radź sobie sam! Całe szczęście, że znalazło się miejsce tutaj, i całe szczęście, że jeszcze nas na to stać, ale kiedy zaczniemy żyć na własny rachunek i przy takiej — pokazała palcami cudzysłów — „opiece” zdrowotnej, szybko może się to zmienić.

— OK, OK! — Uniósł ręce w obronnym geście. — Chodziło mi o ciebie. Wiem, że wolałabyś zostać w Polsce. — Pocałował ją, skutecznie rozpraszając, a już otwierała usta, by mu odpowiedzieć. — Nie oszukuj. Przecież cię znam. Ale skoro chcesz spróbować, to w porządku. W poniedziałek dzwonię do szefa i uprzedzę, że gdy tylko skończy mi się L-4, składam wypowiedzenie. A teraz cieszmy się chwilą. — Ułożył się na kocu, podkładając ręce pod głowę. Zamknął oczy. — Posłuchaj. Słyszysz?

Przytuliła się do niego, tak że mogła poczuć ciepło jego ciała. Morze huczało i syczało, drobinki piasku uderzały o parawan, krzyczały mewy. Niby hałas, a jaki kojący.

Zawsze lubiła góry, lecz odkąd poznała Eryka, coraz bardziej uczy się kochać morze.

Powiedziała mu to.

— Ale góry też lubię — zwrócił jej uwagę. — Szkocja to takie miejsce, że masz równocześnie i góry, i morze. Na wyciągnięcie ręki.

— Chciałbyś tam wrócić?

Westchnął.

— Pamiętam, jak to było z mamą. Na początku wszystko jej się podobało. Klimat, otoczenie, góry, morze, ludzie, a przede wszystkim opieka medyczna. Porównania wypadały na korzyść Szkocji. Ale stopniowo zaczęła narzekać. Kuchnia niedobra, język okropny. Pogoda fatalna, lekarze wcale nie tacy kompetentni, za jakich chcą uchodzić, i tak dalej.

— Czemu mi to opowiadasz? — przerwała. Wzdrygnęła się, bo znienacka się rozpadało. Usiadła.

— Bo nie chciałbym powtórzyć tego scenariusza. — Eryk wstał i zaczął zwijać parawan. — Pogoda dzisiaj jak w Szkocji — zaśmiał się. — Jakby specjalnie do naszej rozmowy. Wiem, że nie każdy potrafi tam żyć — ciągnął, pomagając Patrycji złożyć koc. — Miejsce piękne, ale na dłuższą metę… depresyjne. Szare niebo, szare domy, szare morze… Coś takiego jest w powietrzu. A może to dlatego, że światła za mało?

Deszcz przybrał na sile. Niby drobny, ale dokuczliwy. Patrycja narzuciła koc na ramiona.

Weszli pomiędzy sosny. Deszcz szumiał i szeleścił, wybijał dołki w piasku, skapywał z igieł. Pachniało żywicą, mokrym mchem i grzybami.

— Ludzie rzeczywiście są tam inni, chociaż trudno by ich było nazwać bardziej ponurymi. Po prostu inni. — Eryk wrócił do przerwanej rozmowy. — I to może przeszkadzać. Brak wspólnych wspomnień, inne kody kulturowe, inny kanon lektur. A jeśli do tego nie możesz znaleźć pracy, w której się spełniasz… Nie. Nie chcę powtórki.

— Ale ja nie jestem twoją… — próbowała wejść mu w słowo.

— Wiem, że nie jesteś. — Pocałował ją. — I chciałbym, żeby tak zostało. Przemyślałem to dokładnie. Do Edynburga możemy czasem pojechać na wakacje. Albo do Kinnaird, bardzo chciałbym cię tam kiedyś zabrać. Kto wie, może stamtąd są moje korzenie? Może naprawdę tata i ja mamy w sobie szkocką krew i dlatego tak dobrze nam się tam żyło? Ale już mówiłem: nie chcę, żebyś się zmieniła w moją mamę. Rozumiesz?

2.

W pokoju był czajnik elektryczny, a imbryczek i puszkę lapsangu przywieźli ze sobą. Lubili wspólny rytuał parzenia herbaty i nie zamierzali się go wyrzekać z powodu wyjazdu. Zwłaszcza że bardzo dawno nie mieli okazji na spokojny five o’clock.

Świat za oknem pociemniał i rozmył się w strugach deszczu. Wiatr szumiał w koronach sosen, krople wody stukały o parapet. Eryk zapalił małą lampkę, bo w pokoju zrobiło się mroczno, mimo że pora była ledwie poobiednia.

Dzwonek komórki zabrzmiał w tej symfonii szelestów fałszywym akordem.

— Mama. — Westchnął.

Patrycja też westchnęła w duchu. Przecież dzwonił wczoraj do matki. Czego ona znowu chce?

— Tak, lodówkę mam w pokoju — tłumaczył cierpliwie. — Działa. Z czynnikiem wszystko OK. Uhm… U nas też leje. Naprawdę? Nie wiedziałem. Grad?! U nas spokojnie. Właśnie pijemy herbatę. Tak, wszystko w porządku. Normalny deszcz. Nie, nigdzie się nie wybieramy, pogoda nie zachęca — zaśmiał się. — Bardzo fajnie. Tak, dobre jedzenie. Zabiegi od jutra. Wiem, wiem. — W jego głosie zabrzmiała leciutka irytacja. — Co ja poradzę, że mieli miejsce tylko na tydzień? Lepszy rydz niż… Tak. Biorę antybiotyk, Patrycja mnie pilnuje. Dobrze. — Westchnął. — Wykupię potem jeszcze rehabilitację w Toruniu. Uhm. Bardzo blisko, tylko przejść przez wydmę. Nie, nie zaleje, wydma jest wysoka. Wy też uważajcie na siebie i nigdzie nie wychodźcie w taką pogodę. — Słuchał przez chwilę, potakując. — Pozdrów tatę. Cześć!

— Masz pozdrowienia — zwrócił się do Patrycji, ale nie odpowiedziała, bo właśnie rozdzwonił się jej telefon. Wściekli się wszyscy dzisiaj?

— Cześć, jaka tam u ciebie pogoda? — usłyszała głos taty. — Pada?

— Pada. A u was? — Poczuła się, jakby ćwiczyła dialog z podręcznika do angielskiego. Co tak wszystkich naszło na rozmowy o pogodzie?

— A proponowałem Majorkę. U nas leje. I to jak! Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wiatr złamał jabłonkę. Nie będzie renet jesienią.

— Ojej — jęknęła. Lubiła to stare drzewo. Rodziło pyszne owoce o chropowatej złocistopomarańczowej skórce. — Szkoda. Dojrzałyby akurat na mój ślub.

— Z tym ślubem też nie rozumiem, skąd taki pośpiech. Zupełnie jak Romek. Nic, nic, a potem nagle szykuj wszystko na gwałt, bo się dziecku zachciało.

— Przecież mówiłam, że to nie będzie żadne wielkie… — próbowała przerwać ojcu, ale nie dopuścił jej do głosu.

— Jakie „żadne wielkie”? ! Samej najbliższej rodziny naliczyłem przeszło pięćdziesiąt osób. Od twojego amanta pewnie drugie tyle, a przecież od Grażynki też przyjadą. No i dalszą rodzinę wypada zaprosić, znajomych naszych i waszych…

— Romek miał skromny ślub.

— Romek, Romek — przedrzeźniał ojciec. — On zawsze wszystko robi na opak! Ale ty jesteś moją córką i jak cię będę wydawał za mąż, to oprawa musi być jak należy! Bez dziadostwa. Więc przemyśl ten październik, bo ja myślę, że czerwiec przyszłego roku to najwcześniejszy realny termin. O cholera!

— Co się stało? — zaniepokoiła się Patrycja, bo ojciec zamilkł na chwilę.

— Nic, grzmotnęło gdzieś blisko i prąd szlag trafił. Chyba w całej dzielnicy.

— No to skończmy, bo podobno podczas burzy nie wolno rozmawiać przez komórkę.

— E tam, złego diabli nie biorą! Ale leje! Muszę iść sprawdzić, czy wszystkie okna w piwnicy pozamykane. Aha, i żeby ci nie wpadło do głowy małpować Romka i przenosić się na drugi koniec Polski! Tu masz dom. Praca, jakby co, też się znajdzie. Mówiłem ci. Cześć!

Patrycja odłożyła telefon, zasępiona. Jak powiedzieć tacie, że przeniesie się dalej niż na drugi koniec Polski?

— Co się stało? — Eryk podał jej szklankę parującego ciemnobursztynowego napoju.

— Wiatr złamał renetę. Szkoda. — Z przyjemnością wciągnęła do płuc dymny aromat lapsangu. Upiła łyk. Ostrożnie, żeby się nie oparzyć. O obiekcjach taty związanych ze ślubem wolała na razie nie wspominać. Sama musi to rozwiązać.

— Szkoda. Pamiętam te jabłka. Dobrze, że tylko to, mama mówiła, że przez całą Polskę przechodzą nawałnice, parę osób straciło dach nad głową. — Eryk pstryknął pilotem i ekran telewizora zaczął się rozjaśniać. Zobaczyli powalone drzewa, kule gradu, ulice tonące w strugach deszczu i jeżdżące na sygnale wozy straży pożarnej. — Patrz, co się dzieje. A my tu sobie siedzimy jak u Pana Boga za piecem.

Telefon Patrycji znowu się rozdzwonił, zagłuszając ostatnie słowa Eryka. No nie dadzą im dzisiaj wypić spokojnie herbaty! Nieznany numer.

— Cześć, tu Piotrek. Jaka tam u was pogoda? — usłyszała.

Poszaleli wszyscy z tą pogodą? I jaki, do licha, Piotrek?

— A kto mówi?

— Nie poznajesz? Piotrek Greń.

Greń?!

— Skąd masz mój numer?

— Asystent ma dostęp do wielu informacji swego szefa — zaśmiał się. — Jak ci tam nad zimnym polskim morzem?

— Bardzo przyjemnie.

— A ja ledwo uszedłem z życiem, wiesz? Okazuje się, że praca u twojego ojca bywa niebezpieczna.

— Co się stało? — Rzeczywiście, głos chłopaka aż kipiał od powstrzymywanych emocji. Chyba zadzwonił, by odreagować. Tylko dlaczego akurat do niej?

— Wracałem dziś od was…

— Przecież niedziele masz wolne — zauważyła.

— Mam. Ale wyjątkowo dziś pracowaliśmy, bo w poniedziałek startujemy do przetargu. Firma to nie jest budżetówka od–do — dorzucił chełpliwie. — Od piątku z tym się grzebiemy, żeby było gotowe na jutro rano. No więc wracam, zrypany jak pies, wycieraczki na full, prawie wyjeżdżam z Torunia i nagle jak nie pier… huknie! W moją stronę leci wielka gałąź! Ja po hamulcach, mokro, ślisko, obróciło mnie. A tu nagle srruu! Całe drzewo! Zwaliło się na drogę! Gdybym tylko zahamował, to w najlepszym wypadku — głos mu zadrżał — sprasowałoby mi maskę. Ponieważ stałem obrócony bokiem, to ledwie musnęło. Fuks jak ch… cholera! Stoję, bo droga nieprzejezdna, i… tak sobie dzwonię.

Zastanawiała się, czego właściwie Piotrek od niej oczekuje.

— Czy mam zadzwonić do taty? Może dzisiaj przenocujesz w pokoju Romka? Nie wiadomo, kiedy usuną drzewo, poza tym…

— Zadzwoń. Mnie niezręcznie o to prosić. Dzięki.

Pożegnała się, odłożyła komórkę i przytuliła się do Eryka.

— Piotrek. Chyba go nawet widziałeś, codziennie przyjeżdża srebrną toyotą. Kojarzysz?

— Uhm.

— Drzewo mu się zwaliło przed maską i trochę mu głupio prosić tatę, żeby dzisiaj nie musiał jechać do domu. Bo mieszka aż we Włocławku na Zawiślu. Rozumiem, że jest roztrzęsiony, też bym nie mogła prowadzić po czymś takim, ale nie rozumiem, czemu nie zadzwonił do swojego ojca, tylko do mnie. Przecież jego ojciec od lat przyjaźni się z moim i gdyby poprosił o nocleg dla syna, nie byłoby żadnego problemu.

Niedziela, 26 lipca

1.

Patrycję obudził aromat świeżo parzonej kawy. Otworzyła oczy. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, szybko jednak przypomniała sobie, że tydzień w Łebie wczoraj się skończył i postanowili w drodze powrotnej zajrzeć jeszcze do Golubia-Dobrzynia. Właściwie Eryk to zaproponował, a ona się zgodziła. Przy okazji wstąpią do kancelarii parafialnej po dokumenty.

Przyjechali na późny obiad, po którym, korzystając z pięknej pogody, wybrali się całą rodziną na spacer. Najpierw na starówkę na lody, potem nad Drwęcę. Patrycja nie spodziewała się, że spędzi tak miłe popołudnie i wieczór. Poczuła się wreszcie zaakceptowana i przyjęta do rodziny.

Widocznie matka Eryka potrzebowała czasu, by oswoić się z nagłą zmianą, zresztą ostatnie tygodnie były dla niej równie stresujące jak dla Patrycji. Chyba nawet bardziej, przecież straciła już dwóch synów. Cóż więc dziwnego, że zachowywała się trochę nieracjonalnie?

Teraz jednak mogła naocznie się przekonać, że już nie musi drżeć o trzeciego. Eryk czuł się zupełnie dobrze.

Patrycja wyskoczyła z łóżka i swoim zwyczajem stanęła w szeroko otwartym oknie, chłonąc poranne powietrze. Zapowiadał się piękny dzień.

Zapach kawy oznaczał, że pani Krystyna też już wstała. Eryk i jego ojciec woleli herbatę. Patrycja pomyślała, że to dobry moment, by usiąść razem z przyszłą teściową i porozmawiać. Zaproponuje jej pomoc w szykowaniu śniadania, to powinno przełamać lody. Ledwie dochodziła siódma, może Eryk jeszcze śpi. Potrzebowały rozmowy w cztery oczy.

Cicho przemknęła się do łazienki. Lepsze wrażenie zrobi, wchodząc do kuchni ubrana i odświeżona, niż jako zombie w szlafroku.

2.

Kuchnia okazała się pusta. Tylko zapach kawy, ciągle unoszący się w powietrzu, i gorący czajnik świadczyły, że ktoś tu przed chwilą był.

Patrycja ruszyła za kawowym aromatem. Coś jej mówiło, że najwyższy czas dopytać o to wszystko, co matka Eryka w dniu ich zaręczyn nazwała „piekłem”.

Jeśli jednak zastanie ją w salonie, nie pogadają. Przylegał do niego mały pokój, w którym sypiał Eryk, a Patrycja nie chciała, by słyszał ich rozmowę. Mogłoby go to krępować. Może jednak pani Krystyna przeszła tylko przez salon, by wypić kawę na świeżym powietrzu?

Powoli uchyliła lekko przymknięte drzwi. Pusto. Weszła, by sprawdzić taras.

— Nie żeń się — usłyszała. Zamarła.

— Za późno! — Eryk się roześmiał. — Już zaklepaliśmy termin. Dziesiąty dziesiąty, o szesnastej, szkoda, że nie o dziesiątej. Ale i tak strzał w dziesiątkę. A w poniedziałek odbieram świadectwo chrztu, bierzmowania i od razu zawozimy do parafii Patrycji. Możesz robić listę gości.

— Przecież byłeś bierzmowany w Edynburgu — przypomniała Ruda. — Będziesz musiał pojechać po to świadectwo. A nawet gdyby zgodzili się wysłać, to i tak nie od razu dostaniesz. Październik nie jest dobrym terminem. Za szybko.

Patrycja mogłaby przysiąc, że słyszy delikatną nutę tryumfu w jej głosie.

— Nie muszę nigdzie jechać. Jak będzie okazja, to wyskoczę, dawno tam nie byłem, ale do ślubu nie potrzeba. Parafia, w której masz bierzmowanie, zawsze wysyła informacje do parafii chrztu. Więc wszystko dostanę tutaj. Już to sprawdzałem.

— Nie żeń się — powtórzyła Ruda. — Ani w październiku, ani w listopadzie, ani wcale.

— Dlaczego? Wczoraj byłaś taka miła dla Patrycji, a dzisiaj… Co ci się nagle odwidziało?

— Nic mi się nie odwidziało. Byłam miła, bo mnie Janek poprosił. Zresztą czy ja ci bronię nadal z nią chodzić? Ja rozumiem, że jako mężczyzna masz… hmm… masz pewne potrzeby, ale przecież nie trzeba kupować browaru, by napić się piwa.

Patrycja nie wiedziała, czy uciec, czy przeciwnie, wbiec do pokoju Eryka i… co miałaby zrobić?

— Jak możesz?! — W głosie chłopaka brzmiało szczere oburzenie. — Tego się po tobie nie spodziewałem! Nie tak mnie uczyłaś! Jak możesz?!

— Mogę, synku, mogę. Usiądź, proszę. Usiądź i posłuchaj mnie uważnie. To nie jest droga dla ciebie — powiedziała z naciskiem. — Nie powinieneś zakładać rodziny.

Patrycja oparła się o ścianę.

— Tata uważa inaczej — bronił się Eryk.

— Tata zawsze był niepoprawnym optymistą. Sam zobacz, czy nie mam racji. Na razie, póki jesteś wolny, to ona skacze wokół ciebie. Ale kiedy już cię złapie, będzie oczekiwać, żebyś zadbał o nią, o dom, zechce mieć dzieci. I będzie miała do tego prawo, bo taka jest powinność mężczyzny. Zobacz! Już jej nie pasuje twoja praca, chociaż przy twoim stanie zdrowia była w sam raz. Może nie superpłatna, ale spokojna, stabilna, a tej już się nie podoba! Domaga się wyjazdu za granicę, bo pewnie się obawia, że nie dostanie przy tobie takich luksusów, jakie ma przy tatusiu. Nie wchodź do tej rodziny, proszę cię!

— Patrycji moja zmiana pracy wcale nie jest na rękę! — oburzył się Eryk. — To raczej ona rezygnuje ze swoich planów. Dla mnie! Choćby po to, żebym mógł znowu brać czynnik rekombinowany, miał dostęp do…

— A więc tak argumentuje? — przerwała mu Ruda. — A nie pomyślałeś, że raczej chce sobie twoim kosztem załatwić wygodne życie za granicą? Zobaczysz, ze swoim wykształceniem na pewno tam nie znajdzie pracy, będziesz musiał na was tyrać i…

— A co ci to przeszkadza?! A może ja mam ochotę tyrać na nas oboje i jeszcze dziesiątkę dzieci? Zazdrościsz mi?! Gdybyś mogła, zamknęłabyś mnie w klatce i obłożyła poduszkami. Nie jestem, do cholery, chory! Mam tylko hemofilię! A Patrycji nie waż się czepiać! Ożenię się z nią, czy to ci się podoba, czy nie!

Wypadł z pokoju w samych bokserkach, wzburzony, i na widok Patrycji stanął jak wryty. Przez chwilę tylko na siebie patrzyli. Potem Eryk szybko podszedł i mocno ją przytulił.

— Spakuj się, proszę — szepnął jej do ucha. — Zaraz wyjeżdżamy. Śniadanie zjemy w trasie.

3.

— Naprawdę nie miałam zamiaru podsłuchiwać — usprawiedliwiła się Patrycja, gdy zostawili miasto za sobą. — Po prostu weszłam do salonu i… tak wyszło.

Milczał. Odkąd wsiedli do samochodu, nie odezwał się ani słowem.

Już raz widziała go takim, wiele lat temu, w dniu pogrzebu przyjaciela. Odwozili wtedy jakiegoś Mariusza, strasznego zrzędę i marudę, który cały czas się Eryka czepiał. W końcu Eryk poprosił, by Patrycja została w aucie, a sam poszedł z Mariuszem do jego domu. Nigdy jej nie powiedział, o czym rozmawiali, ale kiedy wrócił, wyglądał identycznie. Tylko teraz prowadził spokojniej, bardziej odpowiedzialnie. Ale ręce tak samo zaciskał na kierownicy, aż zbielały mu kostki palców.

Zastanawiała się, czy powinna przerwać jego złe zamyślenie, czy pozwolić mu się z tym uporać samotnie.

Chłopak wypatrzył zjazd do lasu, skręcił, przejechał jeszcze parę metrów i wyłączył silnik. Wysiadł, trzasnąwszy drzwiami, ruszył przed siebie. Patrycja też wysiadła.

— Eryk!

Zatrzymał się. Podbiegła do niego.

— Pozwól sobie pomóc.

Wzruszył ramionami.

— W czym? — Głos mu się łamał.

— Nie musisz tego dźwigać sam.

— Czego?

— Lęków twojej matki. I tych wszystkich nieprawdziwych słów, którymi cię obarcza od lat.

— Nieprawdziwych?

Objęła go.

— A było chociaż ziarno prawdy w tym, co ci dzisiaj powiedziała?

— Przepraszam cię za nią. Ona… ona czasami nie myśli racjonalnie.

— Pewnie, że nie. To, co powiedziała o tobie, też nie było prawdą.

— To znaczy co?

— A o czym myślałeś przez ostatnie pół godziny? Powiesz mi?

— Szkoda gadać.

— Szkoda gadać i szkoda nawet myśleć. Wyrzuć to wreszcie z siebie i zapomnij.

Milczał.

— Eryk. — Położyła mu dłonie na policzkach, potarła, czując szorstkość zarostu. Rano umył tylko zęby, nawet się nie golił. Zabrali rzeczy, wsiedli i pojechali. Zastanawiała się, czy była to demonstracja, czy jednak ucieczka.

Popatrzył ze smutkiem, a w Patrycji narastał coraz większy gniew. Czy Ruda naprawdę nie widzi, co mu robi? Owszem, kiedy Eryk miał wypadek, dokonywała cudów, by go uratować. Tu jeden zero dla niej. Nawet dwa zero. Ale dlaczego ciągle utwierdza go w przekonaniu, że jest… w jakimś sensie niepełnowartościowy?

— Jestem z ciebie dumna — powiedziała szczerze.

Żachnął się.

— Dziękuję, że stanąłeś w mojej obronie. Czuję się przy tobie bezpiecznie. — Pocałowała go. — Nie boję się przyszłości z tobą.

Wtulił się w nią.

— Kocham cię — szepnęła. — I wiem, że dobrze wybrałam.

— Żebyś się nie przeliczyła…

— Zła odpowiedź. Kiedy mówię, że cię kocham, co powinieneś powiedzieć?

— Kocham cię. Bardzo. Jak nikogo na świecie.

— No. I tego się trzymajmy. A teraz chodź, bo umrzemy z głodu w tym lesie.

4.

Przy wjeździe do Torunia, Patrycji rzucił się w oczy ekran wyświetlający datę, godzinę i temperaturę powietrza.

„26 lipca! — uświadomiła sobie. — Imieniny mamy!”.

Gdy zatrzymali się w hipermarkecie, by kupić wreszcie coś do jedzenia, wypatrzyła ładne begonie. Mama zawsze lubiła kwiaty, niestety na nowym nagrobku nie przewidziano na nie miejsca. Musiały wystarczyć doniczki, chociaż tata się złościł, że zostawiają ślady na kamieniu. Patrycja kupiła też znicze. Kiedy troskliwie układała rzeczy w bagażniku, Eryk sięgnął po telefon. Odszedł trochę na bok, ale i tak słyszała, że dopytuje się o mamę. Z niepokojem i troską.

Bez słowa zajęła miejsce w samochodzie. Całe jej współczucie dla Eryka uleciało. Cholerny maminsynek!

„Trzeba było wejść do tego pokoju! — Zacisnęła pięści w bezsilnej złości. — Powiedzieć jej!”.

Ale wtedy nie usłyszałaby, co o tym wszystkim sądzi Eryk. Słowa Rudej na zawsze zostałyby między nimi jak okruch lustra z baśni Andersena.

Poczuła, że zaczyna się uspokajać. Żal i gniew jeszcze kąsały, ale wspomnienie reakcji chłopaka przyniosło ukojenie. Przecież to z Erykiem weźmie ślub, nie z jego matką. A potem wyemigrują i żadna teściowa nie będzie mieszać w ich małżeństwie!

Ani teść. To znaczy jej ojciec.

— Śniadanie zjemy chyba u ciebie? — zaproponowała. Wiedziała, że w domu znajdzie pełną lodówkę, ale ojciec na pewno by się do nich dosiadł. Nie chciała, żeby zaczął przekonywać ją przy Eryku do zmiany terminu ślubu albo wypytywać chłopaka, jak zamierza zapewnić jej przyszłość. A gdyby jeszcze wydały się plany wyjazdu za granicę… Nie. Musi najpierw obgadać to z ojcem w cztery oczy.

5.

Czarny kamień nagrobka mienił się w porannym słońcu, złote litery kłuły w oczy bardziej niż zwykle. Patrycja nagle się zawstydziła tego nowobogackiego przepychu. Mogła przecież przyjść później, sama. Ustawiła begonie w cieniu tablicy, zapaliła znicz.

Stała w milczeniu, wpatrując się w pełgające światełko, gdy usłyszała znajomy głos:

— Proszę, proszę, kogo ja widzę!

Ojciec! Nadchodził, dźwigając kosz kwiatów. Dawał mamie takie kosze, ile razy chciał ją za coś przeprosić. A mama cieszyła się z nich jak głupia.

„Ale żadne, nawet najpiękniejsze kwiaty nie wrócą jej życia. Tak samo jak wcześniej nie naprawiały niczego” — pomyślała Patrycja. Zamrugała, bo nagle zapiekły ją oczy.

— Cześć, tato. Dzień dobry! — powiedzieli równocześnie, ona i Eryk.

— Od kiedy jesteście w Toruniu? — spytał podejrzliwie ojciec. Zdjął z płyty doniczkę i troskliwie ustawił kosz z kwiatami na środku nagrobka. — Dzisiaj Grażyny. Ten znicz to od was?

— Begonie też. — Patrycja podniosła doniczkę ze ścieżki i z powrotem umieściła ją na płycie.

— Mogłaś się postarać o coś porządniejszego. — Ojciec się skrzywił. — Takie to rosną na miejskich klombach.

— Kupiliśmy po drodze, jedziemy prosto z Golubia. To znaczy z Dobrzynia. Za to są w mamy ulubionym kolorze.

— A ten badyl od kogo? — Wskazał długą przywiędłą różę. — Nie od was? — upewnił się.

Potrząsnęli głowami. Ojciec ze złością podniósł kwiat i połamał.

— No co za ludzie — burknął. Wyciągnął zębami kolec, possał skaleczony kciuk. — Rzuci taki chabazia na granit i w ogóle się nie przejmuje, że będą ślady!

— To my już pójdziemy. — Patrycja wzięła Eryka za rękę i zaczęła się wycofywać. — Nie jedliśmy jeszcze śniadania i…

Ups. Nie przemyślała tego.

— Dobrze się składa! — ucieszył się ojciec. — Maryna zrobiła szynkę w galarecie. Z jajkiem i sałatką jarzynową. Grzech nie zjeść. A już się martwiłem, że sam będę musiał to wszystko zmłócić. Bo jutro już nie będzie takie dobre.

— Ty też jeszcze nie jadłeś? — zdziwiła się.

— Oczywiście, że jadłem! — Spojrzał na zegarek. — Teraz to bardziej pora na drugie śniadanie. Nie nakarmili cię u przyszłych teściów — dodał z fałszywym współczuciem i spokojnie pozbierał wypalone znicze z nagrobka.

6.

To, że samochód Eryka był jeszcze pełen bagaży i najwyraźniej prosto z trasy, całkiem tatę udobruchało. Nawet sam zabrał torbę Patrycji i zaniósł ją na górę.

Patrycja w tym czasie nakryła do stołu i zaparzyła herbatę, bo Maryna, jak zawsze w niedziele, miała wolne, a Eryk poszedł się szybko ogolić i przebrać. Kiedy wrócił, wręczył przyszłemu teściowi prezent, który wybrali dla niego w Łebie: wielofunkcyjny scyzoryk z bursztynem. To ociepliło atmosferę, chociaż Patrycja nie mogła się pozbyć niepokojącego déjà vu. U rodziców Eryka też zaczęli od upominków i na początku było bardzo przyjemnie.

Ojciec, o dziwo, w ogóle nie podjął tematu ślubu. Pytał o pogodę nad morzem, bawił się scyzorykiem, sprawdzając i komentując jego możliwości, przez chwilę rozmawiali o szkodach, jakie w zeszłym tygodniu wyrządziła nawałnica, potem ojciec pochwalił się, że jego firma wygrała przetarg i zaczął wychwalać swojego asystenta.

Patrycja nie miała ochoty wysłuchiwać peanów na cześć Piotrka, zwłaszcza przy Eryku. Zastanawiała się, jak przerwać ten potok słów. W końcu zapytała, kto życzy sobie kawę po śniadaniu i czy Maryna zostawiła deser.

Ojciec kawy nie chciał, oni też nie, deseru nie było i na chwilę zapadło niezręczne milczenie, które przerwał Eryk.

— Nie wiem, czy to najlepszy moment, ale chciałbym prosić pana o rękę Patrycji i przychylność dla naszych planów.

Wiedziała! Wiedziała, że zaraz coś wybuchnie. No, to teraz się zacznie!

Ojciec bez słowa wyciągnął z barku butelkę brandy i dwie szklanki z grubym, ozdobnym dnem, których zwykle używał.

Zawahał się, odstawił szklanki, wyjął dwa pękate kieliszki i razem z butelką postawił na stole. Jeden kieliszek przed sobą, drugi przed Erykiem. Wszystko w milczeniu.

Usiadł. Sięgnął po butelkę.

— Napije się pan? Jej nie pytam, bo złożyła jakieś śluby i w ogóle nie pije alkoholu — zaśmiał się. — Ale słusznie, kobieta nie powinna. A może woli pan coś innego?

— Dziękuję. — Eryk odsunął kieliszek. — Ja też nie piję.

— No chyba mi pan nie powie, że składał te babskie śluby? — Nalał sobie na dno kieliszka. Powąchał. — Co za bukiet! — Spróbował odrobinę. — To naprawdę porządna brandy, żadne siki Weroniki. I nie mam z kim jej wypić! Bo mam świętą synową, wie pan? — Upił duży łyk. — Całkiem mi syna wzięła pod pantofel. I jeszcze córkę przekabaciła. Ale że pan też?! A może woli pan whisky? Mam gdzieś szkocką Glen Gate, ale to raczej odrdzewiacz moim zdaniem. Skusiła mnie ładna butelka — zaśmiał się.

— Muszę oszczędzać wątrobę — wyjaśnił Eryk. Tak zwyczajnie. Jakby powiedział, że rano ma zwyczaj się golić. Patrycja zamarła. Gorzej już być nie mogło. Ojciec na pewno zacznie się dopytywać, Eryk będzie musiał wyjaśnić, że to z powodu HCV. Jak ojciec to przyjmie? Tyle razy powtarzał, że jego przyszły zięć powinien być silny jak koń, zdrowy jak koń i pracowity jak koń. A do tego ogier.

Tyle że Patrycja bała się koni.

Ojciec nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem.

— A więc to takie buty?! — Żartobliwie pogroził Erykowi palcem. — No, no… Nie znałem pana od tej strony. Ale to zamyka panu drogę do kariery w biznesie. Tam trzeba mieć strusi żołądek, mocną głowę, żelazną wątrobę i rozum nie od parady, inaczej człowieka zjedzą. O polityce nawet nie wspomnę.

— Nie wszyscy muszą być biznesmenami — wtrąciła szybko Patrycja.

— A więc chce się pan ożenić z moją córką? — Ojciec jakby nie usłyszał. — I prosi mnie pan o jej rękę, chociaż już od paru tygodni widzę na jej palcu pierścionek zaręczynowy?

— Wcześniej nie było okazji. — Eryk się uśmiechnął.

— Dobrze wiem, że to tylko formalność, my zresztą z Grażynką byliśmy tacy sami. Najpierw zaręczyny, a dopiero potem poinformowanie rodziców. I w sumie niewiele nas obchodziło ich zdanie. Więc rozumiem. — Upił kolejny łyk. — Cóż mogę na to powiedzieć? Patrycja ma swój rozum i to ona wybiera. Ja tu nie mam nic do gadania. — Rozłożył bezradnie ręce. A potem spojrzał na Patrycję. — Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

7.

Patrycja powoli układała naczynia w zmywarce, próbując uporządkować burzę uczuć.

„Kocham cię, tato”. Miała ogromną ochotę, by mu to powiedzieć, tylko nie wiedziała jak.

Nastawiła się na trudną walkę, a on tak po prostu się zgodził? Na wszystko? Nawet wiadomość o planowanym wyjeździe przyjął, jak na niego, zadziwiająco spokojnie.

— Nie mogę powiedzieć, że jestem zachwycony — oświadczył. — I mam nadzieję, że jeszcze oboje to przemyślicie. Ale — popatrzył Patrycji w oczy, a ona zobaczyła w nich smutek i coś zakłuło ją w sercu — jesteś dorosła i sama podejmujesz decyzje. Dokąd się wybieracie?

— Jeszcze nie wiemy — powiedziała szybko. — To zależy, gdzie będzie praca.

— Wiesz, że w firmie zawsze coś się znajdzie. Nawet dla ciebie, skoro ci zależy, by po ślubie pracować. Bo zakładam — spojrzał na Eryka — że nawet gdyby nie chciała, jest pan w stanie utrzymać was oboje? No i dzieci. Myślicie o dzieciach? Ten mój niewydarzony Romek kiepsko się stara, a ja bym się wcale nie obraził o wnuka. Jak mi szybko zmajstrujecie gromadkę, to nawet przeboleję waszą przeprowadzkę. Dom będzie czekał. Albo go sprzedam i wybuduję coś w jakiejś Brzozówce czy gdzieś, „gdzie woda czysta i trawa zielona”. Już dawno chciałem, tylko Grażynka mówiła, że za daleko na uczelnię. A może ten pośpiech ze ślubem to z powodu radosnej nowiny?

Powiedział to takim tonem, że Patrycja nie była pewna, czy cieszy się na tę ewentualność czy raczej jej obawia.

Eryk się uśmiechnął, półżartem rzucił coś, czego Patrycja ze zdenerwowania nie zapamiętała, ale chyba takiej właśnie odpowiedzi ojciec oczekiwał, bo wybuchnął śmiechem, poklepał chłopaka po ramieniu i oznajmił, że koniecznie musi przyjść na obiad. Na czternastą trzydzieści. A potem wymówił się ważnymi sprawami i poczłapał do swojego gabinetu.

Skoro powiedział, żeby Eryk przyszedł na obiad, chłopak odebrał to jako delikatną sugestię, że teraz powinien sobie pójść. Patrycja go nie zatrzymywała. Chyba oboje potrzebowali chwili samotności.

Włożyła kolejny talerz do zmywarki.

Ojciec nie był dla Eryka ani przesadnie miły, ani odpychający. Raczej taki jak zawsze. A Ruda w sobotę była dla niej słodka jak miód, by w niedzielę, za plecami Patrycji, pokazać swoją prawdziwą twarz.

„Dobrze, że ojciec nie gra — pomyślała, zbierając szklanki ze stołu. — Jak kogoś nie lubi, to nie lubi. Kiedy się przechwala, to przechwala. Kiedy coś do kogoś ma, to nie przebiera w słowach. Ale przynajmniej nie jest fałszywy. I nie udaje przed Erykiem kogoś innego. Zresztą Eryk widział go już w takim stanie, że nic go nie zdziwi. A mimo to chce ze mną być?”.

Poczuła ogromną miłość do chłopaka. I wdzięczność. Że akceptuje ją taką, jaka jest, razem z jej rodziną, z jej wadami i problemami. A potem uświadomiła sobie, że ta miłość i wdzięczność obejmuje też ojca. Bo zaakceptował jej wybór, chociaż na pewno marzył o innej przyszłości dla niej. Jest, jaki jest, ale przecież ją kocha i… chyba na swój sposób kochał mamę?

Patrycję nagle zalała fala tak dojmującego smutku, że aż musiała usiąść z brudnym talerzem w rękach, bo nie miała siły włożyć go do zmywarki.

Znów wrócił do niej tamten lutowy wieczór, w przeddzień urodzin mamy, gdy razem z Erykiem wbiegła do swojego domu i znalazła tam ojca krzyczącego i walącego głową o podłogę.

— Patrycja! Masz telefon? — wybełkotał. — Zepsułem telefon!

I znowu zaniósł się łkaniem.

Nie rozumiała, co się dzieje. Komórka ojca rzeczywiście leżała na podłodze w kawałkach, ale na pewno nie z tego powodu rozpaczał. Patrycja czuła, że wydarzyło się coś niewyobrażalnie strasznego. Eryk ją objął i podał ojcu swój telefon. Ten pokręcił głową.

— Wezwij taksówkę — zaskomlał. Patrycja wtuliła twarz w kurtkę Eryka. Nie mogła patrzeć na ojca w takim stanie. — Ja nie mogę prowadzić — wyszlochał. Wytarł nos w rękaw marynarki. — Bo piłem. A oni zadzwonili i powiedzieli… Mówili, że… — Wstał. Ruszył chwiejnym krokiem w stronę barku. — Muszę się napić! Tylko się napiję, a potem zaraz jedziemy. Wezwij taksówkę!

Wyciągnął butelkę, odkręcił i przystawił do ust. Zdążył upić duży łyk, zanim Patrycja odebrała mu alkohol.

— Powiedz, co się stało! — krzyknęła. — Powiedz, do cholery, co się stało!

Doskoczył do niej, z twarzą wykrzywioną wściekłością. Cofnęła się, chowając butelkę za plecami. Ojciec się zamachnął, ale w tym momencie obok Patrycji stanął Eryk.

— Taksówka już jedzie — oznajmił spokojnie, patrząc mu prosto w oczy. — Gdzie ma pan płaszcz? Myślę, że możemy już wyjść.

Ojciec oklapł. Opuścił głowę.

— Grażynka nie żyje — wyszeptał. — Miała wypadek. Muszę jechać do szpitala.

I tak jak stał, wybiegł z domu.


— Zostaw to — usłyszała głos ojca. Nie zauważyła, kiedy wszedł do kuchni. — Przyjdzie Maryna, to posprząta.

„Kocham cię, tato. — Znów przypłynęły do niej te słowa i znowu nie chciały przejść jej przez gardło. — Kocham cię i nie chcę cię zostawić”.

— A więc gustujesz w rudowłosych chucherkach — stwierdził, siadając na stołku naprzeciwko Patrycji.

— Eryk codziennie ćwiczy albo pływa — obruszyła się. — Jest po prostu szczupły, a nie taki nadmuchany na siłowni, wiesz, mięśnie słonia, mózg motyla. I nie rudy, tylko jasny kasztan!

Ojciec się roześmiał.

— Ech, te baby! Nie ma takiego koloru: „jasny kasztan”. Masz coś przeciwko rudym, że się tak oburzasz?

„Tylko przeciw jednej” — pomyślała, a głośno powiedziała:

— Rudy to piękny kolor. Niejedna kobieta marzy o naturalnie rudych włosach. I gdyby Eryk był rudy, też bym go kochała. Ale to akurat jest jasny kasztan.

— Gadaj zdrów — mruknął pod nosem. — Jak byłem mały, mówiło się, że rudy to fałszywy. A teraz co druga baba robi się na rudo.

— Fałszywy to jest ktoś, kto udaje sympatię do narzeczonego, a za plecami go obgaduje i namawia córkę, by nie zakładała rodziny.

— Czy ja coś takiego powiedziałem? — zdziwił się. — To twoje życie. Jeśli uważasz, że właśnie taki mąż zapewni ci szczęście, mnie nic do tego.

— A nie przyszedłeś czasem, by mnie uświadomić, że się pomyliłam?

— A pomyliłaś się?

— Nie! Skąd!

— Hmm… jedna rzecz mnie zastanowiła. Chcę się upewnić, że wiesz, co robisz. Widziałaś jego ręce?

— To znaczy co?

— Tutaj. — Ojciec przejechał palcem po grzbiecie lewej dłoni. — I tutaj. — Pociągnął linię po wewnętrznej stronie przedramienia.

— I tutaj. — Patrycja weszła mu w słowo, pokazując żyłę biegnącą z boku nadgarstka prawej ręki. — Te dwa ślady to moje. I jeszcze tu. — Wykreśliła linię na lewej stopie tuż przed kostką.

— Jak to twoje? — Zdumiony wpatrywał się w jej gładką skórę. — Jakie ślady?

— Po ukłuciu. Ja mu to zrobiłam. Te na prawej ręce. Dwa, bo raz mi nie wyszło.

— Podajesz mu narkotyki?!

— Dlaczego od razu narkotyki? Podaję mu lekarstwo. Musi je brać co kilka dni, dożylnie, a lewą ręką trudniej mu się ukłuć, więc w prawą kłuję go ja.

— No, no. — Pokręcił głową z podziwem. — Tego się po tobie nie spodziewałem. Nie boisz się?

— Trochę. Ale w miarę jak nabieram wprawy, coraz mniej.

— A to… lekarstwo… co to takiego? Skąd je macie?

— Ze szpitala.

— Rozumiem. — Odetchnął z ulgą. — Po tamtym wypadku, tak? Prawda, wspominałaś, że czymś go tam zarazili. A to się nie odbije jakoś na tobie? No wiesz, nie złapiesz czegoś od niego?

— Nie. — Roześmiała się. — Na pewno nie. Ale dziękuję za troskę.

Zastanawiała się, czy powinna wyprowadzić ojca z błędu i powiedzieć mu o hemofilii Eryka, ale uznała, że to by było dla niego za wiele jak na jeden dzień. Niech na razie oswoi się z perspektywą ich wyjazdu.

Wstała.

— Jesteś najlepszym ojcem na świecie! — Pocałowała go w policzek, czego nie robiła już od bardzo dawna. Spojrzał zdziwiony. Ona też się speszyła, więc wybąkała, że musi się przebrać, bo zaraz idzie z Erykiem do kościoła, i nie czekając na odpowiedź, pobiegła na górę.

Kiedy wkładała sukienkę, uświadomiła sobie, że ten buziak i słowa to był pierwszy czuły gest wobec ojca, na jaki się zdobyła po prawie ośmiu latach. I że przez rok od tamtego wydarzenia nikomu nie pozwoliła się dotknąć.

„Nic się przecież nie stało” — skwitował ojciec, gdy usłyszał, co Pularda próbował jej zrobić.

Naprawdę nie wiedział, że rany na duszy goją się o wiele dłużej niż te na ciele?

Nadal bała się wielkich, zwalistych mężczyzn. Ale przynajmniej znowu zaczęła ufać własnemu ojcu. To już sporo.

„Jak dobrze, że tata miał zobowiązania wobec Witaszka i musiał wynająć chatkę Erykowi” — pomyślała z nagłą wdzięcznością.

Dwudziestego dziewiątego września minie siedem lat od chwili, gdy zobaczyła Eryka po raz pierwszy. Gdzie byłaby teraz, gdyby nie on? Jej rany okazały się lekarstwem dla niego, a jego rany lekarstwem dla niej. Tak jakby życie rzeźbiło w każdym z nich skomplikowany wzór i dopiero gdy się spotkali, odkryli, że pasują do siebie jak dwa elementy trójwymiarowych puzzli.

Rozdział IV — Magdzik

Środa, 29 lipca

1.

— No, pokaż wreszcie ten pierścionek! — Świeżo upieczona magister Magda Dzik, zwana Magdzikiem, nie bawiła się w żadne powitania, chociaż nie widziała swojej najlepszej przyjaciółki od paru miesięcy. Zresztą od pięciu lat, to znaczy od chwili, gdy zaczęła studia w Poznaniu, widywały się tylko przelotnie.

Patrycja z dumą wyciągnęła rękę.

— W realu wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciu! — zachwycała się Magdzik. — Jaki delikatny! Dasz przymierzyć?

— Jasne, ale może nie w przedpokoju?

Magdzik włożyła za duże kapcie dla gości i poczłapała za gospodynią na górę.

— Pamiętałaś! — wykrzyknęła na widok talerza czekoladowych ciastek. — Właściwie powinnam się odchudzać, ale nie dziś. I nie u ciebie.

— Pewnie, że nie. Zwłaszcza że sama upiekłam. A nie korzystałam z piekarnika chyba od świąt. Herbata czy coś zimnego?

— W taką pogodę zdecydowanie coś zimnego.

Patrycja wyjrzała na korytarz.

— Pani Maryno! — usłyszała Magdzik. — Możemy dostać dzbanek wody z lodem?

Z dołu coś odkrzyknięto i Patrycja znów zamknęła drzwi.

— Mogłabym sama zrobić — usprawiedliwiła się — ale musiałabym cię zostawić, a szkoda mi czasu. Bo razem do kuchni nie możemy zejść. Maryna szykuje obiad i nie lubi, kiedy ktoś jej się kręci.

Zabrzmiało to tak, jakby Patrycja nie czuła się domownikiem we własnym domu. Magdzie zrobiło się trochę głupio, bo jeszcze przed chwilą patrzyła na przyjaciółkę z zazdrością. Przykro, że nic nie daje gwarancji szczęścia, nawet dobrze sytuowany, przedsiębiorczy ojciec.

Patrycja zsunęła z palca pierścionek.

— Proszę.

— Ale ty masz szczupłe palce. Śliczny jest! No, opowiadaj! Jak to było? Jak ci się oświadczył?

— Ja mu się oświadczyłam.

— Ty?! Nie podejrzewałam cię o taką determinację. Kurczę, może powinnam była oświadczyć się Robertowi, zanim wyjechał? Czasy się zmieniają, teraz to kobieta zdobywa mężczyznę. — W jej głosie zabrzmiała nutka żalu. — A ja bym chciała, żeby jakiś przyszedł z kwiatami, ukląkł i poprosił mnie o rękę — dodała po chwili, z westchnieniem. — Tak zwyczajnie i staroświecko.

Przez chwilę jeszcze oglądała pierścionek, próbując złapać słoneczny promień w którąś z cyrkonii. W końcu oddała go Patrycji.

— Też sama sobie kupiłaś — stwierdziła z żalem. — Piękny. I taki oryginalny.

Patrycja potrząsnęła głową. Uśmiechnęła się.

— To akurat Eryk.

— Przywracasz mi wiarę w ludzi. Już się bałam, że nadchodzą czasy totalnej samoobsługi. W takim razie zapunktował! Ma chłopak gust. A jak poradził sobie z rozmiarem?

— Nie wiem. Może trafił przypadkiem, może „pożyczył” sobie coś z mojej biżuterii? Nie zauważyłabym.

— Ten też będziesz trzymać w szkatułce? — zażartowała Magdzik.

Patrycja pogładziła palec z pierścionkiem.

— Nie. Tego nie. — Uśmiechnęła się do swoich myśli. — Ale co u ciebie? Opowiadaj!

Magdzik westchnęła.

— Nawet gdybym miała pójść w twoje ślady i sama się oświadczyć, to i tak nie mam komu.

Otworzyły się drzwi, weszła kobieta z tacą.

„Pulchna, a jednak bardzo ładna” — zauważyła natychmiast Magdzik i zaraz się skarciła za odgrzewanie licealnego kompleksu, kiedy ciągle jej się wydawało, że jest za gruba.

Kobieta postawiła tacę na stole i wyszła bez słowa, puszczając mimo uszu podziękowanie Patrycji.

— Ona tak zawsze? — spytała Magdzik.

Przyjaciółka poczerwieniała.

— Dzisiaj jest nie w sosie. Opowiadaj lepiej, co u ciebie. Tylko mi nie mów, że żaden się wokół ciebie nie kręci! Widziałam twoje zdjęcia na Fejsie, więc nie ściemniaj. Kto to był ten przystojniak w zielonej koszuli, który cię obejmował?

— O, tak! Do obejmowania to on pierwszy! Ale żeby zbudować poważny związek albo żeby chociaż spróbować zbudować cokolwiek, to niestety ostatni. Pomyłka. Nie ma takiego numeru. — Westchnęła. — Matka ma rację. Facet nadaje się tylko do krótkich zleceń. Wiesz: przynieś, podaj, pozamiataj… no, pozamiataj to może niekoniecznie… u niektórych jeszcze działa komenda „napraw”. Zaproś, zafunduj, odprowadź. Tak, do tego czasami się nadają. Powiedzmy, jeden procent. Reszta nie nadaje się do niczego. Goście tacy jak twój Drakula rodzą się raz na sto lat. I ja nigdy na żadnego nie trafię.

— Może szukasz nie tam, gdzie trzeba?

— Nie. Ja po prostu od urodzenia jestem skazana na porażki w tych sprawach. Mam to w genach po mamusi.

— Przesadzasz. Nie musisz powtarzać jej…

— Przesadzam?! — zaperzyła się Magdzik. Upiła duży łyk wody i jęknęła, chwytając się za policzek.

— Co jest? — zaniepokoiła się Patrycja.

— Głufstfo — wymamrotała Magdzik. — Wąb. Juw przechodzi. — Odetchnęła głęboko. — Czasem się odzywa. Zapomniałam, żeby nie pić lodowatych albo bardzo gorących rzeczy. Tak jak powinnam omijać lodowatych albo bardzo gorących facetów — dorzuciła z goryczą. — Pamiętasz „tajemniczy zeszyt”? I tę paproć o odjechanej nazwie? Nasięźrzał.

— Pamiętam, ale…

— „Niech się chłopcy za mną gonią; po stodole, po oborze, dopomagaj, Panie Boże” — wyrecytowała Magdzik. — Powiedziałaś wtedy, że wcale byś nie chciała, żeby się tak za tobą gonili, i masz. Ponad sześć lat z jednym chłopakiem. — Głos jej zadrżał. — A ja powiedziałam, że bym chciała, bo to fajne, i też mam! Chociaż tego nasięźrzału nie widziałam na oczy! Opędzić się nie mogę, ale sami, kurde, jacyś niewydarzeni!

— Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą, więc…

— A weź przestań! Oni wszyscy są tacy sami. Pozabijaliby się w wyścigu do mojego łóżka, ale żeby kochać, to już nie. Matka miała rację.

— Tęsknisz za Robertem?

Magdzik spojrzała ze złością, wzruszyła ramionami i westchnęła.

— Musisz mi o nim przypominać?

— Muszę — powiedziała poważnie Patrycja. — Bo nie mogę patrzeć, jak się miotasz bez sensu. Nie leczy się rany, wpychając do niej, co popadnie.

— A czego byś chciała? Mam za nim jechać do tej Hiszpanii czy gdzie on tam akurat jest?! Przecież ja się w ogóle dla niego nie liczę! Jego kręci tylko to, czego nie może mieć. Kiedy już zdobędzie, natychmiast wyznacza sobie nowy cel. W końcu to zrozumiałam.

— A co on w ogóle teraz robi? Dalej gra na ulicach?

— Nie mówiłam ci? Ze dwa lata temu dołączył do takich dwóch braci, jeden basista, a drugi wokal. Też z mieszanego małżeństwa, jak Robert, tyle że ojciec Argentyńczyk, matka Brazylijka, może to ich zbliżyło, że wszędzie są obcy albo wszędzie u siebie, zależy jak na to spojrzeć. Nie wiem, gdzie się poznali, może go wypatrzyli na ulicy? A może on ich gdzieś spotkał? I jeszcze grał z nimi Alberto, bo zwykła gitara też musi być, nie tylko bas. Andrés, Martin, Alberto i Roberto — AMAR. Fajna nazwa dla zespołu, nie?

— Amar? Czy to nie znaczy po hiszpańsku „kochać”?

— Amar con amargura — rzuciła Magdzik w zamyśleniu. — Jak to się razem splata: miłość i gorycz. El amor es amargo. Miłość jest gorzka.

— Robert coś takiego wymyślił? A jednak romantyk, tylko udaje twardziela.

— Nie — odpowiedziała cicho. — Ja to wymyśliłam. Nawet mu podsunęłam pomysł, ale powiedział, że takie nazwy były dobre może w czasach Julio Iglesiasa. Poza tym i tak odpada, bo jeszcze doszło dwóch gości, Nacho i Luis, kumple Alberta od przedszkola. I wzięli nazwę, która nic nie znaczy, ale ponoć dobrze brzmi.

— Widzę, że jednak macie kontakt — zauważyła Patrycja.

— Sporadyczny. Ta historia to sprzed dwóch lat, tylko chciałam ci opowiedzieć po kolei. W każdym razie związał się z nimi, bo w zespole łatwiej się przebić, zwłaszcza perkusiście, a Roberto jest naprawdę dobry.

— No to super! Jeszcze o nim usłyszymy!

— Nie sądzę. Luis to niestety też perkusja. Wprawdzie inna, Hiszpanie mówią na to batería, a Robert ma te swoje etniczne bębny, mogliby mieć ciekawe brzmienie, ale tamci woleli pójść w komerchę.

— A Robert nie? Nie może całe życie być niszowy.

Magdzik fuknęła ze złością.

— Powiedz mu to.

— Ale gra z nimi?

— Grał. Pożarli się o udział w jakimś durnym programie czy reklamie. Robert twierdził, że to poniżej ich godności i że po jego trupie będą się sprzedawać i wdzięczyć do kamer. Więc poszli bez niego. I to oni mieli rację, bo coraz więcej o nich słychać. A Robert znowu gra na ulicy. Choć jest świetny!

— Ciągle go kochasz…

Magdzik wstała od stołu, przeszła się po pokoju, wyjrzała przez okno.

— On do mnie nie wróci — szepnęła do szyby.

Patrycja podeszła, objęła przyjaciółkę.

— Eryk też przecież wyjeżdżał, pamiętasz? Nawet się pokłóciliśmy, bo mi powiedział: „Nie musisz na mnie czekać. Jeśli pojawi się ktoś inny, zrozumiem”. A ja mu na to natychmiast i bez zastanowienia: „A ja nie zrozumiem, jeśli w twoim życiu pojawi się ktoś inny!”.

— A on ci na to: „Nie pojawi się” — dopowiedziała Magdzik. — Pamiętam. Powtarzałaś mi ten dialog co najmniej trzy razy w tygodniu. Przez prawie rok. Gdyby nie to, że byłam wtedy szczęśliwie zakochana w Robercie, tobym cię chyba zamordowała.

— Byłaś z nim szczęśliwa — zwróciła jej uwagę Patrycja. — Może warto dać sobie kolejną szansę?

Magdzik potrząsnęła głową i wysunęła się z jej objęć.

— Nigdy nie chciałam wiązać się z artystą. No, sama powiedz, co to za życie? Jaki byt zapewni tobie i waszym dzieciom ktoś, kto utrzymuje się z żebractwa?

— Z ulicznych koncertów — poprawiła Patrycja.

Magdzik się uśmiechnęła.

— Skoro jest dobry, to może jednak w końcu ktoś go doceni? — Patrycja próbowała ją pocieszyć.

— Życzę mu wszystkiego najlepszego — powiedziała cicho Magdzik. — Ale to nie dla mnie. Przecież im bardziej będzie popularny, tym bardziej musiałabym się nim dzielić. A ja bym go chciała mieć tylko dla siebie. Z Robertem tak się nie da. Szkoda.

Patrycja pogłaskała ją po ręku.

— I co zrobisz?

— Jak mu się czasem przypomni, to dzwoni albo pisze. — Magdzik jakby nie usłyszała pytania. — Ale potrafi przez trzy, cztery miesiące nie odpowiadać na maile ani nie zaglądać na czat. Strasznie to rozwalające, wiesz? Przez pół roku nie masz o nim żadnej wiadomości, próbujesz zapomnieć, wydaje ci się, że już nie boli, a potem on nagle dzwoni w środku nocy jakby nigdy nic i w ogóle go nie obchodzi, że rano idziesz na egzamin. — Zacisnęła ręce w pięści. — Muszę się odkochać. Choćbym miała paść trupem! Ale zmieńmy temat, bo zaczynam się wkurzać. Powiedz lepiej, gdzie i kiedy planujecie ślub.

— W październiku. Oczywiście będziesz mi świadkować?

Zza okna dobiegł warkot samochodu i szum odsuwanej bramy. Patrycja wyjrzała przez okno.

— Ojciec wrócił — westchnęła ze znużeniem. — Nie zjadłabyś z nami obiadu?

— Dlaczego?

— Zjedz, proszę, będzie mi raźniej.

Magdzik poczuła się nieswojo.

— Mam być buforem między tobą a ojcem? Co się dzieje?

Patrycja wzruszyła ramionami.

— Nie rozumiem, dlaczego nie mogę zjeść obiadu wtedy, kiedy jestem głodna — westchnęła — albo nie jeść, skoro jeszcze mi się nie chce. Albo wyjść gdzieś na obiad z Erykiem. Ojciec wraca i muszę koniecznie siadać z nim do stołu. Gdy mama żyła, nie przejmował się rodzinnymi obiadami. No, może poza niedzielnym — dodała szybko. — Chociaż tu też bardziej mamie zależało. A teraz codziennie robi w domu niedzielę. Jak tylko wróciłam z Łeby, znowu się zaczęło.

— To po co tam ja? To wasz prywatny czas.

— Niezupełnie. To znaczy rozumiem, że to ma być namiastka tamtej atmosfery, kiedy jeszcze żyła mama. Choć wcale nie było różowo. Ale wiadomo, że kiedy coś stracisz, to pamiętasz głównie piękne chwile, a nawet je idealizujesz. Złe wyrzucasz z pamięci. Może to jego sposób na radzenie sobie z pustką? Z żałobą?

— To po co tam ja? — powtórzyła Magdzik.

Usłyszała męskie głosy dobiegające z dołu, tubalny zaśpiew: „Maryna, gotuj pierogi!”, który wyraźnie zakłopotał Patrycję, a po chwili szybkie kroki zadudniły na schodach.

„Czyżby przyjechał Romek?” — pomyślała. Nie mogła sobie wyobrazić pana Adlera wbiegającego na piętro.

— Sama zobaczysz — zdążyła powiedzieć Patrycja i zaraz rozległo się pukanie, a potem ktoś nacisnął klamkę, nie czekając na zaproszenie. — Będę musiała wprawić zamek — mruknęła z dezaprobatą. — Magda, przedstawiam ci nową sekretarkę mojego ojca.

— Asystenta — poprawił wysoki przystojny blondyn. W ogóle się nie stropił. — Mój chwilowy pracodawca polecił mi dokonać dywersyfikacji obowiązków i zaprosić cię na obiad.

— Powiedz, że przyjdę z Magdą, niech Maryna dołoży jedno nakrycie.

— Jest! Jedno nakrycie! — odkrzyknął chłopak, jakby Patrycja była bosmanem wydającym rozkazy na statku. Zasalutował, uśmiechnął się do Magdzika i zbiegł na dół.

— Kto… kto to był? — wyjąkała Magdzik.

— Stażysta. — Patrycja machnęła ręką. — Jeszcze przez półtora tygodnia będzie z nami jadał.

— Przystojny. Założę się że ma karnet na siłownię i wie, jak z niego korzystać.

— Możliwe. Ale na antidotum po Robercie się nie nadaje. Potrzebujesz kogoś stabilnego, nie poszukiwacza przygód.

— Patrycja!!! — dobiegło z dołu.

— Idziemy! — odkrzyknęła, a potem spojrzała błagalnie na Magdzika. — Proszę. Zjedz z nami. Kiedy siedzimy tylko we troje, umieram z nudów. Albo gadają o biznesach, albo rzucają jakieś beznadziejne suchary.

2.

— Będziesz świadkować na moim ślubie, prawda? — spytała Patrycja, gdy po obiedzie wracały na górę.

Magdzik odniosła wrażenie, że przyjaciółka celowo zadała pytanie tak, by usłyszał je i ojciec, i przystojny Piotr.

— Jasne! Macie już datę? Bo wiesz, szukam pracy, kroi mi się coś niedaleko Poznania, więc muszę wszystko dobrze rozplanować, żeby się nagle nie okazało, że szef będzie mnie potrzebował akurat w dniu waszego ślubu.

— Nie wrócisz do Torunia? — zmartwiła się Patrycja i zaraz klepnęła się w czoło. — Głupoty gadam, przecież my też wyjeżdżamy. Trudno mi się oswoić z tą myślą. Zupełnie jakby to dotyczyło kogoś innego.

— Wyjeżdżacie? Dokąd?

Patrycja otworzyła drzwi swojego pokoju, zaprosiła Magdzika gestem i starannie zamknęła za sobą.

— Jeszcze nie wiem. Na razie rozesłaliśmy CV. Zurych, Southampton i okolice, bo tam podobno ładnie, Eryk wypatrzył też ciekawą pracę w Monachium, ale chyba nie mamy wielkiej ochoty mieszkać w Niemczech, więc to ostateczność.

— A Hiszpania? — Magdzik westchnęła. Może powinna tak samo jak Patrycja? Z rozmachem, odważnie! Zawsze chciała wyjechać! Co ją tu trzyma? — Nie macie ochoty pomieszkać w cieplejszym klimacie?

— Nie znamy języka. Szwajcaria wydaje się korzystniejsza.

— Nie spodziewałam się, że wyjedziecie. Rozumiałabym, gdybyście się zwinęli po licencjacie. Przecież magisterium do pracy za granicą nie jest ci potrzebne? Co was tutaj trzymało tak długo?

Patrycja wzruszyła ramionami.

— Tak wyszło.

— A czemu nie do Szkocji? On tam nie ma domu? — przypomniała sobie. — Rodziny? Dobrze kojarzę?

— Miał. Dwa pokoje z kuchnią, po dziadku. Stryjecznym. Wiesz, tym lotniku, co został po wojnie. Ale powiedziałam, że wolałabym umrzeć, niż tam mieszkać, więc je sprzedał i przeniósł się do Polski.

— Sprzedał?! Tak po prostu?

— Początkowo zamierzał wynająć, ale akurat trafił się kupiec, sąsiad chciał powiększyć mieszkanie, dawał dobrą cenę, więc Eryk uznał to za zrządzenie losu i… — Rozłożyła ręce. — Tak po prostu. Przeniósł się tutaj, spalił za sobą mosty… Kiedy się zorientowałam, było już po wszystkim.

Magdzik poczuła ukłucie zazdrości. Żeby ją ktoś choć w połowie tak kochał i tak się liczył z każdym jej fochem…

— A ja — głos Patrycji zadrżał — a ja wtedy myślałam, że mnie — szybko wytarła nos i oczy — zostawił. Że pojechał do tej swojej Szkocji i już do mnie nie wróci. Miał prawo po tym, co mu powiedziałam.

— Co mu powiedziałaś?

— Żeby spadał, bo wszyscy faceci są tacy sami. Na początku noszą na rękach, potem rozdeptują jak robaka. I niszczą wszystko, czego się dotkną, szczególnie to, co podobno kochają. Bo wiesz… wydaje mi się, że tata jednak kochał mamę. Mimo to, czy może właśnie dlatego, był dla niej taki podły.

Magdzik nie wiedziała, co powiedzieć. Patrycja nagle złamała niepisaną zasadę, że rozmawia się tylko o własnych sprawach. Problemy między rodzicami to temat tabu.

Na szczęście pukanie do drzwi wybawiło ją z kłopotu.

Zanim którakolwiek z nich zdążyła się odezwać, Piotrek wsadził głowę do środka.

— No i widzisz? — warknęła Patrycja. — Puka tylko grzecznościowo i włazi bez zaproszenia. A gdybym się akurat przebierała?

— Cały czas na to liczę — zaśmiał się chłopak. — Wpadłem, bo jadę zaraz do domu i jeśli chcesz — zwrócił się do Magdzika — mogę cię podwieźć, bo to po drodze.

— O! — zdziwiła się. Faktycznie, przy obiedzie wspomniała, że mieszka przy Kraszewskiego, ale nie sądziła, że Piotr to zapamięta. — A ty gdzie mieszkasz?

— We Włocławku.

3.

„Mam nadzieję, że nie wyniknie z tego żaden problem — pomyślała Patrycja, kiedy Magdzik w towarzystwie Piotra opuściła jej dom. — Dorosła jest! — zwróciła sobie uwagę — Wie, co robi”.

A jednak nie mogła się uwolnić od dziwnego niepokoju. Coś ją od chłopaka odpychało, chociaż nie umiała określić, dlaczego mu nie ufa. Może to kwestia wyglądu? Zbyt przypakowany?

Może dlatego, że wyraźnie ją podrywał, chociaż wiedział, że jest zaręczona? Jego adoracja początkowo ją śmieszyła, ale dość szybko zaczęła irytować.

„A może jemu wcale nie chodzi o mnie, tylko o ojca? — przyszło jej nagle do głowy. — Najłatwiej zaskarbić sobie sympatię szefa, okazując ją jego córce. Może chłopak ma nadzieję na dobre referencje albo że ojciec gdzieś go poleci?”.

Ułożyła się na łóżku z rękami pod głową, raz jeszcze odtwarzając w myślach spotkanie z przyjaciółką.

„Co was tutaj trzymało tak długo? — wróciło do niej pytanie Magdzika. — Rozumiałabym, gdybyście się zwinęli po licencjacie”.

Myśli Patrycji znowu pobiegły do tamtego lutowego wieczoru, którego bardzo nie chciała wspominać. Wszystko zaczęło się od tego, że zbliżały się pięćdziesiąte urodziny mamy. Tata potem powiedział, że szykował superniespodziankę, planował zabrać mamę na bal ostatkowy, bo urodziny zbiegły się akurat z ostatnim dniem karnawału, i nie chciał, by się domyśliła, że coś szykuje. Czy mówił prawdę? Patrycja bardzo chciała w to wierzyć.

Bo fakty były niestety inne. W ojca jakby coś wstąpiło. Ciągle mamie z powodu tej pięćdziesiątki docinał. Im bliżej urodzin, tym częściej. Niby żarty, ale mało śmieszne.

Początkowo mama żartobliwie się odgryzała, ale ojca nakręcało to jeszcze bardziej, więc zaczęła ignorować docinki, jednak i to nie pomogło.

— Znalazł się młodzieniaszek! — odpaliła w końcu, zirytowana. — Ciebie też to czeka. Całkiem niedługo!

Tata był młodszy od mamy o miesiąc i kilka dni.

— Mężczyzna się nie starzeje, mężczyzna dojrzewa — odparł. — Jesteśmy jak dobre wino: im starsze, tym lepsze. A kobieta jest jak kwiat. Piękna, piękna, a potem… pyk! Albo zwiędła, albo zasuszona. Będę musiał się przebranżowić.

— Raczej owocująca.

— Będę musiał się przebranżowić — powtórzył ojciec, niezadowolony, że mama weszła mu w słowo. — Od trzynastego lutego zakładamy antykwariat. Ty antyk, a ja wariat! — roześmiał się. — I nie będziesz już mogła odwiedzać naszego syna w muzeum.

Romek akurat dostał pracę w Muzeum Etnograficznym w Toruniu. Może dlatego ojciec stał się taki wredny? Inaczej wyobrażał sobie jego karierę zawodową. A kiedy był zły na Romka, zawsze wyżywał się na mamie.

Patrycja chciała przerwać tę wymianę ciosów, ale zupełnie nie wiedziała jak. Nie nakrzyczy przecież na ojca, nawet jeśli ten od paru dni zachowuje się jak przedszkolak.

— Nie spytasz dlaczego? — Najwyraźniej świetnie się bawił, niestety tylko on. — Bo jak będziesz chciała wyjść z muzeum, to włączy się alarm!

— Nie wiem, co cię ugryzło — odparła mama bardzo spokojnie — ale mam tego dosyć. Straciłam ochotę na świętowanie z tobą moich urodzin. Skoro tak przeżywasz, że będziesz mieć pięćdziesięcioletnią żonę, to oszczędzę ci oglądania tej chwili. Jadę tam, gdzie zawsze jestem traktowana z szacunkiem i witana z radością. I wiesz co? Chyba już mam dość tego niedojrzałego wina!

Zabrała torebkę, telefon, zgarnęła z wieszaka płaszcz, buty wzięła do ręki i zanim ojciec zdążył zareagować, wyszła.

— Wróci — mruknął, ale w tym mruknięciu czaiła się niepewność.

Zawarczał silnik, zaszumiała otwierana brama. Ojciec rzucił się do okna, przylepił nos do szyby.

— Wróci z podkulonym ogonem — powiedział głośno, jednak takim tonem, jakby sam nie wierzył w to, co mówi.

A potem się okazało, że mama nigdy nie skończy tych pięćdziesięciu lat. Na zawsze pozostanie w przededniu swoich urodzin, podczas gdy ojciec będzie się dalej starzał. I może nawet dojrzewał.

Piątek, 7 sierpnia

1.

Słońce prażyło już od świtu i Magdzik miała wrażenie, że obudziła się wewnątrz rozpalonego pieca. Dopiero po chwili zorientowała się, że grzeje ją nie tylko koc, lecz także Antoś, sześcioletni braciszek, który znowu przywędrował w nocy do jej pokoju. A właściwie do swojego, bo przez ostatnie pięć lat, kiedy Magdzik studiowała, jej pokój stopniowo stał się pokojem brata, choć oficjalnie nadal był nazywany pokojem Magdy.

Mały zgodził się oddać lokum prawowitej właścicielce, ale niemal co noc wędrował z salonu do łóżka, które teraz zajmowała starsza siostra. Rano uroczo się dziwił, że znów jakaś tajemnicza siła go przeniosła, jednak Magdzik miała poważne podejrzenia, że Antoś odrobinę owej sile dopomaga.

„Mały spryciarz” — pomyślała i ostrożnie zsunęła się z kanapy, starając się nie obudzić brata. Póki śpi, jest szansa na spokojne posiedzenie przed komputerem.

Zabrała laptop do łazienki. Sygnał ładującego się systemu działał na Antosia jak najlepszy budzik.

Sięgnęła po szczoteczkę do zębów, ale gdy tylko mocniej dotknęła nią lewej piątki, a może szóstki, pół szczęki zapulsowało ostrym bólem. Drań odzywał się coraz natarczywiej. Bez wizyty u dentysty się nie obejdzie.

Laptop poprosił o hasło.

„Magudajiku” — wstukała. Łatwe do złamania, ale nie w domu. Ani mama, ani tym bardziej Antoś nie wpadną na to, że wybrała swoje imię i nazwisko zapisane z japońska, tyle że łacińskim alfabetem.

„Piotrek też by nie wpadł” — nieoczekiwanie przyszło jej do głowy. Uśmiechnęła się. Trafiła kosa na kamień. Pat ostrzegała, że to podrywacz, ale Magdzik nie na darmo była córką swojej matki. Piotr już trzy razy zaprosił ją do kawiarni, dwa razy na lunch i raz do kina. I oczywiście on płacił.

Wiedziała, że z jego strony była to co najwyżej ciekawość. Zero zaangażowania. Z jej strony zresztą też. Ale miło się flirtowało, no i przyjemnie było na gościa popatrzeć, posiedzieć razem w lokalu czy pokazać się między ludźmi.

W sumie jako kandydat na męża też pasował. Przystojny, dobrze ubrany, nieźle sytuowany, hojny. Problem w tym, że bardziej interesowała go Patrycja. Nie żeby zaraz się w niej skrycie kochał, pewnie raczej intrygowało go, dlaczego dziewczyna nie ulega jego urokowi. No cóż. Zawsze tak było. Wszyscy w pierwszej kolejności wybierali Patrycję, a na Magdzika nie zwracali uwagi. Ale Piotrek Patrycji nie dostanie, więc może po jej ślubie i wyjeździe za granicę będzie potrzebował pocieszenia? Czy nie warto się wtedy koło niego zakręcić? Mama twierdzi, że miłość nie istnieje, a najlepsze są małżeństwa z rozsądku, chociaż jeśli kobieta ma już ustabilizowaną pozycję, to najrozsądniej jest nie wiązać się z nikim. Ale to dopiero drugi etap.

Magdalena Greń brzmi o wiele lepiej niż Magdalena Dzik.

Magdzik zamierzała zmienić nazwisko, gdy tylko będzie mogła sama o tym decydować, ale kiedy skończyła osiemnaście lat, była po uszy zakochana w Robercie i przekonana, że niedługo dojdzie do tego bez dodatkowych starań z jej strony. Za to dopilnowała, by brat przypadkiem nie dostał nazwiska swojego ojca.

— Nawet nie wiesz, jak jest ciężko, kiedy nazywasz się inaczej niż rodzice — tłumaczyła matce. — Wszyscy się ciągle dziwią, pytają, upewniają, chcą wiedzieć dlaczego. Niektórzy, zwłaszcza w młodszych klasach, próbują ci wmówić, że twoja mama nie jest twoją prawdziwą mamą. I teraz tłumacz, że nosisz nazwisko taty, który w ogóle z wami nie mieszka! Daj mu swoje, niech chociaż on ma w miarę normalne dzieciństwo.

— Marek też ma pewne prawa do małego — zasępiła się mama.

— W przeciwieństwie do mojego ojca, ślubu z nim nie brałaś — zauważyła Magdzik.

Mama parsknęła śmiechem.

— Twój ojciec też z nim nie brał ślubu.

— Oj, nie łap mnie za słówka! W każdym razie zgodnie z prawem mały powinien mieć nazwisko po tobie. A jak właściwie ten twój Marek się nazywa?

— Antonowicz. To nie jest żaden mój Marek.

— To daj małemu Antoni. Antoni Marzec. Wilk będzie syty i owca cała.

— Urodziłam genialną córkę! — wykrzyknęła mama w zachwycie! — Antoni Antonowicz źle brzmi. Marek na pewno nie zrobi czegoś takiego swojemu dziecku.

Magdzik miała wątpliwości, czy ów Marek w ogóle będzie się przejmował samopoczuciem syna, skoro zażądał testu na ojcostwo, ale to już nie był jej problem. Teraz, po sześciu latach, musiała przyznać, że okazał się porządniejszy, niż myślała. Nie tylko wywiązywał się z obowiązku alimentacyjnego (czego Magdzik nie mogła powiedzieć o swoim ojcu), ale nawet kilka razy do roku spotykał się z Antkiem. Odkąd się ożenił, częstotliwość wizyt zmalała, jednak alimenty nadal przychodziły regularnie.

Magdzik przeniosła się z laptopem do kuchni i zaczęła szykować sobie śniadanie, co jakiś czas zerkając na ekran. Ugryzła kawałek chleba i jęknęła.

— Co się stało? — Mama weszła akurat w tym momencie.

— Nif, wąb — wymamrotała Magdzik, trzymając się za usta.

— Złamałaś?

Potrząsnęła głową.

— Boli? — dopytywała się mama.

Magdzik przytaknęła.

— Mocno? Od dawna?

Magdzik znowu przytaknęła.

— Poczekaj! — Mama wyszła z kuchni i po chwili wróciła z komórką. — Umówię cię do swojego dentysty. No, nie patrz tak na mnie. Znamy się z przedszkola. To znaczy przez Antka. O, mam! — Wystukała numer i przez chwilę czekała na połączenie. — Tomek? Mówi Jolka. Jolka Marzec. Słuchaj, przepraszam, że tak wcześnie dzwonię, ale przyjechała moja córka i strasznie rozbolał ją ząb. Nie wcisnąłbyś jej gdzieś? Przyprowadzę ją i przy okazji mogłabym zabrać twojego Antosia. Pójdziemy na plac zabaw albo basen z kulkami. Co ty na to?

Przez chwilę tylko słuchała, przytakując, potem głośno powtórzyła godzinę i się pożegnała.

Magdzik patrzyła zdumiona.

— Jak to „twojego Antosia”? — wybąkała. Ząb się uciszył, jak zawsze, gdy zbliżała się wizyta u dentysty.

Mama parsknęła śmiechem.

— Nie mówiłam ci? Nasz Antoś przyjaźni się z synem Tomka, też Antkiem. I teraz zgadnij, jak mały ma na nazwisko! Nie uwierzysz! Chyba właśnie to tak ich do siebie zbliżyło.

— No chyba nie Marzec?

— Lipiec! — wykrzyknęła mama z tryumfem. — Antoś Marzec urodzony w lipcu i Antoś Lipiec urodzony w marcu. Nie ma siły. Musieli się zaprzyjaźnić!

2.

Magdzik jadła śniadanie, starając się nie gryźć lewą stroną. Równocześnie przeglądała pocztę i oferty pracy. Na rozesłane CV na razie nie dostała odpowiedzi, telefon też milczał. Praca pod Poznaniem, o której mówiła Patrycji, nie wypaliła. A może Bydgoszcz? Wysłała do nich CV trochę asekuracyjnie, bo zawód sekretarki to nie był szczyt jej marzeń. Tymczasem tamci nieoczekiwanie odpowiedzieli. No cóż, od czegoś trzeba zacząć. Przynajmniej będzie mogła dodać punkt w rubryce „doświadczenie”.

Nadal jednak przeglądała oferty. Do poniedziałku, kiedy miała zdecydować, czy bierze tamtą pracę, zostało jeszcze trochę czasu.

O, nowe ogłoszenie i brzmi ciekawie: „Asystent działu współpracy z zagranicą”. W Poznaniu, więc mogłaby nadal mieszkać u dziadków w Kicinie. Nie dość, że po kierunku studiów, to jeszcze nie żądają „minimum 2–3 lat doświadczenia na podobnym stanowisku”. I akurat te języki, które zna, „będą dodatkowym atutem”.

Najbardziej spodobało jej się zdanie: „Dołączając do naszego zespołu otrzymasz: (…) zawsze świeże owoce i dobrą kawę”. Że szkolenia, stabilne zatrudnienie czy przyjazną atmosferę, to wiadomo. Wszyscy tak piszą. Ale świeże owoce i kawa to był konkret. Jeśli firma tak dba o pracowników, warto aplikować! Zwłaszcza że Magdzik, owszem, miała słabość do czekoladowych ciasteczek, ale to bez owoców nie potrafiłaby żyć.

Czym prędzej otworzyła CV i list motywacyjny, zmodyfikowała, dostosowując do podanych wymagań, i wysłała mailem.

Czerwona kropka na zakładce Messengera poinformowała ją o wiadomości.

— Jesteś? — pytał Adwenen.

Uśmiechnęła się. Lubiła te rozmowy.

— Zaraz będę — odpowiedziała i sięgnęła po telefon. Warto osobiście porozmawiać z przyszłym pracodawcą. A potem pogada sobie z Adwenenem.

Ostatni raz czatowali ponad tydzień temu, ale krótko, bo była zmęczona i przejęta, świeżo po obronie.

Wysłała mu wtedy lakoniczną wiadomość: „Już po. Przeżyłam!”, ale okazało się, że czekał na nią online, więc zamienili parę słów.

I jak zwykle w takich chwilach dostała od niego wirtualny bukiet. Tym razem były to „wszystkie kwiaty Keukenhofu specjalnie dla ciebie”.

Przez tych siedem lat ich dziwaczny związek przerodził się w wypróbowaną, choć wirtualną przyjaźń.

— A może coś by z tego było? — podsunęła jej kiedyś Patrycja. — Myślałaś o tym? Znacie się już tak długo…

— Wykluczone! — żachnęła się Magdzik. — Bardzo go lubię, ale to absolutnie nie ma przyszłości!

Mimo tych zapewnień raz nawet zaproponowała mu spotkanie.

„Za bardzo sobie cenię naszą relację, by ją popsuć w nieprzemyślany sposób — odpisał. — Tak jak jest teraz, jest idealnie. I niech tak zostanie”.

Nawet kiedy się przyznał, że ma konto na Facebooku jako Brad Stone, i wysłał jej zaproszenie, ani razu nie pokazał twarzy. Bardzo strzegł swojej prywatności, chociaż ich rozmowy wydawały się szczere.

3.

— Jestem! — oznajmiła Magdzik, a Adwenen od razu wysłał jej uśmiechniętą buźkę.

— Dostałem pracę! — pochwalił się.

— Gratuluję! Gdzie?

— A jak twoje poszukiwania?

— Mam widoki :)

Adwenen wysłał jej obrazek lornetki. Magdzik się roześmiała.

— Gdzie będziesz pracował? — powtórzyła pytanie.

— W turystyce.

— Gratuluję! To zawsze było twoje marzenie.

— Twoje też.

Posmutniała. „Hold fast to dreams — przypomniała sobie — trwaj mocno przy marzeniach”. A jednak stosunki międzynarodowe wydały się jej bardziej obiecującym kierunkiem niż turystyka i rekreacja.

— Co będziesz dzisiaj robić? — zapytał Adwenen.

— Idę do dentysty.:D Ząb mnie rozbolał.

— :-o A to chociaż porządny dentysta? — zatroskał się. — Bo mogę ci dać adres mojego. Jak Twój się nazywa? Może to ten sam?

— Tomasz Lipiec. Zw, tel. — dodała, bo zadzwoniła jej komórka.

— Cześć! — odezwała się Patrycja. — Jesteśmy z Erykiem w USC po dokumenty do ślubu, wpaść potem do ciebie? Mam sprawę.

— A zdążycie przed dwunastą?

— Oj — zmartwiła się przyjaciółka. — Mało czasu. — Westchnęła. — Szkoda, miałam nadzieję, że posiedzimy u ciebie i dzięki temu krócej będziemy u rodziców Eryka. Bo spisaliśmy już protokół przedślubny i trzeba zawieźć kartkę z zapowiedziami. Mniejsza z tym. Właściwie chciałam tylko spytać, czy się w tym roku wybierasz do taty. Jutro albo pojutrze jedziemy do Sanoka, moglibyśmy cię zabrać.

— Pojutrze… — Magdzik się zamyśliła. To już kolejny sierpień, którego w całości nie spędza w Bieszczadach. Powinna tam pojechać choćby na kilka dni. Nawet gdyby miało chodzić tylko o sprawdzenie, jak miewa się „jej” pies, Toto.

Mały, krzywonogi Oto już od kilku lat biegał za Tęczowym Mostem. Toto, pozbawiony towarzysza, stopniowo smutniał i dziczał. Powinna częściej przyjeżdżać do Dwernika.

Ech… gdyby to było takie proste.

— Lepiej niż ja radzisz sobie z samochodem — dodała Patrycja — więc gdybyś się zdecydowała, możemy ruszyć już w sobotę po południu i jechać bez postojów, zmieniając się za kierownicą. Dotrzemy na wieczór, a do Dwernika w niedzielę podrzuci cię Romek i potem stamtąd odbierze. Co ty na to?

— Zaskoczyłaś mnie. — Magdzik przeszła do swojego pokoju. Wolała rozmawiać bez świadków. — Czemu tak nagle?

— Spytaj Eryka — odburknęła Pat. — Od pierwszego jest na wypowiedzeniu, ale ma jeszcze dwa tygodnie urlopu. I nagle się dowiedziałam, że wziął całość od dzisiaj, bo szefunio chce go mieć w pracy w ostatnim tygodniu sierpnia! A ten się zgodził, rozumiesz?! A przecież już zabukowaliśmy samoloty!

— Samoloty?

— Osiemnastego lecimy do Zurychu, dwudziestego piątego do Londynu. A dwudziestego siódmego Eryk od rana musi być w pracy i bardzo jestem ciekawa, jak to zrobi, skoro o 00:55 lądujemy w Poznaniu! Przecież mogłeś powiedzieć, że chcesz ten urlop choćby od poniedziałku, a nie tak od razu zgadzasz się na wszystko! — rzuciła ze złością, wyraźnie nie do telefonu.

Magdzik spokojnie wysłuchała kłótni narzeczonych i opowieści o planach zawodowych, przeprowadzkowych oraz ślubnych.

Kiedy wróciła, zastała Antosia przy swoim laptopie, konwersującego z Adwenenem.

— Awenen, sorry, brat orwał się o klawiatury. — Przestawiła komputer na lodówkę, poza zasięg lepkich rączek. — Muszę końzy, rozumiesz, entysta, a ja jeszze w proszku.

Urwała kawałek papierowego ręcznika.

— Vvgvfbnhjhggdfgnnml; lkjklj — dopisała, usiłując zetrzeć nutellę z klawiszy. — Sorry.

— Na którą idziesz do tego dentysty? To jednak nie mój — zamigotało na ekranie. — Może później uda się pogadać?

— Na 12. Odezwę się, jak wróę. ześ!

No tak, nutella zablokowała jej „c”. Antoś jest słodki, ale czasem zdecydowanie zbyt słodki. Nawet jeśli „Asystent działu współpracy z zagranicą” nie wypali, lepiej poszukać pracy poza Toruniem. Choćby i jako sekretarka.

4.

— Masz ochotę na lody? — zapytał Eryk, gdy wyszli z USC. — Albo, nie wiem, na kawę?

— Myślałam, że śpieszymy się do Golubia?

— A chcesz?

— Już się nie mogę doczekać — burknęła z ironią.

Eryk westchnął.

— Przecież nie musisz jechać ze mną. Wrócę jutro. Postaram się jak najwcześniej.

Milczała, zaciskając usta w gniewną kreskę.

Zatrzymał się. Objął ją i przytulił. Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła go do siebie. Stali tak przez chwilę, stykając się czołami. Eryk potarł czubkiem nosa o nos Patrycji. Uśmiechnęła się, a wtedy ją pocałował.

— Pojadę z tobą — zdecydowała. — Ale najpierw chodźmy na te lody.

— Zadzwonię i powiem, że będziemy wieczorem. Tata i tak wraca z pracy dopiero koło czwartej. Nie ma co się śpieszyć.

5.

— No cześć! To właśnie jest Magda, a gdzie twój Antoś? — Mama gadała jak nakręcona, Magdzik jeszcze jej takiej nie widziała.

— Antoś… — zaczął dentysta i pokazał na wewnętrzne drzwi gabinetu.

— …w domu? — dokończyła mama. — Zawołasz czy mamy po niego iść?

Brat Magdzika nie czekał na pozwolenie. Przebiegł przez gabinet i nacisnął klamkę.

— Antek! — skarciła go mama. — Hamuj się!

Mały zatrzymał się w uchylonych drzwiach, ale zaraz rozległ się tupot, drzwi otworzyły się na całą szerokość i do środka wpadł drugi chłopiec, o wyglądzie szczerbatego cherubinka. A za nim jasnowłosa kobieta, pewnie matka.

Chłopcy radośnie się przywitali, przebiegli pod ramieniem blondynki i znikli w mieszkaniu.

— Mojego od rana roznosi — powiedziała mama. — Muszę porządnie go zmęczyć, bo zwariuję. Już się nie mogę doczekać, kiedy znowu zacznie się przedszkole.

— To tak jak ja — roześmiała się blondynka. — Bardzo mi na rękę, że ich weźmiesz. Starsze na obozach, a ja mam parę spraw do załatwienia. Tylko najpierw mój musi twojemu pokazać, co sobie przywiózł z Rzymu. Kawy? Bo to im trochę zajmie.

— Byliście w Rzymie?

— W pierwszej połowie lipca. Siedemnaście dni, właściwie osiemnaście, bo wróciliśmy nad ranem. Nigdy więcej jazdy autokarem! Szczególnie z dziećmi.

Tak rozmawiając, znikły za drzwiami. Zapadła cisza.

Pan Lipiec powitał Magdzika mocnym uściskiem dłoni i prezentacją garnituru białych zębów w szerokim uśmiechu.

„Żywa reklama własnego gabinetu” — pomyślała Magdzik z rozbawieniem.

Dentysta gestem wskazał jej fotel. To już było mniej zabawne. Założył Magdzie śliniaczek, wyregulował wysokość fotela i kąt oparcia, zapalił lampę.

— Lewa górna szóstka — wymamrotała Magdzik, skrępowana przedłużającym się milczeniem. — Albo piątka.

— Uhm. Otworzyć proszę.

Oglądał ząb po zębie, czasem dłubiąc zgłębnikiem, czasem opukując, a równocześnie notował coś w karcie.

Magdzik była przyzwyczajona, że dentyści są na ogół gadatliwi. Zadają pacjentowi pytania, a potem przeważnie sami na nie odpowiadają. Ten natomiast preferował monosylaby, jakby to on miał usta wypełnione narzędziami, ssakiem i ligniną. Jest zły, że musi ją przyjąć? Ma jakieś zobowiązania wobec matki?

Jęknęła wiertarka. Magdzik zesztywniała ze strachu.

— Trochę sze-szerzej poproszę. I ba-bardziej do mnie — Dentysta ustawił jej głowę w odpowiedniej pozycji, a potem zaczął borować.

O dziwo, nie bolało. Magdzik poczuła, że jest w dobrych rękach.

Po kilkunastu minutach miała już zaplombowany jeden ząb i lekarstwo w drugim. Oraz wyznaczony termin kolejnej wizyty.

Pan Lipiec odprowadził ją do drzwi.

— Mi-miło było — wziął głęboki oddech — miło było poznać sio-siostrę Antosia — wykrztusił.

— Mnie również było bardzo miło — odpowiedziała, bo naprawdę tak się poczuła. — A to w gabinecie dentystycznym raczej rzadkość.

Dentysta się roześmiał.

— Nie… nie spodziewałem się, że Jo-jola ma taaką córkę. My-myślałem, że, że, że przyprowadzi dziecko.

Magdzik się uśmiechnęła. Teraz, kiedy minął już stres, dotarł do niej powód małomówności doktora. Facet po prostu się jąkał i bardzo starał się to ukryć. Przynajmniej na początku.

Podziękowała za ratunek, pożegnała się i wyszła.

W poczekalni siedziały dwie osoby. Kobieta w średnim wieku, która na widok otwierających się drzwi odłożyła czasopismo i wstała, oraz młody chłopak, chyba też z bólem, bo przyciskał do ust chusteczkę, zasłaniającą pół twarzy. Magdzik spojrzała ze współczuciem. Chętnie powiedziałaby mu coś dodającego otuchy, ale co się będzie wyrywać? Skoro chłopak siedzi w kolejce, na pewno wie, że doktor Lipiec to dobry dentysta.

6.

Dochodziła już do domu, kiedy zadzwonił jej telefon.

— Witaj, Magdaleno — usłyszała głos Piotrka.

— Tyle razy ci mówiłam, żebyś mnie tak nie nazywał! — zirytowała się.

— A co ci się nie podoba? Ładne imię.

„Magdaleno” mówił do niej Robert. I chciała, żeby tak zostało.

— Możesz mówić „Magdzik” — zezwoliła łaskawie. — Albo Madeleine, jeśli koniecznie chcesz udziwniać.

— Co cię ugryzło?

— Wracam od dentysty. — Jak dobrze, że niektóre rzeczy można zwalić na dentystę.

Roześmiał się.

— Czemu zawdzięczam twój telefon? — zapytała.

— Dzisiaj kończę staż. Oblejemy to? Wpadłbym do ciebie po pracy.

7.

Po dużej porcji lodów nie mieli ochoty na obiad, na spacer też nie, właśnie się zastanawiali, czy nie wybrać się do kina, kiedy zadzwonił telefon Eryka.

— Tak, słucham? O! Świetnie! Spodziewałem się pana dopiero jutro. Za pół godziny? Pasuje, jak najbardziej! Będę czekał.

— Kto dzwonił? — zaciekawiła się Patrycja.

— Tajemnica. — Uśmiechnął się. — Muszę wracać do domu.

Sprawiał wrażenie podekscytowanego. I wyraźnie z czegoś się cieszył.

— Ale kto to był?

— Kurier. — Zagarnął ją ramieniem. — No, chodź. Nie chciałbym się z nim rozminąć.

Kurier? Dziwne. Zastanawiała się, czy powinna drążyć.

— Jak to kurier? — spróbowała raz jeszcze, gdy dochodzili już do samochodu. — Skąd kurier?

Eryk kliknął pilotem.

— Zamówiłem coś w necie. Nieważne.

Może i nieważne, ale błyszczące oczy i mina urwisa, który właśnie zamierza coś zmalować, przeczyły tym słowom.

Patrycja postanowiła go nie wypytywać, ale zrobiło jej się przykro.

Rozstali się prawie w milczeniu.

Może to jakiś drobiazg albo coś krępującego, a ona dorobiła do tego całą teorię? Ale Eryk nie ekscytowałby się przecież paczką bielizny, nową koszulą czy zestawem kosmetyków? Bo co innego mógłby zamówić? Może część do samochodu?

„Pewnie nowe koła do roweru! — uświadomiła sobie. — No to nic dziwnego, że nie chciał o tym gadać. To nie były miłe wspomnienia”.

Weszła do domu i ze zdumieniem zauważyła ojca i Piotrka, siedzących w salonie nad stosem dokumentów. Myślała, że są w firmie. Trochę ją to speszyło. Nie, żeby unikała któregoś z nich, ale pożegnała się z nimi rano, zapowiedziała, że wróci w sobotę, a teraz znienacka się zjawia, zupełnie jakby jej i Erykowi coś nie wyszło.

— Myślałem, że zostajecie do jutra? — Ojciec też się zdziwił.

— W USC trochę nam zeszło. Dopiero będziemy jechać — wykręciła się. — Odsapnę chwilę, skończę się pakować na jutro do Sanoka i ruszamy. Umówiliśmy się z rodzicami Eryka dopiero na kolację.

— A obiad jadłaś?

Westchnęła w duchu.

— Byliśmy na lodach. — Nie umiała kłamać. — Jestem napchana po dziurki w nosie.

— Lody to nie obiad. Zaproś narzeczonego. Zjemy razem.

— Nie trze…

— Powiedziałem! — Odsunął papiery. — Piotrek, zostaw to. Fajrant. Patryśka, czy ja niewyraźnie mówię? Leć po amanta i jemy! Marynaa! — zaśpiewał. — Gotuj pierogi!

Miała ochotę zapaść się pod ziemię.

Maryna wychyliła się z pięterka w chustce na głowie i gumowych rękawicach, wołając, że za chwilę zejdzie.

Patrycja, chcąc nie chcąc, ruszyła po Eryka. Otworzył drzwi, zanim zdążyła zapukać.

— Widziałem, jak idziesz. — Uśmiechnął się. — Cieszę się, że przyszłaś, bo akurat miałem do ciebie dzwonić. — Zachowywał się, jakby nie widzieli się od miesiąca.

— Czyżbyś się stęsknił przez tych parę minut?

— Jeszcze jak! — Przesunął się, żeby zrobić jej przejście, i pokazał stojącą na kanapie otwartą paczkę. — Kurier właśnie przyniósł.

Spojrzała ze zdumieniem. Jeśli paczka była do niej, to czemu otworzył? Ale nie, przecież niczego nie zamawiała. Co on kombinuje?

— Zajrzyj do środka.

Podeszła. W pudełku były… buty. Szpilki!

Nagłe wzruszenie chwyciło ją za gardło. Szpilki! Dokładnie takie jak te, które włożyła na swój niedoszły egzamin. Zupełnie o nich zapomniała! Ale tamte miały złamany obcas!

— Przymierz.

Leżały jak ulał. Przespacerowała się po pokoju.

— Moje szpilki? — spytała z niedowierzaniem.

— Teraz już twoje.

— Skąd wiedziałeś?

— Znalazłem je jakiś czas temu pod kanapą. Miałem cię zapytać, skąd się tu wzięły, ale potem sobie przypomniałem, że właśnie w takich szłaś na egzamin. A mama kiedyś wspomniała, że w szpitalu miałaś klapki do eleganckiej sukienki. Wystarczyło dodać dwa do dwóch, by odgadnąć, co się stało. Więc postanowiłem, że musisz dostać nowe, skoro tamte straciłaś przeze mnie.

— Nie przez ciebie! — Zarzuciła mu ręce na szyję. W szpilkach dorównywała mu wzrostem. — Ale dziękuję. Miałam je oddać do szewca, tylko zapomniałam.

Przytuliła się do Eryka, poszukała ustami jego ust. Jego ręce głaskały ją po plecach, po karku.

W kieszeni Patrycji krótko zadzwonił telefon.

— Tata zaprasza na obiad — westchnęła. Odsunęła się od chłopaka. — Trzeba iść.

Eryk też westchnął. Pocałował ją w szyję.

— Muszę?

— Obawiam się, że tak.

— Nie chciałbym, żeby z tego zrobiła się stała praktyka, bo czułbym się zobowiązany jakoś partycypować w kosztach. Poza tym…

— Wiem — przerwała. — Też nie lubię tej nadętej atmosfery. Na szczęście Piotrek dzisiaj kończy staż i mam nadzieję, że od jutra wreszcie będzie normalnie.

Roześmiał się.

— Miałem raczej na myśli preferencje kulinarne i kaloryczność porcji, ale nieważne. Miejmy to już za sobą.

Sądziła, że dostaną reprymendę za spóźnienie, ale gdy weszli, zastali w kuchni tylko Piotrka i Marynę. Ojciec zjawił się dopiero po chwili. Sprawiał wrażenie równocześnie zakłopotanego i podekscytowanego.

— O której musicie wyjechać? — zapytał.

Patrycja spojrzała na Eryka.

— Myślę, że koło czwartej — powiedział. — W każdym razie nie później niż o piątej — dodał, jakby trochę speszony świdrującym wzrokiem przyszłego teścia.

— To miałbym prośbę. Wieczorem ma przyjść taka jedna dziennikarka robić wywiad. — Usiadł za stołem i gestem wskazał im miejsca. — Umówiła się dość dawno i gdyby nie przypominajka, zupełnie bym zapomniał, że to dziś! Gdybym wcześniej pamiętał, Maryna coś by przygotowała, ale teraz już po ptokach. — Spojrzał na Patrycję. — Przydałyby się ciastka, czy nie wiem, co tam kobiety lubią. Maryna akurat robi większe porządki, Piotrek też ledwie nadąża z papierami, więc wypada na ciebie. Do tej kawiarni na Długiej. To blisko. Będziesz wiedziała, co tam pasuje do kawy. Pójdziesz?

— Jasne — odpowiedziała, znowu podnosząc się z miejsca.

— Pójdziemy — odezwał się w tej samej chwili Eryk, a Patrycja ucieszyła się, że to wyszło od niego. Pewnie, że mogłaby iść sama, ale przyjemniej robić coś razem, zwłaszcza z nim.

— Siadaj! Najpierw obiad!

— Ja mogę… — zaczął Piotrek, ale ojciec natychmiast mu przerwał:

— Ty masz robotę. Oni pójdą. Ale to po obiedzie. Teraz zapraszam do jedzenia. Maryna, lej!

8.

Od cukierni dzieliło ich najwyżej pięć minut labiryntem wąskich uliczek. Byli mniej więcej w połowie najdłuższej z nich, wyznaczającej granicę między dzielnicą domków jednorodzinnych a osiedlem czteropiętrowców, kiedy spomiędzy bloków wyszło dwóch chłopaków, na widok których Patrycja poczuła nieprzyjemny dreszcz. Przysunęła się bliżej Eryka. Czy już zawsze będzie się bała wielkich, przypakowanych typów? Ci nawet nie byli brzuchaci. I wcale nie tacy wielcy. Skąd więc ten lęk?

Szła dalej, starając się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, choć czuła pokusę, by szarpnąć Eryka za rękę, zawrócić i jak najszybciej uciec do domu.

Tamci byli coraz bliżej. Jeden potrącił Eryka, gdy się mijali.

Chłopak nabrał powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, ale Patrycja pociągnęła go dalej.

— Chodź — szepnęła.

— Ej! — usłyszeli. — Chcesz się bić?

Zatrzymał się. Odwrócił.

— Nie — odparł z uśmiechem.

— Potrąciłeś mnie!

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, choć Patrycja czuła przez skórę jego zdenerwowanie. Oddychał powoli, głęboko, spokojnie patrząc obcym w oczy. Pokazał otwarte dłonie.

— Lepiej niech każdy idzie swoją drogą.

— Wyskakuj z forsy i zostaw swoją laskę, to może ci pozwolę.

Roześmiał się.

— Na solo możemy umówić się na hali, nie mam zwyczaju walczyć na ulicy.

Patrycja ukradkiem wymacała smartfon. Jaka szkoda, że nie ma swojej starej cegły, mogłaby teraz samym dotykiem odnaleźć na klawiszach 112. Tu musiała spojrzeć na wyświetlacz, by najpierw wywołać telefon, a potem wybrać numer. Odblokowała klawiaturę i w tej samej chwili jeden z napastników szarpnął ją za rękę. Komórka wylądowała na chodniku i rozsypała się na kawałki. Patrycja krzyknęła, więc napastnik zatkał jej usta i zaczął ciągnąć w kierunku garaży. Drugi w tym czasie szarpał się z Erykiem, który rzucił się jej na pomoc.

Próbowała gryźć, drapać i kopać, ale tamten nic sobie z tego nie robił. Dwa koszmarne déjà vu nałożyły się na siebie. Lepkie łapy wielkiego faceta, od którego nie potrafiła się uwolnić, i Eryk leżący na ziemi. Czy będzie musiała przeżywać wszystko od początku? Tamten strach, rozpacz, obrzydzenie i ten drugi strach: o swojego chłopaka. Szpital, niemili lekarze, bezsilność. Dlaczego znowu ją to spotyka?

Myśli przelatywały jej przez głowę, a równocześnie cały czas starała się wyrwać albo chociaż uwolnić od ohydnej spoconej dłoni zatykającej jej usta. Gdyby krzyknęła, może ktoś by usłyszał i jeśli nawet nie pomógł, to wezwał policję? Widziała, jak Eryk z tym drugim tarzają się po ziemi, ale ten, który ją trzymał, pociągnął ją dalej i straciła ich z oczu.

Słabła w oplatającym ją uścisku, ale ciągle jeszcze walczyła.

Usłyszała klakson, okrzyk: „Zostaw ją!” i trzaśnięcie drzwiczek. Uścisk zelżał. Szarpnęła się, nabrała powietrza i wrzasnęła, ile sił w płucach. Napastnik puścił ją i uciekł.

Od strony srebrnego samochodu nadbiegał Piotrek. Wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć. Odskoczyła.

— Nie dotykaj mnie!

— Patrycja, to ja. Nic ci się nie stało?

Rozejrzała się. Napastnicy zniknęli. Eryk gramolił się z ziemi. Podbiegła do niego.

— Nic mi nie jest — wymamrotał. Z nosa ciekła mu krew.

Podała mu paczkę chusteczek. Wyjął kilka i przycisnął do twarzy.

— W porządku — powtórzył. — Nic się nie stało.

— Nic?! — wykrzyknęła. — Nic?!!!

Eryk, przytrzymując jedną ręką kłąb chusteczek, drugą delikatnie przytulił Patrycję, a ona dopiero wtedy zaczęła płakać.

— Chodź. Już po wszystkim. Zabiorę cię do domu — szepnął jej do ucha. — Już dobrze…

Kulejąc, poprowadził ją w stronę toyoty.

— Co oni ci…

— Ćśśś… — Przytulił ją mocniej. — Dzięki, Piotrek, że się zjawiłeś. Możesz nas podwieźć?

— Jasne! — Szczęknęły otwierane drzwi. — Co to byli za goście? Czego chcieli?

Eryk wzruszył ramionami. Wsunęli się na tylne siedzenie. Odchylił głowę do tyłu, cały czas trzymając przy twarzy kłąb chusteczek. Patrycja wzięła kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić.

Ruszyli. Piotrek coś mówił, ale dźwięk silnika zagłuszał jego słowa. Dojechał do końca wąskiej uliczki, minął kawiarnię i włączył się do ruchu na Długiej.

„Długa. Znowu Długa”. Patrycja zadrżała i usiadła bliżej Eryka.

Piotrek ciągnął swój monolog, powtarzając się, zdenerwowany i przejęty, ale nawet nie próbowała go słuchać.

— Jak się czujesz? — spytała cicho. — Może trzeba wezwać pogotowie?

Eryk pokręcił głową.

Przypomniała sobie, co kiedyś opowiadał o śmierci swojego brata. „Wdał się w bójkę, oberwał. Nawet nie mocno, ale lekarz nie chciał słyszeć o przewiezieniu Huberta do Warszawy. »A niby po co? — mówił. — Sami sobie poradzimy, to tylko rozbity nos. Nawet nie jest złamany«. Kiedy wreszcie dotarło, że sobie nie poradzą, już było za późno”.

Poczuła, że robi jej się słabo.

— Jesteśmy! — oznajmił Piotr. Silnik umilkł.

— Dasz radę? — spytała Eryka szeptem.

Wysunął się z samochodu.

— Nic mi nie jest — powiedział z irytacją. — Przestań się tak przejmować!

Spojrzała na niego oczami pełnymi łez. Ale żadna nie spłynęła po policzku. Słowa Eryka zamroziły ją całą. Jakby wpadła do ciekłego azotu. Nie mogła nawet oddychać.

9.

Magdzik kończyła właśnie malować drugie oko, kiedy zadzwonił domofon. Niechętnie oderwała się od makijażu. Mama nadal gdzieś chodziła z obydwoma Antosiami, więc nie było komu odebrać.

— To ja — usłyszała głos Piotra. — Otwórz!

Już?! Jak to?! W popłochu wcisnęła guzik domofonu i dopiero wtedy dotarło do niej, co robi.

Umawiali się, że chłopak po nią przyjedzie, a nie, że zwali jej się na głowę. Mogła mu kazać czekać na dole!

Pognała z powrotem do swojego pokoju, po drodze pozbywając się domowego ubrania. Dobrze, że już wcześniej przygotowała sobie strój. Chyba zdąży? Winda na szczęście wjeżdża powoli.

Spojrzała na zegar i na chwilę ją zamurowało. Za piętnaście piąta?! „Przyjadę prosto z pracy — powiedział. — Zwykle kończę o piątej, więc najpóźniej o wpół do szóstej będę u ciebie”.

Najpóźniej!!!

Czemu nie zapytała, o której najwcześniej?!

Ubierając się, równocześnie krytycznie przyglądała się swojej twarzy. Zdjęła przepaskę i rozpuściła włosy. Może trochę odwrócą uwagę od zrobionego po łebkach makijażu.

Dzwonek do drzwi.

Spokojnie. Jak kocha, to poczeka.

Roztarła kroplę perfum na nadgarstkach, w zgięciu łokci i za uchem. Pociągnęła usta szminką. Musnęła kości policzkowe pędzelkiem z odrobiną różu. Od razu lepiej.

Kolejny dzwonek. Pali się czy co?

— Idę! — krzyknęła.

Delikatnie roztarła róż. Obejrzała się w lustrze. Chyba może być?

Włożyła buty na obcasach i otworzyła drzwi.

Liczyła na choćby markowany zachwyt w oczach Piotrka, ale się przeliczyła. W ogóle nie zwrócił uwagi na jej wygląd.

— Szef puścił mnie wcześniej — opowiadał, ładując się do środka — chociaż jeszcze pół godziny temu zanosiło się na pracę do późnej nocy.

Objął ją i znienacka pocałował. Miała dziwne poczucie bezosobowości tego pocałunku. Jakby chłopak próbował ją zaznaczyć, ale zupełnie jej przy tym nie dostrzegał. Odepchnęła go.

— Przestań! — Podeszła do lustra i chusteczką poprawiła rozmazaną szminkę. — Jakiś dziwny jesteś dzisiaj.

— Gdyby tobie przydarzyło się to, co mnie, też byś była dziwna!

Zabrzmiało, jakby chciał się pochwalić. No dobra, niech ma. Zapyta.

— A co ci się przydarzyło?

Roześmiał się tryumfująco.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 68.43