Cyrk
Nowy dzień jest nieodkrytą przygodą. Czasem przydarzają nam się rzeczy radosne, innym razem ponure. Wyciągamy z nich lekcję na następny poranek. To przede wszystkim od nas zależy, jak ukształtujemy własny charakter, z jakim usposobieniem podejdziemy do wyzwania, kiedy powiemy życiu „tak”, a kiedy „basta”.
Pojmowanie świata przychodzi z czasem. Z każdym wydarzeniem, którego jesteśmy świadkami, niemymi obserwatorami czy czynnymi bohaterami, rozbudowujemy rozumienie, ale świat nie zawsze wita nas z workami pełnymi słodyczy i miłości.
Wychodzą nam naprzeciw ludzie mądrzy, bogaci, sławni i wielcy, lecz i głupcy, ułomni czy nędzarze. Czy wytężymy umysł, by pojąć ich mądrości, wyciągniemy rękę, by wesprzeć w ciężkiej sytuacji? Albo z zamkniętym umysłem i klapkami na oczach zrezygnujemy, porzucimy i przeklniemy w duchu, zakończymy czas pojmowania i wejdziemy w błogie, banalne egzystowanie?
Życie ludzkie jest kruche, krótkie, ulotne. Niepotrzebnie tracimy w nim czas na rozpamiętywanie urazy, zapatrzenie się w przeszłość, podejmowanie prób budowy tego, co dawno w nim przepadło. Dobrze, gdy kroczymy przed siebie, pamiętamy dobrych ludzi, co stanęli na naszej drodze życia, umiejętnie korzystamy z lekcji, które ono daje i śmiejemy się z własnych głupich błędów, namnożonych bez liku w tej króciutkiej wędrówce.
***
Nastał dzień następny, po tym, co zawitał wcześniej. Jak przystało na kolejny dzień, rozpoczął się przebudzeniem, a skończył… wcale nie skończył się szybko.
Jasiek Balwozy otworzył oczy, przeciągnął się najmocniej, jak potrafił, szerokim ruchem zrzucił ciepłą kołdrę i usiadł na skraju łóżka. Spojrzał przed siebie, gdzie po drugiej stronie pokoju zabudowano wysokie i szerokie skośne okno. Za nim panowała bogato kwitnąca, słoneczna wiosna, rumieniąca się odcieniami różu, czerwieni i fioletu. Na tej wysokości opanowały korony drzew owocowych, rosnących w ogrodzie Jaśka sąsiada.
Chłopiec wstał i podszedł do okna. Przyglądał się bliżej panującej pogodzie. Jego pokój znajdował się na strychu małego piętrowego domku, o tyle wyżej od poziomu ziemi, że łatwo dojrzał, przez owe skośne okno, rozległą podmiejską okolicę. A za oknem słońce prażyło, wiatr gładko poruszał listowiem i kwieciem, niektórzy z sąsiadów rozsiedli się na tarasach, popijali poranną kawę i herbatę, i napawali pięknem aury, kwitnącej przyrody.
Dom Jaśka znajdował się na krakowskich przedmieściach, kilkanaście minut pieszej wędrówki od najbliższego przystanku tramwajowego. Kilkanaście minut, gdy skróci się podróż i wybierze drogę między domkami. Chłopak dojeżdżał stamtąd do szkoły podstawowej. Ścieżkę tą w przyjemnej aurze przechodziło się swobodnie. Gorzej bywało jesienią, a zimą należało iść zgodnie z kierunkiem odśnieżanego regularnie chodnika, ale i ta trasa ledwie o kilka minut wydłużała czas dojścia do celu.
Ten dzień różnił się od innych i chłopiec doskonale to rozumiał. Był to dzień świąteczny lub po prostu sobota. Najważniejsze, że tego dnia Jasiek nie szedł do szkoły i wolny czas zamierzał spędzić na zabawie z przyjaciółmi i każdą chwilę przeznaczyć na to, czego zapragnie. A popołudnie zapowiadało się wyjątkowo, bo wraz z ojcem, bratem i dwójką przyjaciół zaplanowali wyjazd do miasta, do Krakowa, na krakowski rynek, gdzie nie brakło wiosennych atrakcji, a nieopodal rynku znajdowały się sklepy ze starociami. Tym ostatnim chętnie przyglądał się jego tatko, Marcin Balwozy.
Marcin Balwozy, w zdecydowanej większości czasu spędzanego w takowych sklepach i sklepikach, rzucał okiem na starocie, przechadzał się, przyglądał i rzadko dawał namawiać na zakup. Zdecydowanie niezwykle rzadko, ponieważ jego pensja i profesja nie pozwalały na zbytnią rozrzutność, jaką okazałby się zakup stolika kawowego z epoki, czy dzbanuszka lub czajniczka starej daty, a może rzeźbionego krzesła, czy oryginalnego medalionika dla żony lub błyskotliwie wykonanej szklanej, doskonale zachowanej karafki, z której w ciepły letni wieczór spędzany w rodzinnym gronie nalałby do kieliszka półsłodkiego wina czy likieru.
Ojciec Jaśka to mężczyzna w średnim wieku, z natury raczej powściągliwy. Nie potrzebował wiele do szczęścia. Najchętniej spędzał wolny czas w małym przydomowym ogródku lub na majsterkowaniu. Wiele rzeczy spośród wyposażenia domu wykonał samodzielnie, tnąc, wiercąc, stukając młotkiem i klejąc lub skręcając drewniane części. Skutkiem tej pracy stawiał telewizor na małej drewnianej półce czy gospodarował przestrzeń na kilka dodatkowych narzędzi i szpargałów w niewielkim garażu, znajdującym się pod domem.
Zrobił także szafę na ubrania, z której korzystał Jaśko. Jasiek chętnie chwalił się czynnym uczestnictwem w powstawaniu tego dzieła. Podawał narzędzia i przytrzymywał części w razie potrzeby. Nawet powkładał wszystkie półki, poza tą najwyższą, bo do niej nie sięgał. Pozostawała pusta. Nie zmuszała chłopca do wchodzenia na krzesło, aby z niej korzystać.
Mama Jaśka, Magdalena Balwozy, wykonywała zawód pielęgniarki i pracowała w krakowskim szpitalu, kilkanaście godzin dziennie. Po przepracowaniu dużej ilości godzin dostawała więcej dni wolnego. Niestety, tego dnia tak się złożyło, że praca przypadła jej w święto czy ową sobotę, bo w końcu nie wiemy, cóż to za wolny dzień od szkoły. Magdalena Balwozy, gdy wygospodarowała chwilę dla siebie, ale prawdziwą chwilę dla siebie, otwierała książkę i dawała się jej w pełni pochłonąć. Czytała wszystko, co wpadło jej pod rękę. I poważne książki, i poematy, i luźniejszą literaturę. Jaśko przed snem wędrował do pokoju dużo od niego młodszego brata. Wyczekiwał na przyjście mamy, a ta czytała chłopcom przed snem. Nie przyznawał się do tego nawet najlepszym przyjaciołom. Były to głupie bajki dla dzieci. Gdyby się o tym dowiedzieli wzięli by go za smarkacza. Nigdy nie zastanawiał się, czy tak lubi te opowieści, czy po prostu uwielbia, gdy czytane są przez jego mamę.
Jasiek, przebrany i gotowy na wszelkie wojażowanie, zszedł na parter domu, do jadalni. Nikogo tam nie zastał, co było dość osobliwe, ponieważ tata, ranny ptaszek, zdecydowanie najczęściej z całej rodziny pierwszy krzątał się po domostwie. Chłopiec zrobił parę kroków do kuchni połączonej z jadalnią. Postanowił, że dziś on przygotuje śniadanie. Zajrzał do lodówki. Wyciągnął z niej żółty ser dla brata, Antosia Balwozy. Poza chrupkami w mleku najczęściej zajadał się takim pożywieniem. Posmarował masłem dwa sandwiche, obłożył plastrami sera i oblał sowicie ketchupem. Dla taty, Marcina, uszykował kanapkę z szynką i drugą z baleronem. Wędliny i inne kanapkowe dodatki leżały w lodówce, w pudełkach, już pokrojone. Dla siebie wymyślił miszmasz obydwu plus kawałek chleba z wiejskim serkiem i cukrem. Śniadaniowym biesiadnikom przyrządził kakao na zimno i poczekał, aż razem znajdą się przy stole.
Oczekiwał radosnego śniadania, lecz przybrało inny przebieg. Najpierw wynikła kłótnia z bratem, Antosiem, ponieważ nie przypadły mu do gustu kanapki i wolał chrupki w mleku, a następnie Jasiek o byle co rozpoczął wojowanie z ojcem, Marcinem. Szybko zapomniał, dlaczego wynikła kłótnia, ale złość w nim pozostała.
Całym szczęściem tatko Marcin nie rozpamiętywał nigdy urazy i nie przychylał się do stosowania długotrwałych, wychowawczych kar. Mimo kłótni i złego zachowania chłopca nie zamierzał rezygnować z przejażdżki do centrum miasta. Planowali przyjemną przyjacielsko-rodzinną eskapadę, więc pochopna rezygnacja z wycieczki do centrum mijała się z celem.
Przyjaciele chłopca, Albert i Nina, zjawili się na czas, by wziąć udział w zaplanowanym wyjeździe. No, prawie na czas.
Albert, zawsze dokładny chłopiec, nigdy nigdzie się nie spóźniał. Przybywał w uzgodnione miejsce spotkania w ustalonym momencie i najczęściej pojawiał się pierwszy, bo nauczył się punktualności, którą cenili dorośli. Zdarzało się, że dobre wychowanie nakłaniało go do przybywania przed czasem, lecz nie wcześniej niż kwadrans przed uzgodnionym terminem. Tym razem pojawił się w porę.
Nina się spóźniła, ale chłopcy, tatko Marcin i Antoś nie wytykali jej tego małego błędu, tym bardziej że do Krakowa jechali samochodem, a nie korzystali z usług komunikacji miejskiej.
Niestety, zły humor nie opuszczał Jaśka. Na pytanie odpowiadał burknięciem, na zaczepkę humorzastym odpowiednikiem i nawet usposobienie Niny, ekscytującej się byle czym, nic na to nie zaradziło. W końcu drogę na parking, usytuowany nieopodal krakowskiego rynku, przebyli, niemal nie odzywając się do niego. Czuli, że musi przetrawić złość i wynikającą z niej żółć.
Dotarli na parking, wysiedli, odetchnęli miejskim powietrzem i z uśmiechem na ustach ruszyli w poszukiwaniu rozrywki. Tylko Jaśko wędrował z ponurą miną i nieodpowiednim do sytuacji nastawieniem. I choć nie przypominał sobie, dlaczego trzyma go to nieprzyjemne samopoczucie, nic nie zaradził na złość i smutek, które go ogarnęły. Pomyślał, że radosna rynkowa atmosfera poprawi utracony rankiem humor, a rozrywki na rynku nigdy nie brakowało. Pragnął jak najszybciej tam dojść, lecz zachowałby się niegrzecznie, gdyby pozostawił resztę szukającej przygód grupki. Poza tym, na krakowskim rynku, planowali wspólną zabawę, bo w niej jest najwięcej przyjemności.