Rozdział I — Zegar
Zegar tykał.
Choć nikt go nie nakręcał, zawsze wskazywał 6:47, gdy otwierał oczy. Tak było i dziś. W pokoju panowała niemal kliniczna cisza, przerywana jedynie jednostajnym tykaniem. Jakby czas grał swoją własną melodię, niezależnie od tego, czy ktoś słuchał.
Światło sączyło się przez żaluzje w tym samym kącie co zawsze. Jego ramiona objął poranny chłód, znajomy jak stary płaszcz. Na ścianie wisiał ten sam obraz — akwarela z mglistym pejzażem, której nigdy nie zdjął. Nie dlatego, że mu się podobała. Raczej dlatego, że zbyt długo już tam wisiała. Stała się częścią tła, które przestaje się zauważać. Jak rutyna. Jak życie.
W łazience, para na lustrze zatańczyła chwilowy balet, zanim ukazała twarz — nie do końca rozpoznawalną. Znał ją, oczywiście. Każda linia, każde zmęczenie pod oczami były jego. Ale dziś… coś w niej było inne. Obce. Albo odwrotnie — zbyt znajome. Jak echo dawnego siebie.
Spojrzał sobie w oczy. I wtedy poczuł to ukłucie. Zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Sen.
Znowu ten sam. A jednak wymykający się, jak woda przez palce. Zostały tylko skrawki: światło… brama… głos. Zawsze ten sam głos, miękki, bez emocji, ale wypełniony czymś, co brzmiało jak tęsknota:
„Jesteś blisko. Znowu próbujesz.”
Zrobił kawę. Czynność tak automatyczna, że jego ręce wykonywały ją bez udziału świadomości. Ale nawet zapach był dziś inny. Mniej przyjemny. Może gorzki. Albo może to on był inny.
Usiadł przy stole. Telefon leżał nieporuszony. Nie sięgnął po niego. Nie odczytał wiadomości, nie sprawdził prognozy, nie kliknął w żaden z nagłówków. Po prostu patrzył w parującą powierzchnię kubka.
I wtedy to poczuł. To już było.
Nie pierwszy raz. Nie drugi. Może tysięczny?
Dzień jak odbitka innego dnia. Ukryty pod warstwą złudzenia — jak obraz spod farby, który zaczyna przebijać, gdy zetrzesz zbyt wiele. Te same wybory, te same słowa, te same błędy. Tylko tło inne. Czasem inna kobieta u boku. Czasem inna samotność. Ale on — zawsze ten sam. A raczej: ten sam, tylko zapomniany.
W pracy Milena znowu opowiedziała historię o psie i rozlanej kawie. Zaśmiał się, tak jak zawsze. Ale w środku… coś pękło. Jakby ten śmiech nie należał do niego. Jakby był tylko reakcją, nie przeżyciem.
— Dziwnie się dziś zachowujesz — rzuciła, marszcząc brwi.
— A jak się zwykle zachowuję? — zapytał cicho. Bardziej do siebie niż do niej.
Jej spojrzenie… zdradziło coś więcej niż zaniepokojenie. Może rozpoznanie. Może… pęknięcie w zasłonie. Przez ułamek sekundy zobaczyła w nim coś innego. Albo on zobaczył to w niej.
Tego wieczoru poszedł na spacer.
Nie po to, by się dotlenić. Nie dla zdrowia. W nogach miał potrzebę ruchu egzystencjalnego — jakby chodzenie mogło go zbliżyć do odpowiedzi, których nie znał, ale czuł.
Skręcał w nieznane ulice, jakby próbował oszukać los. Zboczyć ze ścieżki, którą szedł wcześniej. Ale mimo to… trafił na tę samą ławkę. W starym parku. Wśród drzew o zbyt znajomym kształcie. Jak aktor wracający na scenę, której nie pamięta, ale zna każdy gest.
Usiadł. Cisza parku oplatała go jak kokon. I wtedy… to przyszło.
Nie obraz. Nie konkretna scena. Ale poczucie. Jak echo wspomnienia, które nie miało początku ani końca. Jakby siedział tu setki razy, w tym samym ciele, z tą samą duszą. I za każdym razem był blisko, ale nie wystarczająco.
Zamknął oczy.
I wtedy znowu był tam.
Śnił.
Stał przed bramą ze światła. Jej krawędzie pulsowały, jakby oddychały. Po drugiej stronie — coś więcej. Coś pierwotnego. Dom. Początek. Cel. Czego nie umiał nazwać, ale za czym tęsknił całym istnieniem.
Ale brama była zamknięta.
— Nie jesteś gotów — powiedział głos.
— Dlaczego?
— Bo jeszcze kłamiesz.
— Komu?
— Sobie.
I wtedy wszystko znikło. Brama, światło, głos. Została tylko ciemność.
Obudził się z bijącym sercem. Była noc. 2:11.
Okno było otwarte, choć go nie otwierał. Wiatr poruszał firaną, a z oddali… jedno światło. Stałe. Ciepłe. Zbyt jasne, by być przypadkowe.
Wstał. Podszedł do szyby. Spojrzał na miasto — znajome i obce zarazem. Ale to światło przyciągało go jak magnes. Znał je. Nie z tego życia. Z tamtego snu. Albo z miliona poprzednich.
Nie wiedział jeszcze, co tam znajdzie. Ale po raz pierwszy nie czuł lęku.
Tylko pewność. Jakby coś wewnątrz niego przestało spać.
Jutro.
Jeśli to naprawdę będzie jutro.
A nie znowu ta sama powtórka.
Rozdział II — Echo
Poranek nie przyszedł z łagodnym światłem.
Przyszedł jak młot. Bezlitosny, ostry, nieproszony.
Ból głowy pulsował jak echo głośnego wspomnienia, którego nie dało się uciszyć. Czuł go w skroniach, karku, nawet w palcach. Wstał z trudem, jakby jego ciało nie należało do niego — tylko było pożyczone na nowy cykl. Spracowane, zużyte, jakby w nim tkwiły wieki.
Spojrzał na zegarek.
6:47.
Znowu.
Jak zawsze.
Ale dziś… dziś nie był to już tylko zbieg okoliczności. Dziś to był znak. Precyzyjnie ustawiony punkt w czasie. Jak przypomnienie. Jak cichy alarm.
Zamknął oczy.
Brama. Głos. Światło.
Wszystko wróciło w jednej sekundzie, jak fala, która nigdy naprawdę nie odpłynęła.
„Jeszcze kłamiesz.”
Te słowa przebiły się przez poranną mgłę jak gwóźdź przez skórę świadomości. Co miały znaczyć? Czy naprawdę — jeśli to życie przeżywa po raz kolejny — to ile razy zawiódł? Ile razy był blisko i znowu się zgubił?
Zadrżał. Poczucie winy wpełzło mu do gardła jak dym. Musiał coś zrobić. Coś więcej niż myśleć. Zdecydował się pisać.
Zaczął zapisywać wszystko, co pamiętał.
Fragmenty snów. Drobne deja vu. Twarze, które znał zanim je spotkał.
Nie szukał logiki — tylko śladów. Pisane pismem pospiesznym, momentami drżącą ręką, zapiski przypominały chaotyczną mapę świata, którego nie było.
Ale on wiedział, że to wszystko ma znaczenie. Nawet jeśli jeszcze nie rozumiał.
Po południu wyszedł. Miasto było takie jak zawsze — zbyt doskonałe w swoim rytmie. Za czyste. Za dobrze znane. Czasem odnosił wrażenie, że ludzie są tylko dekoracją. Poruszają się w tych samych trajektoriach, jak postacie z automatu.
Ale jego coś wzywało. Tamto światło, które widział poprzedniej nocy. To nie był sen. To była kotwica — coś, co trzymało go przy prawdzie.
Szedł bez planu, kierowany przeczuciem. Przez alejki, pod które nogi same go prowadziły. I tak znów trafił do parku.
Starego, z cienistymi drzewami, z ławkami wytartymi przez czas.
Do tej jednej ławki — pod dębem, który wyrastał nad stawem jak strażnik pamięci.
Ktoś już tam siedział.
Kobieta.
Około czterdziestki. Krótkie włosy, ciemny płaszcz, spokojne spojrzenie, które nie należało do zwykłej przechodni. Była częścią tego miejsca, jakby siedziała tam od zawsze. Nie odwróciła się, gdy podszedł. Ale powiedziała, jakby go znała:
— Długo kazałeś na siebie czekać.
Zatrzymał się.
— Znamy się? — spytał, czując jak chłód przechodzi mu po kręgosłupie.
— Nie w tym cyklu. — Jej głos był miękki, ale nie kruchy. — Ale byliśmy blisko. W poprzednim zbliżyłeś się do prawdy, ale… wiesz, jak to się kończy. Zawsze kończy się tak samo.
— Kim jesteś?
Odwróciła głowę. Jej spojrzenie było głębokie, niemal zbyt ludzkie. Wypełnione czymś, co mógł
nazwać… żalem?
— Tak samo pytałeś za każdym razem.
Jego serce przyspieszyło. Czuł, jak ziemia pod stopami staje się mniej pewna. Chciał usiąść, ale nogi miał jak z waty. Powietrze zgęstniało.
— Więc to prawda? Że to życie się powtarza?
— Nie tylko twoje. — Jej głos był cichy, ale każde słowo wbijało się jak sztylet. — Ale twoje jest wyjątkowo uparte. Wciąż popełniasz ten sam błąd.
— Jaki błąd?
Zawahała się tylko chwilę.
— Zapominasz, że wszystko ma znaczenie. Nawet to, co uważasz za nieważne.
Wiatr poruszył liśćmi. Ich szelest przypominał szept wielu głosów naraz. Jakby sam park ich słuchał. Albo coś w nim — coś starszego niż drzewa.
— A „dom”? — spytał. — Co to jest?
Nie zawahała się.
— To miejsce, z którego wyszedłeś. To niebo, do którego nie masz klucza, dopóki nie wrócisz czysty. Dopóki nie będziesz sobą… w pełni.
Zadrżał.
— A ten głos we śnie? Kim jest „on”?
— Konstruktor. Architekt. Źródło. Nazywaj jak chcesz. — Spojrzała w górę, jakby próbowała zobaczyć
niebo przez gałęzie. — On nie ocenia. On czeka. Daje ci szansę. Jedną i tę samą. Raz za razem.
Spojrzał na swoje dłonie. Drżały. Jakby ciało wiedziało więcej niż świadomość.
— Ile razy już…?
Opuściła wzrok. Tym razem milczała dłużej. W końcu wyszeptała:
— Nie pytaj o to. Ta liczba cię zabije.
Rozstali się bez pożegnania.
Kobieta — której imienia nigdy nie podała — zniknęła za drzewami tak cicho, że mógłby uznać, że był to tylko sen. Ale ślady jej obecności wciąż tliły się w nim jak niedopalone ognisko.
Wrócił do mieszkania.
Zamknął drzwi. Nie włączył światła.
Na stole rozłożył notatki, kartki, stare rysunki, urywki. I zaczął rysować schemat.
Życie jako cykl.
Decyzje jako punkty rozgałęzień.
Błędy — te same ścieżki, które zawsze kończyły się ścianą.
Patrzył na to wszystko z dystansu. Jakby był nie człowiekiem, ale obserwatorem własnej duszy. I nagle poczuł coś nowego.
Spokój.
Nie ulgę. Nie nadzieję.
Ale cichą pewność, że jest krok dalej niż ostatnim razem.
Tego wieczoru nie miał snu.
Ale wiedział, że śni na jawie.
I że w końcu zaczyna widzieć.
Rozdział III — Lustro
Przez kilka następnych dni unikał snów.
To znaczy — nie tyle nie śnił, co nie wracał. Uciekał. Czuł, że coś czeka w głębi, że coś się zbliża. Coś, co próbowało do niego mówić od dawna, ale co do tej pory udawało mu się ignorować. Nie chodziło już o powtarzalność życia — o pętlę dni, które znał lepiej niż chciał. To było coś głębszego.
Jak myśl, której nie chcesz znać, ale która i tak powraca.
Jak rana, która nie może się zagoić, dopóki się jej świadomie nie dotknie.
Wieczór spadł cicho. Miasto szeptało światłami, ale on szedł przez nie, jak przez martwe pole. Spacerował długo, bez celu. Może liczył na przypadek. Na znak. Ale nic nie przyszło.
Dopiero gdy wrócił do mieszkania i mijał lustro w przedpokoju, coś w nim się zatrzymało.
Nieświadomie cofnął się o krok.
To lustro wisiało tam od zawsze. Zwyczajne. Lekko przyciemnione. Miało drobną rysę w dolnym rogu — jak bliznę. Nigdy nie zwracał na nie uwagi. Przechodził obok dziesiątki razy dziennie.
Ale tym razem… zobaczył siebie. Inaczej.
Spojrzał. I został.
Stał w bezruchu, wpatrzony w swoje odbicie dłużej niż kiedykolwiek. Nie rozpoznawał twarzy. Znał ją — ale jak zna się bohatera książki, którą się kiedyś czytało. Niby znane rysy, ale za mgłą.
Powoli… zaczął mówić.
— Ile razy się oszukiwałeś? Głos był cichy, pękający.
— Ile razy udawałeś, że to wszystko nie ma znaczenia?
Lustro nie odpowiedziało. Ale jego oczy… były inne.
Głębsze. Mroczniejsze. Jakby ktoś — lub coś — patrzyło z głębi.
I wtedy usłyszał echo tamtych słów.
„Wciąż popełniasz ten sam błąd.”
Ale jaki?
Co było rdzeniem tej pętli? Co trzymało go w miejscu?
Zamknął oczy.
Wtedy przyszło to wspomnienie. Nie czyste. Nie wyraźne.
Błysk.
Ale wystarczył.
Noc. Deszcz. Samochód.
Telefon przy uchu. Garnitur. Młodsza twarz.
— Nie przyjadę. Przepraszam, ale nie mogę teraz. Porozmawiamy innym razem.
Na ekranie — jedno słowo. Ojciec.
I potem — ciemność.
Ale on wiedział, co się wtedy stało. To była ostatnia rozmowa.
Ojciec zmarł kilka dni później.
A on… nie pojechał.
Nie dlatego, że nie mógł.
Ale dlatego, że nie chciał. Bo był zmęczony, bo trzymał urazę, bo uznał, że nie warto. A potem — całe lata — powtarzał sobie wersję, w której to nie on zawiódł.
“On pierwszy przestał się odzywać.” “Nie było sensu rozmawiać.”
“Nie miałem już nic do powiedzenia.”
Wszystko to było kłamstwem, z którego zbudował sobie wygodny kokon. I żył w nim.
W każdej wersji życia.