E-book
4.73
drukowana A5
18.28
Ostatnia zapałka

Bezpłatny fragment - Ostatnia zapałka


Objętość:
64 str.
ISBN:
978-83-8351-329-4
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 18.28

Cyrk

Każdy dzień jest nieodkrytą jeszcze przygodą. Czasem przydarzają nam się rzeczy radosne, innym razem ponure. Możemy z nich wyciągnąć lekcję na następny poranek. To również od nas zależy jak ukształtujemy własny charakter, z jakim usposobieniem podejdziemy do nowego wyzwania, kiedy powiemy życiu tak, a kiedy basta.

Pojmowanie świata przychodzi z czasem. Z każdym wydarzeniem, którego jesteśmy świadkami, niemymi obserwatorami czy czynnymi bohaterami rozbudowujemy jego rozumienie, choć świat nie zawsze wita nas z workami pełnymi słodyczy i miłości.

Wychodzą nam naprzeciw ludzie mądrzy, bogaci, sławni i wielcy, ale również i głupcy, ułomni czy nędzarze. Czy wytężymy umysł, by pojąć ich mądrości, czy wyciągniemy rękę, by wesprzeć w ciężkiej sytuacji, a może z zamkniętym umysłem i klapkami na oczach zrezygnujemy, porzucimy i przeklniemy w duchu, zakończymy czas pojmowania i wejdziemy w błogie, lecz banalne egzystowanie.

Życie ludzkie jest kruche, krótkie, ulotne. Niepotrzebnie tracimy w nim czas na rozpamiętywanie urazy, zapatrzenie się w przeszłość, podejmowanie prób budowy tego, co dawno już w nim przepadło. Dobrze, gdy kroczymy przed siebie, pamiętamy dobrych ludzi, tych co stanęli na naszej drodze życia, umiejętnie korzystamy z lekcji, które ono daje i śmiejemy się z własnych głupich błędów, namnożonych bez liku na tej, choć króciutkiej, drodze.

*****

Był to dzień kolejny, po tym, co był wcześniej. Jak każdy z kolejnych dni rozpoczął się przebudzeniem, a skończył… wcale nie skończył się tak szybko.

Jasiek Balwozy otworzył oczy, przeciągnął się najmocniej jak tylko potrafił, szerokim ruchem zrzucił z siebie ciepłą kołdrę i usiadł na skraju łóżka. Spojrzał przed siebie, gdzie po drugiej stronie pokoju zabudowane zostało wysokie i szerokie skośne okno. Za nim panowała bogato kwitnąca, słoneczna wiosna rumieniąca się odcieniami różu, czerwieni i fioletu. Na tej wysokości opanowały korony drzew owocowych, rosnących na polu Jaśka sąsiada.

Chłopiec wstał i podszedł do okna. Chciał bliżej przyjrzeć się panującej pogodzie. Jego pokój znajdował się na strychu małego piętrowego domku, o tyle wyżej od poziomu ziemi, że łatwo dojrzał, przez owe skośne okno, rozległą podmiejską okolicę. A za oknem słońce prażyło, wiatr gładko poruszał listowiem i kwieciem, niektórzy z sąsiadów już rozsiedli się na swych tarasach, popijali poranną kawę i herbatę, i napawali pięknem aury, kwitnącej przyrody.

Dom Jaśka umiejscowiony był jeszcze na krakowskich przedmieściach, kilkanaście minut pieszej wędrówki od najbliższego przystanku tramwajowego. Kilkanaście minut, gdy lekko skróci się podróż i wybierze drogę między kilkoma domkami. Chłopak zwykle dojeżdżał stamtąd do szkoły podstawowej. Ścieżka ta w tak przyjemnej aurze była swobodna do przejścia. Gorzej nieco bywało jesienią, a zimą zawsze trzeba było iść zgodnie z kierunkiem odśnieżanego regularnie chodnika, ale i ta trasa ledwie o kilka minut wydłużała czas niezbędny do przeznaczenia na dojście do celu.

To był inny dzień i chłopiec miał tego pełną świadomość. Był to dzień świąteczny, a może po prostu zwykła sobota. Najważniejsze jest to, że tego dnia Jasiek miał wolne od szkoły i cały dzień mógł spędzić na zabawie z przyjaciółmi i każdą chwilę tego dzionka przeznaczyć na co tylko zapragnie. To popołudnie miało okazać się jeszcze bardziej wyjątkowe, bo wraz z ojcem, bratem i dwójką przyjaciół zaplanowali wyjazd do miasta, do Krakowa, na krakowski rynek, gdzie zawsze było pełno wiosennych atrakcji, a nieopodal, sklepy ze starociami. Tym ostatnim chętnie przyglądał się jego tatko, Marcin Balwozy.

Marcin Balwozy w zdecydowanej większości czasu spędzanego w takowych sklepach i sklepikach, tylko rzucał okiem na starocie, przechadzał się, przyglądał i bardzo rzadko dawał namawiać na zakup. Zdecydowanie niezwykle rzadko, ponieważ jego pensja i profesja nie pozwalały na takową zbytnią rozrzutność, jaką mógłby się okazać stolik kawowy z epoki czy dzbanuszek lub czajniczek starej daty, a może rzeźbione krzesło, czy tylko oryginalny medalionik dla żony lub błyskotliwie wykonana szklana, doskonale zachowana karafka, z której w ciepły letni dzień spędzany w rodzinnym gronie nalałby do kieliszka półsłodkiego wina czy likieru.

Ojciec Jaśka był raczej powściągliwym mężczyzną w średnim wieku. Nie potrzebował wiele do szczęścia. Najchętniej spędzał wolny czas w małym przydomowym ogródku lub na majsterkowaniu. Wiele rzeczy spośród wyposażenia domu, wykonał samodzielnie, tnąc, wiercąc, stukając młotkiem i klejąc do siebie drewniane części. Skutkiem tej pracy stawiał telewizor na małej drewnianej półce czy gospodarował przestrzeń na kilka dodatkowych narzędzi i szpargałów w małym garażu, znajdującym się pod domem.

Także szafa na ubrania, z której właśnie korzystał Jaśko, została zrobiona przez jego tatę. Jasiek z kolei chętnie chwalił się czynnym uczestnictwem w powstawaniu tego dzieła. Podawał narzędzia i przytrzymywał części w razie potrzeby. Nawet sam powkładał wszystkie półki, poza tą najwyższą, bo wciąż do niej nie sięgał. Pozostawała pusta. Nie zmuszała chłopca do wchodzenia na krzesło, aby móc z niej w pełni korzystać.

Mama Jaśka, Magdalena Balwozy, wykonywała zawód pielęgniarki i zatrudniona była w krakowskim szpitalu. Często pracowała kilkanaście godzin dziennie. Po przepracowaniu dużej ilości godzin dostawała później więcej dni wolnego. Niestety tego dnia znów tak się złożyło, że praca przypadła jej w święto czy też ową sobotę, bo w końcu nie wiemy cóż to był za wolny dzień od szkoły. Magdalena Balwozy, gdy miała tylko chwilę dla siebie, ale taką prawdziwą chwilę dla siebie, otwierała książkę i dawała się jej w pełni pochłonąć. Czytała wszystko, co wpadło jej pod rękę. I te poważne książki i poematy, i nieco luźniejszą literaturę. Jaśko często przed snem wędrował do pokoju dużo od niego młodszego brata. Wyczekiwał na przyjście mamy, a ta czytała chłopcom przed snem. Nie przyznawał się do tego nawet najlepszym przyjaciołom. Były to tylko głupie bajki dla dzieci. Nie chciał, by wzięli go za smarkacza. W końcu nie wiedział czy tak lubi te opowieści, czy po prostu uwielbia, gdy czytane są przez jego mamę.

Jasiek przebrany i gotowy na wszelkie wojażerowanie, zszedł na parter domu, do jadalni. Nikogo tam nie zastał, co było dość osobliwe, ponieważ jego tata, jako ranny ptaszek, zdecydowanie najczęściej z całej ich rodziny pierwszy krzątał się po domostwie. Chłopiec przeszedł parę kroków dalej, do kuchni połączonej z jadalnią. Postanowił, że dziś on zrobi wszystkim śniadanie. Zajrzał do lodówki. Wyciągnął z niej żółty ser dla brata, Antosia Balwozy. Poza chrupkami w mleku najczęściej zajadał się takim pożywieniem. Zrobił dla niego dwa sandwiche z oczywistym dodatkiem ketchupu. Dla taty Marcina przygotował kanapkę z szynką i baleronem. Znalazł je w lodówce, w pudełkach, już pokrojone. Dla siebie za to wymyślił mały miszmasz jednego i drugiego plus jeden kawałek chleba z wiejskim serkiem i cukrem. Każdemu ze śniadaniowych biesiadników przyrządził kakao na zimno i poczekał aż wszyscy znajdą się przy stole.

Oczekiwał radosnego śniadania, lecz przybrało nieco inny przebieg niż Jaśko sobie to wyobrażał. Najpierw wynikła kłótnia z bratem, Antosiem, ponieważ nie przypadły mu do gustu kanapki i wolał chrupki w mleku a następnie Jasiek o byle co rozpoczął wojowanie z ojcem, Marcinem. Już nawet nie pamiętał, z jakiego powodu wynikła ta kłótnia, ale złość w nim pozostała na dłużej.

Całym szczęściem tatko Marcin nie rozpamiętywał nigdy urazy i nie przychylał się do stosowania długotrwałych, wychowawczych kar. Mimo kłótni i złego zachowania chłopca nie zamierzał rezygnować z przejażdżki do centrum miasta. Planowali przecież jedną z przyjemnych rodzinnych i przyjacielskich eskapad.

Przyjaciele chłopca, Albert i Nina, zjawili się na czas, by wziąć udział w tym zaplanowanym wyjeździe. No prawie na czas.

Albert, zawsze dokładny chłopiec, nigdy nigdzie się nie spóźniał. Przybywał w uzgodnione miejsce spotkania w wyznaczonej porze i najczęściej był tam zawsze pierwszy, bo nauczył się punktualności, którą tak bardzo cenili sobie dorośli. Zdarzało się również, że jego dobre wychowanie nakłaniało go do przybywania jeszcze nieco wcześniej, lecz nie wcześniej niż kwadrans przed czasem. Tym razem też pojawił się w odpowiednią porę.

Nina nieco się spóźniła, ale chłopcy, tatko Marcin i Antoś nie wytykali jej tego małego błędu, tym bardziej że do Krakowa mieli zabrać się samochodem, a nie korzystać z usług komunikacji miejskiej.

Niestety zły humor nie opuszczał Jaśka i nikt nie potrafił nic na to zaradzić. Na każde pytanie odpowiadał burknięciem, na zaczepkę, jego humorzastym odpowiednikiem i nawet usposobienie Niny, ekscytującej się często byle czym, nie mogło nic na to poradzić. W końcu drogę na parking, usytuowany nieopodal krakowskiego rynku, przebyli, niemal nie odzywając się do Jaśka. Czuli, że musi w sobie przetrawić tę całą złość i wynikającą z niej żółć.

Dotarli na parking, wysiedli, odetchnęli miejskim powietrzem i z uśmiechem na ustach ruszyli w poszukiwaniu odpowiedniej dla siebie rozrywki. Tylko Jaśko wędrował z ponurą miną i nieodpowiednim do sytuacji nastawieniem. I choć nie przypominał sobie, dlaczego trzyma go to ponure samopoczucie, nic nie zaradził na złość i smutek, które go ogarniały. Pomyślał tylko, że radosna rynkowa atmosfera poprawi nieco utracony rankiem humor, a rozrywki na rynku nigdy nie brakowało. Chciał jak najszybciej się tam znaleźć, lecz niegrzecznym byłoby pozostawienie reszty tej szukającej przygód grupki. Poza tym, na krakowskim rynku, wszyscy mieli bawić się razem, a nie osobno, bo we wspólnej zabawie jest najwięcej przyjemności.

I znów w Jaśku zaczęło rosnąć napięcie i złość, że przemieszczają się tymi miejskimi chodnikami tak wolno, bo utrzymują tempo małego Antosia. Antoś nie wędrował tak szybko, jak starszy od niego brat i jego dwójka przyjaciół. Był mniejszy i miał o wiele krótsze nóżki. Jasiek powstrzymywał się przed kolejnym spięciem. Dławienie złości wyładowywał na napotykanych po drodze małych kamieniach. Na tych miejskich chodnikach było ich dla niego zdecydowanie zbyt niewiele.

Wreszcie, niedługo po południu, dotarli na miejsce.

Na rynku grali grajkowie, śpiewali uliczni artyści, zorganizowano plac na rozmaite gry i atrakcje, sprzedawano lody na gałki, zabudowano namioty, pod których zadaszeniem można było się posilić, jak zwykle znaleziono miejsce dla dorożkarzy chętnie i za opłatą przewożących turystów po krakowskich uliczkach, dając im możliwość obejrzenia z poziomu drogi najwspanialszych krakowskich atrakcji. Pomiędzy tymi wszystkimi rozmaitościami krzątali się cyrkowcy, klauni, akrobaci, mimowie. Zrobiono miejsce na klatkę dla tygrysa, a ten, mimo całego tłumu obserwatorów i wędrujących po rynku gadatliwych przechodniów, mimo gwaru i narastającego tumultu, nic sobie z ludzi nie robił i leżał pośrodku klatki, leniwie, powolnie i z czułością oblizywał przednie łapy i ostre pazury.

Piątka z przedmieścia weszła na rynek i na znak taty Jaśka i Antosia zatrzymała się na jego skraju. Po krótkim umówieniu miejsca spotkania, w razie gdyby się rozłączyli, ruszyli wziąć udział w zabawie. Szli grupką, raz po raz przystawali przy kolejnym miejscu, w którym dało się bardziej rozerwać. Doszli też do klatki z tygrysem oddzielonej od głównego nurtu przechodniów buforem bezpieczeństwa. Stanowił go mały ogrodzony placyk, gdzie nikt poza samym panem zwierzęcia nie miał prawa się znaleźć. Tygrys leżał, ziewał oblizywał łapy i był od dzieci znacznie większy, silniejszy i mimo zachowania przez nie bezpiecznej odległości i mocnych żelaznych krat, tworzących jego klatkę, mimo ukazania swej leniwej natury, zrobił na nich duże wrażenie. Wyobrażały sobie bowiem, jakby capnięciem jednej łapy powalał je na ziemie.

Jak domek z zapałek czy kart jednym, odrobinę silniejszym dmuchnięciem.

Albert był pełen podziwu dla tresera, który obcował z tym potężnym zwierzem na codzień. Treserem był niewysoki, grubiutki pan o rozwianej nieco fryzurze, wąsaty i z brodą, zdecydowanie wymagającą lepszego strzyżenia. Ubrany w skórzane spodnie i sweter, z twarzą solidnie przeoraną zmarszczkami. Jasiek nie widział w takim zawodzie niczego ciekawego, choć w pełni rozumiał, jako najstarszy z tej trójki przyjaciół, jak trudne musi być wytresowanie takiego dzikiego zwierzęcia.

Jeszcze przy klatce z tygrysem zaskoczyła ich magiczka. Zmusiła wręcz do zatrzymania się i obejrzenia jej niecodziennych sztuczek. Bawiła się znikającym płomieniem i zaskakiwała karcianymi sztuczkami. Jeden z jej czarów zdemaskował przechodzień. Przystanął tam, lecz nie dał się tak łatwo zwieść. Inna ze sztuczek za nic jej się nie udawała, co wywołało tylko rozbawienie w zebranej wokół niej grupce obserwatorów.

Ninie, młodszej nawet od Alberta, spodobały się te magiczne triki i sama ich wykonawczyni. Ta młoda i dość atrakcyjna osóbka przyciągała uwagę widzów, nawet mimo paru małych potknięć. Magiczne przedstawienie też spodobało się dziewczynce i zmuszało do zastanowienia, jak te karty znikają z dłoni czy jak ognik gaśnie i samoczynnie się zapala. Postanowiła w swoim małym jeszcze nienastoletnim serduszku, że zajmie się magicznymi sztuczkami i wykonywać będzie podobne przedstawienia choćby przed szkolną klasą i oczywiście rodziną i przyjaciółmi, bo byli dla niej najważniejsi na świecie.

Bawili się, śmiali, zajadali się delikatesami i popijali oranżadę i wszystko było, wreszcie tak, jak miało być. Jaśka tata na chwilę się z nimi pożegnał i zabrał Antosia na wyprawę do jednego z pobliskich antykwariatów. Zanim to uczynił zostawił Jaśkowi dwadzieścia złotych, w razie potrzeby, na małe wydatki. Trójka przyjaciół najedzona i zadowolona ruszyła dalej w poszukiwaniu kolejnych przygód.

I tamten dzień byłby piękny i tak udany, jak Jaśko sobie wyobrażał, lecz niestety dotarli do kolejnego miejsca zabaw, gdzie należało ustrzelić z procy pięć tarcz, aby wygrać główną nagrodę, jaką był milusiński pluszak. Można było chybić tylko jeden raz. Tam znów górę wzięły złe wibracje.

Jasiek pierwszy zabrał się za wykonanie zadania. Wziął procę do ręki usadowił kulkę na gumie, wycelował, zmrużył lewe oko i wystrzelił. I chybił pierwszym strzałem.

— Ha, ha. Koślawe oko — skomentował bezmyślnie Albert.

Strzelec aż zagrzał się od środka po tym niemiłym komentarzu. Drgającą z nerwów ręką włożył pocisk do miseczki procy i przygotował się do kolejnej próby. I tym razem znów skiksował.

— Była sobie nagroda — podsumował jego wyczyn przyjaciel.

— Takiś mądry to sam sobie strzelaj — odparował zdenerwowany Jaśko i pchnął procę w stronę Alberta. Zrobił to z odrobinę zbyt wielką mocą, co poskutkowało upadkiem chłopca, który pacnął tyłkiem na bruk.

— Ał! — poskarżył się Albert.

— Co ty robisz? — zapytała Nina, która do tej pory niemo przyglądała się całemu zajściu.

Jasiek jeszcze bardziej się zdenerwował, a powodem było jego własne naganne zachowanie. Nie wiedział co robić. Odwrócił się i uciekł z tamtej okolicy. Biegł i nie oglądał się za siebie. Znów kipiała w nim złość i narastało poczucie winy. Nie chciał aby Albert doznał krzywdy ani żeby Nina się na niego boczyła. Biegł, uczucia się w nim gotowały i przesłoniły mu pole widzenia. Na tyle, że wpadł wprost na coś dużego lub na kogoś dorosłego i sam odbił się od przeszkody i pacnął tyłkiem na rynkowy bruk.

Uderzenie bardzo go zaskoczyło i przez moment zapomniał o poprzednim, nieprzyjemnym zdarzeniu. Wstał, otrzepał jeansowe spodnie. Naprzeciw niego stał odrobinę oszołomiony mim. Właśnie dopalał papierosa. Rzucił go na bruk i przydeptał. Przywitał Jaśka brzydkim, zdrowym, lecz pożółkłym od papierosów uśmiechem. Rozpoczął małą pantomimę i pokazał pełnie swych możliwości.

Jasiek śmiał się z jego wyczynów. Śmiał się całym sobą, całym serduszkiem. Śmiali się także jego przyjaciele, którzy pobiegli w ślad za nim i już go dogonili. Jasiek obejrzał się na Ninę i na Alberta a w jego oku zakołysała pojedyncza malutka łezka.

Mim zauważył to, podchwycił, pokazał, jak sam płacze, po czym bezgłośnie poprosił dzieciaki, by zamknęły oczy. Wskazał im jednoznacznie, wytykał ich kolejno paluchem i zapraszał do udziału w zabawie. Przyjaciele spojrzeli po sobie i w dobrej wierze przymknęli powieki.

Las

Jasiek śmiał się jeszcze chwilę. Potem odjęło mu mowę, ponieważ otworzył oczy.

Mrok. Czerń. Próżnia.

Nie, to nie próżnia. A może jednak?

Zasłonił dłońmi twarz. Znów zamknął powieki. Otworzył i odjął ręce.

Wciąż mrok i wszechobecna ciemność. Przeszedł kilka kroków, wymacał pod stopami podłoże. Coś pod nimi chrzęściło. Szedł po omacku i na coś wpadł.

Drzewo, stare, spróchniałe i rozpadające się.

Jego oczy powoli przyzwyczajały się, by lepiej widzieć w ciemnościach. Odepchnął się od konaru i ruszył dalej. Znów wpadł na pień. Powoli zaczął rozpoznawać w tych wronich mrokach kontury wyrastających dookoła starych i zniszczonych chorobą drzew.

Gdzie podział Kraków, ludne miasto? Gdzie mim i reszta cyrkowej trupy? Grajkowie, komedianci? Klatka z tygrysem, treser i magiczka? Jakim sposobem przez króciutką chwilę, gdy miał zamknięte oczy, znalazł się tam, w ciemnym i przerażającym lesie? Jak w jednej chwili mogło zniknąć z horyzontu słońce i zamienić w tę bezkresną noc? Gdzie rynek, kramarze, namioty i dorożkarze? I piękne popołudnie, wiosna, lekki wiatr na twarzy, zamiast bezruch martwego lasu?

Zdruzgotany swym odkryciem i każdym z pytań, które mu się nasuwały i na które nie miał żadnej odpowiedzi, podłamał się, zgiął, niemal przysiadł w beznadziei i nagle sobie przypomniał.

Gdzie Albert i Nina? Czy też znaleźli się w tym strasznym miejscu?

— Musze ich odszukać. Pewnie bardzo się boją.

Pamięć o przyjaciołach, być może zagubionych w mrokach czarnego lasu dodała mu sił i odwagi. Wyruszył na poszukiwania. Nie wiedział, w którą stronę się udać, co czeka go za następnym pniem i jak się wydostaną z lasu, bo może ciągnąć się kilometrami? Mimo wielu pytań i strachu, który budził w nim otaczający mrok, i na pewno obudziłby w każdym innym chłopcu czy dziewczynce, ruszył z miejsca i zaczął nawoływać, z pewnością zagubionych, przyjaciół.

Nie wołał głośno. Bał się przypadkiem zbudzić żyjące w tym lesie stworzenia. One wcale nie musiały być przyjazne. Ponadto nie wiedział, co spotka go za następnym drzewem, za następnym pniem i konarem. Zdawał sobie sprawę, że w ogóle nie musi być jedyną, z zgubionych w mrokach, istotą.

Szedł przed siebie. Od drzewa do drzewa, od pnia do pnia. Szedł, potykał się czasem, nawet przewracał o niezgrabnie wyrastający z ziemi korzeń. Serce wyrywało mu się z klatki, krew dobijała do głowy. Strach stał się nieodzownym towarzyszem tej pieszej wędrówki. Mimo to nie zatrzymywał się, walczył z nim i wygrywał tę nierówną walkę, gdzie wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Często zaskakiwała chłopca i zmuszała do zwolnienia kroku na moment, do lepszego przyjrzenia się strachom rysowanym przez ciemność.

Nie poddawał się nocnym mirażom ani wymyślonym, znanym i nieznanym potworom. Stale podpowiadał sobie, że to tylko jego wyobraźnia próbuje nadać kształt temu, co poza zasięgiem wzroku. Był mądrym chłopcem a wyruszenie na ratunek młodszym przyjaciołom dodawało mu sił w czyhających go zmaganiach. Nawoływał przyjaciół z takim natężeniem, by mogli dosłyszeć go z bliższej odległości.

Nie wpadał w panikę, choć drżały mu ręce i niemal całe ciało chętnie odmówiłoby posłuszeństwa, gdyby choć odrobinę bardziej dał się ponieść przerażeniu. I gdy w całym tym lesie było dość ciepło i parno, to jemu dłonie marzły i dolna szczęka nieraz stukała o górną, jakby na zimowych mrozach.

Szedł, stawiał krok, kolejny i następny. Poruszał się, byle przed siebie. Bez pewności, że idzie w dobrym kierunku, lecz tam kierunków nie dało się rozróżnić. Każdy z pni wyglądał identycznie. Każde z drzew głęboko zostało przeorane przez korniki, wyrastało spróchniałe i chore. Zupełnie tak, jakby mrok wyssał z nich całą chęć do życia. Jakby ciemność tam się nigdy nie kończyła.

Wreszcie przystanął na chwilkę i z ciekawości powiódł wzrokiem ku koronie drzew. Nie znalazł tam żadnego liścia, tylko poplątane, kończące się nie wiadomo gdzie, suche gałęzie. I coś jeszcze. Daleko na granatowym niebie skrzyły się gwiazdy. Skrzyły się, o ile skrzyć mogą się czernią, światłem pozbawionym blasku. Czarne gwiazdy na granatowym niebie i ani śladu choćby jednej małej iskierki światła. Księżyca nie dojrzał wcale. Było to równie dziwne, gdy wiedział, że w ciągu kilku najbliższych dni miała nastać kolejna pełnia. Jakże to? Więc i księżyc postanowił odwrócić się plecami do tego zakazanego zakątka, a gwiazdy, ukazać swe nieznane dotąd oblicze?

Ten las musiał być magiczny. Magiczny w bardzo nieprzyjemnym sensie. Straszny, przerażający i z całą pewnością zły.

Tak pomyślał biedny Jaśko. Jeszcze bardziej odjęło mu odwagi i przybrało na strachu.

Szedł. Szedł. Nawoływał już niemal bezgłośnie i beznadziejnie. Nie spotkał nikogo i niczego na swojej drodze. Ani zwierzęcia, ani człowieka. Także nie złego czarownika, który z pewnością rzucił tam najgorsze zaklęcie.

Znów ruszył przed siebie, po krótkiej chwili na złapanie tchu i wypuszczenie z siebie odrobiny przerażenia. Ruszył wprzód, lecz odrobinę wolniej i wolniej z czasem, a okolica nic a nic nie chciała się zmienić.

Coś jednak drgnęło. Nie w lesie, nie w otoczeniu, tylko w nim samym. Coś, co zmusiło go do myślenia, że to owo coś idzie w ślad za nim. Nie widział, nie wiedział, lecz czuł, że coś idzie wprost po jego śladach. Nie był pewien, czy pragnie spotkać się z tym czymś, co wcale nie musiało być ani dobre, ani przyjazne, ani też pomocne w jego poszukiwaniach.

Zastanawiał się chwilę, czy to może nie Albert lub Nina, lecz czy oni ruszyliby wprost jego śladem i nie dali żadnego znaku rozpoznawczego, nie nawoływali jego imienia. Nie robiliby tego co on aby spotkać się i połączyć siły przeciw tej wszechobecnej ciemności? Żeby razem znaleźć ostatniego z zaginionych. Nie, musiało być to jakieś zwierze, które zwęszyło jego zapach, doskonale rozeznaje się w ciemnościach i bezszelestnie porusza w lesie. Jego przyjaciele z pewnością daliby mu znać a już na pewno nie daliby rady wędrować dokładnie jego tropem.

Uleciała z niego resztka odwagi na wołanie imion przyjaciół. Pozwalał sobie na krótkie nawoływania w coraz to dłuższych odstępach czasu i tak ciche, że sam ledwo je słyszał. Nie wiedział, jak znajdzie swych przyjaciół i z każdym kolejnym mijanym po drodze konarem tracił odrobinę nadziei. Mimo to, ruszył dalej i szybciej niż wcześniej. Najbardziej skupiał się na równym i szybkim marszu, by owe coś, co idzie w ślad za nim, nie wyrosło tuż za jego plecami.

Ognisko

Wyruszył na wędrówkę w nieznane. Rzeczywiście „nieznane”, gdy widział przed siebie ledwie na metr czy półtora i nic poza tym. Zastanawiał się chwilę, czy nie przeczekać nocy i jakoś wypocząć do poranka, lecz stracił nadzieję, że owy poranek szybko nadejdzie.

Poza tym nie wiedział, co za nim kroczy, choć nie czuł już bliskości owego czegoś i zdawało mu się, że dość daleko się od tego oderwał.

O staniu w miejscu nie było mowy. Dopuszczenie do zatrzymania się na dłuższą chwilę nie wchodziło w grę. Być może słusznie obawiał się spotkania z nieokreślonym jeszcze prześladowcą.

Wędrował równym tempem i zaczął powoli odczuwać trud tej wędrówki. Miał już dość solidnie poobijane stopy i kolana od częstych zahaczeń o korzenie drzew i wielu upadków. Nie potrafił utrzymywać dobrej prędkości marszu i jednocześnie unikać takich wypadków i mniejszych skaleczeń.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 18.28