E-book
4.73
drukowana A5
18.94
Ostatnia zapałka

Bezpłatny fragment - Ostatnia zapałka

Książka została utworzona przy pomocy AI. Wydanie drugie poprawione.


Objętość:
61 str.
ISBN:
978-83-8414-514-2
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 18.94

Cyrk

Nowy dzień jest nieodkrytą przygodą. Czasem przydarzają nam się rzeczy radosne, innym razem ponure. Wyciągamy z nich lekcję na następny poranek. To przede wszystkim od nas zależy, jak ukształtujemy własny charakter, z jakim usposobieniem podejdziemy do wyzwania, kiedy powiemy życiu „tak”, a kiedy „basta”.

Pojmowanie świata przychodzi z czasem. Z każdym wydarzeniem, którego jesteśmy świadkami, niemymi obserwatorami czy czynnymi bohaterami, rozbudowujemy rozumienie, ale świat nie zawsze wita nas z workami pełnymi słodyczy i miłości.

Wychodzą nam naprzeciw ludzie mądrzy, bogaci, sławni i wielcy, lecz i głupcy, ułomni czy nędzarze. Czy wytężymy umysł, by pojąć ich mądrości, wyciągniemy rękę, by wesprzeć w ciężkiej sytuacji? Albo z zamkniętym umysłem i klapkami na oczach zrezygnujemy, porzucimy i przeklniemy w duchu, zakończymy czas pojmowania i wejdziemy w błogie, banalne egzystowanie?

Życie ludzkie jest kruche, krótkie, ulotne. Niepotrzebnie tracimy w nim czas na rozpamiętywanie urazy, zapatrzenie się w przeszłość, podejmowanie prób budowy tego, co dawno w nim przepadło. Dobrze, gdy kroczymy przed siebie, pamiętamy dobrych ludzi, co stanęli na naszej drodze życia, umiejętnie korzystamy z lekcji, które ono daje i śmiejemy się z własnych głupich błędów, namnożonych bez liku w tej króciutkiej wędrówce.

***

Nastał dzień następny, po tym, co zawitał wcześniej. Jak przystało na kolejny dzień, rozpoczął się przebudzeniem, a skończył… wcale nie skończył się szybko.

Jasiek Balwozy otworzył oczy, przeciągnął się najmocniej, jak potrafił, szerokim ruchem zrzucił ciepłą kołdrę i usiadł na skraju łóżka. Spojrzał przed siebie, gdzie po drugiej stronie pokoju zabudowano wysokie i szerokie skośne okno. Za nim panowała bogato kwitnąca, słoneczna wiosna, rumieniąca się odcieniami różu, czerwieni i fioletu. Na tej wysokości opanowały korony drzew owocowych, rosnących w ogrodzie Jaśka sąsiada.

Chłopiec wstał i podszedł do okna. Przyglądał się bliżej panującej pogodzie. Jego pokój znajdował się na strychu małego piętrowego domku, o tyle wyżej od poziomu ziemi, że łatwo dojrzał, przez owe skośne okno, rozległą podmiejską okolicę. A za oknem słońce prażyło, wiatr gładko poruszał listowiem i kwieciem, niektórzy z sąsiadów rozsiedli się na tarasach, popijali poranną kawę i herbatę, i napawali pięknem aury, kwitnącej przyrody.

Dom Jaśka znajdował się na krakowskich przedmieściach, kilkanaście minut pieszej wędrówki od najbliższego przystanku tramwajowego. Kilkanaście minut, gdy skróci się podróż i wybierze drogę między domkami. Chłopak dojeżdżał stamtąd do szkoły podstawowej. Ścieżkę tą w przyjemnej aurze przechodziło się swobodnie. Gorzej bywało jesienią, a zimą należało iść zgodnie z kierunkiem odśnieżanego regularnie chodnika, ale i ta trasa ledwie o kilka minut wydłużała czas dojścia do celu.

Ten dzień różnił się od innych i chłopiec doskonale to rozumiał. Był to dzień świąteczny lub po prostu sobota. Najważniejsze, że tego dnia Jasiek nie szedł do szkoły i wolny czas zamierzał spędzić na zabawie z przyjaciółmi i każdą chwilę przeznaczyć na to, czego zapragnie. A popołudnie zapowiadało się wyjątkowo, bo wraz z ojcem, bratem i dwójką przyjaciół zaplanowali wyjazd do miasta, do Krakowa, na krakowski rynek, gdzie nie brakło wiosennych atrakcji, a nieopodal rynku znajdowały się sklepy ze starociami. Tym ostatnim chętnie przyglądał się jego tatko, Marcin Balwozy.

Marcin Balwozy, w zdecydowanej większości czasu spędzanego w takowych sklepach i sklepikach, rzucał okiem na starocie, przechadzał się, przyglądał i rzadko dawał namawiać na zakup. Zdecydowanie niezwykle rzadko, ponieważ jego pensja i profesja nie pozwalały na zbytnią rozrzutność, jaką okazałby się zakup stolika kawowego z epoki, czy dzbanuszka lub czajniczka starej daty, a może rzeźbionego krzesła, czy oryginalnego medalionika dla żony lub błyskotliwie wykonanej szklanej, doskonale zachowanej karafki, z której w ciepły letni wieczór spędzany w rodzinnym gronie nalałby do kieliszka półsłodkiego wina czy likieru.

Ojciec Jaśka to mężczyzna w średnim wieku, z natury raczej powściągliwy. Nie potrzebował wiele do szczęścia. Najchętniej spędzał wolny czas w małym przydomowym ogródku lub na majsterkowaniu. Wiele rzeczy spośród wyposażenia domu wykonał samodzielnie, tnąc, wiercąc, stukając młotkiem i klejąc lub skręcając drewniane części. Skutkiem tej pracy stawiał telewizor na małej drewnianej półce czy gospodarował przestrzeń na kilka dodatkowych narzędzi i szpargałów w niewielkim garażu, znajdującym się pod domem.

Zrobił także szafę na ubrania, z której korzystał Jaśko. Jasiek chętnie chwalił się czynnym uczestnictwem w powstawaniu tego dzieła. Podawał narzędzia i przytrzymywał części w razie potrzeby. Nawet powkładał wszystkie półki, poza tą najwyższą, bo do niej nie sięgał. Pozostawała pusta. Nie zmuszała chłopca do wchodzenia na krzesło, aby z niej korzystać.

Mama Jaśka, Magdalena Balwozy, wykonywała zawód pielęgniarki i pracowała w krakowskim szpitalu, kilkanaście godzin dziennie. Po przepracowaniu dużej ilości godzin dostawała więcej dni wolnego. Niestety, tego dnia tak się złożyło, że praca przypadła jej w święto czy ową sobotę, bo w końcu nie wiemy, cóż to za wolny dzień od szkoły. Magdalena Balwozy, gdy wygospodarowała chwilę dla siebie, ale prawdziwą chwilę dla siebie, otwierała książkę i dawała się jej w pełni pochłonąć. Czytała wszystko, co wpadło jej pod rękę. I poważne książki, i poematy, i luźniejszą literaturę. Jaśko przed snem wędrował do pokoju dużo od niego młodszego brata. Wyczekiwał na przyjście mamy, a ta czytała chłopcom przed snem. Nie przyznawał się do tego nawet najlepszym przyjaciołom. Były to głupie bajki dla dzieci. Gdyby się o tym dowiedzieli wzięli by go za smarkacza. Nigdy nie zastanawiał się, czy tak lubi te opowieści, czy po prostu uwielbia, gdy czytane są przez jego mamę.

Jasiek, przebrany i gotowy na wszelkie wojażowanie, zszedł na parter domu, do jadalni. Nikogo tam nie zastał, co było dość osobliwe, ponieważ tata, ranny ptaszek, zdecydowanie najczęściej z całej rodziny pierwszy krzątał się po domostwie. Chłopiec zrobił parę kroków do kuchni połączonej z jadalnią. Postanowił, że dziś on przygotuje śniadanie. Zajrzał do lodówki. Wyciągnął z niej żółty ser dla brata, Antosia Balwozy. Poza chrupkami w mleku najczęściej zajadał się takim pożywieniem. Posmarował masłem dwa sandwiche, obłożył plastrami sera i oblał sowicie ketchupem. Dla taty, Marcina, uszykował kanapkę z szynką i drugą z baleronem. Wędliny i inne kanapkowe dodatki leżały w lodówce, w pudełkach, już pokrojone. Dla siebie wymyślił miszmasz obydwu plus kawałek chleba z wiejskim serkiem i cukrem. Śniadaniowym biesiadnikom przyrządził kakao na zimno i poczekał, aż razem znajdą się przy stole.

Oczekiwał radosnego śniadania, lecz przybrało inny przebieg. Najpierw wynikła kłótnia z bratem, Antosiem, ponieważ nie przypadły mu do gustu kanapki i wolał chrupki w mleku, a następnie Jasiek o byle co rozpoczął wojowanie z ojcem, Marcinem. Szybko zapomniał, dlaczego wynikła kłótnia, ale złość w nim pozostała.

Całym szczęściem tatko Marcin nie rozpamiętywał nigdy urazy i nie przychylał się do stosowania długotrwałych, wychowawczych kar. Mimo kłótni i złego zachowania chłopca nie zamierzał rezygnować z przejażdżki do centrum miasta. Planowali przyjemną przyjacielsko-rodzinną eskapadę, więc pochopna rezygnacja z wycieczki do centrum mijała się z celem.

Przyjaciele chłopca, Albert i Nina, zjawili się na czas, by wziąć udział w zaplanowanym wyjeździe. No, prawie na czas.

Albert, zawsze dokładny chłopiec, nigdy nigdzie się nie spóźniał. Przybywał w uzgodnione miejsce spotkania w ustalonym momencie i najczęściej pojawiał się pierwszy, bo nauczył się punktualności, którą cenili dorośli. Zdarzało się, że dobre wychowanie nakłaniało go do przybywania przed czasem, lecz nie wcześniej niż kwadrans przed uzgodnionym terminem. Tym razem pojawił się w porę.

Nina się spóźniła, ale chłopcy, tatko Marcin i Antoś nie wytykali jej tego małego błędu, tym bardziej że do Krakowa jechali samochodem, a nie korzystali z usług komunikacji miejskiej.

Niestety, zły humor nie opuszczał Jaśka. Na pytanie odpowiadał burknięciem, na zaczepkę humorzastym odpowiednikiem i nawet usposobienie Niny, ekscytującej się byle czym, nic na to nie zaradziło. W końcu drogę na parking, usytuowany nieopodal krakowskiego rynku, przebyli, niemal nie odzywając się do niego. Czuli, że musi przetrawić złość i wynikającą z niej żółć.

Dotarli na parking, wysiedli, odetchnęli miejskim powietrzem i z uśmiechem na ustach ruszyli w poszukiwaniu rozrywki. Tylko Jaśko wędrował z ponurą miną i nieodpowiednim do sytuacji nastawieniem. I choć nie przypominał sobie, dlaczego trzyma go to nieprzyjemne samopoczucie, nic nie zaradził na złość i smutek, które go ogarnęły. Pomyślał, że radosna rynkowa atmosfera poprawi utracony rankiem humor, a rozrywki na rynku nigdy nie brakowało. Pragnął jak najszybciej tam dojść, lecz zachowałby się niegrzecznie, gdyby pozostawił resztę szukającej przygód grupki. Poza tym, na krakowskim rynku, planowali wspólną zabawę, bo w niej jest najwięcej przyjemności.

W Jaśku rosło napięcie i złość, że przemieszczają się miejskimi chodnikami zbyt wolno, bo utrzymują tempo małego Antosia. Antoś nie wędrował tak szybko, jak starszy od niego brat i jego dwójka przyjaciół. Jak na malucha przystało, wyróżniały go o wiele krótsze nóżki. Jasiek powstrzymywał się przed spięciem. Dławienie złości wyładowywał na napotykanych po drodze kamieniach. Na miejskich chodnikach znalazł ich zdecydowanie zbyt niewiele.

Wreszcie, niedługo po południu, dotarli na miejsce.

Na rynku grali grajkowie, śpiewali uliczni artyści, zorganizowano plac na rozmaite gry i atrakcje, sprzedawano lody na gałki, zabudowano namioty, by ludzie pod ich zadaszeniem, chroniącym przed ewentualną ulewą, posilali się, jak zwykle zorganizowano przestrzeń dla dorożkarzy, chętnie i za opłatą przewożących turystów po krakowskich uliczkach, umożliwiając im obejrzenie z poziomu drogi najwspanialszych krakowskich atrakcji. Pomiędzy tymi rozmaitościami krzątali się cyrkowcy, klauni, akrobaci, mimowie. Odgrodzono teren na klatkę dla tygrysa, a ten, mimo tłumu obserwatorów i wędrujących po rynku gadatliwych przechodniów, mimo gwaru i narastającego tumultu, nic sobie z ludzi nie robił i leżał pośrodku klatki, leniwie, powolnie i z czułością oblizywał przednie łapy i ostre pazury.

Piątka z przedmieścia weszła na rynek i na znak taty Jaśka i Antosia zatrzymała się na jego skraju. Po umówieniu punktu spotkania, w razie gdyby się rozłączyli, ruszyli do zabawy. Szli grupką, raz po raz przystawali przy miejscach rozrywki. Doszli do klatki z tygrysem oddzielonej od głównego nurtu przechodniów buforem bezpieczeństwa. Stanowił go mały ogrodzony placyk, gdzie nikt, poza panem zwierzęcia, nie wchodził. Tygrys leżał, ziewał, oblizywał łapy i siłą i wielkością wyraźnie górował nad dziećmi i mimo zachowania przez nie bezpiecznej odległości i mocnych żelaznych krat, tworzących klatkę, mimo ukazania leniwej natury, zrobił na nich duże wrażenie. Wyobrażały sobie, jakby capnięciem łapy powalał je na ziemie.

Jak domek z zapałek czy kart, silniejszym dmuchnięciem.

Albert podziwiał tresera, który codziennie obcował z potężnym zwierzem. Ten niewysoki, grubiutki pan o rozwianej fryzurze, wąsaty i z brodą, zdecydowanie wymagał strzyżenia, a jego nieowłosioną część twarzy solidnie przeorały zmarszczki. Ubrał się w skórzane spodnie i wełniany sweter. Na Jaśku taki zawód nie robił wrażenia, choć w pełni rozumiał, jako najstarszy z trójki przyjaciół, jak trudne jest wytresowanie dzikiego zwierzęcia.

Przy klatce z tygrysem zaskoczyła ich magiczka. Zmusiła wręcz do zatrzymania się i obejrzenia niecodziennych sztuczek. Bawiła się znikającym płomieniem i zaskakiwała karcianymi sztuczkami. Jeden z czarów zdemaskował widz. Przystanął i nie dał się zwieść. Inna ze sztuczek za nic jej się nie udawała, co wywołało rozbawienie w zebranej wokół grupce obserwatorów.

Ninie, młodszej nawet od Alberta, spodobały się magiczne triki i ich wykonawczyni. Ta młoda i dość atrakcyjna osóbka przyciągała uwagę gapiów, nawet mimo paru małych potknięć. Magiczne przedstawienie zrobiło wrażenie na dziewczynce i zmuszało do zastanowienia, jak te karty znikają z dłoni, jak ognik gaśnie i samoczynnie się zapala. Postanowiła w małym, nienastoletnim serduszku, że zajmie się magicznymi sztuczkami i wykonywać będzie podobne przedstawienia przed szkolną klasą i oczywiście rodziną i przyjaciółmi, bo to dla niej najważniejsi ludzie na świecie.

Bawili się, śmiali, zajadali delikatesy i popijali oranżadę i wszystko wyglądało, jak powinno. Jaśka tata na chwilę się z nimi pożegnał i zabrał Antosia na wyprawę do pobliskiego sklepu z antykami. Zanim to uczynił, zostawił Jaśkowi dwadzieścia złotych, w razie potrzeby, na małe wydatki. Trójka przyjaciół najedzona i zadowolona ruszyła w poszukiwaniu dalszych przygód.

I piękny dzień udałby się, jak Jaśko sobie wyobrażał, lecz niestety dotarli do kramu, gdzie należało ustrzelić z procy pięć tarcz, aby wygrać główną nagrodę, czyli milusińskiego pluszaka. Dozwolono malcom na jeden niecelny strzał. Tam górę wzięły złe wibracje.

Jasiek pierwszy zabrał się za wykonanie zadania. Wziął procę do ręki, usadowił kulkę na gumie, zmrużył lewe oko, wycelował i wystrzelił. I chybił pierwszym strzałem.

— Ha, ha. Koślawe oko — skomentował bezmyślnie Albert.

Strzelec aż zagrzał się od środka po tym niemiłym komentarzu. Drgającą z nerwów ręką włożył pocisk do miseczki procy i przygotował się do drugiej próby. I tym razem znów skiksował.

— Była sobie nagroda — uznał wyczyn przyjaciela za wart takiego podsumowania.

— Takiś mądry, to sam sobie strzelaj — zdenerwowany Jaśko pchnął procę w stronę Alberta. Zrobił to ze zbyt wielką mocą, co poskutkowało upadkiem chłopca, który pacnął tyłkiem na bruk.

— Ał! — poskarżył się Albert.

— Co ty robisz? — Nina do tej pory niemo przyglądała się zajściu, lecz zareagowała przy takim obrocie spraw.

Jasiek ogromnie się zdenerwował, tym razem własnym, nagannym zachowaniem. Nie wiedział, co robić. Odwrócił się i uciekł. Biegł i nie oglądał się za siebie. Kipiała w nim złość i narastało poczucie winy. Nie chciał, aby Albert doznał krzywdy ani żeby Nina się na niego boczyła. Biegł, uczucia się w nim gotowały i przesłoniły mu pole widzenia. Na tyle, że wpadł wprost na coś dużego, odbił się od przeszkody i podobnie jak chwilkę wcześniej jego przyjaciel pacnął tyłkiem na rynkowy bruk.

Uderzenie go zaskoczyło i przez moment zapomniał o poprzednim, nieprzyjemnym zdarzeniu. Wstał, otrzepał jeansowe spodnie. Naprzeciw stał oszołomiony mim. Dopalał papierosa. Rzucił go na bruk i przydeptał. Przywitał Jaśka brzydkim, pożółkłym od papierosów uśmiechem. Rozpoczął małą pantomimę i pokazał pełnię umiejętności.

Jasiek całym sobą i serduszkiem śmiał się z jego wyczynów. Rechotali także przyjaciele, którzy pobiegli w ślad za nim i go dogonili. Jasiek obejrzał się na Ninę i na Alberta, a w jego oku zakołysała pojedyncza malutka łezka.

Mim zauważył to, podchwycił, pokazał, że sam płacze, po czym bezgłośnie poprosił dzieciaki, by zamknęły oczy. Wskazał im jednoznacznie, wytykał ich kolejno paluchem i zapraszał do udziału w zabawie. Przyjaciele spojrzeli po sobie i w dobrej wierze przymknęli powieki.

Las

Jasiek wciąż się śmiał. Potem odjęło mu mowę, ponieważ otworzył oczy.

Mrok. Czerń. Próżnia.

Nie, to nie próżnia. A może jednak?

Zasłonił dłońmi twarz. Zamknął powieki. Otworzył i odjął ręce.

Mrok i wszechobecna ciemność zagęściły krajobraz i wypełniły przestrzeń, każdą wolną cząstkę świata. Horyzont zbliżył się do dzieciaka i rozciągał na końcu jego nosa. Okryty czarnym całunem wszechświat nie pozwalał dojrzeć ani o milimetr dalej. Czerń łakomie spałaszowała najmniejsze iskierki światła. Zastąpiła wszechrzecz pozbawioną szans w starciu z gigantką, córką kolosów, jego, zwanego Niewiadomym i jej, zwanej Nieznaną.

Jasiek wymacał stopami podłoże i przeszedł się kawałek. Chrzęściło pod nimi. Szedł po omacku i wpadł na przeszkodę.

Drzewo, stare, spróchniałe i rozpadające się.

Oczy przyzwyczajały się, by lepiej widzieć w ciemnościach. Odepchnął się od konaru i ruszył. Wpadł na pień. Po chwili, we wronich mrokach, rozpoznawał kontury wyrastających dookoła starych i zniszczonych chorobą drzew.

Gdzie podział się Kraków, ludne miasto? Gdzie mim i reszta cyrkowej trupy? Grajkowie, komedianci? Klatka z tygrysem, treser i magiczka? Jak przez króciutką chwilę, po zamknięciu oczu, znalazł się w ciemnym i przerażającym lesie? Jak w mgnieniu oka zniknęło z horyzontu słońce i otoczenie zamieniło się w bezkresną noc? Gdzie rynek, kramarze, namioty i dorożkarze? I piękne popołudnie, wiosna, lekki wiatr na twarzy, zamiast bezruchu martwego lasu?

Zdruzgotany odkryciem i pytaniami, które mu się nasuwały i na które brakło odpowiedzi, podłamał się, zgiął, przysiadł w beznadziei i nagle sobie przypomniał.

Gdzie Albert i Nina? Czy znaleźli się w tym strasznym miejscu?

— Muszę ich odszukać. Pewnie bardzo się boją.

Pamięć o przyjaciołach, zagubionych w mrokach czarnego lasu, dodała mu sił i odwagi. Wyruszył na poszukiwania. Nie wiedział, w którą stronę się udać, co czeka go za następnym pniem i jak się wydostaną z lasu, bo może ciągnąć się kilometrami? Mimo wielu pytań i strachu pobudzonego otaczającym mrokiem, który obudziłby w każdym innym chłopcu czy dziewczynce, ruszył w przepastną paszczę ciemności i nawoływał zagubionych przyjaciół.

Nie wołał głośno. Bał się, że przypadkiem zbudzi żyjące w lesie stworzenia. Niekoniecznie przyjazne. Nie miał pewności, co spotka go za następnym drzewem, pniem i konarem. Rozumiał, że najpewniej nie jest jedyną zagubioną w mrokach istotą.

Szedł przed siebie. Od drzewa do drzewa, od pnia do pnia. Potykał się, nawet przewracał o niezgrabnie wyrastające z ziemi korzenie. Serce wyrywało mu się z klatki, krew dobijała do głowy. Strach stał się nieodzownym towarzyszem pieszej wędrówki. Nie zatrzymywał się, walczył z nim i wygrywał tę nierówną walkę, gdzie wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Zaskakiwała chłopca i zmuszała do zwolnienia kroku, do lepszego przyjrzenia się strachom rysowanym przez noc.

Prawie wpadał w panikę. Drżały mu ręce i ciało chętnie odmówiłoby posłuszeństwa, gdyby poniosło go przerażenie. I gdy w lesie panowało ciepło i zaduch, to jemu dłonie marzły i dolna szczęka stukała o górną, jakby na zimowych mrozach.

Nie poddawał się mirażom ani wymyślonym, znanym i nieznanym potworom. Stale podpowiadał sobie, że to wyobraźnia nadaje kształt temu, co poza zasięgiem wzroku. Mądry chłopiec poprzez wyruszenie na ratunek młodszym przyjaciołom zyskiwał siłę do walki z czyhającymi zmaganiami. Nawoływał przyjaciół z takim natężeniem, by dosłyszeli go z bliższej odległości.

Szedł, stawiał krok, kolejny i następny. Poruszał się, byle przed siebie. Bez pewności, że idzie w dobrym kierunku, lecz kierunków nie rozróżniał. Niczego pożytecznego nie przyniosłoby ustalenie lewej i prawej, przodu i tyłu, bo czeluść inaczej zaplanowała drogę przez las. I choćby stanął w samym jej środku, to niczym wyszkolony tancerz, baletmistrz, wirowałby, pląsał, kołysał się i bujał we wszystkie strony i z każdą zmianą pozycji inaczej nazywał kierunki. A gdyby przyszło na myśl określenie busolą wschodu i reszty siedmiu kierunków świata, to działanie ponownie nieefektowne, gdy cóż to za wschód, nad którym nie wstaje słońce, by zapoczątkować nowy dzień? A bez jutrzenki i busola, i mapa okolicy zawiodłyby użytkownika i nie skierowały do siedziby człowieka. A w lesie pnie wyglądały identycznie. Drzewa głęboko przeorały korniki, wyrastały spróchniałe i chore. Zupełnie, jakby mrok wyssał z nich chęć do życia. Jakby ciemność się nigdy nie kończyła i świat zapomniał, że toczy się kołem.

Przystanął i z ciekawości powiódł wzrokiem ku koronie drzew. Nie zobaczył liści, tylko poplątane, kończące się nie wiadomo gdzie, suche gałęzie. I coś jeszcze. Daleko na granatowym niebie skrzyły się gwiazdy. Skrzyły się, o ile skrzyć mogą się czernią, światłem pozbawionym blasku. Czarne gwiazdy na granatowym niebie i ani śladu iskierki światła. Księżyca nie dojrzał wcale. Bardzo go to zdziwiło, gdy pamiętał, że w ciągu najbliższych dni oczekiwano pełni.

Jakże to? Więc i księżyc odwrócił się plecami do tego zakazanego zakątka, a gwiazdy ukazały nieznane dotąd oblicze? To magiczny las. Magiczny w nieprzyjemnym sensie. Straszny, przerażający i zły.

Tak pomyślał biedny Jaśko. Odjęło mu odwagi i przybrało na strachu.

Szedł. Szedł. Nawoływał bezgłośnie i beznadziejnie. Nie spotkał nikogo i niczego po drodze. Ani zwierzęcia, ani człowieka. Także nie złego czarownika, który rzucił tam najgorsze zaklęcie.

Po krótkiej chwili na złapanie tchu i wypuszczenie z siebie przerażenia wędrował naprzód, lecz wolniej i wolniej z czasem, a okolica nic a nic się nie zmieniała.

Coś drgnęło. Nie w lesie, nie w otoczeniu, ale w nim. Zmusiło go do myślenia, że owo coś idzie w ślad za nim. Nie widział, nie wiedział, lecz czuł, że podąża jego śladem. Zastanawiał się, czy pragnie spotkać się z tym czymś, pozbawiony przekonania, że okaże się dobre, przyjazne lub pomocne w poszukiwaniach. Rozważał, czy to nie Albert lub Nina, lecz czy oni ruszyliby wprost za nim i nie dali znaku rozpoznawczego, nie nawoływali jego imienia? Nie robiliby tego, co on, aby spotkać się i połączyć siły przeciw wszechobecnej ciemności? Żeby razem odszukać ostatniego z zaginionych. Nie, to z pewnością zwierze, które zwęszyło ludzki zapach, rozeznaje się w ciemnościach i bezszelestnie porusza w lesie. Przyjaciele daliby znać i nie wędrowaliby dokładnie jego tropem.

Uleciała resztka odwagi na wołanie imion przyjaciół. Nawoływał krótko w coraz dłuższych odstępach czasu i tak cicho, że sam ledwo słyszał. Przemyśliwał, jak znajdzie przyjaciół i z każdym mijanym po drodze konarem tracił nadzieję. Mimo to, poruszał się szybciej niż wcześniej. Skupiał się na równym i żwawym marszu, by owo coś, co idzie w ślad za nim, nie wyrosło mu za plecami.

Ognisko

Wyruszył na wędrówkę w nieznane. Rzeczywiście „nieznane”, gdy rozeznawał się w otoczeniu ledwie na metr czy półtora i nic poza tym. Zastanawiał się chwilę, czy nie przeczekać nocy i wypocząć do poranka, lecz stracił nadzieję, że poranek prędko nadejdzie.

Poza tym coś za nim kroczyło, choć nie czuł bliskości i zdawało się, że dość daleko się od tego oderwał.

Nie przystanął. Dopuszczenie do zatrzymania się na dłużej nie wchodziło w grę. Słusznie lub wręcz przeciwnie obawiał się spotkania z nieokreślonym prześladowcą.

Wędrował równym tempem i powoli odczuwał trud wędrówki. Dość solidnie poobijał stopy i kolana od częstych zahaczeń o korzenie drzew i wielu upadków. Utrzymywał dobrą prędkość marszu kosztem podobnych wypadków i mniejszych skaleczeń.

Ból w nogach kumulował się. Nie dawał o sobie zapomnieć. Jasiek nie robił wielkiej afery z tej nieprzyjemności, lecz stłuczenia i siniaki nawarstwiały się. Utrudniłyby dalszy marsz, o ile chłopiec im by nie zaradził. Nie wymyślił sposobu na uniknięcie potknięć, a chęć rychłego odnalezienia Alberta i Niny i szybkiego wydostania się z mrocznego lasu, przeważały szalę i wymusiły wędrówkę w solidnym tempie. Takim szybkim, na jakie pozwalały warunki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 18.94