Dla Babci T.
Twoje serce jest jak ciepły dom,
do którego zawsze można wrócić.
Dziękuję, za Twoją dobroć i cierpliwość.
Dziękuję za to, że jesteś.
Rozdział 1
Światło świec migotało w kryształowych żyrandolach, rozpraszając złote refleksy po luksusowych sukniach dam i klasycznych, ale bardzo eleganckich mundurach mężczyzn. Dwór Wrońskich tej nocy tętnił życiem. Muzyka płynąca ze starych, oryginalnie zachowanych, rodowych skrzypiec mieszała się z cichymi rozmowami szlachty, a w powietrzu unosił się słodki zapach kwiatów z ogrodu. Helena stała przy balustradzie galerii, spoglądając na przybyły tłum z mieszaniną ciekawości i niepokoju.
— Heleno nie stój, jak jeden z tych posągów w holu — wyszeptała Klara, stukając się z przyjaciółką kieliszkiem do wina. — Świat czeka, aż zatańczysz.
Helena poczuła, jak drobny uśmiech sam pojawia się na jej ustach, choć wcale go nie planowała. Nie był on wyrazem radości, czy ulgi, był to raczej sposób na zachowanie pozorów spokoju. Jej myśli krążyły bowiem w zupełnie innym miejscu, a serce biło nieco szybciej, gdy jej wzrok mimowolnie wracał do półcienia po drugiej stronie sali.
Tam stał on, młody, niesamowicie przystojny mężczyzna, którego spojrzenie wywoływało w niej dziwne napięcie. Był pewny siebie, niemal wyzywający, a jednocześnie w jego oczach kryło się coś nieodgadnionego, coś, co sprawiało, że czuła się jednocześnie ciekawa i ostrożna. Miała wrażenie, że on śledzi każdy jej ruch, jakby próbował odczytać jej myśli, zanim sama zdąży je uformować.
Helena odwróciła wzrok w stronę przyjaciółki, ale nie przyniosło to ulgi. Serce nadal biło mocniej, a w głowie kotłowały się pytania: „Kim on jest? Czego chce? Dlaczego czuję się przez niego tak czujnie obserwowana?” Każde drobne drgnienie jego ramion, każdy subtelny gest wywoływał w niej mieszankę ciekawości i lekkiego niepokoju.
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że między nimi coś się zaczyna. Jakaś niewidoczna nić ciągnęła ją w jego stronę, choć rozum podpowiadał aby była nadto ostrożna. W tej ciszy, w tym półcieniu, emocje kłębiły się w niej niczym wir, a świadomość własnej podatności na jego urok sprawiała, że Helena czuła się dziwnie podekscytowana.
— Kto to? — Wyszeptała Helena, próbując uchwycić jego sylwetkę.
— Nie znam, ale wygląda… tajemniczo — odparła Klara, śmiejąc się lekko. — Jakby wyszedł z kart średniowiecznych powieści.
Mężczyzna zaczął przemieszczać się w stronę kobiet, omijając wirujące pary tańczące na parkiecie. Gdy znalazł się tuż obok nich, ukląkł lekko w ukłonie, kierując całą swoją uwagę na córkę gospodarzy tego domu.
— Dobry wieczór panienko — odezwał się spokojnym głosem. — Helena Wrońska?
Nie czekając na odpowiedź, lekko skinął też głową w stronę Klary w krótkim, grzecznym geście powitania, po czym jego spojrzenie wróciło do młodej gospodyni tego przyjęcia.
— Tak, to ja. A wy…? — Odpowiedziała Helena.
— Janusz Klejnowski — przedstawił się, a w jego głosie brzmiała nuta tajemnicy. — Mam zaszczyt obserwować państwa Dwór od pewnego czasu… i nie mogłem się powstrzymać, by w końcu panienkę osobiście poznać.
Helena poczuła, jak jej oddech przyspiesza. Ciało zareagowało na jego obecność niemal instynktownie. Ciekawość bowiem mieszała się z ostrożnością, a fascynacja z niepokojem.
Z jednej strony pragnęła wiedzieć o nim więcej. Intrygowało ją, kim jest ten człowiek i jakie ukrywa zamiary. Z drugiej czuła niewidzialną barierę, która ostrzegała ją przed zbyt szybkim poddaniem się tej nagłej sile przyciągania. Każde słowo Janusza wydawało się rezonować w jej wnętrzu, wywołując drżenie, którego sama do końca nie rozumiała.
Mimo że starała się zachować spokój, oprócz fascynacji jego osobą, czuła też cień lęku. Czy mogła bowiem zaufać nieznajomemu, który znał jej Dwór i obserwował ją z ukrycia? Jednak poczucie tajemnicy działało na nią magnetycznie. Każda nuta w jego głosie, każdy subtelny gest sprawiał, że nie mogła oderwać od niego wzroku.
W tym samym czasie do sali balowej wkroczył hrabia Wacław Morawski. Jego chłodne spojrzenie natychmiast odnalazło Helenę, a uśmiech, którym ją obdarzył, był tak wyrachowany, że młoda kobieta poczuła dreszcz, nie był on jednak tak przyjemny, jak te, które wcześniej wywołał w niej Klejnowski. Morawski patrzył bowiem tak, jakby miał zamiar kupić jej majątek, a nie serce.
— Hrabia patrzy tak, jakby czytał w twojej duszy — szepnęła Klara. — Nie wygląda przyjaźnie.
Muzyka zmieniła rytm. Mężczyzna podszedł do Heleny i nie bacząc na stojącego obok rywala, zaproponował jej taniec. Kiwnęła głową, choć wcale nie miała na to ochoty. Czuła jednak przed nim strach, respekt i niepokój. Podczas walca Morawski subtelnie prowadził rozmowę, sugerując, że pewne decyzje dotyczące jej życia są „nieuniknione”. Każde jego słowo wypełniało Helenę dziwnym uciskiem w żołądku, poczuciem, że jej wybory są pod obserwacją, a jej wolność staje się towarem w jego grze. Mimo dość powolnego rytmu, który powinien był wprowadzać lekkość, w dziewczynie rosło napięcie, a myśli ciągnęły ją w kierunku Janusza, pozostawiając w sercu subtelny konflikt między ciekawością a przymusem, którego nie mogła zignorować.
Gdy walc dobiegł końca, hrabia zniknął w tłumie, a jego potencjalny rywal ponownie podszedł do Heleny pod pretekstem podania wachlarza, który spadł jej podczas tańca. Ich dłonie zetknęły się na krótką, elektryzującą chwilę.
Kiedy bal powoli dobiegał końca, a goście pojedynczo opuszczali salę, przyjaciółki wycofały się do oranżerii, by odetchnąć od spojrzeń i szeptów. Helena nie mogła przestać myśleć o Januszu, jego oczach, tajemnicy, którą skrywał, a także o tym, że nie był on jedynym, który obserwował każdy jej krok.
Rozdział 2
Poranek po balu wypełniał Dwór pozornym spokojem. Helena unikała spojrzeń rodziców, próbując oswoić echo wczorajszych wydarzeń. W salonie pachniały świeże ciasta i herbata, codzienność niby zwyczajna, a jednak przesycona oczekiwaniem. Niemal cichym ostrzeżeniem, że coś się wydarzy.
Drzwi otworzyły się nagle, a do środka wkroczył Morawski. W dłoni trzymał kopertę, którą znalazł przed drzwiami. Jej treść była skierowana do Heleny, choć gość nie miał pojęcia, kto ją przesłał.
— Przejeżdżałem obok i pomyślałem, że warto odwiedzić rodzinę Wrońskich — oznajmił z nonszalancją, a jego spojrzenie natychmiast skupiło się na Helenie.
Jej rodzice wymienili znaczące spojrzenia, a dziewczyna poczuła ucisk w żołądku. Serce zabiło jej mocniej, w głowie pojawiły się pytania o to, czy jego przyjazd był zwykłym przypadkiem, czy miał może ukryte znaczenie?
Mimo iż pojawił się bez zaproszenia, to jednak wielopokoleniowa tradycja rodziny Wrońskich nakazywała przyjąć go do stołu. Podczas obiadu obecność Morawskiego była jak cień, który powoli wypełniał każdy zakamarek pomieszczenia. Chociaż mówił niewiele, to Helena odnosiła wrażenie, że każdy jego gest był precyzyjną manipulacją. Jego spojrzenia przesuwały się po niej w sposób wywołujący niepokój, a pozornie uprzejme słowa niosły subtelny ładunek kontroli.
Morawski przeciągał wizytę, jakby chciał, by czas stanął w miejscu. Wreszcie ojciec Heleny przerwał ciszę:
— Hrabio, obawiam się, że twa wizyta trwa już zbyt długo…
Morawski uśmiechnął się lodowato, ale wstał posłusznie po słowach gospodarza. Przed wyjściem zdążył jeszcze wyszeptać do Heleny:
— Jeszcze się spotkamy. Będę miał panią na oku.
Gdy odjechał, Helena poczuła ulgę, choć serce wciąż biło pospiesznie. Przypomniała sobie o kopercie, którą odłożyła na stolik w holu przed obiadem, a którą otrzymała od niespodziewanego gościa. Podniosła ją. Była lekka, a jednak przesycona tajemnicą. W środku znajdowała się krótka wiadomość: „Spotkajmy się w ogrodzie dziś o zachodzie słońca. Będę czekał”.
Wieczorem pod pretekstem bólu głowy i chęci dotlenienia się, wymknęła się z domu. Ścieżki ogrodu były ciche, skryte w cieniach drzew. Powietrze niosło zapach wilgotnej ziemi i kwitnących róż, a cień pergoli rzucał na jej twarz delikatne, złote pasma światła zachodzącego słońca. Helena szła dróżką stąpając ostrożnie, tak by nikt jej nie usłyszał. Z jednej strony była podekscytowana, z drugiej czuła strach. Mimo iż było to spotkanie z nieznanym, to nie chciała zawrócić, w głębi serca miała przeczucie, że za tą wiadomością może kryć się intrygujący mężczyzna z balu.
Klejnowski stał w półcieniu, a jego sylwetka powoli wyłaniała się z mgły. Była nieruchoma, niemal mistyczna. Kiedy zobaczył Helenę, jego oczy rozbłysły, a w spojrzeniu zaiskrzyło coś więcej niż ulga. Był to znak niecierpliwego oczekiwania, jakby to spotkanie miało wagę tajemnicy, którą należało zachować między nimi. Helena nie mogła oderwać od niego wzroku. Była nim zahipnotyzowana.
— Panienko… myślałem, że się nie pojawisz — powiedział, a jego głos drżał, wplatając w powietrze niepokój.
— Długo czekałeś? — Zapytała, starając się zachować spokój, choć jej serce biło jak szalone.
— Nie… — Odpowiedział, uśmiechając się delikatnie, tylko kącikami ust.
Chwilę milczeli, wsłuchując się w szelest liści i ciszę, która ich otaczała. Potem Janusz zrobił krok bliżej, a jego głos stężał, stając się szeptem, który wnikał w nią niczym ciepły wiatr, pobudzając każdą komórkę jej ciała:
— Heleno, to spotkanie… Chciałem Ci coś powiedzieć. Coś, co może zmienić w twoim życiu wszystko.
Młoda Wrońska poczuła, że jej oddech i serce przyspieszają. Jej ciało reagowało na jego słowa mimowolnie, gotowe do reakcji, choć nie wiedziała, jakiej.
— Co to takiego? — Wyszeptała. — Dlaczego właśnie teraz?
— Bo czas… — Odpowiedział Janusz, przerywając na chwilę, jakby ważył każde słowo — …Czasem zmusza nas do działania, zanim będzie za późno.
Cienie drzew poruszały się w rytmie niewidocznego wiatru, a światło zachodzącego słońca tworzyło złote, migotliwe smugi wokół nich.
— Co jest więc aż tak ważnego? — Spytała, a jej głos drżał, choć próbowała zachować spokój.
Klejnowski uśmiechnął się tajemniczo, a jego oczy błysnęły w półcieniu:
— Nie wszystko od razu… ale obiecuję, że od dziś nic już nie będzie takie samo.
Rozdział 3
Helena długo nie mogła zasnąć. Słowa, które wypowiedział Janusz, brzmiały w niej echem: „Od dziś nic już nie będzie takie samo…”
Leżała w swoim pokoju, a księżyc malował na suficie ruchome, srebrne cienie. Chciała wierzyć, że to tylko jej wyobraźnia, ale miała wrażenie, że ktoś stoi przed domem. Wstała, oparła czoło o szybę, która była zimna jak ostrze i dostrzegła sylwetkę, nieruchomą, wtopioną w noc. Serce ścisnęło jej gardło. Morawski!
Przeszedł powoli po jej oknem, jakby mierzył kroki, a potem zniknął za drzewami. Ten obraz wdarł się w jej myśli, czyniąc je ciężkimi. On naprawdę ją obserwował.
Rankiem ojciec Heleny zastał ją w salonie bledszą niż zwykle.
— Dziecko, wyglądasz, jakbyś nie spała całą noc — powiedział, nalewając sobie kawy do wielopokoleniowej filiżanki z herbem ich rodu.
— To pewnie jeszcze efekt przedwczorajszego balu — skłamała.
Nie mogła zdradzić, że nocą Morawski czaił się pod oknami. Nie mogła też powiedzieć, że spotkała się z Klejnowskim.
Po południu ponownie wymknęła się do ogrodu. Janusz czekał już pod starym dębem, który znał tajemnice wielu przodków dziewczyny i który był świadkiem wielu schadzek historycznych kochanków. Tym razem twarz mężczyzny nie była spokojna, wręcz przeciwnie, w rysach odbijał się cień niepokoju, a spojrzenie drżało, jakby nosiło w sobie ciężar tajemnicy, której nie potrafił dłużej ukrywać.
— Heleno — zaczął, chwytając jej dłoń z taką gwałtownością, że aż poczuła gorąco jego palców. — Musisz mi zaufać. Musisz uwierzyć, że… to dopiero początek.
W jej piersi narastał lęk pomieszany z dziwnym oczekiwaniem. Początek? Słowo zawisło między nimi jak ostrze, gotowe przeciąć wszystko, co dotąd było znane i bezpieczne.
— Początek czego? — Spytała, a jej głos był cichszy niż szept wiatru, niemal zagłuszony przez szelest liści. Czuła, jak gardło ściska się jej ze strachu, a jednocześnie z pragnienia poznania prawdy.
Janusz spojrzał w stronę dworu. Jego źrenice zwęziły się, a oddech stał się cięższy. Każde słowo, które miał wypowiedzieć, mogło sprowadzić na nich zgubę.
— Są rzeczy, o których twoja rodzina milczy. Sprawy sprzed wielu lat. One wciąż tu są, w tym domu, w tych ogrodach. — Zawahał się, jakby nie wiedział, ile może zdradzić. — A Morawski… on wie więcej, niż powinien.
Słowa zawisły w powietrzu niczym ciężkie chmury, gotowe rozpętać burzę. Helena miała wrażenie, że wszystko wokół niej, szelest traw, zapach kwitnących róż, nawet odległe pohukiwanie gołębi, nagle stało się obce i niepokojące.
W jej głowie kłębiły się dziesiątki pytań, ale jedno, najbardziej palące, wyrwało się w końcu spomiędzy zaciśniętych warg:
— Dlaczego mi to mówisz? — Spytała, czując, że ziemia pod nogami zaczyna tracić stabilność, jakby każdy kolejny krok groził jej otchłanią, o której istnieniu nigdy nie chciała wiedzieć.
Janusz zbliżył się jeszcze bardziej, a jego głos stał się niemal zaklęciem:
— Bo to ty jesteś kluczem.
Z oddali rozległ się trzask gałęzi. Ktoś był w ogrodzie. Helena odwróciła głowę, ale zobaczyła tylko cień, który rozpłynął się wśród drzew.
Janusz ścisnął jej rękę mocniej.
— Widzisz? Morawski nigdy nie jest daleko — szepnął.
Po powrocie do domu Helena długo wpatrywała się w kopertę, którą Janusz wręczył jej na koniec spotkania. Leżała na stoliku przy jej łóżku niczym niewielki, pozornie zwyczajny przedmiot, a jednak jej blask w świetle świecy zdawał się pulsować jak serce, które nigdy nie należało do niej. Dziewczyna czuła, że w jej życie wślizgnęło się coś nieodwracalnego, nieproszony gość, który rozsiadł się w jej myślach i nie chciał odejść.
Rozdział 4
Tuż po północy Helenę obudził dźwięk. Nie był to zwyczajny trzask mebli, czy skrzypnięcie starych desek. To było coś innego: rytmiczne, przytłumione kroki. Serce zaczęło walić jej w piersi, jak nigdy dotąd.
Zerwała się, narzuciła szlafrok i uchyliła drzwi. Korytarz tonął w półmroku, ale od strony salonu dochodziło zamieszanie. Głosy. Pospieszne szepty. Krzyk ojca:
— Zofio! Gdzie jesteś?!
Matka Heleny zniknęła. Służba biegała po pokojach, ktoś przeszukiwał ogród, ktoś inny sprawdzał stajnię. Wszystko na próżno. Jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Helena zeszła na dół, drżąc, ale tam spotkała się z jeszcze większym ciosem. Na stole w salonie, pośród rozrzuconych kielichów i świec leżała koperta. Nie ta sama, którą dostała od Janusza. Ta była cięższa, papier grubszy, a lak nosił herb ich rodu.
Drżącymi palcami podniosła ją i rozdarła. W środku znajdowała się kartka, zapisana obcym charakterem pisma. Kilka słów zaledwie:
„Tam, gdzie milknie krew, zaczyna się prawda. Poszukaj w cieniu tego domu”.
Pod słowami symbol, okrąg przecięty ukośną linią, podobny do starożytnych znaków, które babka Heleny pokazywała jej kiedyś w starych księgach. Dziewczyna poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa.
— Co to znaczy? — Spytał jej ojciec ostrym głosem, w którym słychać było też ból, rozpacz i nutę paniki. Nie słyszała, jak zszedł na dół. — Kto śmie igrać z naszym rodem?
Helena chciała odpowiedzieć, ale nagle w drzwiach stanął Janusz. Był blady, jakby biegł przez całą noc. W jego oczach tliło się coś pomiędzy gniewem a strachem.
— To się zaczęło — powiedział, ignorując zdumione spojrzenia rodziny. — Próbowałem Cię Heleno ostrzec.
— Co wiesz? — Wroński podszedł do niego z wrogością.
— Wiem, że wasza rodzina od dawna nosi na sobie ciężar, o którym nikt nie chce mówić — odpowiedział Janusz bez wahania. — I że Morawski jest częścią tej układanki.
Helena ścisnęła list.
— A moja matka? — Wyszeptała.
Janusz spojrzał na nią. Na jego twarzy pojawił się cień.
— Jeśli nie znajdziemy odpowiedzi, co oznacza ten symbol, może się wszystko zdarzyć.
Zanim zdążyli zapytać go o więcej, z ogrodu dobiegł huk. Ktoś strzaskał gałąź tuż pod oknami. Helena pobiegła do okna. W mroku zobaczyła sylwetkę. Morawski!
Tego wieczoru dziewczyna po raz pierwszy zdała sobie, że jej życie bezpowrotnie się zmienia. Zniknięcie matki, tajemniczy symbol, obecność Morawskiego, wszystko to splatało się w sieć, w której ona sama według Klejnowskiego miała być nicią przewodnią.
Rozdział 5
Świece w salonie dogasały, zostawiając po sobie tylko zapach wosku i ciężkie powietrze, w którym drżały niedopowiedziane słowa. Helena siedziała przy stole, wciąż ściskając kopertę z dziwnym symbolem. Ojciec przechadzał się tam i z powrotem, coraz bardziej nerwowy, a Janusz patrzył w okno, jakby wiedział, że cień Morawskiego zaraz się pojawi za nim ponownie.
— To nie przypadek — przerwał ciszę Wroński. — Zofia znika, a w tym samym czasie ktoś podrzuca nam… to. — Wskazał na list, jakby sam jego widok był obelgą.
— Oni nas obserwują — odparł Janusz, nie odrywając wzroku od ogrodu. — I wiedzą, jak uderzyć.
Helena czuła, jak serce ściska jej gardło. Bała się, jak nigdy. Dlaczego ich rodzina? Dlaczego matka, którą kochała nad życie? I co z tym wszystkim wspólnego mają Janusz i Morawski?
— Oni, czyli kto? — Zapytała. — Morawski?
Janusz odwrócił się powoli, a w jego oczach pojawiło się coś, czego Helena jeszcze nie widziała, nie strach, lecz gniew.
— On nie działa sam. I nigdy nie działał.
Ojciec Heleny zatrzymał się i spojrzał na nią z dziwnym, obcym wyrazem twarzy.
— Helena, musisz być przygotowana. Jeśli Zofia nie wróci, jeśli… jeśli sprawy pójdą w złą stronę, możesz być kolejną, którą będą chcieli pojmać.
— Co to znaczy? — Spytała, głos miała cichy, lecz ostry jak nóż.
Wroński spuścił wzrok.
— Znaczy, że mogą zażądać za ciebie okupu. Mogą wiedzieć, ile z matką dla mnie znaczycie. Nie od dziś wiadomo jest bowiem, jak duży mamy majątek.
Cisza, jaka zapadła, była gorsza niż krzyk. Helena czuła, jak ziemia usuwa jej się spod nóg.
— Ale kto? — Wyszeptała, choć przeczuwała odpowiedź.
— Morawski, mówiłem — powiedział Janusz, zanim ojciec dziewczyny zdążył się odezwać.
Helena odsunęła się gwałtownie, jakby te słowa były trucizną. To, co było dotąd tylko cieniem, nagle nabrało kształtu. Morawski nie tylko ją prześladował. Teraz chciał posiąść wszystko, co miała.
Janusz podszedł bliżej i położył dłoń na jej ramieniu. Jego dotyk był jak zaklęcie, które przywracało oddech.
— Posłuchaj mnie — wyszeptał. — Nie pozwolę, żeby coś ci się stało, ale musisz mi zaufać. Jeśli chcesz odnaleźć matkę, musisz być gotowa… wyjechać.
Helena spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
— Wyjechać? Dokąd?
— Tam, gdzie znajdziemy odpowiedzi — odparł. — Ten symbol zapewne nie pojawił się przypadkiem, musi mieć coś wspólnego z zaginięciem twojej matki. Znam kogoś, kto może go odczytać, ale nie tu.
Ojciec dziewczyny natychmiast zaprotestował.
— Nie! To szaleństwo! Helena nie może nigdzie jechać, nie w takim momencie. To jest dokładnie to, czego oni chcą: rozdzielić nas i mieć łatwiejszy do niej dostęp. W ten sposób stanie się dla nich kolejnym celem.
Młoda Wrońska czuła jednak, że w jej sercu decyzja już została podjęta: albo zostanie tutaj i stanie się więźniem w grze Morawskiego, albo podejmie ryzyko. Dla matki, ale i siebie samej. Nie chciała być bowiem niczyim zakładnikiem.
Na zewnątrz zawył wiatr, niosąc echo trzaskających gałęzi. I wtedy wszyscy usłyszeli odgłos stukania. Nie do drzwi. Do okna. Helena podeszła drżącymi krokami. Za szybą zobaczyła znajomą sylwetkę. Morawski. Stał tak blisko, że prawie czuła jego oddech na szybie, a potem, powoli, bardzo powoli, uniósł dłoń i na zaparowanym szkle narysował ten sam symbol, który widniał na liście.
Koło przecięte ukośną linią. Helena cofnęła się gwałtownie.
— On nie żartuje — wyszeptała.
Rozdział 6
Świt rozlał się po dworze Wrońskich, jak zimna woda, bez barwy i ciepła. Helena siedziała w salonie, gdy w korytarzu zabrzmiał stukot obcasów. Służąca podała jej kolejną kopertę: grubą, z woskową pieczęcią w kształcie koła przeciętego ukośną linią.
Drżącymi dłońmi rozerwała papier. W środku nie było listu, tylko kartka, do której przywiązany był pierścionek jej matki, ten sam, który widywała na jej dłoni odkąd pamiętała. Teraz jednak srebro było porysowane, a na krawędzi zaschła brązowa smuga, jakby błoto z piwnicy.
Helena poczuła, że powietrze ucieka jej z płuc.
— Co to za posłaniec? — Zapytał ojciec, wchodząc do pokoju z filiżanką parującej kawy.
— Od Morawskiego — odpowiedziała chłodno. — On… on ma chyba mamę.
Twarz ojca stężała. Na moment zdawało się, że filiżanka pęknie w jego dłoni.
— Dziecko, nie wolno igrać z jego żądaniami. Czego chce? Jeśli cenisz życie matki… — Urwał.
Helena poczuła bunt, który w niej rósł od dni.
— A jeśli to tylko gra? Jeśli mama i tak jest skazana? Przysłał pierścionek, nic więcej.
W salonie zapadła cisza cięższa niż krzyk. Ojciec spuścił wzrok, a Janusz, który właśnie pojawił się w drzwiach, zrobił krok w stronę Heleny.
— Helena ma rację — powiedział cicho, lecz stanowczo. — Podporządkowanie się mu nie da wam bezpieczeństwa. To początek niewoli. Myślałem, że chodzi tylko o pieniądze, ale sprawa może być dużo poważniejsza.
Wroński spojrzał na niego z lodowatą pogardą.
— To nie twoja sprawa młodzieńcze.
Czując narastające napięcie młoda kobieta wstała i odeszła bez słowa, zostawiając skaczących sobie do oczu mężczyzn samych. Musiała przemyśleć co dalej, kochała matkę, ale nie wiedziała, co robić. Czy powinni się podporządkowywać zimnemu draniowi? Dlaczego ojciec nie dzwoni na policję? Czy on też coś ukrywa?
Tej nocy, kiedy cały dom zasnął, poszła do biblioteki. Czuła, że odpowiedź kryje się w murach starego Dworu, który był świadkiem zbyt wielu tajemnic.
Świece migotały, gdy zatrzymała się przed portretem kobiety o ciemnych oczach i twardej twarzy — jej prababki, Teofili Wrońskiej. Nagle przypomniała sobie szept z księgi modlitewnej, który czytała jako dziecko: „Teofila przejęła pieczęć, Teofila ukryła ją na wieki”. Czyżby chodziło o ten dziwny znak z koperty? Czy to o tej pieczęci była mowa? Musi to sprawdzić.
Dotknęła ramy portretu. Drewno zaskrzypiało. Pod palcami wyczuła wypukłość — drobny zatrzask. Nacisnęła. Ciężki obraz uchylił się jak drzwi. Za nim kryła się skrytka, a w niej stara księga, obita skórą, na której wytłoczono symbol koła przeciętego ukośną linią. A więc jednak…
Helena uniosła ostrożnie wielki tom. Na pierwszej stronie zapisane było:
„Pieczęć Przejęcia. Strażniczka jest Kluczem. Zerwanie pieczęci bez zgody Strażniczki = krew”.
Przewracała kartki, pełne obcych herbów i znaków. W pewnym momencie na marginesie jednej strony, spomiędzy pożółkłych notatek, dostrzegła coś dziwnego. To świeży atrament, jeszcze błyszczący w świetle świecy.
„Nie wierz temu, kto mówi, gdy powinien milczeć”.
Serce jej przyspieszyło. Kto to dopisał? I kiedy?
Gdy wracała, Janusz czekał na nią w korytarzu.
— Heleno — szepnął — wiem, gdzie musimy jechać. Profesor Lewicki w Krakowie badał te symbole. On może odsłonić ci prawdę.
— Ojciec nigdy na to nie pozwoli.
— Nie pytaj go. O świcie ruszamy.
Helena ścisnęła księgę do piersi, jakby to był jedyny dowód, na to, że to od niej zależy, czy jej matka wróci do domu.
Rozdział 7
Jeszcze przed świtem Helena spakowała niewielką torbę. Księgę owiniętą w szal, przycisnęła do serca, jakby bała się, że ktoś wytrąci ją z dłoni i cała tajemnica zniknie w jednej chwili. Janusz czekał na nią w ogrodzie. Zimna mgła oplatała krzewy, a trawa połyskiwała szronem.
— Musimy zdążyć przed pierwszym pianiem kogutów — szepnął, podając jej ramię. — Wtedy nikt się nie zorientuje.
Przeszli przez boczną furtkę, a echo ich kroków tłumiła mokra jeszcze po deszczu ziemia. Helena obejrzała się tylko raz. Dwór pogrążony w mroku, zdawał się patrzeć na nią pustymi oknami. Wydawało jej się, że w jednym z nich stoi sylwetka wysoka, nieruchoma. Ojciec? Morawski? Służba? Serce podskoczyło, ale Janusz pociągnął ją ku drodze.
Stacja o tej porze była niemal pusta. Lokomotywa syczała, a z jej kominów buchał ponury i złowrogi dym. Helena wciągnęła powietrze, w którym mieszał się zapach smaru i mokrego węgla.
— Nigdy wcześniej nie byłam w Krakowie — powiedziała, starając się zająć czymś myśli.
— I obyś z niego wróciła — odpowiedział Janusz półgłosem.
Wsiedli do przedziału drugiej klasy. Skórzane siedzenia były zimne, a szyby zamroczone mgłą. Pociąg ruszył, a świat za oknem rozciągnął się w pasmach szarości.
Helena przycisnęła księgę do kolan.
— Januszu… ten symbol… — Zaczęła.
— Wiem — przerwał. — Pieczęć. Słyszałem o niej kiedyś od mojego ojca. Twierdził, że była przekleństwem i błogosławieństwem dla rodu Wrońskich, ale nigdy nie powiedział mi wszystkiego.
Zanim zdołała dopytać, drzwi wagonu otworzyły się z hukiem. Do ich przedziału wszedł mężczyzna w czarnym prochowcu i kapeluszu zsuniętym na oczy. Usiadł naprzeciwko nich, nie mówiąc ani słowa. Jego silne i męskie dłonie trzymały gazetę, ale Helena widziała, że jej nie czytał. Cały czas obserwował ich ukradkiem.
Janusz odchylił się do tyłu napięty jak struna.
Pociąg kołysał, tłukł żelazem o szyny. Cisza w przedziale była gęsta, co jakiś czas ktoś przechodził korytarzem. Helena wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Wtem obcy odłożył gazetę. Spojrzał na nią spod kapelusza i uśmiechnął się lekko, jakby znał każdy jej sekret.
— Kraków… piękne miasto na jesień — powiedział miękko, ale jego głos był jak stal. — Nie każdemu jednak jest dane z niego wrócić.
Helena poczuła, że zimny dreszcz przechodzi jej po plecach. Janusz odruchowo przesunął dłoń bliżej jej ręki, jakby chciał dodać jej otuchy niemym przesłaniem: nie bój się, jestem przy tobie.
Obcy wstał, skłonił się nienaturalnie grzecznie i wyszedł z przedziału. Dopiero wtedy Helena zauważyła, że na siedzeniu, gdzie siedział, został mały skrawek papieru. Podniosła go. Na kartce były starannie wykaligrafowane słowa:
„Nie ufaj temu, kto prowadzi cię do światła. Czasem to tylko nowa ciemność, jeszcze mroczniejsza, niż ta, którą już znasz”.
Rozdział 8
Pociąg mknął coraz szybciej, a Helena czuła, że w przedziale robi się coraz bardziej duszno. Obcy w kapeluszu odszedł, lecz jego słowa wciąż tkwiły w jej głowie.
Janusz spojrzał przez okno, jakby coś dostrzegł. Helena już miała go zapytać, co zobaczył, gdy nagle rozległ się huk. Drzwi przedziału zatrzasnęły się z impetem, a okno eksplodowało deszczem szkła.
Helena krzyknęła. Poczuła gorący ból w boku. Krew natychmiast przesiąkła przez suknię.
— Heleno! — Janusz rzucił się ku niej, próbując zatamować ranę chustką. Pociąg hamował gwałtownie, koła zgrzytały, a pasażerowie wybiegali w panice na korytarz.
Dym, wrzaski, uderzenia metalu. Ktoś musiał podłożyć ładunek albo oddać strzał. Helena już nie rozróżniała. Świat wirował, a jedyne, co czuła, to zimno i słabnący uścisk dłoni Janusza.
Ocknęła się w białym pokoju pachnącym jodem. Szpital. Ściany oblane szarością, pojedyncze łóżko, światło lampy rażące w oczy.
Przez chwilę nie wiedziała, czy żyje, czy może ogląda to wszystko zza światów. Dopiero gdy poczuła ciężar bandaży na ciele, dotarła do niej świadomość.
Drzwi skrzypnęły.
— Heleno… — Miękki głos, znajomy i obcy zarazem.
Przy łóżku stała Klara, najlepsza przyjaciółka z dawnych lat, z którą spędziła całe dzieciństwo. Jej obecność była tak niespodziewana, że Helena nie wiedziała, czy to jawa, czy sen.
— Klara… jak ty się tu znalazłaś? — Wyszeptała, ledwo łapiąc oddech.
Klara uśmiechnęła się delikatnie, choć w jej spojrzeniu błysnęło coś niepokojącego.
— Los sprowadził mnie tu właśnie teraz. Nie mogłam cię zostawić samej.
Helena poczuła dziwny chłód, który przeszył jej ciało.
Chwilę później wszedł Janusz z butelką wody i kubkiem.
— Jesteś przytomna! — Wykrzyknął, a w jego głosie drżało napięcie. — Muszę porozmawiać z lekarzem. Wrócę za chwilę.
Wybiegł, nie zważając na Klarę. Drzwi za nim się zamknęły. Zostały same. Klara usiadła przy łóżku. Jej uśmiech zgasł, a twarz stężała.
— Ty zawsze musiałaś mieć wszystko, prawda? — Szepnęła. — Urodę. Dwór. Teraz jego…
Helena chciała unieść rękę, ale była zbyt słaba. Strach sparaliżował jej ciało.
Klara pochyliła się i zacisnęła palce na jej szyi.
— Nie pozwolę ci zniszczyć tego, co należy do mnie.
Helena dusiła się, czuła ucisk, ciemność zaczęła pochłaniać jej wzrok.
Nagle drzwi do salo otworzyły się gwałtownie. W ich progu stanął lekarz, starszy mężczyzna w białym kitlu.
— Co pani wyprawia?! — Krzyknął.
Klara puściła Helenę i jednym ruchem od niej odskoczyła. Otworzyła szerzej uchylone dotąd okno, za którym rosły gęste krzewy.
— Klara! — Helena zdołała wyszeptać.
Jednak przyjaciółka już skoczyła. Zniknęła w ciemności, zostawiając po sobie tylko szelest liści. Lekarz pobiegł do okna, ale na zewnątrz było pusto. Helena oddychała ciężko, łzy płynęły jej po policzkach.
— Proszę się uspokoić — mężczyzna próbował ją przytrzymać. — Już nic pani nie grozi…
Mimo jego słów Helena czuła, że to nieprawda.
Rozdział 9
Cisza szpitala była inna niż ta, do której Helena przywykła w rodzinnym Dworze. Tu nawet milczenie miało swój ciężar, jakby korytarze i sale szeptały o bólu i chorobie. Każdy krok pielęgniarki, każde skrzypnięcie drzwi rozbrzmiewało echem w jej zmysłach, malując różne scenariusze.
Odkąd została ranna w zamachu, czas płynął dla niej nierównym rytmem. Chwile, kiedy sen przychodził łaskawie, zlewały się w mętne obrazy, a przebudzenia przynosiły tylko ból i gorączkowe pytania.
Pewnego popołudnia drzwi otworzyły się cicho. W ich progu stanął Morawski.
Helena wstrzymała oddech. Był jak zawsze nienaganny, wysoki, z twarzą skrytą w półmroku, jakby sam cień go otaczał. Nie uśmiechał się, a jednak jego spojrzenie miało w sobie coś niepokojąco bliskiego.
— Panno Wrońska — powiedział niskim głosem, z którym wiązała się dziwna powaga. — Usłyszałem o zamachu. Nie mogłem nie przyjść.
Zbliżył się powoli do stolika nocnego i położył na nim kopertę, cienką i białą, która natychmiast wydała się Helenie cięższa od kamienia.
— To dla pani. Proszę zachować ją w tajemnicy.
Nie czekał na pytania. Skłonił się lekko i wyszedł, niemal nie dotykając podłogi, jakby cała jego obecność była tylko złudzeniem.
Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w kopertę jak w zakazany owoc. Czuła, że powinna ją otworzyć, ale równocześnie drżała na samą myśl o tym, co mogła zawierać.
Chwilę później do pokoju wszedł Janusz. Miał zmęczoną twarz, gdyż całą noc czuwał przy niej bez snu. Widząc jej spojrzenie wbite w stolik, natychmiast zrozumiał.
— Był tu? — spytał.
Helena skinęła głową, a on zbliżył się szybko, pochwycił kopertę i przez moment wyglądał tak, jakby chciał ją sam otworzyć. Potem jednak oddał ją, kładąc dłoń na jej dłoni.
— Nie rób nic pochopnie — powiedział miękko, a w jego głosie było coś więcej niż ostrzeżenie. — Morawski nigdy nie działa bez powodu.
Helena poczuła dziwne ukłucie, czy w tym głosie kryło się zatroskanie, czy subtelna próba kontroli?
Następnego ranka, gdy sięgnęła po notatnik, w którym lubiła spisywać swoje myśli, zauważyła, że czegoś brakuje. Księga.
Leżała zawsze obok łóżka, stara, oprawiona w ciemną skórę, z pożółkłymi kartkami. Teraz jej miejsce było puste.
— Januszu — wyszeptała, zaskoczona i przestraszona. — Księga… ona zniknęła.
Podszedł szybko, udając zaskoczenie, choć w jego oczach błysnęło coś nieuchwytnego.
— Niemożliwe. Może pielęgniarka sprzątała i… — Urwał, widząc, jak blada staje się jej twarz. — Heleno, poszukam jej. Nie martw się.
Dziewczyna czuła, że to nie było zwykłe zaginięcie.
Wieczorem Janusz siedział przy jej łóżku, opowiadając cichym głosem o wydarzeniach we Dworze. Nagle zmienił temat.
— Klara… — Powiedział z naciskiem.
Helena drgnęła. Wciąż miała przed oczami obraz duszących dłoni Klary, nadal czuła ciężar jej oddechu na swojej szyi.
— Ccco… co z nią? — Spytała, starając się, aby jej głos brzmiał spokojnie.
Janusz nachylił się bliżej, jego twarz była tuż przy jej twarzy, a w oczach miał coś, co mogło być miłością, ale mogło być też czymś groźniejszym.
— Ona działa z Morawskim. Wiem to. A ta księga… — Zamilkł, pozwalając jej samej domyślić się reszty. — Razem ukrywają przed tobą prawdę.
Helena poczuła, jak serce ściska się w jej piersi. Nie wiedziała, czy bardziej bać się Morawskiego, czy Janusza, obaj czegoś od niej chcieli.
Tej nocy nie mogła zasnąć. Leżała wpatrzona w sufit, a każdy cień wydawał się dłonią po nią sięgającą. Koperta od Morawskiego nadal leżała nietknięta na stoliku, a myśli dziewczyny krążyły wokół niej, jak ćma wokół płomienia. Czy naprawdę powinna zaufać Januszowi, który mówił o miłości, ale patrzył na nią oczami, w których błyszczał cień? Kim był Morawski i jaką w tym wszystkim grał rolę?
Kiedy w końcu zmorzył ją sen, śniło jej się, że siedzi między dwoma mężczyznami, a każdy trzyma w ręku tę samą księgę. Każdy się uśmiecha, ale jeden z uśmiechów jest fałszywy. Problem w tym, że nie wiedziała który.
Rozdział 10
Zapach środków dezynfekcyjnych przygaszał wszystkie inne aromaty, nawet intensywny zapach róż, które Janusz przyniósł o świcie i ułożył w wazonie na parapecie. Helena, wsparta na poduszkach, próbowała zachować spokój, ale w jej sercu narastał chaos. Z jednej strony tęsknota za ojcem, który od kilku dni nie dawał znaku życia, z drugiej rosnące przywiązanie do Janusza, który nie odstępował jej na krok, przysięgając, że nie pozwoli jej skrzywdzić.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
— Heleno! — Rozległ się głos, którego nie słyszała od tylu dni.
Wroński wszedł do sali szybkim krokiem. Wysoki, postawny, ze zmęczonym spojrzeniem, ale i tą samą energią, którą pamiętała z dzieciństwa. Podszedł od razu do łóżka córki, nachylił się i chwycił jej dłoń w swoje szerokie, spracowane dłonie.
— Dziecko, żyjesz… — Wyszeptał z ulgą, a jego oczy się zaszkliły. — Gdyby nie Morawski, nawet bym nie wiedział, że próbowano cię zabić!
Helena uniosła wzrok na Janusza, który siedział po drugiej stronie łóżka. Jego twarz stężała.
— To nie tak — odezwał się chłodno Janusz. — Chciałem zawiadomić, ale…
— Ale co? — Przerwał mu mężczyzna ostrym tonem. — Co mogło cię powstrzymać przed powiadomieniem mnie, że moja córka walczy o życie po zamachu?! Że jej najlepsza przyjaciółka próbowała ją udusić?!
Janusz milczał przez chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. W końcu odparł:
— Był chaos. Lekarze walczyli o Helenę, ja musiałem być przy niej. Wysyłałem posłańca, ale… Najwyraźniej wiadomość nie dotarła.
Ojciec zmrużył oczy, jakby ważył każde jego słowo. Wreszcie potrząsnął głową.
— Zbyt wiele w tym wygodnych niedopowiedzeń, panie Klejnowski, zbyt wiele…
Helena poczuła, jak atmosfera gęstnieje. Dwaj najważniejsi mężczyźni w jej życiu mierzyli się spojrzeniami ponad jej łóżkiem niczym przeciwnicy na polu bitwy.
— Ojcze… — Odezwała się cicho, starając się rozproszyć napięcie. — On naprawdę się mną opiekował. Bez niego… nie wiem, czy bym tu siedziała.
Wroński spojrzał na nią z bólem.
— Wiem, że jesteś wdzięczna, ale wdzięczność to nie to samo, co rozsądek. Heleno, musisz wrócić do domu. Tam będziesz bezpieczna.
Słowa uderzyły ją jak zimny wiatr. Wrócić do domu. Do znajomych murów, które kiedyś dawały poczucie stabilności, a teraz jawiły się jako więzienie. Spojrzała na Janusza…
— Nie — powiedział twardo, ściskając jej rękę. — Helena potrzebuje spokoju, ale też odpowiedzi, a tych nie znajdzie, zamknięta w starych murach.
— Odpowiedzi? — Powtórzył ojciec z gniewnym uniesieniem brwi. — A może raczej twojej obecności, panie Januszu? Twojej czułej troski, która dziwnym trafem trzyma ją z dala ode mnie i od wszystkiego, co znane i bezpieczne.
Helena poczuła, jak serce ściska jej się ze strachu.
— Proszę, nie kłóćcie się…
Młody mężczyzna nachylił się ku niej, głos miał miękki, niemal hipnotyzujący:
— Heleno, przysięgam ci, gdziekolwiek będziesz, ja pójdę za tobą. Zawsze. Nie pozwolę, by ktokolwiek cię skrzywdził, ani Morawski, ani ktokolwiek inny. Jeśli trzeba, własnym ciałem cię zasłonię.
Helena drgnęła. Te słowa były jak zaklęcie, czuła ich ciepło, a jednocześnie dziwny ciężar.
— Dosyć! — huknął Wroński, uderzając dłonią w stolik nocny tak, że szklanka z wodą zachwiała się niebezpiecznie. — Jeśli tak ma wyglądać twoja opieka, panie Januszu, to ja dziękuję. Helena wraca ze mną. I nie jest to prośba. To rozkaz ojca.
Cisza zawisła w powietrzu. Helena spojrzała na Janusza, jego twarz pobladła, oczy zalśniły gniewem, ale też bezsilnością.
— Nie… — wyszeptała Helena, czując, jakby ziemia osuwała się spod jej stóp. — Nie chcę wracać…
— Córeczko — Wroński chwycił jej dłoń. — Ty nie rozumiesz. Oni wszyscy coś przed tobą ukrywają. Morawski ostrzegał mnie, że…
Janusz przerwał mu ostro:
— Morawski? I pan mu wierzy? To właśnie on stoi za wszystkim! To on pragnie wciągnąć Helenę w sieć swoich intryg.
Ojciec spiorunował go spojrzeniem.
— A pan? Kim pan jest, by decydować za moją córkę? Kim pan właściwie jest, panie Klejnowski? Skąd się pan wziął na balu w mym Dworze? Nie przypominam sobie, abyśmy ja lub moja żona pana zapraszali.
Janusz zacisnął szczęki. Helena widziała, jak z trudem powstrzymuje się, by nie wybuchnąć. W końcu odezwał się z lodowatym spokojem:
— Jestem tym, który ją chroni. Tym, którego wybrało jej serce.
Słowa zawisły między nimi jak ostrze. Helena poczuła, że krew uderza jej do skroni. Czy naprawdę go wybrała? Czy to była jej decyzja, czy raczej sieć jego słów, obietnic i spojrzeń, które tak zręcznie oplatały jej duszę? Kto zaprosił go do jej domu, jeśli nie ojciec i matka?
Ojciec westchnął ciężko.
— Skoro tak, to postawię sprawę jasno. Jadę z wami i albo to ja będę czuwał nad Heleną, albo wywiozę ją stąd siłą.
Janusz zerwał się na równe nogi, jego twarz była maską gniewu.
— To szaleństwo! Nie pozwolę, by pan ją więził!
— Więził? — Wroński uśmiechnął się gorzko. — Ja? Jestem jej ojcem, a pan… pan jest tylko obcym, który mówi piękne słowa, ale nie potrafi odpowiedzieć na najprostsze pytania.
Helena miała wrażenie, że serce pęknie jej na pół. Obaj byli jak dwa żywioły, a ona była polem ich bitwy.
— Proszę… — Wyszeptała słabo. — Nie chcę was stracić.
Janusz spojrzał na nią, jego twarz złagodniała. Ujął jej dłoń i pocałował ją z namaszczeniem.
— Wybacz, Heleno. Dla ciebie… ustąpię.
Wroński wyprostował się z dumą, jak generał, który właśnie wygrał bitwę.
— Jutro wyjeżdżamy. Razem.
Rozdział 11
Dalsza podróż przebiegała spokojniej, niż Helena mogłaby się spodziewać. Wagony sunęły równym rytmem, a za oknami przesuwały się rozległe pola i wioski, których dachy mieniły się w jesiennym słońcu. Jednak jej serce nadal nie zaznało spokoju. Każdy stukot kół na szynach zdawał się szyfrem, w którym kryła się wiadomość tylko dla niej.
Oparła czoło o szybę i westchnęła. Wciąż miała przed oczami obraz Klary, pochylającej się nad nią w szpitalnym łóżku, ręce, które zaciskały się na jej gardle, spojrzenie, w którym tliło się coś obcego, zupełnie nieludzkiego. Potem okno, krzaki i ucieczka w noc. Czy żyła? Czy ukrywała się teraz, gdzieś w pobliżu?
Jednak to, co dręczyło Helenę najbardziej, to myśl o księdze. Tamtego wieczoru zniknęła nagle, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Próbowała przypomnieć sobie każdy szczegół, kto był w sali, kiedy ostatni raz widziała tom? Kiedy jej palce dotykały jeszcze szorstkiej okładki, a kiedy pozostała tylko pustka?
Zacisnęła pięści. Księga była ważna. Instynkt podpowiadał jej, że to nie był zwykły przedmiot, ale coś, co wiązało ją z przeszłością rodziny. Czuła, że na jej stronach kryła się odpowiedź, a może i klucz do rozwiązania zagadki zniknięcia jej matki, ten sam, o którym mówił Janusz, patrząc na nią tym hipnotyzującym spojrzeniem.
— Heleno — rozległ się obok miękki głos ojca. — Zamyśliłaś się.
Drgnęła jakby przyłapana. Ojciec siedział naprzeciw z gazetą w dłoni, ale nie czytał, obserwował ją uważnie.
— Wciąż myślisz o tym, co się wydarzyło? — Zapytał.
— Tak… o Klarze. — Spojrzała na niego poważnie. — O księdze, która zniknęła.
Ojciec zmarszczył brwi.
— Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać, ale to nie jest rozmowa na przedziały i korytarze pociągów, za dużo tu ciekawskich spojrzeń — ściszył głos. — Tego nie możemy lekceważyć.
Helena skinęła głową. Wiedziała, że ma rację, ale zanim zdołała dodać coś jeszcze, do przedziału wszedł Janusz. Uśmiechał się, jak zawsze lekko ironicznie, jakby niósł ze sobą pewność, że i tak zdominuje każde spotkanie.
— Co to za konspiracja? — Rzucił swobodnym tonem, choć jego oczy błysnęły czujnym światłem. — Mam nadzieję, że nie rozmawiacie o mnie?
Wroński wyprostował się gwałtownie.
— Rozmawialiśmy o księdze — jego głos był szorstki. — O tej, którą ktoś ukradł, kiedy moja córka walczyła o życie.
Janusz wzruszył ramionami.
— Księga, księga… — Powtórzył z udawaną obojętnością. — Może nigdy jej nie było? Może to tylko kolejna z gierek Morawskiego?
Na dźwięk tego nazwiska Helena poczuła, jak napięcie przeszywa powietrze niczym błyskawica.
— Dlaczego wszystko zrzucasz na niego? — Wybuchła, zanim zdążyła pomyśleć, co robi. — On nie miał z tym nic wspólnego!
Janusz spojrzał na nią długo, z uśmiechem, w którym czaił się cień triumfu.
— Skąd ta pewność, moja droga? — Wyszeptał, zbliżając się o krok. — Czyżbyś… ufała mu bardziej niż mnie?
Zarumieniła się, nie z gniewu, lecz z poczucia, że Janusz zaglądał właśnie w głąb jej serca. Chciała zaprzeczyć, ale słowa utknęły jej w gardle.
— Dosyć tych gier! — Ryknął przysłuchujący się tej wymianie zdań Wroński. — To nie Morawski próbował udusić moją córkę! To nie on zniknął razem z księgą!
Janusz skinął głową, przyjmując jego gniew z chłodnym spokojem.
— Może i nie — powiedział cicho. — Ale pamiętajcie, że Morawski zawsze pojawia się tam, gdzie dzieje się coś złego. Zawsze w cieniu, zawsze blisko.
Helena zacisnęła dłonie na kolanach. Miała dość. Chciała tylko poznać prawdę.
Pociąg sunął naprzód. Zasypiali i budzili się na przemian, a za oknami zmieniały się krajobrazy. W pewnym momencie Helena odniosła dziwne wrażenie, jakby ktoś patrzył na nią z zewnątrz.
Odwróciła głowę do okna. Na peronie małej stacji dostrzegła sylwetkę. Wysoką, smukłą, ubraną w długi płaszcz. Twarz pozostawała w cieniu, ale Helena była pewna: to był człowiek z tamtego pociągu. Ten sam, którego widziała przed zamachem, ten, który zostawił kartkę.
Jej serce zamarło. Czy on ich śledził?
— Co się stało? — Spytał Janusz, budząc się i od razu dostrzegając zmianę w jej twarzy.
— Nic… — Skłamała, czując, że nie powinna mówić.
W pewnym momencie odważyła się jednak zapytać:
— Dokąd właściwie uciekła Klara?
Klejnowski uśmiechnął się półgębkiem.
— Może do Morawskiego — rzucił. — Może razem teraz knują.