E-book
29.4
drukowana A5
67.16
Ostatni z rodu Arena

Bezpłatny fragment - Ostatni z rodu Arena


Objętość:
381 str.
ISBN:
978-83-8245-688-2
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 67.16

To był urokliwy zachód słońca. Wenda pomału zaczęła tonąć w ciemnościach. Atagr i Orotog siedzieli na drewnianych zydlach, umoszczonych ciepłymi futrami z wilków, i obserwowali z tarasu pałacowego całe zjawisko. Za towarzyszy mieli tylko psią sforę. Wśród tej sfory były dwa ulubione wilczury króla Orotoga, Dar i Win.

Oba wiernie warowały na kamiennym bruku tarasu tuż przy nogach króla. I z czujnością obserwowały każdy ruch pana, a także każdy ruch jego towarzysza księcia Atagra. To upodobanie do psów pozostało Orotogowi jeszcze z lat dzieciństwa. Jak to dobrze było wiadomo każdemu Ulandczykowi, onegdaj to jeden królewski pies uratował życie młodemu delfinowi, kiedy to jadowity wąż jakimś cudem dostał się do komnaty królewskiej. Pies wyczuł intruza w komnacie i zaalarmował całą służbę. Kto wie, jak zakończyłaby się cała sytuacja? Przecież wąż mógł wszak nie zrobić żadnej krzywdy delfinowi, ale legenda pozostała taka, że oto Bler, wierny pies księcia delfina, uratował swemu panu życie. Nie bez przyczyny całe zdarzenie powtarzano po szynkach Ulandzkich, bowiem to królowi Amargadeuszowi, ojcowi Orotoga, zależało na tym, by w księgach zaznaczono wzmiankę o tym wydarzeniu. Wszak to dobrze zawsze brzmiało, kiedy ród królewski otoczony jest taką pieczą ochronną przez siły wyższe, taką, iż siły te ochraniają członków rodziny panującej przed każdym złem, nawet tym ukrytym.

Było teraz dość ciepło, nawet o tej porze już końca dnia, więc jedynie futra wilcze ogrzewały ich ciała, nic więcej nie mieli. Tylko te futra i szaty lniane. Taras królewskiego pałacu był w tej części, gdzie widok na krainę był istną rozkoszą, rzecz jasna można nawet powiedzieć sielanką. Były tam bowiem tereny zupełnie nie zamieszkałe. Nawet tu, w stolicy, były takie obszary. Słabo zaludnione. Pewnie to dziad Orotoga zadbał już o to przy budowie tej nowej siedziby monarszej. Dlatego ze swojego tarasu król mógł się rozkoszować widokiem puszczy i gdzieś tam w oddali jeziora, w którym teraz akurat Słońce pomału zaczęło znikać. Niby się topić lub dawać weń nura. Orotog żałował nawet, iż nie pomyślał o tym wprzódy i nie był nawet tego świadom, że coś takiego dzisiaj się stanie. Bo zadbałby już o to, by jego malarz nadworny był świadkiem takiego widowiska. Wszak przecież ci dwaj młodzi mężczyźni spotkali się tu pierwotnie po to, by podyskutować nad treściami zawartymi w księdze Dziada Cygana, tej spuściźnie jaką po sobie zostawił, a nie po to by rozkoszować się walorami natury i pięknymi widokami. Z drugiej strony z tego tarasu doskonale też było widać część rozległej Wendy. Akurat dzisiaj, w przeddzień Święta Płodności bogini Isztar, król miał odrobinę więcej czasu, tako i jego elektan floty był mu tu pod ręką. Normalnie król był zaabsorbowany tyloma projektami, iż od świtu do zmierzchu był w ciągłym ruchu. Taki tryb życia Orotog wybrał sobie niemal od momentu koronacji, a już najpewniej od śmierci księcia Regenta Kowdlara, ojca Atagra. Minęły już więc grubo ponad dwie dekady. A król nie zwalniał. Więc tym bardziej dzisiaj, kiedy najbliższe dwa tygodnie minie Ulandczykom na świętowaniu, zabawie i igrzyskach płodności, słowem: próżnowaniu, król wręcz był zobowiązany, by nieco przystopować. W te tak rzadkie dni odpoczynku król lubił przebywać w samotni, ewentualnie otoczony tylko przez nielicznych. Zbierał wtedy siły. Były to

też te nieliczne chwile, w których mogło regenerować się osłabione serce monarchy. Nikt w całym królestwie nie był tego świadom. Nikt oprócz samego króla i jego matki nie wiedział. Nawet obecny medyk królewski o tym nie wiedział. A stary medyk, Lopeod, zabrał tajemnice rodu Arena do grobu. Nikt w całym królestwie nie był świadom tego strasznego dziedzictwa w rodzie Arena. Bo to chyba nawet nie pierwszy Amargadeusz zachorzał na serce. Ta boleść była znacznie starsza. I tylko zatroskana mina matki, królowej Sylandy, przypominała często Orotogowi, że musi się pospieszyć z tym, by zrealizować te wszystkie cele, jakie sobie wyznaczył, być może bowiem życia mu nie starczy. Miał bowiem mało czasu i był tego świadomym.

I chyba to był główny powód tego, że król tak się nie oszczędzał. Chciał przecież tak wiele osiągnąć.

— Zobacz, Także, jakie piękne barwy roztacza wkoło ten zachód Słońca. Urocze to — powiedział cichym szeptem król.

— Rzeczywiście, Orotogu. Ale pozwól, że wrócę do księgi Cygana Dziada. — Później, później. Smakujmy tę krótką chwilę, kiedy to natura obdarza nas takim cudem.

— Mówisz o tym zachodzie Słońca? — Atagr sięgnął po kiść winogrona, które leżały na paterze.

— Właśnie. Dziedzictwo Cygana Dziada nigdy nie zaginie, zawsze można do niego wrócić, a te chwile już za kwadrans będą przeszłością.

To mówiąc, król zaczął tarmosić sierść na głowie swego ulubieńca, psu wyraźnie ta pieszczota odpowiadała. Drugi pies, Win, zdecydowanie ignorował otoczenie i to wszystko, co się działo wokoło, chyba nawet popadł w płytki sen. Wyglądało na to, że oba psy przyzwyczajone były do takiego traktowania. Przecież te psy miały lepsze życie niż nie jeden nawet człek szlachetnie urodzony. One przecież nie musiały się na siłę płaszczyć przed królem, a nawet przed jego oficjelami.

— Będziesz, oczywiście, jutro rano na ceremonii ku czci Isztar? — to pytanie króla Orotoga należało raczej do pytań retorycznych.

— Tak, tak. Będę z małżonką.

— Pytam, bo doszły mnie słuchy, że twa Alekda znowuż ma słabość. — Istotnie, masz rację, od pewnego czasu boli ją dolna część brzucha, a ściślej sfera łonowa. Ona już na to choruje od dobrych kilku lat, właściwie odkąd urodziła mi syna. — Atagr niby posmutniał, niby żachnął się. Król nie mógł tego widzieć, ale wyraźnie Atagrowi zrzedła mina.

— Ma Merena też ma jakąś słabość. Szczególnie w te święta złożę hojne dary na ołtarzu Isztar. Może w końcu Merena stanie się brzemienna?!


Przyjaciel, nieprzyjaciel, ale to był przecież król, co to dla kaprysu gestem jednej ręki strącał z piedestału każdego, a przynajmniej mógł tak zrobić. Dlatego z tej przyczyny Atagr nabrał wody w usta; wolał się nie odzywać w tak delikatnej kwestii.

Zresztą Orotog jakby zaniechał tego wątku, pewnie i jemu nie było to przyjemne. Wszyscy jego rówieśnicy, zwłaszcza ci z domów arystokratycznych, mieli już swoich następców. Tylko nie on. Dlatego nawet z przyjacielem, jakim był Atagr, nie chciał o tym mówić. Tylko właściwie z Mereną mówił o tym bez skrępowania. Ale tylko w alkowie.

— Słuchaj, ty podobno sprowadziłeś z Oforyki jakiegoś potężnego Tukmaka? —

król zmienił temat.

— Tak. Będzie walczył gołymi rękoma z niedźwiedziem. To będzie punkt kulminacyjny walk w cyrku królewskim — Atagr odparł śpiesznie. — Jak go zwą? — Orotog był wyraźnie zaciekawiony. — Uruz, to wnuk wielkiego wojownika Galotale.

— Galotale? Galotale? Niestety nic mi to nie mówi — zmartwił się nieco Orotog. —

Nic dziwnego, Panie, to wojownik z czasów młodości mego ojca, Kowdlara. —

Aha. No tak. Ale słyszałem, że on ma ponoć sześć łokci wzrostu, prawda to? —

Może jest w tym trochę przesady, ale rzeczywiście jest potężny. On już z ludźmi nie walczy, żaden bowiem gladiator nie chce z nim się potykać. Sprowadziłem go, bo słyszałem od Lamarta, że w zeszłym roku walczył w Engorze, też bez oręża, w czasie świąt Chlebowych na rynku w stolicy, z tygrysami. Fakt, że miały one nieco podpiłowane zęby i wyszczerbione pazury. No ale, zważ, Panie, co to musiało być za widowisko. — No, zobaczymy, zobaczymy?! Jak się spisze pięknie, to dam mu garniec złotych talentów. — Orotog się uśmiechnął do siebie. — Czy on jest niewolnikiem?

— Nie, Orotogu, to wolny człowiek. Już jego dziad, Galotale, był wolny. Cechą charakterystyczną jest w ich rodzie biały jak len kolor włosów.

Orotog klasnął dłońmi dość głośno. Już po chwili pojawiła się na tarasie sylwetka poddanego. Był to chłopak, który usługiwał bezpośrednio królowi.

— Atagrze, chłodno się już robi, słońce zaszło, i ciemno jest. Chodźmy już na komnaty. A ty, Lam, chyżo poświeć nam pochodnią — król wyraźnie skierował te słowa do niewolnika.

— Wasza Królewska Mość, czy mam wziąć księgę O bycie kilka słów Cygana Dziada? Czy może niech niewolnik się tym zajmie? — Atagr był niepewny.


Na to Orotog odwrócił się w jego stronę i rzekł z lekką chrypką.

— Weź ją, zjemy lekką kolację i powrócimy do jej omawiania. Wiesz, muszę się zgodzić z tą opinią, iż każda kolejna lektura tej księgi wnosi coś nowego. To niebywałe. Erej na przykład twierdzi, że jego Mistrz, Cygan Dziad, po samej fizjonomii człeka, dość trafnie umiał określić na co on chorował, więcej, na co choruje i na co będzie bolał.

— Tak, Panie, też to od niego słyszałem. To znaczy od Ereja słyszałem. — Atagr dodał szybko, tak by nie wprowadzić króla w konfuzję.

Rzeczywiście, zaczęło się już robić chłodno. Na szczęście Atagr miał ze sobą wełniany koc. Orotog zaczął w tej samej chwili kasłać. — Panie, włóżcie ten koc na ramię — powiedział.

— Nie trzeba, za chwilę będziemy się grzać przy kominku. Czy to nie sam Cygan

Dziad mawiał, że należy hartować ciało i ducha. Zawsze z chęcią stosuję się

do tej zasady. Panuje opinia, że mój ojciec, Amargadeusz, gardził Cyganem Dziadem, a to właśnie jedna z rad, matka mi powiedziała, którą chętnie od niego stosował. — Król już był w komnatach. Atagr szedł za nim.

W komnacie bezpośrednio przylegającej paliły się świeczniki oraz kilka pochodni. Było więc na tyle jasno, iż można było swobodnie czytać. Lecz królowi nie o to teraz chodziło. Właściwie znali księgę niemal na pamięć, bo i Atagr i Orotog przeczytali ją kilka razy. Znali też liczne przypisy do tej księgi, których autorami byli inni mędrcy z całego świata. Król najwyraźniej zdecydował, iż wieczorny posiłek zje z przyjacielem a nie z rodziną, co znaczyło, że królowa matka i królowa Merena będą dziś pozbawione jego towarzystwa. Zrobił to chyba dlatego, iż od pewnego czasu królowa matka, Sylanda, sygnalizowała wyraźną niechęć w stosunku do Atagra, dlatego królowi niezręcznie było zapraszać w prywatne pokoje swego przyjaciela. Liczył się ze zdaniem matki, lecz także nie miał zamiaru rezygnować z towarzystwa przyjaciela. Jeszcze nie śmiał. Król liczył, że Atagr wkrótce wkupi się znowuż w łaski Sylandy. Na razie Atagr ani był świadom tej królewskiej niełaski. Ważnym jest zaznaczyć tylko, iż była to niełaska ze strony królowej matki. A o co jej chodziło? Kamaryla dworska szeptała już między sobą, iż Atagr, elektan floty, a także pełniący rolę Wicekanclerza, blokuje gdzie się da faworyta królowej matki, rektera Ereja. Wolą bowiem królowej matki było, by w tym roku Erej został mianowany Naczelnym Kapłanem świątyni Kerdolota. Jednak Atagr skutecznie zablokował tę opcję. Przyrzekła ona swemu ulubieńcowi to bowiem kilka lat temu, gdy to właśnie Erej wywalczył dla niej kilka szalenie intratnych posiadłości na obrzeżach południowej Ulandii. Prawdopodobnie pazerność elektana, który także widział się właścicielem tych dóbr, sprawiła, że w konsekwencji sprawa trafiła prosto w ręce króla. Wprawdzie Orotog uznał prawa matki do tych ziem, ale na osobności w

ostrych słowach skrytykował matkę, doprowadzając ją niemal do płaczu. Z tych

wszystkich okoliczności wzięła się ta jej obecna niechęć do, dawniej tak przez nią lubianego, Atagra. Oto minęły lata, król o wszystkim zapomniał, ale królowa matka pamiętała! Właściwie król o wszystkim zapomniał i był teraz zupełnie nieświadomy, jaka jest pierwotna przyczyna tej dzisiejszej niełaski. Ale kobiety są w niektórych sprawach bardziej pamiętliwe. Sylanda pamiętała i doskonale kojarzyła obecną przyczynę kłopotów swego pupila Ereja. Dlatego też Orotog zdecydował, że dzisiaj, na ten wieczór, woli męską dyskusję z przyjacielem na tematy frapujące, przy bukłaku wina, przy udźcu z dzika, niźli towarzystwo kobiet, owszem, dla niego najważniejszych, czyli matki i żony, ale jednak zupełnie nie gustujących w zagadkach istnienia i zupełnie na te tematy nieoświeconych. Usiedli na fotelach. Kominek roztaczał w komnacie przyjemne ciepło. Na drewnianym i dość siermiężnym, masywnym stole stały patery z owocami, podpłomykami i mięsiwami. Psy początkowo niespokojne ułożyły się na dywanie.

— A jak tam się miewa Lamart? — król niespodziewanie zapytał.

— Wysyłamy go w najbliższym czasie z poselstwem do Engory — rzekł Atagr.

— Będąc kim go wysyłasz? Jako elektan czy Wicekanclerz?

— Prywatnie. Ale sprawa jest wagi państwowej. Oczywiście, jeśli pozwolisz,

Panie.

— No to powiedz w jakim celu? Chyba że śluby milczenia cię z tego zwalniają? — Nie, Panie. Myślałem, że, jak wróci, to ci powiem. Ale skoro tak, to już teraz to wyjawię. — Atagr zamyślił się. Podniósł rękę do głowy. Niby się zmagał sam ze sobą. — Otóż doniesiono mi, że w królestwie Engora, a konkretnie na południu tej krainy trafiono na ostatni ślad po Magu Uberyku.

— I cóż z tego? — król jakby nie zrozumiał.

— Wiesz, Panie, że to był renegat, który zbuntował się twemu ojcu, królowi Amargadeuszowi, i pragnął obalić jego władzę w Ulandii?

— No tak, wiem. Wiem, wiem. Ale on już chyba dawno pomarł. Więc mi nie zagraża. — Król wziął do ręki puchar wina.

— Oczywiście, że mu się pomarło, ale nie tak dawno. Dopiero kilka lat temu. Przeżył twego, Panie, ojca, mego ojca także. Ale co to za życie on miał?… szkoda mówić. Pełne cierpienia i sromoty.

— To znaczy? Jak mam to rozumieć? — Orotog wyraźnie wzrokiem przeszył na wskroś Atagra.

— Panie okaleczono go okrutnie. Ostatni dekambr swego żywota spędził jak najnędzniejszy parch w Ulandii. Wyłupiono mu oczy, obcięto mu język. I… I na dodatek wykastrowano go w sposób okrutny. To wszystko przywiodło go do szaleństwa. Zapłacił po stokroć za bunt przeciw swemu suwerenowi. Przeciw twemu ojcu.


Zamilkli na chwilę. Król niby się zastanawiał. Potem upił łyk wina.

— Tak … Tak, zdrajcy powinni być napiętnowani, ale przyznam, że sposób w jaki go pokarano był szczególnie okrutny. — Orotog był wyraźnie wstrząśnięty. — Panie, to wszystko prawda, ale istnieją podejrzenia, że to nie ręka sprawiedliwości go pokarała, tylko ręce jego, wydawać by się mogło, wspólników — Atagr również nalał sobie wina do pucharu.

Król klasnął w dłonie. I już po chwili w komnacie pojawił się ten sam niewolnik. Lam to był jeden z czworga niewolników pełniących bezpośrednio służbę w komnatach prywatnych Orotoga.

— Przynieś więcej wina. A… I jakieś ciasta, słodkie ciasta.

Niewolnik schylił się usłużnie.

— Słucham Wasza Królewska Mość — odpowiedział i zniknął za drzwiami. — Opowiedz mi coś więcej o tym Magu Uberyku. Ja mam o nim dość zdawkowe informacje i to z jednej ręki. Matka mi tam coś o nim opowiadała. No i Kowdlar coś tam wspominał.

Atagr zrobił dość głupią minę, jakby mu było nie w smak opowiadać teraz królowi takie rzeczy.

— Panie, czy to jest konieczne? Może lepiej zatopmy się w rozważaniach Cygana Dziada.

— Mów, nalegam! — Ton głosu Orotoga stał się ostry. Król tak mówił tylko wtedy, gdy nie cierpiał sprzeciwu. Atagr chyba nigdy przedtem nie był tak potraktowany przez Orotoga. Więc zaczął wszystko tłumaczyć swemu przyjacielowi.

— Otóż, Panie, Mag Uberyk pochodził z gminu, był najprawdopodobniej bękartem. Lecz jakimś cudem wyuczył się na maga. Okazało się, że stał się w tym bardzo biegły. Jeszcze będąc dość młodym- co, nadmienię, stało się przyczyną jego straszliwego upadku- wkupił się w łaski twego, Panie, ojca, króla Amargadeusza i został głównym Magiem królestwa. Ale okazało się, że był ambitny, nawet za bardzo ambitny, co w konsekwencji skłoniło go do zdrady wobec króla Amargadusza. Ale nim to się stało, potajemnie nawiązał romans z niesławną królową Kodyną, pierwszą żoną twego ojca. Mag Uberyk długo czekał, ukrywał swe zamiary, ale jego ambicja w końcu dała o sobie znać.

— Ambitny? Co to znaczy ambitny? Chyba każdy jest w swój sposób ambitny, czyż nie? — Orotog przerwał na chwilę Atagrowi.

— No tak, w pewnym sensie masz rację, Orotogu, lecz Mag Uberyk bardzo wysoko sięgał. On chciał władać Ulandią i stworzyć chciał też własną

dynastię. Kiedy to dynastia Arena władała Ulandią już od kilku wieków.

— Rzeczywiście za takie coś należy się stryczek — Orotog przytomnie potwierdził. — Mówił mi też o tym Kowdlar.

— Mag Uberyk wyczekał na sprzyjający moment. Stało się to, gdy twój zacny ojciec wyruszył flotą na podbój Wysp Gnomów — Atagr mówił spokojnie.

Choć w Wendzie zapadły już ciemności, to jednak nawet tu, tu na uboczu miasta, dobiegały cały czas jeszcze odgłosy gwaru ludzkiego, szczególnie dobrze było słychać szczęk i huk młotów w licznych stołecznych kuźniach. Pracowały one bez przerwy nawet o tej porze. Wenda zasypiała, ale jeszcze nie zamarła zupełnie. Jakiś pies, pewnie bezdomny, zaczął głośno skowyczeć. Niby to dochodziło wprost z Targu Solnego. Na to królewskie psy nastawiły uszy, i poderwały się. Ale król szybko przywołał je do porządku. Atagr zaś rzucił im na kamienną posadzkę kilka kawałków dziczyzny.

— Potem, gdy w kraju nie było już króla, ogłosił się Regentem, który razem z królową Kodyną będzie się opiekował księżniczką Logoberdą i rządził w jej imieniu.

— A tak, to nawet wiedziałem — potwierdził słowa Atagra król Orotog.- Logoberda? Biedna ma siostra. Usycha w samotni, tak jak siano w pustej stodole.

— Nie koniec tego wszystkiego. Oto Mag Uberyk miał swoich ludzi na wyprawie w otoczeniu króla Amargadeusza, a ci zorganizowali zamach, a nawet dwa zamachy na życie króla, i to na obcej ziemi, na Wyspach Gnomów. Król więc szybko zrozumiał, że zostawił w domu zdrajcę, który może mocno namieszać nim wyprawa wróci do kraju. Całość wyprawy, oczywiście, znasz, bo jest spisana kronika. Powiem tylko jeszcze to, że po powrocie król Amargadeusz miał jeszcze sporo kłopotów z renegatem Magiem Uberykiem. Uberyk cały czas spiskował, układał się z wrogami Ulandii, z wrogami króla Amargadeusza. Było kilka bitwa, w tym ta ostatnia na Polu Czarnego Tura. Bogowie sprzyjali królowi, i w konsekwencji Uberyk skończył jak skończył. Tak powinien skończyć każdy zdrajca. Bez wyjątku. Więc nie ma go co żałować, że to niby oślepion, że to wykastrowany. Widać magia go nie uratowała przed własnymi wspólnikami.

— Ale to dziwne, nie uważasz? Jego wspólnicy tak go potraktowali? — zdziwił się Orotog.

— Istnieje legenda, że pomimo wszystko, choć nie umiał zorganizować koalicji politycznej przeciw królowi Amargadeuszowi, bo bogowie jawnie wspierali króla, to jednak podobno przejął jakiś gigantyczny skarb, nazywany skarbem Molewera. Skarb pirata co grabił i łupił. I chyba po prostu wspólnicy połakomili się na ten skarb, i postanowili wyeliminować bezużytecznego już wtedy Uberyka.

— Aha, to wiele wyjaśnia. Ma matka, królowa Sylanda twierdzi, że przyjaciele niejednemu już wbili nóż w plecy. Tak to już jest. Dlatego też nas suwerenów

chronią błogosławieństwa i różnorodne śluby przed takim kolejami losu. Ale nawet i to czasami nie wystarcza — Król jakby posmutniał, zamyślił się

Jeden z psów, był to Dar, wstał i podszedł wprost do Orotoga i zaczął niby pocieszać swego pana, niby wyczuł u pana słabość. Machał przy tym zapamiętale swym kudłatym ogonem.

— Popatrz, Atagrze, człek, nawet król, może liczyć tylko na psią wierność. I tylko na to.

— Mędrcy mówią, że to dlatego, iż psy mowy nie znają. Gdyby zaczęły kiedyś mówić, mogłyby wtedy nasze tajemnice zdradzać. A to jest główny powód tego, że ludzie się między sobą czupurzą — Atagr uśmiechnął się, lecz wyszło mu to dość sztucznie.

— Tak Cygan Dziad prawił? — królowi też poprawił się nastrój. Z tego nastroju melancholii, w jaki wprawił go kolorowy zachód słońca, nie zostało u niego ni śladu.

— Nie, chyba nie. Gdzieś to u rybałtów chyba w jakiejś pieśni słyszałem. A może to w poezji Elubedy, przyjaciela mego ojca jest gdzieś zawarte?! — No popatrz, wszędzie jest tyle mądrości. Ludzie już wszystko przeżyli, już wszystko poznali. A biedy jak nie brakuje, tak jej brakować nie będzie.

— Tak, Panie. A i tak na własnych błędach nauka najlepiej idzie.

Wzięli puchary ze szlachetnym trunkiem i raźno się nimi trącili. Pomału zaczęli spożywać te wszystkie rarytasy, co na stole stały. Król często też przysmaki psom rzucał. A tamte tylko warowały, by jak najlepsze kąski dostać.

— Masz rację, zresztą w księdze Domy w układach astrologicznych Wymana z Alakadii czytałem, że tego błędu się nie da ominąć. Człek jakby był mądry, jakby wiele mądrości nie poznał i tak nauczy się dopiero wtedy, jak sam to przeżyje. Czyż to nie kto inny jak Cygan Dziad, powiadają mądry z mądrych, dużą część życia spędził jako wędrowny żebrak? — Orotog przełknął większy kęs pieczonej kuropatwy — A przecież ktoś by mógł rzec, co to za mądrość co pieniędzy nie zapewni.

— Bo chyba istnieje istotna różnica, Orotogu, między mądrością a zaradnością. Zresztą pod koniec życia, gdy Cygan Dziad mógł korzystać z bogactwa

Olanda, pomnożył snadnie wtedy majątek swego protektora i sam też się niemało dorobił. Umarł już jako majętny człek.

Król wstał i podszedł do drewnianego kuferka, co pod ściana stał. Z miną wielce tajemniczą wyciągnął stamtąd jakiś pakunek w białym runie opatulony.

— Zgadnij, co to jest? — rzucił w stronę Atagra.

— Hm… Pojęcia nie mam — mocno był zdziwiony.

Król jakby w geście triumfu podniósł wysoko rękę, a potem rozwinął runo. I okazało się, że w ręce trzyma jakąś obszerną księgę zawiniętą w złotej tubie.

— No i? …Kombinuj! Czy jest coś takiego, coś napisanego, co godne byłoby mnie, tym bardziej w formie księgi? Pomyśl — król zaśmiał się szelmowsko. — No? No? Czy jest coś takiego?

Atagr musiał mieć w tej chwili bardzo pocieszną minę. Bo to jeszcze bardziej rozbawiło Orotoga.

— Ha, ha, ha. Nic ci nie przychodzi do głowy?

— Nie, Panie, naprawdę nic. — No dobrze, więc ci powiem, to jest Księga Jutra.

— Co takiego?! — Atagr nie umiał ukryć zdziwienia. — Ale, Panie, Księga Jutra w Ulandii? To niemożliwe, przecież tylko Mag Uberyk miał jeden egzemplarz, a on uległ zatraceniu.

— To jest moje nawiązanie do losów Maga Uberyka. Prawdopodobnie to jest właśnie ten egzemplarz. Otóż nie uległ on zatraceniu. Teraz mam go ja, król Ulandii.

Król delikatnie położył zwoje na tym samym stoliku, na którym rozłożone były zakąski i mięsiwa. Ale zrobił to tak, iż księga nie leżała w bezpośrednim sąsiedztwie jedzenia.

— Popatrz sobie — król rozwinął nieco rolkę z papirusem. — To jest pieczęć Maga Uberyka. Znaczy to, że kiedyś należała do niego.

— Ale skąd to, Panie, masz? Jakim cudem to dotarło w twe ręce? — Takim cudem, który nazywa się: złote talenty. Bardzo wiele złotych talentów — Orotog szybko dodał.

Atagr był chyba przytłoczony. Oczywiście, nie był on uczonym, ni nauczycielem, był politykiem i żołnierzem na służbie swego króla, ale dzięki wszechstronnemu wykształceniu, o które postarał się jego ojciec Kowdlar, doskonale wiedział, chyba prawie wszystko, co to jest za księga. Księga najważniejsza na świecie. — Panie, czy zdradzisz mi, jak ona do ciebie trafiła?

— Zobaczymy, zobaczymy. Jak będę miał humor, to może tak?! Teraz pozwalam ci ją dotknąć i podziwiać. Mam ją raptem kilka dni. To mało, i pierwszemu to tobie ją pokazuje. Ale pod groźbą śmierci, rozkazuje ci, byś nikomu nie wyjawił tego sekretu. Rozumiesz?

Lamart dostał dzisiaj rano list od rektera Ereja. Ale jakoś nie umiał się zmusić, by go rozpieczętować. Siedział więc teraz już od dobrej godziny i patrzał na list. Na szczęście są święta, więc wszystkie sprawy pilne zostały zawieszone na dwa tygodnie, tyle ile się obchodzi święta płodności bogini Isztar. Ale ten list to był wyjątek. Trzeba będzie i to już dzisiaj odpowiedzieć. Lamart nie był zależny od Ereja, jednak zbyt wiele go z nim łączyło, co w konsekwencji prowadziło jednak do swoistego rodzaju dużej zależności między nimi. I to najczęściej Lamart musiał wykonywać sugestie Ereja. Nawet Koli nie był tak mocno związany z rekterem i Szkolnicą Królewską. Tu jednak główną rolę spełniały doświadczenia i bagaż życiowy, jakim odznaczał się Erej. W Wendzie wszyscy się musieli liczyć z jego zdaniem.

Lamart żył samotnie, gdyby nie niewolnicy, ten ogromny dom, w którym mieszkał, chyba zdziczałby, i tylko wiatr miałby dostęp do komnat. Koli, prywatnie przyjaciel Lamarta, usiłował go już od wielu lat wyswatać. Już dwa albo i nawet trzy razy był tego bliski. Lecz chyba jakieś fatum wisiało nad Lamartem, bo zawsze wtedy dochodziło do niemałej katastrofy. A to raz kandydatka na żonę Lamarta niespodziewanie pomarła, a to innym razem sam Lamart zachorował i bliski był śmierci, co kandydatkę, arystokratkę z urodzenia, skutecznie zniechęciło. Oczywiście, Lamart był bardzo dobrą partią. Główny kancelista królewski, ponadto zaufany poseł z ramienia księcia elektana Atagra. No ale jednak pochodzenie miał nieco podłe, co też skutecznie odstraszało co bogatsze panny arystokratki, a ściśle mówiąc ich tatusiów, którzy jednak mierzyli dla swych córek nieco wyżej. Lamart utzymywał szczególnie bliskie kontakty towarzyskie z księciem elektanem Atagrem. Z jego żoną. I to właściwie dzięki żonie, Alekdzie, Atagr poznał Lamarta. Otóż Alekda miała pewien list, który pochodził od ojca, Elubedy, a właściwie otrzymał go lata temu Elubed od Siódmego Elfa. Prawdopodobnie list był napisany w dwóch językach. W języku elfów i ludzkim. Elebed jednak z jakichś powodów zniszczył ludzką część pisma. Została więc tylko ta spisana w mowie elfów. Baronowa Geldera poniekąd domyślała się, co było zawarte w liście, ale Alekda uparła się, iż musi poznać dokładnie całość listu, bo nie ufała matce. I tu się zaczyna znajomość Alekdy i Atagra z Lamartem. Kilkanaście lat temu buchnęła wiadomość w

Wendzie, wśród arystokracji, iż jakiś bardzo zdolny człowiek sam, tylko z ksiąg, nauczył się języka elfów. Było to na tyle dziwne, iż powszechnie uważano, że język elfów jest bardzo trudny. Biegle w tym języku mówiły tylko elfy. Co więcej panowała opinia, że nie można się tego języka nauczyć na sucho. Aby go w stopniu podstawowym opanować, potrzeba było osobiście wybrać się na północ i zamieszkać z elfami i to na lata. I tu taka sensacja. Alekda postanowiła, że musi tego człowieka osobiście poznać. A to był nie kto inny tylko Lamart. Młodziutki, ale bardzo utalentowany Lamart, który właśnie skończył naukę w Szkolnicy Królewskiej i otrzymał, wprawdzie nie szlachecki, ale jednak bardzo nobilitujący tytuł Maestra. Lamart wydał się Alekdzie bardzo nieśmiałym i uczuciowym mężczyzną, a może nawet chłopcem, bo nie skończył on wówczas jeszcze siedemnastego roku życia, co oficjalnie wiązano z wejściem w stan męski. No, ale już wówczas zapowiadało się, że wiele osiągnie. I na pewno na tym, co osiągnął dotąd, nie poprzestanie. Więc oto Alekda dała do przetłumaczenia Lamartowi list do Elubedy. Prosiła tylko o dyskrecję. Nawet wywarła na nim presję, by przysiągł się na Koboka, że nie zdradzi nikomu treści. Taką przysięgę można było dokonać, ale tylko raz do roku i to jeszcze przed ołtarzem w świątyni. Złamanie zaś jej wiązało się ze sprowadzeniem na swoją głowę pasma nieszczęść. Obiecała za to Lamartowi pięćdziesiąt złotych talentów. W tamtych czasach była to dla niego jeszcze spora kwota. Po całej ceremonii Lamart wziął się do czytania listu. Najpierw, już na stopniach świątyni Koboka, rzucił tylko okiem na tekst. Zadowolony stwierdził, iż to faktycznie jest w języku elfów. Nie mógł wziąć listu do siebie i przyszło na to, że swoją osobą stawił się wprzódy do pałacu księcia elektana. Tym sposobem też poznał osobiście księcia Atagra. Co w jego życiu, jak się miało okazać później, miało dramatyczne i znaczące konsekwencje, ale tylko w tym pozytywnym znaczeniu.

Jak się okazało wkrótce zapobiegliwość księżny Alekdy była właściwa. Treść listu była bowiem bardzo niebezpieczna zarówno dla księżnej jak i dla księcia elektana, i dla ich przyszłych dzieci. Oto Siódmy Elf informował w liście barona Elubedę, że to z jego korzenia powstanie i narodzi się władca połowy świata. To było niebezpieczne, bo, gdy ten list baron Elubed otrzymał, w kraju panował król Amargadeusz. I jeśliby to do niego dotarło, Elubed bez wątpienia zostałby stracony przez króla. Tym bardziej musiał list zasiać wiele wątpliwości u odbiorcy, iż Elubed nawet nie wiedział, że jego żona jest brzemienna, a po krótkim czasie on sam popadł w dziwną chorobę i zmarł w sposób podobny, w jaki ludzie umierali na północy świata po słynnej katastrofie karocy Kerdolota. Ale list się ostał, choć już nie było Elubedy. Jego żona, baronowa Geldera, dość mgliście wiedziała o treści listu. Można nawet rzec: bardzo mgliście, a właściwie, nawet się nie domyślała, jakie ten list nosi zagrożenie dla niej samej oraz dla jej córki Alekdy. Teraz więc prawdę znały tylko dwie osoby, no i prawdopodobnie jeden elf. Księżna Alekda i Maester Lamart. I tak było już od ponad dwudziestu lat. W międzyczasie Alekda porodziła czworo dziatek, w tym dwóch synów i dwie córki. Lecz w głębi serca drżała ona stale o życie swoich dzieci, bo przecież prawowitym władcą tej części świata był król Orotog, syn króla Amargadeusza. Gdyby tajemnica wyszła na jaw, los całej rodziny byłby nie do pozazdroszczenia. I to pomimo faktu tego, że Atagr był najbliższym

przyjacielem króla, i znał naprawdę wiele tajemnic królewskich. Czy w takim razie Lamart mógł się obawiać o swoje życie? Wszak znał tajemnicę, tak niewygodną dla głównego włodarza Ulandii. Nie! Oto ten młody wtedy i naiwny chłopak w pewne ręce, znane tylko jemu samemu, złożył dokumenty, które miały być otwarte i upowszechnione w razie nagłej jego śmierci lub nagłego zniknięcia. I poinformował o tym żonę elektana. Zaznaczając przy tym, że robi to tylko z ostrożności, a nie boi się wcale i wie że nie musi bać z ich strony jakiegoś zagrożenia. Jednak w dalszej konsekwencji ta tajemnica nie położyła się cieniem na stosunkach Lamarta z książęcym domem. A nawet wręcz przeciwnie, z czasem Lamart stał się głównym współpracownikiem księcia elektana, i często był przez niego wyznaczany jako poseł delegowany w ważnych dla kraju sprawach. Można nawet stwierdzić, że Lamart stał się ulubieńcem Atagra. Z biegiem lat król Orotog pozwalał prowadzić elektanowi niemal samodzielną politykę w pewnych mało istotnych dla całej korony sprawach. Tak mu ufał, tak mu wierzył. Jednak w rzeczywistości były też takie tematy, w których Orotog nie pozwalał swoim ludziom na żadną dowolność i osobiście, jako suweren, wyrażał wtedy swoją wolę. Książę Atagr tę niemałą samodzielność odziedziczył najpewniej ze względu na swego ojca, który rządził wiele lat Ulandią samodzielnie. Ale tu nie tylko chodziło o Atagra. Trzeba przyznać, że król Orotog był tak mocno zaangażowany w sprawy kraju i w swoje projekty, że zwyczajnie nie starczało mu czasu, aby podejmować wszystkie ważkie decyzje. Stąd znowuż, jak za czasów księcia Regenta Kowdlara, wzrosła ranga i pozycja Kancylaryji królewskiej. A tam, już po wielu latach, wiodły prym dwie osoby. To byli Koli i Lamart, którzy też, tak jak w czasach Kowdlarach urzędnicy królewscy, skupiać zaczęli w swoich rękach władzę i wszelkie dobra. Lamart z czasem z posła księcia Atagra stał się głównym asystentem Kanclerza Olanda, a Koli, osobisty przyjaciel Lamarta, stał się jego prawą ręką. Oczywiście Kanclerza, a nie Lamarta. Niestety sprawdził się koszmarny sen rektera Ereja. Oto Koli coraz bardziej zaczął decydować o sprawach finansowych Ulandii. A jak to rekter mówił kiedyś Lamartowi, lata temu wstecz: gdy Koli słyszy brzęk złotych talentów w mieszku, zaczyna wariować. Król Orotog miał swoją manię, swojego konika, i prawie wszystkie swe siły weń uskuteczniał. Ta mania to budowa największej Zigguraty na świecie. Rzeczywiście tak było, że rządzenie w kraju i na razie tylko plany realizacji tego śmiałego projektu praktycznie budowy zigguraty wyniszczały wątły organizm króla. Chyba tak jest w każdym kraju, że, gdy władca zatraca się w jakimś utopijnym projekcie, to właśnie korupcja wtedy tak naprawdę rządzi w kraju za niego. Kiedyś, w przypływie szczerości, król Orotog zwierzył się swej małżonce, iż gdy miał pięć lat, szczególnie wtedy bolało go w piersiach- jeszcze wtedy nie wiedział, że to serce. A w nocy przyśnił mu się wtedy bóg Kobok, który razem z pradziadem, królem Abudusem III, dali mu jedną radę. Ten sen szczególnie zapadł w pamięci Orotoga, bo to była rada wyjątkowa. Kobok rzekł, iż ród Arena przetrwa wieki, jeśli Orotog wybuduje Wrota wprost do Słońca. Orotog, pomny na sen, długie lata szukał, między innymi też w księgach biblioteki królewskiej, w jaki sposób może temu sprostać, jak można to zrealizować? Wypytywał też wszelakich mędrców, co przybyli z wizytą do Ulandii. Już był tym mocno zniechęcony, ale w końcu, tuż po wyprawie na ziemie północy, po wyprawie po futro białego niedźwiedzia, znalazł coś. W księdze Efereta z Kule w Księdze ocalenia znalazł król znamienny fragment. Eferet twierdził, że tylko wielkie Zigguraty prowadzą portalem drogę do gwiazd i do Słońca. Takie zigguraty budowały ludy Alahitów i Kelewartów. Tylko że, istniało okrutne tabu wśród tych ludów. Budowniczowie ziggurat nie mogli zdradzać arkana budowy tych piramid. Chyba że otrzymali specjalne pozwolenie i glejt od arcykapłana boga Ryszno, głównego boga Alahitów.

Lamart przyjrzał się swemu odbiciu w kryształowym lustrze. Stwierdził, że chyba zawezwie teraz golibrodę. Włosy miał w miarę dobrze ułożone, lecz ten zarost mącił mu nieco w samopoczuciu. Starał się zawsze wyglądać świeżo; lubił ponadto zapach piżmowych kropli, którymi z ochotą się rano zakraplał tuż po goleniu.

— Branel! Chodź tu natychmiast! — głośno zawezwał swego niewolnika. Choć sam szedł przez życie, bez żony, to jednak służbę w swym pałacu miał liczną. — Słucham, Jaśnie Pana — służący szybko pojawił się w komnacie. — Były jakieś listy od Wielmożnego Koli?

— Nie, Panie. Ale jest list od księcia elektana. No i ten list od rektera Ereja jest już u nas od wczoraj.

— Jak to od wczoraj? Dzisiaj go dostałem. — Lamart trochę napuszył się, twarz mu spurpurowiała.

— Panie! To nie moja wina. To wszystko przez kucharkę. Ona zapomniała Jaśnie Panu wczoraj go włożyć do nocnej korespondencji.


Lamart w końcu rozerwał pieczęcie listu od Ereja. Otworzył. Służącemu dał znak ręką, by wyszedł. Zaczął czytać, posiłkował się przy tym szmaragdową lupą, którą dostał kiedyś od jakiegoś bogatego interesanta, w ramach podzięki za załatwioną sprawę.

Do Szanownego Proskrypty Lamarta.

Drogi mój przyjacielu!

Pozdrawiam cię z całego serca. Niech oaza życia będzie twym domem! Jakże cieszy mnie to, iż to tobie Kanclerz Oland powierzył w tym roku dozór nad administracją naszej przepięknej stolicy Wendy.

Sprawa dotyczy, jak mniemam szczerze, ukochanej przez nas wszystkich

Szkolnicy Królewskiej. Skąd przecież ty, i jakże jeszcze wielu, się wywodzisz. Otóż powstał pewien problem, który ja, pomimo najszczerszych chęci, nie mogę rozwiązać. Chodzi mianowicie o małą dotację z kasy Skarbca. I stąd moja prośba. Chodzi o środki na posadzenie w naszym parku przy Szkolnicy

pięćdziesięciu nowych plantanów. Nie miałbym śmiałości prosić cię, drogi przyjacielu, o taką przysługę, ale zważ że nasze środki, te, którymi ja jako rekter dysponuję, mocno zostały ograniczone przez ostatnią powódź, która nawiedziła tę część Wendy. Letuga w tej części miasta jest zupełnie nieumocniona. Trzeba by poszerzyć koryto i pogłębić. Dlatego proszę cię w swoim imieniu oraz imieniu nauczycieli naszej Szkolnicy o ten drobny gest. Tak by znalazły się środki. Te drzewa w niedalekiej przyszłości ułatwiłyby pracę w Szkolnicy, tworząc odpowiednią atmosferę przyswajania wiedzy. Sam bowiem wiesz, jaką dużą rolę odgrywają spacery po naszym parku, gdy to uczniowie i nauczyciele mogą wymieniać się w sposób nieskrępowany swoimi przemyśleniami. Wiem dobrze, że i ty, i Prokurant Koli często wspieracie naszą szkolnicę. Jednak kieruję tę moją prośbę szczególnie do ciebie, wszak ty wiele lat nauki poświęciłeś w tym miejscu. W zaufaniu mogę ci, drogi przyjacielu, oznajmić, iż zgodnie z wolą naszego pana, króla Orotoga, Jufe i inni wykładowcy mają udostępnić geografom królewskim wszelkie plany budowy piramid jakie znajdą, podobnie jak i te, które ówże Jufe wyszperał w zbiorach biblioteki kilka dni temu. Jest to polecenie dotyczące wszystkich wzmianek tyczących budowy piramid, niezależnie od ich znaczenia i daty ich odnalezienia. Jego Wysokość król Orotog, w tym konkretnym przypadku, jeszcze nie został o tym poinformowany. Na razie o całej sprawie wiem ja, Jufe no i teraz ty.

Sprawa jest na tyle świeża, iż pomyślałem, że być może będziesz chciał osobiście zapoznać się z tymi planami. Jufe twierdzi, że to rewelacja. Sprawa została przez nas nieco przeciągnięta ze względu na święta płodności. Ale już z końcem świąt, to jest za parę dni, plany te zostaną przekazane w całości na dwór królewski. Więc śpiesz się, drogi przyjacielu, jeśli chcesz pierwszy zapoznać się z tymi pergaminami, tym bardziej że są tu fragmenty w języku elfów. Życzę Ci na te święta szczodrości losu.

Pełen łask dla Ciebie, rekter Erej

Lamart wziął głęboki oddech. Z tego listu wynikało i było jego najistotniejszą konkluzją nie to, że Erej potrzebował pieniędzy na sadzonki w parku, ale to, że Jufe coś znalazł w bibliotece szkolnicy, coś co powinien Lamart szybko zbadać. List był tak zredagowany, by nie wzbudzić podejrzeń u żadnej postronnej osoby, nawet gdyby takowa go przejęła. Lamart, Erej i Koli często stosowali ten rodzaj kodu między sobą, po to tylko, by osoby nieuprawnione nie mogły odnieść żadnej korzyści. Czasy były takie okrutne, iż przecież ciosu można było się spodziewać z każdej strony. Lamart osobiście nie wyczuwał żadnego zagrożenia ze strony króla, lub dworu

królewskiego. Obawiał się raczej szpiegów obcych królestw, a także tych

wszystkich, którzy nie życzyli dobrze Ulandii. Takich przecież było niemało. A gdzie tacy szpiedzy mogli ukryci być? No, choćby między służbą albo między niewolnikami. Wszędzie. Już to doskonale pokazało powstanie niewolników za czasów Kowdlara, iż niewolnicy byli ewentualnym zarzewiem dla nieprzewidywalnych i okrutnych rozliczeń między ludźmi. Mogli więc równie dobrze działać na rzecz obcych królestw lub dla korzyści materialnych. Lamart odłożył list od Ereja na stoliczek. Została mu jeszcze korespondencja od księcia Atagra.

Właściwie to była jedyna osoba w Ulandii, oczywiście obok króla, przed którą czuł jakiś większy respekt i której po prostu musiał słuchać. Nawet baron Kanclerz, choć nominalnie był jego bezpośrednim panem, nie był zagrożeniem dla wszechwładnego Proskrypty. Oland był tak schorowany, że nie budził swoją kondycją psychiczną i fizyczną żadnych obaw. Tym bardziej dla Lamarta jak i dla Koliego. Oni już tak umieli sobie owinąć wokół palca Olanda, że robił w konsekwencji to, co ci dwaj chcieli. Kilka lat temu wstecz choroba Olanda uderzyła ze zdwojoną siłą. A wydawać się miało, że już sobie z nią poradził. Przynajmniej tak było w roku koronacji króla. Potem jednak, po nagłej śmierci Juty, jego żony, jego siły psychiczne tym bardziej znacznie się obniżyły. Zaczął się staczać. Wielka tragedia.

— Branel! Gdzie są moje szaty? — Lamart krzyknął dobitnie.

— Panie, przygotowane — Branel, wchodząc, westchnął na widok roznegliżowanego pana. — To szybko, szybko. Ogolisz mnie i niech Wur podstawi lektykę.

— Ale, Panie, dzisiaj Kancelaryja świeci pustkami, święta przecież.

Lamart zdjął bajecznie kolorowy, jedwabny szlafrok. Pozostał tylko w opasce biodrowej. Dla służby nie była to żadna nowina, zwłaszcza dla Branela, który już przyszykował przyrządy do golenia. Najważniejszym ich elementem była piękna, oprawiona w kość słoniową, brzytwa. Ciało Lamarta było tak sprawne, jak w młodości. Ani punda tłuszczu, zero fałdek tłuszczu na udach i biodrach. Brane, jak zwykle, już miał wszystko przygotowane do codziennej toalety pana. Mydło, brzytwę i piżmo.

— No, szybko, szybko — Lamart ponaglał służącego. Wyraźnie spieszył się gdzieś.- Czy jest tam przygotowana ta ażurowa tunika, którą wkładam tylko na święta? — skierował te słowa do niewolnika, który już nakładał panu na brodę warstwę mydlanej piany.

— Jest, panie — Branel ujął w ręce ostrą brzytwę.

— Ten list od księcia elektana otworzę po powrocie. To może zająć kilka godzin, więc niech kucharz nie szykuje tak wcześnie świątecznego obiadu. Aha! Być może jednak ktoś będzie u nas na obiedzie. Mam zamiar kogoś zaprosić. Pamiętajcie o tym.

Mimo tego, że Lamart nie ułatwiał zadania swemu golibrodzie. To jednak już po chwili cała operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Branel więc z nabożnością ujął w ręce cenny flakonik piżma. I skierował flakon w stronę pana. Lamart poczuł na swej ogolonej brodzie powiew świeżości.

Branel podał Lamartowi beżowe pończochy. Potem kolorową tunikę, tę o którą pytał się Lamart. Poprawił panu włosy, równocześnie podstawił kryształowe lustro, by mógł on ocenić ostateczny efekt. Lamart zadało się, iż był kontent. Z zadowoleniem zwrócił się do niewolnika: —

— Pamiętaj, nie wiecie gdzie się udałem. No, chyba żeby to był ktoś od księcia elektana albo nie daj losie od samego króla. To wtedy ślijcie za mną gońca do domu Koliego. Zrozumiano?! Do wieczora macie wolne, ale nie opuszczajcie pałacu.

— Tak, Wasza Łaskawość — Branel wydukał niepewnie.

Za progiem drzwi wejściowych stała już gotowa porządna, mahoniowa lektyka.

Wszyscy bogacze, szlachta i arystokracja, w ten sposób poruszali się po dzielnicach Wendy. Powozy i fury były niepraktyczne. Sęk w tym, że uliczki były za wąskie. A konie jako środek poruszania też odpadały, bo konie się w takiej ciżbie płoszyły. Więc pozostało albo poruszać się na własnych nogach, bądź korzystać z lektyki. Im kto był bogatszy, im kto był ważniejszy, tym jego lektyka była ozdobniejsza i lepszej jakości. Nie bez znaczenia też było, kto lektykę niósł. Tylko naprawdę bogaci Wendyjczycy mogli sobie pozwolić na Tukmaków jako tragarzy lektyki lub na prawdziwych osiłków. Na szczęście Proskrypt nie musiał się ukrywać ze swoim bogactwem. Było więc na bogato. Wprawdzie sam pałac Proskrypta stał na uboczu, z dala od zgiełku miastowego, jednak, by dostać się w inne rejony stolicy, i tak musiał korzystać z lektyki. Przy wejściu pałacu więc stała prawdziwa, ze złoceniami i ozdobami brokatowymi, lektyka i sześciu do niej przeznaczonych tragarzy rodem z Oforyki. Ciemni byli mocno, tudzież mięśnie im aż lśniły w blasku słońca. Dzisiaj było ciepło i miło. Szkopuł w tym jednak, że, by dostać się w okolice willi Koliego, trzeba było przejść ciernistą drogę proletariacką dzielnicą, która była swoistym centrum miasta. To tu był Targ Solny, Targ Chlebowy. To tu kaci wykonywali wyroki królewskie, które sprowadzały się głównie do skracania głowy delikwentom lub do wieszania pospolitych bandziorów. Władcy Ulandii boleli, że ten obszar miasta, tak ważny i centralny, jest chyba jednym z najbrzydszych i najbardziej

zaniedbanych zakątków miasta. Coś z tym zrobić chciał Amargadeusz, a teraz o tym przemyśliwał jego syn, król Orotog. Lecz te zamiary, jak zwykle to bywa w życiu, stale rozbijały się o inne, ważniejsze cele do zrealizowania. I tak lata mijały, a jest jak było i nie zanosiło się, przynajmniej w najbliższym czasie, na jakieś zmiany. Gdy tak przeciskali się wąskimi uliczkami Wendy, co rusz jeden z niewolników, tragarzy lektyki, wykrzykiwał :-

— Przejście dla szlachetnego Proskrypty Lamarta! Przejście!

Sam Lamart, osłonięty baldachimem, posiłkował się szmatką lnianą, na której miał nakropione krople piżmowe. I wdychał głęboko ten zapach. Taki to był już człowiek. Niechętnie spoglądał na tych ludzi spoza firanki lektyki. Chyba mu byli obmierzli. A przecież on sam pochodził z ludu. Lamart czuł zawsze duży dyskomfort, gdy ktoś ośmielił się i przypomniał mu o podłym pochodzeniu. Już lata temu zadbał, by jego rodzice osiedli na głębokiej prowincji, z dala od Wendy i dworu królewskiego. Kupił im piękny domek z dużym ogrodem, a ci stanęli przed faktem dokonanym. Nie było śmiałości by synowi odmówić. Gertak ani chciał, ani umiał postawić się synowi. Zresztą był już tak zmęczony pracą w swoim warsztacie, że poddał się bezwiednie swemu losowi. Prawda był jednak taka, że Lamart wstydził się swoich prostych rodziców i odprawił ich jak najszybciej z miejsca publicznego. Sam nawet dobrze nie wiedział, jak żyją. Nigdy nie przyjechał tam i nie odwiedził ich dotąd. Gdy dochodzili do willi Koliego, słońce skryło się za chmurami. Zimniej też zdało się, a rześki wiosenny deszczyk począł na razie dość rzadko uderzać w ozdobny baldachim lektyki. To jakby wytrąciło Lamarta z rozmyślań. Popatrzył przez firankę przytomniej. Rzekł stanowczo w stronę niewolników:-

— Szybciej! Szybciej. Jeszcze pół stai. Zdążymy przed ulewą.

I, w rzeczy samej, tragarze przyspieszyli tempa. Oni też raczej nie chcieli, by ulewa ich zmoczyła, a wiatr poprzeciągał się przez ich kości. Mieli bowiem na sobie tylko przepaski na biodra i rodzaj szarawarów do pasa. Torsy mieli jednak zupełnie nie osłonięte.

Już na dobre lunęło, kiedy lektyka Lamarta stanęła w końcu u progu domu Koliego. Lamart wyszedł w pośpiechu i czym prędzej ruszył w pokoje.


Gyla uśmiechnęła się do Lamarta. Koli powoli sączył wino z kielicha. Rzekł :- — Mówisz, że Erej tak ci powiedział?

— Właśnie tak. On chyba nadal nie wie, że ja mam Księgę Jutra?

— Więc, powiedz mi, Lamart, co to ma wspólnego jedno z drugim? — Koli odstawił kielich, zwrócił się do swej małżonki. — Kochanie, może zostawiłabyś nas na chwilę samych? — Gyla zrobiła grymas, niby połknęła żabę żywcem. Lecz, ociągając się nieco, wyszła dostojnym krokiem z komnaty. Zostali sami.- Coś ty, co ty robisz? To są zbyt niebezpieczne sprawy. Poco narażasz moją żonę?

— Myślałem, że ona wszystko wie?

— Otóż, wyobraź sobie, nie wie — Koli był wyraźnie zdenerwowany.

Słysząc te słowa zarzutu przyjaciela, Lamart jakby się speszył. Nerwowo chwycił lnianą chusteczkę i począł szybkimi ruchami ocierać czoło i szyję.

— Ale ja nic takiego nie rzekłem, za co groziłaby jakaś kara. No, przestań — powiedział.

— Dotąd tylko my dwoje wiedzieliśmy, że masz Księgę Jutra. Przynajmniej tak się zdawało. Wiesz dobrze, że król Orotog długo szukał jakiegoś egzemplarza, i z dobrego źródła wiem, że całkiem niedawno w końcu mu się udało. On myśli, że w całym królestwie i tej części Międzymorza ma ją on tylko, przynajmniej w Ulandii. Przyznaj, że normalnie powinieneś na długo wcześniej o tym powiedzieć królowi.

— Że co? — Lamart uznał, że nie rozumie.

— Wiesz co, przyjacielu, przede mną nie musisz udawać błazna. Takie sztuczki możesz uprawiać z koterią i kamarylą dworską. Ale nie ze mną!


Na chwilę zamilkli.

— No więc, co mam teraz zrobić? Iść z płaczem do Kanclerza, prosić o audiencję u króla i wszystko mu wyjawić?

— Nie — powiedział stanowczo Koli — musimy to jeszcze raz na zimno przemyśleć. Na szczęście teraz w czasie świąt jest dość czasu na to.

Koli nalał sobie z karafki wina do kielicha. I począł powoli pić wino, cały czas mając wpatrzony tempo wzrok w wzorzysty dywan na podłodze. Tymczasem Lamart załamany, w bezradny sposób tarł swą wzorzystą chusteczką oprószone potem czoło. I patrzał z prośbą w oczach na Koliego.

— Daj mi się zastanowić — rzekł Koli — prawdopodobnie ktoś kopiuje Księgę Jutra i zbija na tym majątek. A może twoja księga jest fałszywa, co?

— Nie może być. Przecież te księgi są chronione czarami. Tylko Siódmy Elf ma prawo skopiować Księgę Jutra i to jedną na dekambr — Lamart nabrał

powietrza w płuca.- Przecież wiesz, czym grozi złamanie tej klątwy.

— Śmiercią! Wiem, wiem.

— Ale trzeba to gruntownie zbadać. Nim pójdę ewentualnie do Kanclerza Olanda, musimy to ustalić. Nawet wolałbym, rozumiesz, mieć fałszywą księgę, niż tłumaczyć się przed Kanclerzem i, nie dajcie bogowie, przed królem. Choć król darzy mnie sympatią. To wolę tego nie sprawdzać na własnej skórze.

— Masz rację — przyznał Koli — lecz teraz szkoda się użalać. Jutro w Cyrku Królewskim będzie wielkie wydarzenie, oto siłacz Uruz będzie walczył z niedźwiedziem.

— No, wiem — Lamart wydawał się zdezorientowany.

— Będzie tam król i cała kamaryla. Musimy to wykorzystać. Koniecznie trzeba wypytać Szambelana Ledo, skąd król ma tę nową księgę? Możliwości jest niewiele, albo ty masz fałszywą księgę, albo król.

— Jest jeszcze możliwość, że i moja i królewska księga są fałszywe. — Lamart się zapalił. — Ja, oczywiście, wykluczam zupełnie, by obie były prawdziwe. Wiedziałbym, przecież mnie znasz, czy w ostatnich latach elfy stworzyły nową księgę.

— Koniecznie więc musimy się dowiedzieć, skąd król ma swoją księgę? — Koli cały czas pił powoli wino.

Księżna Alekda siedziała w koszu w ogrodzie pałacowym. Właśnie przed chwilą przestało padać. To był taki wiosenny, krótki, lecz intensywny, deszcz. Zupełnie jej to nie przepłoszyło. Kosz miał baldachim, więc nic ją także nie zmoczyło. Odczuła tylko lekką bryzę, która orzeźwiła nie tylko ją, ale także ogrodowe rośliny. A w swym ogrodzie miała rośliny z całego znanego świata. Miała tu palmy, sekwoje, duże paprocie i widłaki. Mnóstwo kwiatów, od storczyków- które co prawda akurat teraz jeszcze nie kwitły-po zwykłe żonkile.

Alekda często tu uciekała, niby chroniła się tu przed krzykliwą energią swojej dziatwy. Kochała je nad życie, ale czasami miała już dość. To co, że miała kilka służek do pomocy, jak i tak dzieci wolały być tylko z matką. Najstarszy syn, Brande, był już poza domem. A precyzyjnie miał już swoje obowiązki państwowe. I musiał kilka miesięcy temu wyjechać do Engory z poselstwem. On urodził się pierwszy, w roku objęcia tronu przez Orotoga, ale później Alekda i Atarg dość długo musieli czekać na kolejnych potomków. Gdy zaś się pojawiły na świecie, to rok za rokiem, jeden za drugim. Stąd to wyczerpanie księżnej. Jako to Atagr więcej był na dworze królewskim niźli w domu z żoną i dziećmi. Był najbliższym przyjacielem króla i trwało to praktycznie od najmłodszych lat króla. Atagr z tego względu mógł wiele. Nawet bardzo wiele. Był tym drugim w królestwie, prowadził własną politykę krajową i zagraniczną. Wyznaczał posłów, mianował oficjeli. A był formalnie tylko,

albo aż, elektanem floty i pełnił też funkcję Wicekanclerza. Lecz jego władza była

znacznie większa. Kanclerz Oland przy nim praktycznie niewiele znaczył. Tym bardziej z powodu coraz gorszej kondycji zdrowotnej. Więc ta władza Kanclerza w rzeczywistości podzielona była na dwóch kancelistów, na Lamarta i Koli. A ci dwaj umiejętnie zrobili z kanceralyji dojną krowę, i doili ją, bacząc tylko na pozory i bacząc na to, by nie podpaść elektanowi i królowi. Wbrew pozorom to nie była trudna sztuka. Bowiem łapówki, darowizny i uznaniowość to to był prastary uzus w praktycznie każdym ówczesnym królestwie. O dziwo, jedynym chyba uczciwym człowiekiem w kraju był Kanclerz Oland. Lecz on coraz bardziej był- z każdym rokiem, z każdym miesiącem -oderwany od rzeczywistości. Co było bezpośrednią konsekwencją licznych chorób. Po deszczu, oprócz zapachu świeżej trawy, zostało jeszcze uczucie lekkiego chłodu. Lecz nie było to tak dotkliwe, aby teraz przerywać tę odrobinę spokoju. Alekta więc nie krzyknęła na służbę, tylko skuliła się i w ten sposób zatrzymała tę odrobinę ciepła, jaką jej zapewniała suknia.

Słońce po kilku minutach skutecznie zaczęło ogrzewać. Ptaki poczęły trelować. Znowu było jak wprzódy. Natura kolejny raz oznajmiła o swym zwycięstwie. Czy człowiek może się z nią konkurować? Księżna złapała się na tej myśli. Czy człowiek może zwyciężyć z siłami Natury?

Księżna nałożyła na głowę kapelusz, by chronił ją od przegrzania. Wstała, lecz nie poszła do domu, tylko ruszała, przez mokrą jeszcze trawę, do swoich ulubionych widłaków, które stały w pewnym oddaleniu od pałacu. Tam też było płytkie oczko wodne, które na samym środku miało przecudną małą fontannę, tak zmyślnie zaprojektowaną, iż bez przerwy nawadniała ona najbliższe kilkanaście łokci ogrodowej flory. Dzień i noc, zimą czy wiosną.

Wtedy to zauważyła jakąś postać. Gdzieś tam, w zaułku ogrodu, stał zakapturzony duch. Przynajmniej tak zdało się Alekdzie. Dzieliła ich jednak dość znaczna odległość. Mniej więcej kilkaset łokci. Nie zlękła się więc. Tylko się zatrzymała i uważnie zaczęła się wpatrywać w tego ducha. Postać nie była duża, tak jakby opatulona w kaptur. Lecz, co charakterystyczne, oczy tej dziwnej istoty były wyjątkowe. Tylko wilki i lisy mają takie świecące oczy po zmroku. Resztę zakrywał ten niby habit. Takie habity noszą tylko pustelnicy albo niżsi kapłani przy świątyni Kerdolota. Księżna poczuła, że zalewa ją fala ciepła, która postępowała od nóg ku głowie. Istota jakby wiedziała, że Alekda jest świadoma jej obecności. Przemówiła. Choć, istotnie, stała w oddali, to jednak do Alekdy dotarły wyraźnie słowa:-

— Bądź pozdrowiona Pani Światłości -dało się słyszeć.

— Alekta wyraźnie nie spodziewała się tego, bo zaniemówiła. Nie umiała nic rzec.

— Bądź pozdrowiona Pani Karmiczna — istota mówiła wyraźnie, choć delikatne echo pobrzmiewało.

— Ktoś ty? — w końcu Alekda zareagowała. Widocznie jej słowa były dobrze słyszalne, bo istota odpowiedziała.

— Ja jestem Siódmy Elf. Sługa Pański.

Co? — Pomyślała Alekda. Dobrze wiedziała, kto to Siódmy Elf. Ale wiedziała też, że to wyjątkowa istota. — Co on tu robi? Dlaczego przybył do mego domu?

Księżna podeszła jeszcze bliżej, od elfa dzieliło ją teraz tylko kilkadziesiąt łokci, a z tej odległości już mogła bardziej dokładnie przyjrzeć się przybyszowi. Wyglądał na starego; był wielkości dziesięcioletniego chłopca. Szczupły, lecz jego ciało przykrywał niemal w całości rodzaj beżowego habitu. Od tej istoty emanował jakiś taki spokój i mądrość. Z tej przyczyny księżna nie czuła z jego strony żadnego zagrożenia. Zaciekawił ją.

— Jaką masz sprawę? Ale zastrzegam, to mój mąż jest władny, by spełniać prośby poddanych. Nie ja.

Powiedziała tak dlatego, bo nierzadko poddani króla Orotoga w takich kontaktach bezpośrednich starają się o jakąś pomoc od księcia Atagra, rozwiązania swoich problemów, a Alekda, bywało, czasami była tego świadkiem. Zresztą ludzie z obstawy księcia byli już przyuczeni, by maksymalnie ograniczać taką formę kontaktów z poddanymi. Nie były to bowiem spotkania dla obu stron przyjemne. Ludzie się musieli poniżać i płaszczyć, a Atagr bywał czasami bezradny i nie umiał pomóc, więc w sumie było mu przykro.

— Nie, ja, pani, nie po pomoc przybywam — powiedział wolno Siódmy Elf. — Mogę nawet z całą powagą stwierdzić, iż przybyłem tu nie dla swego, a dla twego, pani, dobra. Twego i twojej rodziny.

— Tak?! Chyba nie wiesz z kim rozmawiasz. Ja jednym gestem palca mogę cię wtrącić do lochu. Owszem, wiem, kim jesteś, ale nawet to cię nie zdoła uratować. Jak więc tym możesz mi pomóc?

— A jednak, księżno. Racz mnie wysłuchać — elf obniżył ton swego głosu.

Ściągnął kaptur z głowy. Przypuszczenia Alekdy potwierdziły się. Był całkowicie siwy, a przez twarz przebiegały liczne bruzdy. Samym swoim wyglądem potwierdzało się to, że jest bardzo stary, nawet jak na rasę elfów. Alekda wiedziała, kto to Siódmy Elf, bo pamiętała, że napisał on onegdaj list do ojca, i doskonale pamiętała treść tego listu. Czekała więc, co ma do powiedzenia.

— Mów, lecz pamiętaj, iż za mną stoi mąż i potęga jego urzędów w królestwie. Więc mów tylko prawdę.

— Pani, księżno, ja zawsze mówię prawdę. O twej pozycji też pamiętam — elf podrapał się- jakby był trochę bezradny- po przeoranych czasem policzkach.

Znowu słońce schowało się za kłębiastymi chmurami. Ale nic nie wskazywało, że ponownie zacznie padać deszcz. Księżna poprawiła włosy. I nawet uśmiechnęła się do przybysza, ale nie był to szczery uśmiech. Ona chyba doskonale zdawała sobie sprawę, co jej chce powiedzieć. Przecież znała tekst listu do ojca.

— Mów więc, Siódmy Elfie, co chcesz mi oznajmić.

— Pani, twoje dzieci są w wielkim niebezpieczeństwie. Ich przeznaczenie waha się, jak liść na wietrze. Raz to mają być wyniesione, a drugim razem mają ulec zatraceniu.

— Jak to? — księżna nie umiała ukryć zadziwienia.

Elf miał teraz stroskaną minę. Chyba bał się, ale rzekł:-

— Pani, bo z losem tak to jest. Nie ma nic pewnego. Świat nie jest zdeterminowany. My, Elfy, i wy, ludzie, możemy swymi czynami zmieniać przeznaczenie. Nie jest nic raz na zawsze ustalone.

— Nie może być? Zadziwiasz mnie. Zawsze mnie uczono, że na kole losu już wszystko jest ustalone — Alekda wyraźnie była wytrącona z równowagi — więc nic nie jest pewne. Zapewniam cię Pani. Nawet to nie jest pewne, Pani, że jutro wstanie dzień. Może żółw Nekulod, ten który nosi na swej skorupie Ziemię, połknie ją. I wszyscy w jednej chwili przeniesiemy się na Pola Kerdolota. Może tak być. Więcej, powiem ci Pani, są nawet tacy, którzy pewni są tego.

Księżna, słysząc to, prawie zapłakała. Zrobiła grymas miny jak skarcona dziewczynka.

— To, co ja mam robić? Daj mi wskazówkę, elfie, błagam cię — teraz rzeczywiście zaczęła ronić łzy. Rękawem wycierała mokre oczy.

Elf chyba pojął, że księżna nie była przygotowana na taką prawdę. Chyba żeby ją uspokoić, zaczął gestykulować i tłumaczyć się :-

— Ależ, księżno, nie ma co teraz się zamartwiać na zapas. Przyszedłem tylko dlatego, iż więcej jest szans ma dobry los twych dzieci, niźli na zatracenie. Inaczej by mnie tu nie było. Uwierz mi, Pani, więc nie płacz i nie kuś losu. Bo wszystko może być dobrze.

Nie uspokoiło to jednak Alekdy. Nie umiała powstrzymać łez. Atłasową chusteczką zaczęła wycierać nos.

— To co ja mam robić? Powiedz mi Siódmy Elfie.

— Tak, mam radę dla ciecie, księżno, i dla twego męża. Jeszcze przez rok sytuacja się będzie klarowała. W tym czasie nic wam nie zagraża. Ale potem wyślij swoje dzieci do Engory. To jedyne bezpieczne miejsce. Jedynie najstarszy syn może spokojnie mieszkać w Ulandii. Jemu nic nie grozi, nie ma obciążenia karmicznego, które by mu zagrażało.

— Brande, o niego chodzi? — Alekda odezwała się z nadzieją. — Właśnie — elf potwierdził, ale pozostała trójka musi być ostrożnie wychowywana. — Siódmy Elf głośno wziął w płuca powietrze, aż mu tam coś w środku zaświstało. No stary on był i to przez to.


Alekda jakby nabrała wiary, jakby uspokoiła się. Już nie płakała tak. Nabrała wiary, że jest szansa uratowania swych dzieci.

Lecz pogoda z każdą minutą pogarszała się. Słońce już dziś chyba było stracone. Chłodniej też znów się zrobiło.

— Wasza Łaskawość, Księżno, nim rok minie przyjdę znów do ciebie. Wtedy szczegółowo podam ci wskazówki. Nie wiem, czy wiesz, ale kiedyś napisałem list do twego ojca. Tylko, że on niedługo po tym odszedł, więc nie mógł w pełni zadbać o los swej rodziny.

— Tak, tak. Wiem, nawet to czytałam.

— Więc widzisz, księżno, że po tylu latach dopiero konkretne groźby wyszły na światło dzienne. Ale to nic. Zło można ograniczyć. Wszak nigdy się go nie uda zupełnie wyplenić. W tym przypadku to zło wam zagraża. Czekaj więc na mnie, księżno, powiadom swego męża, księcia elektana. Za chwilę pogoda będzie okropna, więc, pani, wracaj do domu. Ja też już odejdę.

Siódmy Elf skinął głową na pożegnanie. Nałożył beżowy kaptur na głowę. I spokojnie odszedł, pozostawiając Alekdę w pełnym osłupieniu. Jakby na potwierdzenie jego słów, zaczęło coraz bardziej wiać. Dotkliwy ziąb zaczął dominować. Alekda też odwróciła się i z pewnym niepokojem ruszyła ku werandzie.

Było tu chyba kilka tysięcy Ulandczyków. Rozentuzjazmowanych, krzyczących na cały głos. Zupełnie im nie przeszkadzało, że w lożach siedzieli ci z arystokracji, a na honorowym miejscu siedziała para królewska. Król udawał, że się bawi, lecz w rzeczywistości mierziło go bardzo to chamstwo gawiedzi. Jedynym plusem tego dla Orotoga było to, że na arenie toczyły się walki gladiatorów. Walki na śmierć i życie. Były to walki sam na sam, ale planowana była jeszcze dzisiaj walka: tak zwana bitwa domów, w której walka toczyła się między gladiatorami z różnych domów, ale zbiorowo, nie indywidualnie. To były walki szalenie okrutne. Dzisiaj już kilku gladiatorów odeszło w krainę cieni na Pola Kerdolota. W Cyrku Królewskim właściwie takie walki odbywały się rzadko, może kilka razy w roku. Na szczególne święta, wyjątkowe okazje. Paradoksalne w święta płodności bogini Isztar, czyli w święta życia, tak wielu wojowników musi pożegnać się z własnym życiem. Dzisiaj także była zaplanowana główna atrakcja całych świąt, czyli walka wielkiego mocarza z dzikim niedźwiedziem. Niedźwiedzie dość łatwo oswoić, gdy się je trzyma od małego, ale to miał być prawdziwy dziki samiec złapany w lasach niedaleko Fluksji. Tym mocarzem, który będzie walczył z dziką bestią, był Uruz.

Prawdziwy mocarz, ogromny atleta. Przy nim rośli gladiatorzy wyglądali jak mali chłopcy. Był nie tylko bardzo wysoki, ale także bardzo umięśniony. Chodzą legendy, że dziennie, czy w święta czy pospolicie, on zawsze trenuje po pięć godzin. A także biega i uprawia atletykę. Jak głosi inna legenda o nim, Uruz nie je młodych jagniąt i cielaków, unika też kuraków. Ale przecież skądś musi brać tę siłę i tężyznę?! Sam Uruz mawiał nieraz, że całą tężyznę dają mu pieczone w ogniu główki czosnku, które uwielbia i zajada się nimi.

Właśnie teraz trwała walka dwóch wojowników tak dobranych, że jeden był w miarę wysoki i trochę kościsty, a drugi był podłego wzrostu, ale za to gruby i obszerny w pasie. Ten wysoki miał trójząb i stalową siatkę, a gruby ogromny topór, którym wymiatał wszystko, co znalazło się w odległości trzech łokci. Który więc którego załatwi? Gawiedź się głowiła, który to przeżyje, który którego nadzieje na swoją śmiercionośną broń? I często z ogromnym entuzjazmem witała każdy unik jednego bądź drugiego. Wydaje się, że sympatia widzów była jednak po stronie tego wyższego. Bo ten też z większym zapałem wywijał tą całą swoją siecią, ale efekty, jak na razie, były marne. Co więcej ten mniejszy zdołał już zranić tego większego. Na szczęście była to rana powierzchowna. A król? Król był znudzony i wyraźnie czekał na walkę z niedźwiedziem. Chyba zupełnie mu było obojętnym, kto tu kogo dorżnie. Czekał teraz tylko na Uruza. Królowa Merena zaciekawiona wielce była i też chyba kibicowała temu wyższemu. Wśród arystokracji nie mogło dziś zabraknąć ani Kanclerza, ani elektana, tudzież barona Berd, Wodza Ludzi Małych, i księcia Lero, Wodza Ludzi Wielkich. Był także stosunkowy młody Presurt Keren, który pełnił swój urząd dopiero od kilku lat.

Wszyscy oni patrzyli bacznie, co też się stanie na arenie, ale przede wszystkim baczyli, co król robi. A król? Król nagle, wyraźnie znudzony, zwrócił się do Szambelana, który warował przy jego nogach: —

— Ależ to są niemrawe typy?

— Kto? Najjaśniejszy Panie? — szybko rzekł Ledo

— No ci tu, ci co walczą? Trzeba by to jakoś przyspieszyć. Co ja tu w tej sprawie mogę zrobić? — król wyraźnie chciał przyspieszyć koniec tej walki.

I rzeczywiście, na arenie prawie nic się nie działo. Gruby machał niemrawo toporem, a chudy rzucał przed siebie sieć, lecz tak się składa, że gruby dość zręcznie wychodził z tego i nie dawał się pochwycić.

— Atagr, wymyśl coś, bo zaraz z nudów umrę — zwrócił się do najbliżej siedzącego elektana.

— No, ja nie wiem. Może zwiększyć liczbę gladiatorów do czterech? — Atagr nie miał sensownego pomysłu.

— Może do trzech, i niech każdy z każdym walczy? — zakrzyknął Szambelan.

— A kiedy będzie Uruz walczył? — król chyba nie umiał się już doczekać.

Lecz tymczasem na arenie jakby doszło do przełomu. Gruby wreszcie zaplątał się w sieci. Tym samym zdołało to już zainteresować króla i przestał narzekać. Wszyscy patrzyli, co też się stanie? Już zaplątany w sieci gruby gladiator starał się całą mocą uchylić się od harpuna drugiego gladiatora, ale nie mógł już swobodnie wywijać swoim toporem, właściwie z każdą sekundą jego sytuacja pogarszała się. W pewnym momencie upadł i zaplątał się już w kłębek. A ten chudy, jakby nigdy nic, jakby zabijał kuraka na obiad, wykorzystał to i z całą siłą dźgnął w okolicę krocza swego rywala trójzębem. Tak że tamtemu jeno wyrwał się spazm jęku i garniec krwi rozlazł się po całym korpusie, mażąc przy tym duży płat areny. I wszystko ucichło. Ucichły nawet ryki gawiedzi. Ludzie oniemieli. Ten chudy jakby zrozumiał, co zrobił, zrozumiał, że zabił współtowarzysza dla rozrywki motłochu. A może oni dzisiaj rano jedli wspólnie kaszę? A może razem nieraz uczyli się fechtunku? Teraz zaś zostało martwe ciało. Bezradnie zaczął się rozglądać po trybunach. Tak, to był twardy człek, ale w obliczu śmierci, wszyscy ludzie stają się bezradni, nawet gdyby codziennie uczestniczyli w takiej rutynie. Może zabił niejednego? A może to był jego pierwszy raz? Król zaś wyraźnie zadowolony był z tego tragicznego rozwiązania. Krzyknął nawet radośnie: —

— Dać mu ode mnie pięć talentów. Dzielny człowiek.

Cały cyrk zaczął klaskać, widząc, że podobało się Orotogowi. A chudy gladiator wyraźnie przybity schodził smutny powoli do szatni. Tylko, by nie narazić się panu, ukłonił się grzecznie królowi i królowej. Król gestem ręki dał znak, że jest kontent. Po chwili szybko usunięto ciało, robili to zwykli kmiotkowie, którzy już niejednego martwego gladiatora wynosili za nogi. I tylko ta plama krwi była nie do ruszenia.

Wprawdzie jakiś kmiotek przyniósł garniec świeżego piachu i sypnął go tam, gdzie czerwień krwi krzyczała, ale nawet z oddalonych sektorów cyrku było widać tę hańbę moralności człowieka. Krew wszak jest silniejsza od każdego zła.

— Kiedy w końcu będzie nasza atrakcja? — król zwrócił się do Atagra. — Już za chwilę — odparł mu elektan

— Jesteś pewny? — król chciał się upewnić. — Jeszcze tylko ma być przerwa, w czasie której wysłuchamy pieśni poety Likwana — wtrącił się szambelan Ledo.

— Czy to konieczne? — król Orotog poczuł się zdezorientowany — kto to tak wymyślił, że walki na śmierć i życie rozdzielić ma poezja czy pieśni?

— Ja, Panie — powiedział Ledo, niewyraźną wszak miał minę, nie wiedział wcześniej, iż program nie spodoba się królowi — sam, osobiście ustaliłem wszystkie punkty dzisiejszego święta.

— A idź ty, zawsze coś wymyślisz — król wyraźnie był zdegustowany. — Jak by nie

to, że jesteś mi tak drogi dałbym ci pięć batogów na goły tyłek.

— Wasza Królewska Mość, ja się staram.

— No dobrze, dobrze. To szybko, dawać mi tu tego poetę. Niech to się szybko skończy — król się nawet uśmiechnął. Ale był to taki uśmiech nadąsany. Nawet królowa Merena zauważyła tę nutę przekąsu, bo rzekła.

— Przestań, mój drogi. Sztuka jest bardzo ważna. I to dobrze, jeśli pośród tego mordobicia znajdzie się czas na trochę sztuki.


Widzowie nieco stracili temperamentu. Powodem tego były pustki na arenie. Nic się nie działo. Kompletna nuda. Trwało to już kilka minut. Lecz oto nagle na środek areny wprowadzono na prostym wózku prawdziwą harfę wielu strunową oraz jakiś taki przedmiot, który mógł tylko przedstawiać piramidę.

Potem po jeszcze minucie na środek areny wszedł człek ubrany w barwną szatę, w której właściwie nie było tylko czerwieni, koloru monarszego. Wszystkie inne tam barwy były. Człek był nikomu nieznany. Bo to był młody poeta; przynajmniej tak się zdać mogło. Poeta Likwan, bo takiego jego miano, ukłonił się uroczyście królowi i królowej, a potem jeszcze posągowi bogini Isztar.

Potem ujął harfę w dwie ręce. A że był to dość duży instrument, więc wyglądało to tak, jakby był przytłoczony tą harfą, a ona sama, że się zaraz na niego zwali. Widownia zupełnie zamilkła. Piramida, pewnie element dekoracji dla poety, stała niemal w samym centrum areny. Wszyscy zamarli w skupieniu. Nawet królowi przeszła ta chandra czy nuda. Poeta zaczął śpiewać akompaniując sobie harfą. Choć cyrk był dość duży i mógł pomieścić wielu widzów, to doskonale było słychać dźwięki dobywane z harfy i śpiewającego poetę.

Zagraj mi harfo pieśń rzewną

O smutkach mego życia

Niech łzy moje wypłyną z ukrycia

Niech dusza moja się z połączy z tymi dźwiękami

I odkryje sens mego losu

Bogowie, czy my dla Was pokarmem tylko

Czy my też swoistą zagadką bytu

Filozofowie i poeci, ci wszyscy tkają myśli

Magowie i mędrcy mądrością są okryci

Powiedz mi, Chronoro, czy me dni zliczone?


Czy me włości określone?

Gdy znajdę tylko uboższą duszę

Wszystko jej oddam, co mam pod klucze

Wszystko jej oddam, bo sam jestem godny litości

A ty miej choć moje włości

Najwyżsi kapłani, władcy świata, królowie

Nałóżcie na me skronie

Diadem złoty, symbol siły i pokory

Gdy życia koleje schodzą się z mej strony

Niech oto sen mój będzie spokojny Niech dojdę jako wódz do końca wojny

Poeta był natchniony. Cały czas śpiewał pewnym głosem. Chyba on w dużej mierze improwizował. Lecz żaden odgłos nie przerywał mu tego, nikt nawet nie kichnął ni klasnął rękoma. Nawet arystokracja i para królewska była zaciekawiona i słuchali w uwadze. Można było nawet dojrzeć szczery podziw na niektórych twarzach. Szczególnie ta poezja podobała się księciu elektanowi. Wyraźnie wręcz chwycił czoło prawą ręką i wsłuchiwał się uważnie w pieśni. Król raczej był znudzony, a królowa dyskretnie ziewała.

Na zgliszczach czynów ludzkich

Demony sabaty czynią

Grzechów swych oni nie kryją


Choćby i mieli za szaty purpurę

Choćby mieli dóbr górę

Zła swego nie skryją

Wznieś ziggurat do nieba

Lecz przyjdzie osądzić i ciebie trzeba

Masz niewolników i chłopów

Po to tylko, by w miesiącu roztopów

Nadziei kaźnie uczynić

Zważ Panie, Wielki Kapłanie

Czy wierzyć potrzeba jest twej ranie

Duszy, oddechów ludzkich potrzeb

Pamiętaj, będzie to twój pogrzeb

….

Król, słysząc to, wyraźnie się wzburzył. Aż na jego lekkiej łysinie pojawiły się krople potu. Królowa, przeciwnie, jakby nabrała rumieńców. A pieśniarz dalej kontynuował. Harfa pięknie i dźwięcznie grała. Likwan był jak natchniony. Z sektorów dla proletariuszy jakieś dźwięki podziwu dobiegały. Jakieś ochy, jakieś echy. Ludzie się wyraźnie wzruszali. Niejednemu z nich łzy autentycznie zaczęły płynąć z oczu. Wydało się, że poeta tak będzie wiecznie dawał swój koncert, lecz oto, zupełnie niespodziewanie, skończył. W cyrku zrobiło się zupełnie cicho. Ludzie milczeli, może nadal przeżywali, i poeta zamilkł. Potem zaś pokłonił się głęboko królowi i królowej. Krzyknął coś do ludzi za kulisami. I dwóch osiłków wybiegło stamtąd. Chwycili harfę i wynieśli ją z areny. Poeta dostojnie z pełną powagą również opuścił arenę, a widzowie w dalszym ciągu byli oniemieli. Równocześnie zaczęły się przygotowania na arenie do kulminacyjnego punktu programu. Do walki atlety z niedźwiedziem. Czterech osiłków w skórzanych portkach wniosło jakieś elementy metalowej konstrukcji. Zaczęli to łączyć, mocować. Szło im bardzo sprawnie. Dosłownie w kwadrans postawili na arenie klatkę metalową. Dość solidną.

Przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Król nie ukrywał swojego entuzjazmu. Kręcił się i wiercił. Królowa, widząc to, chciała jakość uspokoić małżonka. Bo, niestety, nie przystawało to do jego majestatu. Rzekła więc:-

— Mężu, przecież to tylko walka.

— Wiem, wiem, ale moja droga zapowiada się przednio — odrzekł jej Orotog. W stronę Szambelana zaś rzucił. — Jak się czuje dziś Uruz? Jest przygotowany? — Tak, Najjaśniejszy Panie. Niedźwiedź raczej nie ma z nim szans. Przecież ma przypiłowane pazury i zęby — odrzekł szybko Ledo.

— Ty się na tym ale znasz. Powiedz mu, Atagr, jak silne są dzikie zwierzęta.

— Jak najbardziej, Miłościwy Królu. Masz, Panie, absolutną rację. Często w czasie polowań to widzimy. A Uruz jest, choć wybitnym siłaczem, ale tylko człowiekiem. Ledo tego nie zna, bo z nami nie polował, nie był nigdy sam ze zwierzem.

— Ledo, nie ma wyjścia. Musimy cię kiedyś wziąć na łowy. Siedzisz tylko w tym zamku i intrygujesz, he he he — zaśmiał się Orotog.

— Panie, ja tylko pilnuję porządku.

— Żartowałem, nie znasz się na żartach. Ale i tak cię wezmę na łowy. W życiu trzeba skosztować wszystkiego. Może nabierzesz wtedy szacunku dla zwierząt, a szczególnie dla drapieżników, takich jak niedźwiedź — król się rozkręcił. A przygotowania do walki, na arenie, wyraźnie już się kończyły. — Ja zabiłem na łowach mnogo niedźwiedzi, ale nie tylko, bo tygrysów, turów, żubrów i wszelkiego zwierza. I, co by nie mówić, człowiek jest zawsze górą. Zobaczymy, jak dzisiaj pójdzie Uruzowi.

Na sektorach Cyrku też można już było wyczuć zniecierpliwienie. Wendyjczycy wyraźnie czekali na walkę. I pomału ich cierpliwość się wyczerpywała.

— O! Już! — krzyknął pierwszy Szambelan Ledo. — Wasza Królewska Mość, już się zaczyna.

Jakby na potwierdzenie tych słów na środek areny wszedł rosły mężczyzna. Bardzo rosły i obficie umięśniony. Dla tych, co go choć raz już widzieli, nie było wątpliwości. To był Uruz. Król Orotog nigdy go nie widział, więc niby westchnienie ulgi dobyło z monarszej piersi.


— No! Nareszcie — król westchnął. — Zaraz się zacznie. — Mi się robi niedobrze. Może, mężu, ja wyjdę? — powiedziała królowa. — Jak to? Teraz chcesz wyjść? W najlepszym momencie. Ludzie to uznają za afront albo za objaw słabości — król już cały skupiony był na tym, co się dzieje na arenie. — Trudno. Niech uznają. Nie chcę być świadkiem kolejnego mordu. Albo zwierzę zginie albo człowiek. Dla mnie to już za wiele. Jak na dziś.

— No to idź — król już w ogóle nie patrzał na królową. — Ledo, odprowadź królową do lektyki.

— Panie? Teraz? Zaraz się zacznie. — Ledo zaczął protestować. — Ruchy! Ruchy! — burknął mu monarcha.

A Uruz popatrzył na widownię. Spojrzał na posąg bogini. I w końcu skierował swój wzrok na sektor, na którym były loże królewskie. Ukłonił się głęboko królowi. W tym samym czasie, gdy Uruz kłaniał się publiczności, sześciu chłopa wniosło na arenę skrzynię drewnianą, z wnętrza której dobiegały wrzaski i ryki. Jak łatwo można się było domyślić, musiał tam być ów dziki zwierz, niedźwiedź którego pojmano gdzieś tam na północy kraju w tukmackiej puszczy. Mężczyźni otworzyli klapę skrzyni, skąd prosto do klatki na środku areny wyparzył niczym szalony wielki, włochaty niedźwiedź.

— O! — dało się słyszeć po sektorach. — O!… Ach! — To ludzie nie umieli ukryć zachwytu.

Nawet sam król z tych emocji zaczął się drapać po swej łysiejącej głowie. Atagr i Oland również byli w mocne konfuzji. Nie spodziewali się, że to będzie aż tak dorodna sztuka. Ten niedźwiedź był większy od Urusa, gdy stanął na dwóch łapach, chyba o dwa łokcie. A grubszy chyba ze trzy razy. I jak tu się mierzyć z taką siłą. Uruz jednak jakby się w ogóle tym nie przejmował. Był pewny swego, co emanowało wielką siłą. Popatrzył śmiało na klatkę, ocenił zwierzę, swego przeciwnika. I napiął swoją muskularną klatę, tak jak to zazwyczaj siłacze po jarmarkach czynią. Widownia była zachwycona. Zaczęły się głośne gwizdy i wiwaty na cześć Uruza. Sam zaś zainteresowany tylko uśmiechnął się szeroko, odsłaniając rząd swoich białych zębów.

Uruz był ubrany w skórzane portki, przy boku miał przypięty kordzik, mały mieczyk. I wszystko wskazywało na to, iż tylko tak uzbrojony zmierzy się ze zwierzęciem. A sam niedźwiedź, jak tylko znalazł się w klatce, jego furia zdecydowanie zmalała. Było to chyba tego przyczyną, że wprzódy był w ciasnej skrzyni, gdzie nie mógł nawet wyprostować grzbietu. A może to te tłumy wokół przestraszyły zwierzę. Lecz

nigdzie nie było żadnego dlań azylu. Niedźwiedź przystanął więc w jednym miejscu klatki i tylko kiwał głową. Dzikie zwierzęta, jakkolwiek by były groźne, zawsze odczuwały respekt przed ludźmi, tym bardziej jeśli ich było mrowie. Uruz jeszcze tylko czekał na znak dany przez króla. Istotnie, król Orotog łaskawie zrobił gest ręką. Na ten znak Uruz śmiało podszedł bliżej do tej klatki, a była ona na tyle wielka, że prawie zajmowała w całości część centralną areny. Zwierzę się wyraźnie zdenerwowało. Niedźwiedź ryknął ostrzegawczo. Na nic to było. Uruz specjalnym otworem wszedł do środka. A pomagierzy, którzy przynieśli niedźwiedzia w skrzyni, starannie zamknęli za nim to wejście.

Mocarz wyciągnął kordzik z pochwy. Niedźwiedź wyraźnie był rozeźlony. Machnął łapą w kierunku intruza. W odpowiedzi Uruz ryknął całą mocą swych płuc. Widownia zamarła w oczekiwaniu. Niedźwiedź podszedł do środka klatki. A Uruz zaczął go powoli okrążać. Gawiedź na widowni zachęcała okrzykami atletę do walki. Ale sam Uruz chyba tego nie słyszał. Był skoncentrowany tylko na przeciwniku. Król obserwujący walkę chwycił się za głowę i krzyknął oburzony w stronę

Szambelana: —

— Ty, Ledo, ten niedźwiedź ma chyba zwichnięty bark. Co wyście mu zrobili?

— Wasza Królewska Wysokość, musieliśmy, inaczej Uruz nie miałby najmniejszych szans — w odpowiedzi Ledo jakby się schylił przed każącą ręką króla.


Król zaczął kręcić głową z niedowierzaniem.

— Ty cholerny idioto, coś ty zrobił? Jak ludzie to zauważą, to pospadają głowy, a twoja jako pierwsza. To jest walka na cześć bogini Isztar i igrzysk płodności. To miała być uczciwa walka — Orotogowi aż piana wściekłości ukazała się na ustach.

— Panie! Łaski! — wykrztusił z siebie Ledo.

Tymczasem na arenie cały czas dokonywał się ten sam rytuał. Żadna ze stron nie chciała zacząć pierwsza. Obie strony się badały. Uruz badał słabsze strony niedźwiedzia, a niedźwiedź zachowywał rezerwę. Być może, gdyby był głodny, to sytuacja byłaby na arenie zupełnie inna. A tak, to niedźwiedź prawie w bezruchu czekał, a Uruz krążył powoli dookoła. Wprawne oko i tak musiałoby zauważyć, że ze zwierzęciem jest coś nie tak. Tak jakby ruch sprawiał mu ból. I tylko biedny Ledo modlił się w duchu do bogini Isztar, by mu wybaczyła tę profanację i żeby inni ludzie, oprócz króla, nie dostrzegli też tego defektu. Choć i tak doskonale wiedział, że kara go nie minie. W najlepszym razie skończy się na pięciu

batogach na tyłek. Bo wiedział, że król go w gruncie rzeczy lubi, i poniecha sroższej kary. Ale mogło się to też skończyć znacznie gorzej. Bo, gdy ludzie dostrzegą defekt niedźwiedzia, mogą wzniecić zamieszki, a wtedy… a wtedy to już będzie sprawa gardłowa i dla Presurta Kerena, który powszechnie uchodzi za dość surowego, i to pomimo swojego młodego wieku.

W pewnej chwili tak jakby ta cała zabawa niedźwiedziowi już przestała się podobać. Szarpnął łapą przed siebie i to pomimo wyraźnego bólu, jakby chciał zahaczyć tego intruza, co to mu wciąż przed nosem pajacuje. I, rzeczywiście, ten cios dosięgnął celu. Uruza aż odrzuciło na ścianę klatki. Atleta ze zdziwieniem spojrzał na swój tors. A tam wyszarpany był spory kawałek mięsa. Ciała. Krew zaczęła lać się zeń obficie. Tak jakby także go zamroczyło; zdało się, że zaraz zemdleje. Lecz wtedy oto, gdy już zanosiło się na szybki koniec, Uruz wyprostował się i rzucił się na niedźwiedzia. Nie kluczył teraz, nie krążył, tylko wprost naparł na niego z całą mocą. Niedźwiedź miał wyraźne problemy z poruszaniem. Więc wszystko, co teraz mógł zrobić, to bronić się paszczą, zębami. Lecz ci z widzów, co siedzieli niżej, bliżej areny i klatki, mogli teraz wyraźnie zauważyć, że niedźwiedź był okaleczony, w ogóle nie miał zębów. Uruz wykorzystał to bezlitośnie, dźgnął swym kordem niedźwiedzia w kark. Zwierzę zaryczało ranne. Ale! Ale, to prawda, że niedźwiedź nie miał zębów, lecz nadal miał moc. Wręcz niezauważalnym ruchem łapy uderzył Uruza w klatkę piersiową, a to spowodowało, że atleta jak z procy runął całą siłą w ścianę klatki, robiąc przy tym ogrom rumoru. Klatka, tak starannie zrobiona, zdało się, że się rozleci. Uderzenie niedźwiedzia było tak potężne, iż na chwilę atleta stracił przytomność. Normalnie, w przyrodzie, gdyby niedźwiedź był w pełni sprawny, dobiłby teraz atletę i porozrywał na strzępy. Ten jednak egzemplarz, tak specjalnie przystosowany, by człowiek mógł z nim walczyć, nawet nie podszedł do Uruza. Zaryczał tylko i to było wszystko. Ta chwila zwłoki pozwoliła Uruzowi jakoś dojść do siebie. Wstał z ogromnym wysiłkiem na nogi. Widownia powitała to ogromnym wrzaskiem dopingu. Ale samemu atlecie chyba odeszła już ochota do walki z dzikim zwierzem.

— Myślałem, że ten Uruz to jakiś mocarz — stwierdził ze smutkiem w głosie Orotog.

Widownia szalała, starając się dopingiem zmobilizować do walki Uruza.

— Miłościwy Panie, wśród ludzi on nie ma sobie równych — powiedział Kanclerz Oland.

— No, właśnie! Wśród ludzi! Zda się, że już jest po walce — ciągnął król. — Krótko i treściwie to było.

— Zobaczymy, Miłościwy Panie, co będzie teraz. Uruzowi będzie teraz ciężko się wycofać — wtrącił się Szambelan.


Sytuacja na arenie, rzeczywiście, była teraz dla atlety skrajnie niekorzystna. Bo jak tu się wycofać z honorem? Jeśli zrejteruje opinia za nim będzie się ciągnęła, gdziekolwiek by się nie udał. Chyba jednak wstyd zwyciężył. Uruz, oszołomiony, ale jednak ruszył na niedźwiedzia. Zamachnął się na niego swym kordem, wyraźnie chciał go razić w serce. Lecz oto, pomimo wyraźnego bólu, niedźwiedź stanął na tylnych łapach, a przednimi z całej siły znowuż uderzył mocarza. Trysnęła w górę krew. Uderzenie teraz było takiej siły, że głowa atlety potoczyła się w jedną stronę a cały korpus w drugą. I to był już smutny koniec wielkiego atlety. W jednej chwili widownia zamarła. Powiało zgrozą. Ludzie patrzyli zdumieni. I sam niedźwiedź wyraźnie był też zdezorientowany. Opadł na łapy i wydał z siebie ryk. A wszyscy, łącznie z królem, zadawali sobie to pytanie: jak to się mogło stać?

Nauczyciel Jufe ślęczał nad stertą papirusowych tekstów. Biblioteka w Szkolnicy Królewskiej była jednym z najbardziej ponurych miejsc w całej Wendzie. Nie stosowano w niej na przykład pochodni, bo groziłoby to pożarem, a jej zbiory papirusowe były chyba najcenniejszym skarbem w całym królestwie. Dlatego każdy, kto tu wszedł, mógł polegać wyłącznie na swej lampce oliwnej. Jufe więc tak siedział i mozolnie szukał czegoś, choć cała Ulandia świętowała; widział dobrze tylko w odległości dwóch, trzech łokci. Reszta tonęła w ciemnościach. Owszem znalazł w kilku księgach jakieś wzmianki o zigguratach, ale nadal wszystko to było zbyt mało, by iść z tym do rektera, a tym bardziej do króla. Czasu było coraz mniej, ponieważ rekter uparł się, by złożył on ostateczny raport do końca świąt. Z tej to przyczyny, iż rekter ogłosił wszem, że Jufe znalazł już wiele informacji na temat ziggurat. Była to jednak przedwczesna fanfaronada; na razie nie mieli jeszcze praktycznie nic. Jufe się więc starał, lecz na pomoc nie mógł liczyć od nikogo. Od Lota, który był też nauczycielem w Szkolnicy, a prywatnie jego dobrym przyjacielem, dowiedział się tylko tego, iż kiedyś zetknął on się z tekstem na ten temat. Lecz lata temu to było. I nie było to treścią jakiegoś wybitnego dzieła, lecz raczej marginalnego tekstu, marginalnego filozofa. Więc z pamięci mu to dość dokładnie wywietrzało, co to za księga i kto ją napisał. Jedno, co sobie przypomina, iż tekst ten znajduje się w zbiorach Biblioteki. Jufe więc za radą swego druha przekopywał zbiory biblioteczne. Starannie, metodycznie i konsekwentnie. Pozostało mu jeszcze parę tysięcy ksiąg pomniejszych rangą autorów. Za sobą miał już kilkaset. I prawie nic w nich nie znalazł. Tych głównych filozofów nie ruszał. Bo ich dzieła to był powszechnie znany, przynajmniej w tym środowisku, kanon. I każdy go znał. A czasu raptem kilka dni i kilka nocy. Zresztą tu, głęboko w środku Szkolnicy, było zupełnie obojętnym czy dzień to jest czy noc. Tu zawsze panował ten sam mrok.

Akurat zaś teraz miał rozwiniętą księgę jakiegoś Utera, myśliciela pochodzącego z państwa Trautonów. Rzecz była słaba, poruszała tematy z geometrii i arytmetyki, ale tylko na elementarnym poziomie. Warta wzmianki tylko dla początkujących uczniów Szkolnicy. Choć starannie księgę prześledził niczego konkretnego się nie doszukał. Kolejna sprawdzona księga i to wszystko. — Pomyślał Jufe. Zwinął więc starannie księgę i odłożył na bok. Lecz oto coś go nagle zaintrygowało. Wcześniej tego nie widział. Ale teraz wyraźnie zauważył mocno zakurzoną księgę w ozdobnej złoceniami tubie. Wziął ją chyba machinalnie wprzódy z półki. Nie zauważył ją przedtem i zupełnie zlekceważył, bo dopiero teraz po odłożeniu księgi Utera zrobiła się lekka luka i ponadto początkowo była ona mocno zakurzona. Do tego stopnia, iż nie było widać tego złocenia. I dopiero teraz, po wstępnym starciu warstwy kurzu, było widoczne, że to nie jest pospolita księga. Taka złota tuba, z takimi ozdobnymi wyżłobieniami, świadczyła, że to musiało być jakieś interesujące, co najmniej, i ważne dzieło. Dlaczego nikt nic na jej temat nie wie. Żaden z nauczycieli. Ba! Nawet bibliotekarz chyba nic o niej nie wie.

Jufe, drżącymi rękoma, ujął tubę w dłonie. Starannie starł lnianą szmatką resztki kurzu. Początkowo wieczko tuby nie chciało się poluzować. No ale w końcu Jufe mógł już spokojnie rozwinął pierwszy fragment tekstu.

W tej samej chwili poczuł, że włosy stają mu dęba na głowie. Wręcz nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Następnie zdziwienie zostało zamienione w szczęście, pełnię szczęścia. Nie dowierzając sobie w dalszym ciągu, przysunął bliżej swą lampkę oliwną. Nie było wątpliwości. Oto tu on, nauczyciel Jufe, odkrył w zasobach Biblioteki Szkolnicy Królewskiej unikatowy egzemplarz Księgi Jutra. I to w dodatku egzemplarz jeszcze bardziej rzadki, bo napisany ludzkim pismem, ludzkim alfabetem. On sam, a był już sędziwym nauczycielem, oto pierwszy raz miał dane w swym życiu trzymać Księgę Jutra w dłoniach. Ba! On nawet nigdy w życiu dotąd nie widział tej księgi. Słyszał tylko o niej relacje nie z pierwszej ręki, słyszał jakieś legendy, jakieś bajania. Więc jego euforia wzrastała z każdą chwilą. Nie było dla niego żadnych wątpliwości, że to jest Księga Jutra. Już na początku, już po pierwszym rozsunięciu wyraźnie widniała na starym papirusie pieczęć króla Abudusa III, który musiał ją pewnie lata temu umieścić w zbiorach królewskich, a potem, już znacznie współcześnie, ktoś machinalnie przeniósł ją chyba do zbiorów nowo powstałej Szkolnicy. Ale osoba, która to uczyniła nawet pojęcia nie miała, co czyni. Bo, gdyby była choć trochę świadoma, że jest w tych zbiorach Księga Jutra, z pewnością od razu trafiłaby do rąk jeszcze wtedy króla Amargadeusza lub później do prywatnych zbiorów króla Orotoga.

Wyraźnie księga zaczynała się inwokacją podpisaną przez Siódmego Elfa. Jufe zaczął uważnie czytać.

Niech Bóg Jeden Wielki obdarzy was błogosławieństwami.

W imię pięciu żywiołów, Ognia, Powietrza, Ziemi, Wody i Eteru, niech ta wiedza zawarta w tej księdze służy każdemu, ale tylko w dobrej sprawie i dobrej wierze. Niech nikt nie śmie użyć ją, by pogwałcić Porządek Boski. Niech nikt nie śmie stosować ją przeciwko Dobru. Każdy, kto jednak złamie te zasady, niech wie, że odpowie za to w swym ciele, jak i w swym duchu. I nie znajdzie on nigdzie miejsca, ni azylu, by uchronić się przed Boskim gniewem. Jego ciało i dusza spłoną w każącym ogniu sprawiedliwości.

Ten zaś, kto użyje księgi w sprawie, której patronuje Dobro, użyje w sprawie, która pomoże sprawiedliwym ludziom, sprawie, która uratuje choć jednego bogobojnego, niech będzie Błogosławiony na wieki, niech Los mu zawsze sprzyja, i z każdej ścieżki życiowej, jakkolwiek byłaby ona zagmatwana, niech wyjdzie na prostą, niech dozna ukojenia. Czytajcie więc Księgę, o wy, dzieci boże. Czerpcie z niej wiedzę, uczcie się. I pozostańcie w pokoju.

Jufe poczuł, że mu oczy łzawią. Nie z tego powodu, że był wzruszony. Powód był prozaiczny. Panował tu taki półmrok, że pomimo lampki oliwnej, przemęczył swe oczy. Zaczął powoli rozwijać księgę. Nie mógł, oczywiście, w ten sposób poznać jej treści. Ale pomogło mu to poczuć jakby sens i duchowość.

— Co teraz zrobić? — przeszło mu przez głowę. — No chyba muszę powiedzieć wszystko rekterowi? — zastanawiał się. — A gdzie tam. Wezmę ją do siebie. Nikt nie będzie wiedział.- Aż uśmiechnął się do siebie. To by było, gdyby nagle on, skromny filozof, wykładowca w Szkolnicy Królewskiej, posiadł na własność taki skarb. Bo dla niego, jak i chyba dla każdego o jego kondycji społecznej, to był największy skarb, jaki tacy ludzie mogą posiąść tu, na Ziemi. — Nie? To chyba jakiś cud? — cały czas jeszcze nie umiał uwierzyć w swoje szczęście. Nie było tu warunków na dalsze czytanie. Ciemno, zimno i ponuro wszak było. Więc, zwinął ją i starannie włożył do ozdobnej tuby. Zamknął starannie wieczko, a całą tubę z zawartością włożył do swojego worka. Worek miał przygotowany wcześniej na to, by ewentualnie wziąć z biblioteki te wszystkie księgi, które miałyby zawierać opisy budowy ziggurat. Teraz więc przydał się znakomicie. Ale Jufe czuł, że dzisiaj już się nie nadaje do dalszego szukania. Choć nic nie znalazł konkretnego o zigguratach, musi wszak ochłonąć. Nie miał pewności, czy nawet przez te kilka dni trwania jeszcze świąt zdoła dojść do siebie. A co z poleceniem rektera? Gdy zawiedzie rektera, to nie będzie nikogo, kto byłby dla niego bezpiecznym patronem w tych jakże niebezpiecznych i okrutnych czasach. Jufe zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że rekter Erej już nieraz uratował mu życie. A powodów zagrożeń dla życia było bez mała. Ze strony najemników, rycerzy i innych wojaków, czy zwykłych bandziorów. To byli ludzie prości, którzy nieraz musieli stawiać śmierci odpór. Nie zastanawiali oni się zbytnio nad kondycją bytu. Dla nich taki jak Jufe, który właściwie nie miał żadnej władzy ani mocy, to był nikt godny, by dalej żyć. Mogli go właściwie zabić w każdej chwili, wystarczy tylko, by nikt nie był tego świadkiem. Dlatego też wszyscy wykładowcy i uczniowie mieli wręcz przykazane, by po zmroku nie wychodzić samotnie na uliczki Wendy. Zapakował cenną księgę i workiem zawieszonym na plecach ruszył ku wyjściu biblioteki. Gdy przechodził koło bibliotekarza, rzucił tylko.


— Przyjdę dopiero po świętach.

Stary bibliotekarz miał swoje miejsce u wyjścia ze Szkolnicy, w malutkiej komórce.

Mruknął tylko Jufe, że wszystko gra. To był stary człowiek, który dzięki protekcji Kanclerza Olanda zdobył tę fuchę kilka lat temu. Nie było nawet powszechnie wiadome, czy ten bibliotekarz umie czytać, co nie przeszkodziło mu objąć taką posadę. Musiał tylko pilnować, kto wchodził i kto wychodził z pomieszczeń Biblioteki. To wszystko. Tam rzeczywiście były bardzo cenne księgi. Lecz ewentualni złodzieje musieli liczyć się z innymi konsekwencjami. Oto, kto kradł księgi objęty był bardzo uroczystą klątwą, którą jeszcze swego czasu nałożył Mistrz Kapa. Ale klątwa ta była powtarzana raz na dekambr. I to właściwie zupełnie wystarczało. Kto chciał bowiem zmienić się w ropiejący jeden wielki zezwłok lub w dziada bezzębnego? Czy nauczyciel Jufe zapomniał się, co mu grozi? Niektórzy twierdzą, że ludzie dopiero wtedy grzeszą, gdy zdadzą sobie sprawę ze swych uczynków. I dopiero wtedy.


Mag Kujh leżał w łożnicy z młodą kobietą. Jeszcze to wczoraj było, jak przewodniczył głównej uroczystości z okazji Igrzysk Płodności Isztar. I wtedy właśnie wpadła mu w oko. Blisko ołtarza stała i żarliwie się modliła. Mężatka, a jakże. Matka, takoż. Nie przeszkodziło mu to w sprowadzeniu jej tu wieczorem. Po prostu użył swych metod magicznych i perswazji, a że dodatkowo dość przystojnym i jeszcze młodym był mężczyzną, więc sprawa dopięła się do końca. I teraz nad ranem, ona spała, a on mógł się jej dokładnie przyglądnąć. Niezwykłej urody była, lecz stanu dość podłego. Bo żoną kowala została i urodziła mu już troje synów. Na pewno będzie miała kłopoty, bo jak wytłumaczy, gdzie przepadła na całą noc. Lecz i na to była rada. Dostanie dwa złote talenty i tym zamknie usta swego męża. Ponadto wiadomo to było wszak całemu ludowi, że w czasie Świąt Płodności nie takie się rzeczy dzieją. Kobiety znikają na całe dnie, mężczyźni również. Wszyscy oddają się pijaństwu i uprawiają przygodnie miłość. A nim minie rok, dobrego przychówku należy się spodziewać.

Kujh był bardzo energicznym, przy okazji dość młodym jeszcze, mężczyzną. Aktualnie piastował funkcję głównego maga w królestwie. Bardzo młodym był, gdy los go wyniósł. Gdy zniknął Mistrz Kapa, a właściwie, gdy zaszył się on na prowincji i zrezygnował z wszelkich godności, właśnie odtąd nastały czasy Maga Kujha. Spodobał się księciu Kowdlarowi i to prawda, że był też ostatnią rekomendacją Mistrza Kapy tuż przed ustąpieniem. Król Orotog również zaakceptował ten wybór. I tak już tyle lat minęło. Już w tylu obrzędach brał udział i im przewodniczył. Już tyle zaklęć padło z jego ust, lecz gdzieś tam, głęboko w duszy, coś ostatnimi czasy się w nim zaczęło przestawiać. On sam zaś zauważył, że nawiedzać go we śnie zaczęły dziwne devy, elementale. Kiedyś też go nawiedzały, lecz wtedy umiał jej kontrolować. A teraz czasami bywa bezradny, a te astralne byty spustoszenie robią z jego duszą. Co gorsza, od jakiegoś czasu devy nawiedzać go zaczęły także na jawie. Czasami wręcz w czasie uroczystości publicznych z trudnością mu przychodziło, by się kontrolować. Ale jak będzie tak dalej postępować jego dezintegracja, to obawiał się, co też się z nim w końcu stanie. Skompromituje siebie i swój urząd. Najpewniej za tym stała jego rozpusta. Ona to prowadziła go do w końcu do krawędzi. Wiedział więc, co było źródłem tej jego boleści, lecz z rozpusty i tak nie umiał zrezygnować. Z pewnymi wyrzutami sumienia leżał teraz w łożnicy, kobieta spała obok. A on rozmyślał i zastanawiał się, co mu należy zrobić? Tak na trzeźwy rozum musiałby chyba zaszyć się w jakimś klasztorze i przepracować porządnie swoje problemy. A urząd? A król? A Ulandia?

Kujh na swoim urzędzie przeprowadził pewne reformy. Zrezygnował z pieczary Maga Uberyka i, przy pozwoleniu króla, kazał zniszczyć w proch tę całą spuściznę po Uberyku. Bo, jak sam mawiał, tam cały czas unosił się duch Uberyka i szalenie utrudniało mu to w prowadzeniu własnych czarów i obrzędów. Tym wpływem Uberyka tłumaczył także ten swoisty upadek Mistrza Kapy. Dlatego Kujh dołożył wszelkich starań, by swoją pozycję oprzeć na zupełnie świeżej bazie. Bo to przecież każdy mag ma swoje indywidualne atrybuty magiczne, i rzadko bywa tak, że to co u jednego maga działa, działa też u drugiego. Trzeba też przyznać, że od czasu nastania króla Orotoga, tym samym jako maga Kujha, Ulandia przeżywała nieustannych rozwój i dobrobyt. Bogacili się nie tylko bogacze, ale nawet zwykłe ciury było teraz stać, by przynajmniej raz na tydzień spożywać mięso, w tym nawet dziczyznę. Był długotrwały okres bez wojny. Być może ten dobrobyt był tego skutkiem. Wielcy mędrcy, w tym Cygan Dziad, świadczyli jednak, że zbyt długo bez wojny nie jest dobre dla kondycji ludzkiej duszy. Więc wprawdzie był dobrobyt, ale w duszach ludzi nawarstwiły się złe jady, które prędzej lub później wybuchną jakimś złem dla ogółu jak i złem dla poszczególnych obywateli. Właśnie tych najuboższych. Właśnie dla nich.

Mag Kujh miał swoją willę niedaleko głównej świątyni Koboka w Wendzie. Miał stamtąd także niedaleko do Pałacu Królewskiego, więc był gotowy na każde wezwanie króla lub Kanclerza. Willę miał urządzoną z przepychem, który nie odbiegał od przepychu domów arystokracji. Sam tłumaczył się kiedyś elektanowi, że ta ozdobność jest konieczna, bowiem przyjmuje ważne osobistości często w swej willi. Nie mógł przecież sadzać Kanclerza na drewnianym stołku. A właśnie Kanclerz, ale nie tylko on, był częstym gościem w domu Kujha. Właściwie Kujh prowadził tak swoje działania, by zakończyć definitywnie te odium ciemności i tajemniczości, jaka kojarzyła się wówczas każdemu z magią. Chciał chyba magię oswoić. Chciał ją uczynić swojską, nie elitarną, nie niebezpieczną. Dotąd tak było, że i Uberyk, i Kapa korzystali pełną garścią z tej mrocznej części magii. Kujh chciał to odmienić. Faktem jest jednak, że napotykał wielką inercję ze strony swych kolegów magów, tych magów, którzy nie byli tak ważni i reprezentacyjni jak Kujhu, ale którzy byli tymi magami od podstaw. Może nie był aż tak śmiertelnym wrogiem dla nich, ale na pewno traktowali oni nadal magię w sposób tradycyjny. Więc istniał stał konflikt. Jak to jednak twierdzi jedna z podstawowych zasad magii. Siła stada na jednego. Szykowało się więc, że Mag Kujh może i to już wkrótce odczuć potęgę zbiorowego Egregora, jemu nieprzyjaznego. A może to już niedaleki był zmierzch

Maga Kujha? Może ta jego rozwiązłość, może te jego problemy z dezintegracją duszy, może to wszystko już było wstępem do totalnej klęski?

Teraz, chyba jednak nieświadomy tego wszystkiego, Kujh leżał w łożnicy i patrzał na ciało pięknej Wendyjki. Leżeli w prze bogatej łożnicy zwieńczonej atłasowym baldachimem. Było na tyle widno, że Kujh doskonale widział barwy swych arrasów rozwieszonych po ścianach alkowy. Kryształowe lustra odbijały słońce już południowej pory. Ozdobne, grawerowane, półki rozmieszczone były blisko łożnicy. Zawierały one bogate szaty, tak potrzebne atrybuty magiczne. Ponadto i w dni powszednie Kujh lubił ubierać się po pańsku, choć rodowód swój miał dość pospolity. Dzisiaj to jest dzień totalnego lenistwa. Nie przewidziane są dziś żadne oficjalne obrzędy w świątyniach Isztar lub Koboka.

Kobieta spała mocnym snem, choć już południowe godziny były. Nie dziwne to było dla maga, wszak sam jej wczoraj dodał do wina wywaru z suszu makowego. Człowiek po takim napitku staje się taki bezwolny i taki pełen szczęścia. Można wręcz robić z nim, co się zechce. Kobieta spać będzie jeszcze jakiś czas. To był tylko taki efekt uboczny. Wstał z łożnicy. Był całkowicie nagi. Na ciele miał wielobarwne, ozdobne tatuaże. Na plecach wielkiego, czerwonego smoka, a nogi oplatały różane ciernie. To był taki symbol jego profesji. Magowie zwykle mieli tak bogate i ozdobne tatuaże. Właściwie to po rodzaju i symbolice tych tatuaży można było wywnioskować, jakiej rangi jest dany mag. Kujh był tym magiem sytuowanym najwyżej. Jak to mówi mądrość ludowa: wyżej już nie można się wspiąć, lecz upaść zawsze można na samo dno.

Ubrał się; napił się źródlanej wody z porcelanowego kubka. Dość wyraźnie czuł w kościach, że wczoraj pozwolił sobie na zbyt wiele wina. Głowa ciążyła. W ustach miał nieco metaliczny posmak. Ta czysta woda sprawiła, iż otwarły się pory w jego skórze i śluzówkach. Odczuł to w ten sposób i w nosie. Machinalnie sięgnął po wzorzystą chustę. Wytarł nos. Wciągnął przez usta świeże powietrze. Mógł teraz z ulgą stwierdzić, że jest dobrze. Z minuty na minutę czuł się coraz lepiej. Trochę wczoraj przesadził, dobrze wiedział, że najgorzej mieszać wino z wywarem z suszu makowego. I to w tych ilościach. Czasami konsekwencje tego są tragiczne. Na szczęście wydawało się, że i tym razem wyszedł z tego bez szwanku. Kobieta w łożu niespokojnie się poruszyła. Być może i jej sen dobiegał już końca. Tym bardziej, że oto przeciągnęła się jak kocica. Westchnęła. Ale jak na razie jeszcze tylko przekręciła się na drugi bok i dalej zatopiona była w sennym letargu. Kujh już chciał wyjść w ustronne miejsce z poranną potrzebą. Lecz coś oto przykuło jego uwagę. Machinalnie spojrzał na rozłożone na krześle szaty kobiety i poczuł ciarki na całym ciele. Krew uderzyła mu do głowy. Oto dostrzegł tam wisior, niebywałe!, z emblematami wojowników Okute. Doskonale znał ten znak graficzny, bowiem

kiedyś tam, jeszcze jako zupełny młodzik, interesował się różnymi

tajnymi bractwami. W tym szczególnie wojownikami Okute. Znał ich tajne rytuały, oczywiście na tyle o ile ktoś z zewnątrz może poznać tę organizację. Ale tyle, co wiedział, było dość. Nie miał wątpliwości. Ta kobieta musiała mieć jakiś związek z nimi. Wojownicy Okute pochodzili z Wysp Gnomów i byli najsprawniejszymi zabójcami z ukrycia. Zwykle działali na zlecenie Rady Kopca Woli. Czyli działali na zlecenia gnomów. Choć poprzez gnomów można ich było czasami wynająć w jakimś konkretnym celu. Celu, którym mogło być życie dowolnego człowieka na świecie, w tym nawet królów i najwyższych dostojników. Doprawdy byli bardzo skuteczni. Całe życie uprawiali i żmudnie ćwiczyli wszelkie znane formy walki wręcz, i z bronią. Byli w tym mistrzami.

Gardło mu ścierpło. Upił więc solidny łyk źródlanej wody ze swego kubka. Bez wahania wziął wisior do rąk. Intuicja go nie zmyliła. Po bliższym oglądzie nie miał już żadnych wątpliwości. Ta niewiasta, którą wczoraj zbałamucił miała jakieś powiązanie z wojownikami Okute. Teraz zdał sobie sprawę, że to być może ona go zdobyła, i to w jakimś ciemnym i niejasnym celu. A tak dawała się wczoraj łatwo bajerować. Wydawać się by mogło, że to jakaś trzpiotka.

Król Orotog kazał się dziś zaprowadzić w głębokie piwnice Cyrku Królewskiego.

Książę elektan, a i Kanclerz Oland mu wtórowali, cały czas Atagr starał się odwieść króla od tego pomysłu. Na nic się to zdało, bo król postawił na swoim. Dwa dni to minęły od pamiętnej walki tytana Uruza z niedźwiedziem i jego bohaterskiej śmierci. Tak oto schodzili ciemnymi korytarzami na sam dół Cyrku. Przodem szli niewolnicy, którzy starali się pochodniami przyświecać całej tej delegacji, z królem na czele. W pewnym momencie Kanclerz Oland, który znów mocno ostatnio przytył, poślizgnął się na stromym stopniu i upadłby najpewniej, pociągając za sobą całą tę delegację, na szczęście książę elektan Atarg przytrzymał go w porę i zapobiegł nieszczęściu. W końcu zeszli, skończyła się ta cała gehenna ze schodkami. Stanęli w jakimś mokrym pomieszczeniu.

— To gdzie są te klatki? — król spytał niepewnie.

— Już, Najjaśniejszy Panie — odrzekł mu Szambelan Ledo. — Tam nieco na lewo. — A skąd ty to możesz wiedzieć, Ledo? — Orotog był nieco zadziwiony. — Panie, ja przed świętami musiałem osobiście wszystko przypilnować, byłem więc tu na dole.

— Aha! No dobrze. To prowadź — zgodził się z nim Orotog, ale oni jeszcze nie zabili tego niedźwiedzia? — król starał się o zapewnienie.

— Ależ skąd, Najjaśniejszy Panie — wtrącił się elektan. — Osobiście wydałem rozkaz, by zwierzę zachowano przy życiu.


Szli dalej wąskim korytarzem, właśnie tam na lewo. Na szczęście schodki już się skończyły. Choć i tak ślisko tu było okropnie, bo skądś pełno wody było zewsząd. Najgorzej miał się szczególnie Kanclerz Oland, ta jego tusza sprawiała mu jednak sporo problemów, ostrożnie stąpał, tak jakby się bał przewrócić.

— No gdzież jest ta klatka? — król się denerwował.

— Jeszcze tylko kilkanaście łokci, Panie — szybko odrzekł mu na to Szambelan. — O już, już wchodzimy.

Istotnie korytarz się skończył i znaleźli się w jakimś dość dużym pomieszczeniu. Niewolnicy przyświecali, więc było doskonale widać. Było tam kilka klatek, w których znajdowały się zwierzęta. Dzikie zwierzęta. Dzikie drapieżniki. Lwy, tygrysy, był też oforycki goryl. Te zwierzęta, przywykłe już chyba do nieustannego mroku, żywo zareagowały na światło pochodni. Zaczęły miotać się i porykiwać. Jeden tygrys, szczególnie agresywny, zdało się, że rozsadzi klatkę od wewnątrz. Uderzał całym swoim ciężarem w okratowany mur klatki. Lecz próżne było jego działanie. Naczelnik Cyrku, stary gladiator, od razu zaczął zapewniać króla, że brak jest jakiegoś zagrożenia dla wszystkich.

— Wasza Wielka Łaskawość — zwrócił się do króla, na co Orotog się tylko uśmiechnął — te klatki wykonane są ze specjalnego stopu. Żadne zwierzę, nawet słoń, nie jest w stanie naruszyć tych konstrukcji.

Król, wyraźnie uspokojony, skinął tylko ręką i zwrócił się do Szambelana:-

— To gdzie jest ten niedźwiedź, wszak go tu nie widzę?

— Najjaśniejszy Panie, tam — Ledo wskazał przeciwległy róg, gdzie istotnie była jeszcze jedna klatka. Tak jakby zupełnie odizolowana od pozostałych. —

Poświecić Najjaśniejszemu Panu — te słowa skierował do niewolników.

— To dlaczego tam jest tak cicho? — król z tą całą delegacją podeszli do samych krat.

— Wasza Wielka Łaskawość — odezwał się nie proszony o to Naczelnik. — Ten niedźwiedź strasznie cierpi, bo ma zwichnięty bark. Nic nie żre i wody nie pije. Jak nic zdechnie tu nam.

Światło pochodni już wyraźnie pozwalało dostrzec potężne zwierzę w klatce. Zwierzę, które leżało z zamkniętymi ślepiami, zupełnie apatyczne i bierne, nie reagujące na to, co się dzieje wokół. Nie zwracające uwagę na całe otoczenie. Niedźwiedź nie podniósł nawet głowy, nie otworzył ócz, tylko

dychał tak ciężko i z trudnością. Nawet obecność tak licznej grupy ludzi tuż

przy jego nozdrzach, i te wszystkie zapachy, nie były go w stanie rozbudzić do jakiejś reakcji. W naturze wszak, w puszczy, byłoby to doprawdy niemożliwe.

— To umieliście bark zwichnąć, a nie umiecie go nastawić? — król był poruszony — Najjaśniejszy Panie — odezwał się Ledo. — Po co? Ten biedak i tak rychło zdechnie.

— Daję wam jeden dzień, do jutra ten niedźwiedź ma być uleczony — król zaczął groźnym tonem.- Potem, jak nie uczynicie mej woli czynem, zajmie się wami kat, a może i sam Presurt Keren. Już ja mu dam odpowiednie wskazówki. Oczywiście, mam na myśli wszystkich odpowiedzialnych za okaleczenie niedźwiedzia.

Niedźwiedź chyba usłyszał króla. Bo z lekka się poruszył. Wreszcie otworzył ślepia; burknął, lecz słabe to było. Podniósł nawet łeb, by przyjrzeć się tym zwierzętom, co to przed klatką stały, a robiły tyle wrzawy. Chciał chyba nawet ryknąć. Lecz sił pewnie nie miał, bo otworzył tylko paszczę i naprężył się, tak że pręgi pobiegły po jego futrze. Wtedy to wszyscy, w tym i król Orotog, mogli się naocznie przekonać,

że wyłamane miał kły i zęby przednie. Po tej krótkiej manifestacji niedźwiedź znów opadł na ziemię. Skulił się i zamknął ślepia. I tylko sapać zaczął mocniej.

— No dobrze — powiedział król. — Daję wam czas do końca świąt. Macie więc ekstra kilka dni. Wykorzystajcie je, bo będzie źle. I nawet wasze małe dziatki wam nie pomogą.

— Ale łaski, Najjaśniejszy Panie — jęknął Szambelan Ledo. — To jest przecież zwierzę, a my ludzie. Łaski. Panie!

— Ledo, ty się nawet nie odzywaj. Ty masz u mnie zupełnie naigrane. Ty mi nawet nie mów, że przed walką powiedzieliście Uruzowi, że niedźwiedź jest tak osłabiony i okaleczony. Nie chcę wiedzieć o tym, że Uruz zlekceważył zwierza. Może, gdyby nie to, żyłby jeszcze. I nie wiadomo, jak walka by się skończyła.

Odpowiedzią była znamienna cisza. To zupełnie Orotogowi starczyło. Po twarzach oficjeli, którzy stali z królem, było widać, że również są zszokowani. Najbardziej zdziwiony był Kanclerz Oland, widać to było doskonale po jego dość zblazowanej minie. Ale i książę elektan też był mocno zafrasowany. Oni wprawdzie wiedzieli, że niedźwiedź był okaleczony przed walką, wszak wyszło to już w trakcie walki. A konkretnie, to król Orotog się od razu domyślił. Ale nikt z nich nie przypuszczał nawet, że Uruz przed walką będzie o tym uprzedzony. To było wielkie przestępstwo, przed boginią Isztar i przed majestatem królewskim. Za to mogli dostać konfiskatę mienia. Za zbezczeszczenie święta bogini i za obrazę majestatu króla. Oj! Nawet mogli dostać galery, choć na przykład Ledo był przecież do niedawna ulubieńcem Orotoga. Wszystko więc teraz zależało od kaprysu króla.

— Popatrzmy — rzekł król. — Jak myślisz — król zwrócił się do Naczelnika Cyrku Królewskiego — wyżyje ten biedak? Tak, czy nie? Gadaj. — Król podszedł jeszcze bliżej do klatki. I zaczął bacznie się przyglądać zwierzęciu.

— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, Wasza Wielka Łaskawość. Myślę, że chyba jednak da się go uratować. Zaraz moi ludzie napoją go wodą i spróbujemy mu dać coś do żarcia. — Naczelnik zaczął szybko kajać się przed królem — zje młode kurczę i nabierze siły.

Ktoś dość mocno uderzał do drzwi, jakby wiedział, że gospodarz ma problemy ze słyszeniem. I rzeczywiście tak było. Nauczyciel Jufe od kilku lat coraz bardziej głuchł na prawe ucho, a i drugie nie było już tak sprawne jak przed laty. Intruz w końcu dopiął swego, bo w konsekwencji przebudzony Jufe po pewnej zwłoce uchylił drzwi swego skromnego mieszkania. Za drzwiami stał sam rekter Erej.

— O! Uszanowanie, jakżem rad, widząc Wielmożnego Pana. — Jufe aż wybuchnął entuzjazmem. Wpuścił też od razu rektera głębiej w swoje progi.

— Witajcie, Jufe, przychodzę ze świątecznym porządkiem — Erej sprawiał wrażenie dość znudzonego. Taka to była wszak tradycja, że w święta tej rangi, odwiedzano się wzajemnie. A to, że przełożony Szkolnicy odwiedzał swoich ludzi w święta płodności, było już uświęconym prawem. Już dzisiaj Erej odwiedził kilka rodzin, teraz na sam koniec dnia zaplanował sobie, że odwiedzi tego samotnika, co to żony nie ma, choć osobiście Erej miał bardzo wysokie mniemanie o Jufe.

— Proszę, proszę, usiądźcie, Panie, o tu, na tej ławie. — Jufe chyba się jednak dzisiaj nie spodziewał już gości, bo w jedynej swej izbie miał niezły bałagan. Musiał teraz szybko zbierać z tej lawy jakieś ciuchy, które tam zostawił uprzednio. — Siadajcie, Szanowny rekterze, może kropla wina? Mam dość dobre wino z Pustyni Róży. Kanclerz Oland onegdaj podarował mi cały koszyk.


Erej, ociągając się nieco, dość pokornie usiadł na ławie, rozejrzał się uważnie wokół.

— Widzę, że nic się u was, Jufe, nie zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Będzie to już rok? Nieprawdaż? A tam, co tam macie rozłożone na stole? Z tej odległości niedowidzę — Erej się mocno zainteresował.

Jufe zdało się, że krew zalała. Poczerwieniał cały na licu. Krople potu wystąpiły mu na karku. A tam przecież miał rozłożoną Księgę Jutra. Właściwie nie wiedział, co teraz zrobić. Ogarnęła go niemal panika. Nagle wpadł mu do głowy pomysł:

— A to jest księga Wymana Domy w układach astrologicznych. Rozwinąłem ją, bo ostatnio wpadła mi w ręce. Tanio kupiłem. Dałem tylko cztery talenty. Może razem poczytamy? — Jufe zrobił zapraszający gest. On tylko sam wiedział, jak

dużo go to kosztowało. Taka gra jest doprawdy wielce szkodliwa dla serca, tym bardziej, że z charakteru Jufe był dość dobrym człowiekiem.

— Nie tym razem, mało mam czasu. Wszystkie księg Wymanai znam niemal na pamięć — odrzekł rekter Erej. I jego zainteresowanie tą częścią izby radykalnie stopniało.

Jufe podszedł szybko do stołu i dość sprawnie zwinął rozłożoną księgę, a potem wsunął ją do tuby. Z tej odległości, faktycznie, rekter Erej nie mógł widzieć, jak ozdobna to była tuba. Co w ogóle nie korespondowało z sugerowaną zawartością. Co jak co, ale dzieła Wymana z reguły miały dość pospolite oprawy. Tajemnicą wspólną wszystkich w Szkolnicy było, że rekter Erej ma bardzo poważne problemy ze wzrokiem. Sam zainteresowany przed wszystkimi udawał, że nie ma o czym mówić, ale takie sprawy prędzej czy później i tak wypływają na wierz. To te lata ślęczenia nad manuskryptami i księgami były tego przyczyną.

Tymczasem Jufe przyniósł małą terakotową karafkę i postawił na koślawym taborecie kubek przed rekterem.

— Panie, częstujcie się śmiało — zachęcił swego chlebodawcę.

— To i wy się ze mną napijcie.

— Zaszczyt to będzie dla mnie — Jufe rozlał do dwóch kubków słodkie, czerwone wino — ja w ogólności wolę studzienną wodę, ale w takim towarzystwie się z ochotą napiję — powiedział gospodarz.

— I ja piję bardzo rzadko — przyznał Erej. — A jak tam brat z bratową się mają? Bo wiem, że macie brata. Kowalem jest? Poprawcie mnie.

— W rzeczy samej. Zachorował, opuchlizna mu się wielka zrobiła w kolanach. Z tego nie może robić. Bieda się teraz u nich zrobiła. Choć już swoje dziatki odchowali. Jak umiem, to im pomagam. Ale ile ja mogę, Panie? — Jufe miał dość bezradną minę.

— A to brat starszy jest czy młodszy? — Erej jakby zainteresował się bardziej. — Dużo starszy. On pracował a ja nauki wszelakie brałem. Mam wielkie wyrzuty sumienia, bo to głównie dzięki niemu mam to, co mam. Ale, co ja, Panie, mogę?

Na te słowa Jufe, Erej się tylko zafrasował. Wyglądało na to, że nad czymś rozmyśla.

I z nagła powiedział:-

— Daliście, Jufe, cztery talenty na nową księgę, a bratu starczyłoby to skromnie na dwa lata. Nie tak jest?

Na te słowa, nauczyciela krew powtórnie zalała po twarzy. To chyba wszystko ze wstydu. Purpurowy się zrobił cały. Nie uszło to uwadze Ereja. Czy to by załagodzić sytuację, czy to po prostu z litości, ten rzekł:-

— O przepraszam. Nie moja sprawa. Zwłaszcza że księgi to twoja praca. Musisz je mieć i czytać. No i tobie się też nie przelewa. Wiem to doskonale.

Te słowa jednak wiele nie zmieniły. Jufe nadal czuł się winny. Chyba zrozumiał, iż nie wspiera brata dostatecznie.

— Rekterze, ja pomogę bratu. Możecie być pewnym.

— Zostawmy to. To są wasze sprawy prywatne. Nie z tym tu przyszedłem — Erej mówił spokojnie — doprawdy mam inną sprawę.

— Słucham uważnie — Jufe już się uspokoił.

— Dałem wam zadanie, Jufe. Mieliście szukać zapisków w księgach na temat ziggurat.

— No tak, tak robiłem.

— Więc mam dla was dobrą nowinę. Możecie odetchnąć. Bo wnioskuję, że dotąd wam się nie udało?

— Istotnie, rekterze. Nigdzie nie ma śladu.


Erej zaczął powoli z kubka sączyć wino. Dość mu chyba smakowało, bo aż uśmiechnął się do siebie.

— Poznaliście takiego szczupłego chłopaka z lekkim garbem? Chyba mieliście z nim zajęcia.

— Rada? Znam chłopaka. Bardzo mądry. Ale główne zajęcia będę miał dla niego dopiero za rok.

— O! Właśnie! O niego chodzi. On ma pamięć absolutną. Kilka dni temu, tuż przed świętami, rozmawiałem z nim. I wydało się, że on zna autora i księgę, w której są wszystkie szczegóły dotyczące budowli i pielęgnacji ziggurat. — Erej zatrzymał się, znowu upił łyk wina.

Izba, w której teraz siedzieli nie sprawiała dobrego wrażenia. Co dobitnie też świadczyło źle o gospodarzu. Jakaś taka brudna była. Ściany dawno nie bielone. Meble kanciaste, koślawe i chybotliwe. Te stołki, na których siedzieli, jakby miały się zaraz rozsypać. Stół był chybotliwy i przekrzywiony. Oprócz ksiąg, które miał w izbie, była tam też tylko jeszcze lampka oliwna, która akurat teraz stała na półce z księgami. A przecież Jufe nie należał do warstwy ubogich. Wręcz przeciwnie przecież zarabiał bardzo dobrze. Kilkanaście talentów na miesiąc, to były całkiem dobre warunki. Szkopuł w tym, że nauczyciele stale musieli nabywać księgi mądrych autorów. A to było kosztowne.

— Ten chłopak, Rad, ma po świętach dokładnie złożyć mi raport. Teraz nie może, bo wyjechał na prowincję na te dwa tygodnie świąt. Nie mówiłem ci tego wcześniej, bo dobrze zawsze mieć dwa źródła niż jedno. No, ale skoro ty twierdzisz, że nic nie znalazłeś. To poniechaj dalszych poszukiwań. Odpoczywaj.

Było widać po minie gospodarza, że o czymś desperacko myśli. Nie uszło to uwadze rektera.

— Nie przejmujcie się też, jeśli teraz myślicie o swym bracie. Pomogę wam. Mogę ze skarbca Szkolnicy wygospodarować kilka talentów. Przeznaczymy je dla was, z myślą o rodzinie waszego brata.

— O! Czy to możliwe? — Jufe był zaskoczony.


— Możliwe, możliwe. Ale, oczywiście, nie będzie to źródło stałego utrzymania dla brata.

— Nie, nie. Tak nie myślę. Rekterze, słusznie mi, Panie, udzieliliście dziś lekcję. Ja muszę pamiętać o bracie. Księga wszak nie zastąpi człowieka. Będę mu teraz pomagał. Przyrzekam wam, Panie.

Rekter Erej uśmiechnął się na to dość tajemniczo. Wychylił z kubka resztkę wina. Dobry to był trunek, choć z posmakiem goryczy, jakim zawsze charakteryzowały się wina z prowincji Pustynia Róży. Lecz biło z tego wina jakieś takie ciepło, przynajmniej w brzuchu Erej miał takie odczucia. Przypomniało ono Erejowi młode lata. Gdy pracował bezpośrednio dla Presurta Olanda. Często więc tam bywał. I często kosztował takie wino.

W końcu wszystko wróciło do normalności. Święta się skończyły. Nastał czas powszechny. Młode matki znów z pełnym mozołem zaczęły nosić nad Letugę brudną pościel i tam w zapale mościć ją i plenić w zimnej o tej porze roku wodzie. Zwykłe szare mydło i zręczne ręce potrafiły cuda czynić. Małe dzieci, te zupełnie niezaradne, wisiały im przy tym na plecach w specjalnych workach brezentowych. I kołysały się tak w rytm ruchów posuwistych swych matek. Nieco starsze pilnowały domostw przed różnej maści złoczyńcami, którzy też przestali już świętować. Jak tylko ktoś obcy zbliżał się do domostwa, dziatwa ta była tak nauczona, by robić jak najwięcej hałasu. Było to konieczne, bowiem zwyczaj prania nad Latugą był powszechnym zwyczajem i w domach brakowało wówczas dorosłej osoby. Matki były nad rzeką, a ojcowie w swych warsztatach i mało oni mieli czasu na to, by zerkać, co tam w domu się dzieje. Dzieci, jak to dzieci, zbierały się grupkami, niby jakimiś bandami i pilnowały dobytku rodziców. Ale co to był za dobytek? Może jakaś koza w komórce? Może z dwie albo trzy pstrokate kury? Dajcie bogowie, żeby znalazła się tam choć jedna nioska. Jakieś graty tak stare, jak lata przeżyte razem przez małżonków. Choć i na tę biedę z nędzą też znajdowali się przecież amatorzy. A może te dzieci to był jedyny skarb? I one w bandach tak po prawdzie same siebie pilnowały. Bo wiadomo to było po świecie, że źli ludzie porywali małe dzieci, po których ślad wszelki przepadał. A potem dzieci te karmiły ołtarze okrutnych bogów. Jeszcze gorszym losem było to, że tak małe dzieci lądowały na targach niewolników w odległych krainach, czy to Fluksji, Engory lubo Patery. I czekał je wtedy okrutny los niewolników, często zakończony męką i śmiercią. Niewolników, którzy musieli spełniać wszelakie żądania i kaprysy swych panów. Rzadko bowiem zdarzało się, by niewolnicy trafiali do dobrych domów, gdzie były z reguły szanowane ich godność i człowieczeństwo. Przecież i w Ulandii, w Wendzie i w większych portowych miastach, nie brakowało targów niewolników. Był nawet szlak niewolników, który ciągnął się od portu Ulende do samej stolicy. Jeśli to było, że we Fluksji handlowano dziećmi z Ulandii, to trzeba mieć tę świadomość, że w Ulandii handlowano na pewno

dziećmi z Fluksji i innych krain. Istniała nawet taka dynamiczna równowaga, która tylko załamywała się w latach wojen. Jeśli kopa dzieci została przehandlowana na targach niewolników we Fluksji jednego dnia, to takaż sama kopa dzieci z Fluksji w Ulandii została w tym dniu przeznaczona na trudny los niewolniczy. W przyrodzie wszak nic się nie mogło się wypaczyć. Jak mawiał tak często Cygan Dziad. Święta się skończyły i po całej krainie chodziły słuchy, iż król Orotog zamierza wkrótce zwołać Radę Kanclerską, gdzie przedstawi jakiś ważny projekt. Tak tajemniczy i ważny, że pono sam baron Oland, pełniący funkcję Kanclerza, nie miał większego pojęcia, o co to chodzi. Nawet największy przyjaciel króla, książę elektan Atagr, takowoż nie był w pełni zorientowany w tym projekcie. Lud prosty, który zwykle wiedział najwięcej, szeptał po szynkach, że to może król i królowa wreszcie oczekują potomka po tylu latach. Lecz to nie był główny powód. Ten powód tkwił jeszcze tylko w głowie Orotoga. Orotogowi cały czas nie minęła ta mrzonka na temat zigguraty, największej zigguraty. Takiej zigguraty, by mógł on, jako bezpośredni potomek boga Re, sięgnąć wprost do Słońca. By mógł on dojść tam, gdzie jeszcze nikt nie był. By być pierwszym człowiekiem, który tego dokona. Stąd też król potrzebował znacznie więcej złotych talentów, niż teraz zalegało w skarbcu królestwa. Potrzebował też znacznej siły niewolników i tych ludzi, którzy pracować by mieli nad tym projektem. Te cele mógł osiągnąć tylko przy współpracy największych wielmoży Ulandii. Innego wyjścia nie było. O czym był doskonale świadom. Miał w planie w najbliższym czasie nałożyć na lud Ulandii dodatkowe podatki. Było to dość ryzykowne zamierzenie. Już było tak w historii, że ściągało to na panujących ogromne problemy. Lud się burzy. Gdy król Abudus III, jeszcze jako młody człek, nałożył podatek na producentów piw i nalewek szałwiowych, musiał ratować się z pałacu i zbiec na pewien czas do Fluksji, bo wzburzenie w kraju było powszechne. Producenci piwa bowiem przerzucili cały podatek na koszt piwa, co wywołało niemały skandal. Dopiero mediacje i rezygnacja z całego projektu pozwoliło Abudusowi III na powrót do kraju. Pozostawiło to jednak ślad na wizerunku króla, który odtąd jeszcze szereg długich lat nosił na honorze tę plamę i ujmę. Co też spowodowało trwałą zmianę w charakterze króla, który odtąd stał się porywczy i bardzo przeczulony. Król Orotog więc musiał wszystko dokładnie wyważyć. Prawdą było wszak, że od czasów Amargadeusza, który jako ostatni panujący w Ulandii, podniósł podatki, by mieć talenty na wyprawę na Wyspy Gnonów, sfera podatków nie była ruszana. Lud żył w pewnej rutynie. Wszystko było jasne i przejrzyste. Lud w pewien sposób docenił później króla Amargadeusza, bo ten po powrocie nie tylko zdjął swój podatek, ale także rozdał pośród prostego ludy pewne profity, które mu ta wyprawa przyniosła. Czy jednak teraz Orotog może ten status złamać? Gdzieś podskórnie w głowie króla walczyła ta chęć podniesienia podatków z obawą, jakie mogą być tego konsekwencje. Stara zasada państwowa głosi jednak, że prawdziwe pieniądze mogą być tylko osiągnięte na grzbietach najuboższych. Nie tych najbogatszych, lecz właśnie tych najuboższych. Bo to oni stanowili główny trzon Ulandczyków.


Dzisiaj Jego Wysokość król Orotog miał zamiar sprawdzić i zrobić inspekcję, jak to też Naczelnik Cyrku Królewskiego zrealizował królewskie zalecenia. Mógł to, oczywiście, powierzyć Szambelanowi Ledo, ale król chciał osobiście się przekonać, co jest z tym niedźwiedziem. Od owej nieszczęsnej walki minęło kilkanaście już dni, ale w czasie tej walki dokonała się jakaś taka głęboka metamorfoza w królewskim sercu. Orotog, choć trudno mu było samemu to przyznać, ten wielki myśliwy, ten wielki pogromca zwierząt, chciał, żeby ten okaleczony przez ludzi niedźwiedź ocalał. Jakkolwiek by to było rozumiane. Ten niedźwiedź zasłużył na drugą szansę. Choć król zdawał sobie doskonale sprawę, iż niedźwiedź jest tak okaleczony, bez zębów, i że nie będzie on w stanie przetrwać w puszczy, i że będzie on w dużej mierze bezbronny wobec innych wielkich drapieżników, jak choćby wobec tygrysa szablozębnego, a nawet watahy wilczej. Dlatego też król oprócz swojego głównego pomysłu, jak by tu wybudować największą zigguratę, cały czas pamiętał o tym niedźwiedziu. A można nawet śmiało rzec, że los tego niedźwiedzia leżał mu głęboko na sercu. Kilkumilionowy naród, wielkie tereny wpływów, losy ludzkie. Zdało się, że to wszystko było teraz nieistotne. Ważne było dla króla, jak tu uratować biednego zwierza. Oto Rada Kanclerska została zwołana na środek następnego dnia. I już to Orotog miał tak zaplanowane, że pierwszą rzeczą, jaką poruszy, będzie kwestia niedźwiedzia. Ledo ma szczęście, że młodzieńczy — oczywiście, król nie był już młodzieńcem, tylko dalej czuł się młodo- gniew króla istotnie zmalał wraz z końcem świąt bogini Isztar. Ale mimo to król chciał nadal, by Szambelan doprowadził sprawę zwierzęcia do finału. A tym finałem, już to kiełkowało powoli w umyśle Orotoga, będzie utworzenie w ogrodach królewskich małego zwierzyńca, gdzie umieści się tego niedźwiedzia, by mógł tam spokojnie dokonać żywota. Zwierzęta dzikie nie żyją długo. Tym bardziej drapieżniki, które przecież mogą żyć, dopóki są w pełni sprawne. Ale królowi Orotogowi chodziło o zasadę. Już to wczoraj odwołał najbliższe polowania, które zwykle były planowane uprzednio na okres półroczny. Zrobiło to niejakie zamieszanie na Dworze Królewskim. Jak to? Król poniechał polowania? Swoją największą pasję? Było to niepojętym dla kamaryli dworskiej. Plotki już poszły w świat. Minie jakiś czas i odezwą się na ten temat ościenne dwory. Pierwszym z oficjeli, który o tym się dowiedział z racji swojego urzędu, był Kanclerz Oland. Choć sam nie polował, albo przynajmniej starał się nie polować, to jednak ta decyzja mocno go zaniepokoiła. Przecież to była odwieczna tradycja. Król zawsze polował na zwierza. Więcej, król polował nie tylko na obszarze swego królestwa, lecz często był zapraszany do innych królestw właśnie tylko w tym celu. Ta zasada była kanonem. Także i inni królowie często uczestniczyli w jakichś szczególnie uroczystych i wielkich łowach w Ulandii. Więc, zdaniem Kanclerza, ucierpieć mogą teraz znacznie stosunki między królestwami, co będzie miało duży wpływ na handel i poziom życia Ulandczyków. Kanclerz miał jeszcze nadzieję, że to był tylko chwilowy kaprys królewski. I z czasem wszystko powróci w stare koleiny. Tak jak to przecież dotąd często się zdarzało. Król bowiem odziedziczył po swym wielkim przodku Abudusie III wielce

krnąbrny i porywczy charakter. I czasem w jednym dniu trzy razy zmieniał swoje decyzje. Szczególnie ciężko mieli z tym najbliżsi ludzie Orotoga. W tym szczególnie Szambelan i książę elektan. Ale za to inne cechy króla Orotoga nadrabiały wszelkie te bolączki charakteru. Był bardzo szczodry. I nie czuł długo urazy. Nie miał też na głównym względzie, we wszystkich swych działaniach, tylko interesów arystokracji. Raczej bardziej mu leżały na sercu te warstwy najuboższe. Wprowadził też zwyczaj szczodrego rozdawania złota i złotych talentów wśród gminu, właśnie w czasie tak wielkich i ważnych świąt, jak te teraz. Było to może spowodowane pewnym wyrachowaniem. Nawet pewne to było. Orotog wszak wolał mieć za sobą poparcie tych, co stanowili większość w królestwie. Dużą bowiem dla niego traumą w młodości było, gdy wybuchło powstanie niewolników w krajach ościennych. Jak tylko sobie o tym przypominał, powracał silny, irracjonalny strach. I wtedy Orotog, Pan połowy świata, czuł boleść w sercu. Tylko że o tym nie wiedział nikt prócz niego.

Już w porze południowej król Orotog klasnął nagle i kazał służbie przysłać do siebie Szambelana Ledo. Nie było to być może nic nadzwyczajnego, bowiem Ledo zwykle był do dyspozycji króla. Jednak tym razem król miał taki dziwny i zapalczywy wyraz twarzy, właśnie gdy mówił o Szambelanie. Nie minął nawet kwadrans, gdy w pokojach królewskich pojawił się Ledo. Już go tam wprzódy poinformowano, że Jego Wysokość dziś jest wyjątkowo wymagający. Z tej to przyczyny Ledo stanął tuż przed królem, a jego fizis wyrażała tylko cierpienie i oczekiwanie na dopust boży. Jednak tu szambelana czekała niespodzianka. Orotog dość przyjaźnie odezwał się do niego. A w jego głosie można było wręcz wyczuć nutę zażyłości:-

— No i co, Ledo? Zdaj mi w końcu relację, co tam z naszym niedźwiedziem?

— Wasza Królewska Wysokość, niedźwiedź żyje i pomału dochodzi do siebie. Można wręcz stwierdzić, że już doszedł do siebie. Apetyt mu dopisuje. Już nie siedzi w jednym miejscu klatki i chyba melancholii się pozbył, bo nie macha już wcale w jednym rytmie głową. Patrzy tylko i chyba zainteresował się swoimi towarzyszami z innych klatek, bo porykuje tam i robi zamieszanie. — Ledo relacjonował tak sprawnie to wszystko z jedną nadzieją. Azali taką, że król nie zrealizuje zamiar ukarania tych wszystkich, co to są odpowiedzialni za okaleczenia zwierza.

Rzeczywiście, wyglądało na to, że król chyba zapomniał o swoich groźbach. A może precyzyjnie jest stwierdzić, że zachowywał się tak, jakby zapomniał.

— To bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Mam dla ciebie nowe zadanie. I radzę ci tym razem nie zawiedź mnie — wyglądało więc na to, że król jednak wszystko pamięta. -Oto pójdziesz dziś do Architekta Królewskiego i zlecisz mu, na moje żądanie, by wykonał on projekt i szkic małego zwierzyńca w ogrodach królewskich. To będzie taki azyl dla zwierząt, które straciły zdrowie wskutek działań nas ludzi. Rozumiesz to polecenie, Ledo?

— Tak jest, Wasza Królewska Wysokość. Doskonale rozumiem. Jeszcze dziś się tam udam. Czy masz, Panie, jakieś konkretne żądania w tej sprawie? Jakieś konkretne uwagi?

— To ma być mały, ale dostatecznie wygodny taki zwierzyniec. Na tyle duży, by dzikie zwierzęta nie siedziały tylko w klatkach. Niech mają na tyle przestrzeni, by mogły od czasu do czasu wychodzić na odpowiednie wybiegi. Jasne to jest?

Król zamyślił się na jakiś czas, a Ledo nie śmiał przerywać tej ciszy. Szambelan Ledo był powszechnie uważany za ulubieńca króla. Bo już z niejednej opresji wychodził niemal cało, kiedy inni lądowali na szafocie albo zasilali szeregi galerników. Czasem może tam dostał kilka batogów w tyłek, ale przy tego rodzaju sytuacjach, choć król był wtedy okrutnie srogi i zły na wszystko i na wszystkich, to jednak zawsze pamiętał, by jego pupil nie dostał razów po nerkach lub po wątrobie. Takie batogi, jakie on dostawał w tyłek, były uważane powszechnie za karę bardzo łagodną. Jedynie co z nich wynikało to to, że Ledo później nie mógł kilka dni z rzędu siadać na tyłku, a i spać mógł tylko na brzuchu lub boku.

— Ach! Zapomniałbym — powiedział król — jeśli rzeczywiście nie taicie to przede mną i rzeczywiście niedźwiedź dobrzeje, przenieście jego klatkę gdzieś na łono przyrody. Może w ogrody jakiegoś chętnego oficjela. Niech ten niedźwiedź nie wegetuje w piwnicach Cyrku, gdzie tylko ciemno i mokro, lecz ma w końcu jakieś odpowiedniejsze powietrze. To, oczywiście, będzie tylko rozwiązanie tymczasowe. Potem, gdy już zwierzyniec będzie gotowy, przeniesiemy go na moje ogrody. Ale to nam jednak zajmie trochę czas. Ja?… — tu król zawahał się.

— Tak, Miłościwy Panie?! — Ledo aż chwycił się stołka

— Ja bym chciał, żeby ten zwierz trafił tam, skąd go sprowadziliśmy. Czyli do puszczy. Ale zdaję sobie z tego sprawę, że bez zębów nie da tam rady. Czy jest możliwe, drogi Ledo, że kły i zęby mogą mu odrosnąć? Sprawdź to. Może Erej będzie wiedział?

— Tak jest, Miłościwy Panie, sprawdzę to osobiście.

Dzisiaj ta droga, ze Szkolnicy do domostwa, zdawało się, że jest największą katorgą. Jufe myślał, że zwali się jak długi gdzieś pod jakieś mijane drzewko. Taki był wycieńczony. I tylko dyscyplina ciała, samodyscyplina, pozwalała mu jakoś utrzymać fason. Nie chciał się ośmieszyć przed uczniami Szkolnicy, który również tą drogą zwykli co dzień wędrować do i ze Szkolnicy. Jufe modlił się tylko do Chronory, by nie postawiła na jego dzisiejszej drodze do domostwa żadnego znajomego. A już tym bardziej rektera Ereja. Sam jednak, jako obeznany z mądrymi księgami, nie wiedział, czego to była przyczyna? Dotąd zawsze dobrze orientował się, co użyć, jak sobie poradzić. Teraz był zupełnie bezsilny. Ani przecież nie zjadł nic takiego, ani pogoda nie była paskudna. Wypił tylko trochę wina, co to miał od Kanclerza Olanda. Przyplątało się coś do niego, czego żadną miarą nie mógł sobie wytłumaczyć. Na szczęście dochodził już do swojej chatki. Miał chatkę z dwoma izbami, i mnóstwem ksiąg wszelakich. Niedaleko i inni nauczyciele mieli swoje domostwa. To też z reguły były proste chaty pokryte strzechą. Ale już znacznie większe, bo gdy rodziny pełne, potrzeba też więcej miejsca. Na przykład Lot, dobry druh Jufe, miał trójkę dzieci. Z tej to przyczyny więcej on łoży na swe dziatki niźli na księgi, które według regulaminu, też powinien systematycznie gromadzić. Lot znalazł na to sposób. Po prostu był dobrym druhem praktycznie całej braci nauczycieli Szkolnicy, w tym i samego rektera, a ci zawsze, gdy tego potrzebował, pożyczali mu swoje księgi. W każdej więc sytuacji jest jakieś wyjście. Jufe nieraz widział w oczach Lota przebłyski zazdrości połączone z ekstazą na widok kolekcji ksiąg zgromadzonej przez niego. Ani się jednak domyślał, jak dużą cenę przyjdzie mu za to zapłacić. Chyba że?… Chyba że bogowie uznali inaczej. Na razie uważał Lota za swego prawdziwego przyjaciela. A tamtemu wręcz na tym zależało i ani myślał wyprowadzać go z tego błędu. Czyż człowiek, który ma samych przyjaciół, nie jest w jakiś sposób niebezpieczny? To chyba jest wbrew Naturze.

Dowlókł więc swoje kości przed progi domu. Chłodno dość było, a i jemu też zimno się zdało. Dlatego rozpalił w palenisku. Popołudniowe godziny były i półmrok już panował. Dlatego zapalił lampkę oliwną. I przy blasku z paleniska położył się resztkami sił na swej pryczy. Było to po prawdzie tylko jakieś kilka desek heblowanych. I jedynie wilcze futra, którymi te deski były przełożone, świadczyły, że gospodarz nie należał do miejskiego proletariatu. Jeszcze był świadom, jeszcze nie odpłynął, kiedy jego wzrok bezwiednie powędrował na półki z księgami. Słabo było widać, ale tę księgę, tę księgę jedyną zobaczył pośród tego mrowia. Była tam w pięknej grawerowanej złotej tubie. Była ozdobą jego kolekcji. Ale nikt, prócz niego, o tym nie wiedział, i się nie dowie. Nagle jego ciałem zaczęły targać jakieś dreszcze, jakieś irytacje wzbudziły w nim dawno zapomniane impulsy. Zda się, że w płucach brakowało powietrza. Chciał wydrzeć w płuca jakiś dech uwalniający. Lecz tylko poczuł słabość w okolicach mostka. To serce chyba dopominało się o swoje prawa. Nagle poczuł, że mgła go zakryła, a wzrok zmętniał. W tej samej też chwili straszny łomot dał się słyszeć. To półka z księgami runęła, chyba pod swoim ciężarem. Rozsypały się tuby z księgami po izbie. Swymi martwymi oczyma, nauczyciel Jufe, nie mógł być już tego świadomy.


— Co to się tam dzieje, Ledo? — król od dobrych kilku minut tylko patrzał z tarasu na te kłęby dymu. — Najjaśniejszy Panie, lada chwila otrzymamy jakieś wieści, a na teraz…

— Co na teraz?

Ledo aż cały spąsowiał na twarzy. Stał na tarasie, podobnie jak i król, ale monarcha stał bliżej marmurowej poręczy i patrzył wprost na to dziwne zjawisko.

— Na razie, Wasza Wysokość, wydaje się, że to pożar w okolicach blisko Szkolnicy Królewskiej.

— Wydaje się? Tyle tylko możesz powiedzieć?

Król odwrócił się w stronę szambelana. Machnął ręką, jakby go oddalał:-

— Wyjdź, masz jak najprędzej dowiedzieć się. Idź już, idź — zaczął poganiać sługę.

Na to zaproszenie Ledo szybko ukłonił się i zrobił w tył zwrot. Na tarasie pozostał Orotog sam jeden. Król patrzył jak urzeczony na to dziwne widowisko. Choć często słyszał w młodości, że pożary w stolicy zdarzają się dość regularnie, to jeszcze nigdy nie był tego osobiście świadkiem. Teraz w kwiecie wieku oto miał w końcu taką sposobność. Były godziny już wieczorne, ale że to w pełni lato było, więc zmierzch dopiero miał zajść za około dwie godziny. Teraz zaś doskonale było widać kłęby dymu, co biły prosto w niebo. Król stał niby w jakimś letargu. Nawet się tam nie zastanawiał, czy było to niebezpieczne. Wszak z drewna ogień się szybko przenosi, a w Wendzie poza dzielnicą arystokracji i dworem królewskim wszystkie domostwa zbudowane były z drewna. Orotog pamiętał jeszcze opowieści, które prawiła mu królowa matka, iż za czasów ojca, króla Amargadeusza, był wielki pożar w Wendzie i było dość niebezpiecznie nie tylko dla biedoty.

Król czekał niecierpliwie na Szambelana. A oto jednak pierwszym, który zawitał był Atagr, wchodząc zaś zapomniał się przywitać, tylko głośno krzyknął:-


— Pożar w dzielnicy nauczycieli Szkolnicy!

— A, Atagr, to ty? Nauczycieli…? My mamy taką dzielnicę?

— No, właściwie to nie dzielnica, raptem kilka domów drewnianych. Ale brak jest niebezpieczeństwa dla pozostałych dzielnic.

Król nawet się uśmiechnął:

— To znaczy, że już jest pod kontrolą? — jeszcze się chciał upewnić.

— Tak, Orotogu. Dwie chaty spłonęły, ale ogień już przygasa.

Dosłownie w tej samej chwili na taras wpadł zdyszany Szambelan Ledo. Cały wręcz nabuzowany nie mógł wydobyć z siebie słowa. Orotog aż uśmiechnął się na tę gorliwość swego sługi i nim ten cokolwiek rzekł, to pierwszy król się odezwał:-

— Wiemy, wiemy, pożar w dzielnicy nauczycieli.

— Tak… taaak jest, Waaasza Wysoookość — Ledo ledwo wydukał. — Na raaazie nie mogą sięęę doliczyć sześciu ludzi, w tym jednej całej rodziny. — Już Ledo doszedł jakoś do siebie. — To znaczy konkretnie tu chodzi o jedną rodzinę pięcioosobową i jednego samotnego. Panie! Lecz jest jeszcze jedna rzecz, która mocno całą sprawę zaciemnia.

Król usiadł na foteliku tarasowym i zaprosił Atagra, by ten również spoczął.

— Co takiego? Ale mów szybko i składnie.

— Wasza Wysokość, oto te dwa pożary, bo to dwie chaty spłonęły, nie można nijak ze sobą powiązać. Raz, że oddalone były zbytnio od siebie i ogień nie mógł się samorzutnie tak prędko przenieść, nie naruszając innych chat po drodze. Dwa, że trudno by dwa pożary w różnych miejscach mogły powstać równocześnie.

Król aż westchnął ze zdziwienia. — Atagr, powiedz, jak byś to widział?

— Wasza Wysokość. Widocznie te pożary powstały wskutek umyślny. Czyli ktoś dokonał podpalenia — odrzekł spokojnie książę elektan.

— Czyli zbrodnia! — Króla aż poderwało. — Sprawa jest więc w sam raz dla Presurta.

— Tak, Wasza Wysokość, i ja tak uważam. Dobrze, że pożar się nie rozniósł — przytaknął mu Atagr.

— A wiadomo, w ogólności tak imiennie, kto zaginął? To znaczy chyba spłonął w tym pożarze? — król zwrócił się do Szambelana.

— Panie, już pobiegnę po dalsze informacje.

— Byle szybko — król miał zwykle wiele cierpliwości dla Ledo, ale ten i tak go zawsze zdołał wyprowadzić z równowagi.

Orotog zrobił gest ręką, by Atagr rozlał do kielichów wino, które stało na stoliku tarasowym.

Tam gdzieś, gdzie jeszcze przed chwilą widać było pożarowe dymy, teraz jak gdyby się wszystko uspokoiło. Jeszcze tylko nad miejscem tym można było zobaczyć brudną chmurę, ale już żaden dym nie bił w niebo. Rozeszło się po kościach. Ludzie już, chyba z dużą ulgą, mogli wrócić do swych chat. Pożar pożarem, ale jak to sobie myślał w duchu król Orotog, te stare, wysuszone, drewniane domy, kryte strzechą, ze starymi paleniskami, gdzie posiłki przygotowuje się bezpośrednio nad ogniem, były w jego mniemaniu jakimś reliktem, który należałoby zmienić. Orotogowi marzyło się, by Wenda stała się miastem murowanym i to nie tylko w dzielnicy arystokracji. Tylko teraz było to zupełnie niemożliwe do przeprowadzenia. Za duże koszty, które skarbiec królestwa nie udźwignąłby. Ponadto potrzeba by rzeczywiście prawdziwego pożaru, lecz nie pożaru dwóch chat, ale pożaru pół miasta, a co najmniej kilku dzielnic, by znieść to stare dziadostwo. Ale ile ofiar by to spowodowało? Ile nieszczęść by to przyniosło? Tak sobie w duchu rozważał Orotog. Siedzieli więc tak na tarasie. Król zadumany, wtopiony w swe myśli. No i jego przyjaciel, książę elektan. Atagr patrzył z ciekawością na oblicze królewskie. Król, jeszcze młody był, ale już z wyraźną łysinką. Sylwetkę jednak zachował młodzieńczą. Może to ta jego aktywność, a może choleryczny charakter. Atagr pamiętał dobrze, że Amargadeusz był także szczupły. Tak jak i syn jego był średniego wzrostu. Co zresztą pasowało doskonale do proporcji ciała, jaką odznaczał się Orotog. Król miał też dużą głowę. Co kiedyś ówczesny nadworny medyk Lopeod określił w ten sposób, iż i Amargadeusz i Orotog odziedziczyli wielką głowę i wielki umysł po swym przodku Abudusie III -m.

Król ubrany był w amarantowe jedwabne szarawary. Nałożoną miał, też tego samego koloru lecz z pewnymi ozdobnymi motywami, tunikę do pasa. A było to przecież domowe ubranie Orotoga, więc raczej te ze skromniejszych. Pomimo tego aż blask bił z jego szat. Potężny złoty łańcuch spoczywał na jego piersiach. Zakończony Swastyką, symbolem Słońca. Na palcach liczne drogocenne kamienie zwieńczyły liczne złote i srebrne pierścienie. Praktycznie na dziesięć palców u rąk, połowa z tych palców ozdobiona była pierścieniami i sygnetami. Niektóre z tych palców- co nie było zresztą kwestią przypadku, tylko zaplanowanym działaniem zgodnie z głęboką mantyką- miały i po dwa pierścienie nałożone. Konieczne to było jednak. Po to, by każdy, kto stanie przed obliczem królewskim, odczuwał już na samym początku respekt i uważanie przed głową państwa. Każdy stan, każda kasta, wymagała odpowiedniego ubioru, pełnego wszelakiej symboliki i znaczeń. Podobnie i król miał odpowiednią prezencję.

Nagle Orotog jakby się przebudził z tego pozornego letargu.

— Wiesz, słyszałem, od Ledo, że wdowa po Uruzie bardzo źle stoi, prawda to? — Tak, to prawda. A Uruz miał z nią dzieci. Cała rodzina jest w krytycznym stanie — potwierdził Aratag.

— Wprawdzie Uruz nie wygrał walki z niedźwiedziem, więc nie należy im się garniec złota. Ale wysupłaj ze skarbca, jako Wicekanclerz, skromną rentę dla tej rodziny. Gdyby Uruz wygrał walkę, byliby naprawdę bogaci.

Król znowu zamilkł na kilka chwil. Dopił wino. I jeszcze raz popatrzył na to miejsce, w którym jeszcze kilkanaście minut temu buchał gęsty, czarny dym. Nagle na taras wpadł z całym impetem szambelan Ledo. Nie bacząc na królewski majestat już od progu krzyczał:-

— Wasza Wysokość, są jednak ofiary w ludziach! — Nie trzeba być umysłem lotnym, by dojść do tej konkluzji — rzekł mu Orotog. — A witam księcia elekta — Ledo wycedził przez usta, jakby dopiero teraz zauważył księcia elektana. — Domyślam się, kto mnie uprzedził, Wasza Królewska Mość. Ale, Panie, tego chyba nawet książę elektan nie wie?! — Co nie wie? — król znów się rozbudził.

— Znamy już po imieniu, kto najprawdopodobniej zginął w tym pożarze. — Mina Szambelana mówiła wszystko. Bo oto znowu okazał się najniezbędniejszy na całym dworze królewskim.

— No kto? — to bardzo zaciekawiło Orotoga.

Ledo nabrał w płuca powietrza. Cały się nabzdymał. Zrobił minę triumfatora. Tak jakby wracał ze zwycięskiej bitwy. A od tej bitwy zależały losy królestwa a może świata.

— Wasza Królewska Wysokość, zginęli dwaj nauczyciele, zasłużeni nauczyciele,

Szkolnicy Królewskiej. Oraz cała rodzina jednego z nich. Razem szóstka ludzi. — Jeśli mogę, Wasza Wysokość? — książę elektan chciał wejść Szambelanowi w słowo. Orotog skinął głową na znak aprobaty. — Szambelanie, a wiadomo, czy to było podpalenie?

— To znaczy, Wasza Wysokość, wiadomo, bo wiadomo, który dom do kogo należał. Pierwszy dom należał do przewielebnego nauczyciela Jufe, a drugi należał do rodziny nauczyciela Lota. Co więcej, już sprawdzono i właśnie brakuje nauczyciela Jufe oraz brak jest całej rodziny Lota. Straż miejska jeszcze tylko czeka, aż pożar dogasi się i żar spadnie, wtedy wejdą do środka każdej ze spalonych chat i sprawdzą do końca. Wówczas będziemy mogli odpowiedzieć na pytanie księcia elektana. — Szambelan ukłonił dyskretnie się w stronę Atagra.

Król wyraźnie poruszył się na te słowa, aż dwie albo trzy krople łez spłynęły mu po policzku. Można było śmiało stwierdzić, iż obchodziła go dola każdego Ulandczyka i jego cierpienia. Król niejako te cierpienia przejmował na siebie. Choć już władał lat ponad dwadzieścia, w dalszym ciągu ostała się w nim ta dusza dziecka, któremu drodzy są wszyscy ludzie. Bez względu jakiej są społecznej kondycji, czy są majętni albo ubodzy materialnie. Król pewnie też przejąłby się, gdyby w pożarze zginęli sami niewolnicy.

Nagle na taras wszedł Lam. On miał taki przywilej, obok Szambelana i elektana, że mógł wkraczać na komnaty królewskie bez bezpośredniego pozwolenia. Król na jego widok opamiętał się i otrząsnął się z tego smutku. Sługa rzekł:-

— Wasza Królewska Mość, przybył Kanclerz Oland. Czy przyjmiesz go, Panie?

— Niech wejdzie — Orotog spojrzał na Atagra i zrobił zdziwioną minę- zobaczymy, Atagr, co też Kanclerz ma do powiedzenia? Czyżby ten mały pożar stał się przyczyną jakiegoś konfliktu w królestwie?

Lam głęboko się ukłonił i wycofał się z tarasu. Nie minęło kilka chwil i sylwetka Kanclerza Olanda pojawiła się na progu tarasu.

— Bądź błogosławiony potomku boga Re, władco Północnego Cienia, królu Ulandii- Oland zaczął tak dzisiaj ceremonialnie.

— Dobrze, dobrze, Oland, co tam masz, mów jeśli to ważne?

— Wasza Królewska Wysokość, przyszedłem z rekomendacji rektera Ereja.

— Ale o co chodzi, mów, bo nie pamiętam? — Orotog był wyraźnie zmieszany. — Panie, chodzi o projekt zigguraty.

— Ach o to! — Orotog aż odetchnął z ulgą. Obawiał się bowiem, że Oland przychodzi z kolejnymi jakimiś kłopotami. Dziś wszak był taki dzień, że zło mogło się kumulować.


Król wskazał Olandowi jeden z taboretów, a właściwie foteli, na tarasie, pozwalając mu spocząć. Nie był to jakiś specjalny przejaw łaski królewskiej tylko rodzaj konieczności. Bo widać było gołym okiem, że Oland męczy się. Był wszak nadmiernie otyły, a każdy ciura w królestwie wiedział, że ma on problemy z wątrobą. Była to zresztą jego stara choroba, która teraz niby się ponownie rozbudziła. Oland więc z jawnie okazywaną ulgą szybko usiadł na tym siedzisku.

— No co tam z tą zigguratą? A wy, zostawcie nas samych. — Ta uwaga skierowana była do Atagra i do Szambelana.

Oland odczekał chwilkę, aż ci wyszli z tarasu. I też od razu zaczął relacjonować.

— Wasza Królewska Wysokość, rekter znalazł dobre źródła opisowe planowanej przez Was, Panie, budowy.

Orotog wstał, podszedł do poręczy tarasu. Dotknął beżowego stiuku, arkady marmurowe otaczały cały taras. Z zewnątrz nie było prawa, by jakiś intruz dostał się do pałacu.

— I co z tą zigguratą? Macie coś konkretnego? -król powtórzył.

Oland wyciągnął ze skórzanej torby, którą miał przytwierdzoną u pasa, jakiś arkusz papirusu.

— Jest, Wasza Wysokość, dostałem to dziś od rektera Ereja. Podobno jakiś jego uczeń znalazł to w bibliotece Szkolnicy.

— Pokaż to- król niemal wydarł to z rąk nieco zszokowanego Kanclerza. Uważnie rozwinął cały papirus. — No właśnie to. Tak, Tak, o czymś takim myślałem. Brawo! Dobrze wykonana robota. Dajcie temu uczniowi, jak go zwą?

— Rad, Miłościwy Panie.

— To dajcie temu Radowi pięć talentów. Chłopak zasłużył. — Król cały czas przeglądał swój papirusu. Nie krył swego zadowolenia. Tak. To było to, co szukał od długiego czasu. Orotog był pewny, że ktoś już kiedyś stworzył plany budowy takich ziggurat. I, wychodzi na to, nie mylił się. Oto dowód trzymał teraz w ręku.- Nareszcie jakiś przełom. Od tylu lat już czynię starania. Czy chłopak pochodzi ze wsi? — król spytał równocześnie wczytany w treść papirusu.

— Tak, Miłościwy Panie, on z kmiotków pochodzi, a ma nieprzeciętny dar, on ma pamięć absolutną.

— To dajcie chłopakowi jeszcze dwie cielne krowy, przydadzą się jego rodzinie.

— Dziękuję w jego imieniu, Wasza Wysokość. Przydadzą się na pewno. Podobno, gdy trafił do Szkolnicy przyjechał na ośle w trepach zrobionych z łyka wierzbowego.

Król podszedł do stołu i rozłożył cały papirus na blacie stołu. Patrzał i studiował rysunki tam zawarte.

— Popatrz, popatrz. Ci Trautoni to jest jednak mądra nacja.

Cały czas studiował treść papirusu. Uśmiechał się przy tym do siebie. A Kanclerz wstał z taboretu, bo skoro król stoi, to i on stanął. Patrzał na fizys króla i myślał o tym, jakże Orotog jest podobny do Amargadeusza. Taki pełen energii, taki stanowczy. No i oczywiście władczy.

— No właśnie, właśnie. Zbudujemy zigguratę na bazie trzech stadionów. Spójrz, Oland, tak jak tu jest w proporcjach.

Kanclerz przybliżył się do Orotoga. Spojrzał mu przez ramię. Ale tak szczerze w jego mniemaniu, nie widział tego, tak jak to Orotog widział. Chciał nawet to powiedzieć i już nabrał odwagi…

— Ale, Wasza Wysokość … — Żadne ale, Oland, żadne ale. Ja wiem, co chcesz powiedzieć. Że to niby runie pod własnym ciężarem.

— Właśnie, Wasza Wysokość…

— Co ty pleciesz? Spójrz uważniej. Widzisz na rysunku. Potrzeba tylko wzmocnić tę bazę.

— Ale jak, Wasza Wysokość? — Oland doprawdy nie widział, jak można zbudować tak dużą, jak chciał król, piramidę. Nie było żadnych szans. To prawda, Kanclerz nie był znawcą architektury, król w tym względzie na pewno miał rozleglejszą wiedzę.

— No tak, popatrz, Oland. Wzmocnimy bazę, wbijemy w grunt ogromne pale. I

będzie dobrze. -Król był jednak zapatrzony w swoją ideę. I nie chciał, nie mógł zrezygnować.

— Panie, dajmy najpierw ten projekt głównemu architektowi królestwa do oglądu. Zobaczymy co on na to.

Twarz Orotoga nabrała purpury. Jak by miał go jakiś szlag trafić. Zrobił tylko minę furiaty i wypalił:-

— Wy mnie wszyscy chcecie zniechęcić. Ale nie uda wam się to. Lam, wołaj tu do mnie ponownie Atagra — krzyknął z furią w głosie. — Ale wasze niedoczekanie. Jaaa wam pookażę — król ze zdenerwowania aż zaczął się trochę jąkać.

Na te słowa na tarasie pojawiła się sylwetka sługi, który nawet nic nie rzekł tylko od razu pognał w głąb komnat.

Siedzieli na wygodnych Trautońskich fotelach. Cała trójka. Koli, Lamart i Gyla. To prawda, że ta willa Koliego znajdowała się w jakiejś podejrzanej okolicy, ale co gospodarz miał w zamian?!, wręcz cuda nieziemskie. Willa Koliego i Gyli graniczyła bowiem z bajkowym ogrodem, który, to prawda, należał do dóbr królewskich, ale się jeszcze nie zdarzyło, by ktoś tu poza nimi zaglądał. A tam palmy kokosowe, daktylowe, a także drzewa lemoniadowe, które owocowały dwa razy w roku. Koli miał wręcz zawsze cytrusy pod ręką, którymi zresztą zajadała się cała rodzina. Siedzieli więc teraz na tych fotelach na granicy ogrodu. Było jeszcze ciepło, choć już Słońce zachodziło. To były ostatnie godziny odpoczynku. Jutro, jak zawsze, przed południem będą musieli stawić się w Kancelaryji. Powiadają ludzie, że krajem włada Orotog, ale rządzi Kanclerz, a ściślej jego dwaj wszechmocni podwładni. Czyli Koli i Lamart. Prokurant i Proskrypt. Właściwie nie było wiadomo, który z nich ważniejszy. Jeśli sprawa trafiła do jednego, to i drugi potrafił ją dokończyć. Tak po prawdzie dzielili się po połowie. No i złote talenty również dzielili po połowie. Majątki też mieli niemal równie cenne. Oprócz licznych pałaców i willi w stolicy, mieli też różne dobra w całym królestwie. Czy Kanclerz o tym wiedział? Podobno wiedział doskonale. Przynajmniej taka była powszechna fama. Czy król Orotog o tym wiedział? Tu już zdania były podzielone. Pesymiści mieli zdanie na tak, a optymiści mówili, że nie. Pesymiści twierdzą, że to już taka dola człowieka, że ci, co przy korycie, bogacą się najwięcej i gromadzą dobra za wszelką cenę. Optymiści zaś twierdzili, że przyjdzie jeszcze taki czas, że Orotog rozliczy tych dwóch potężnych nuworyszy, iż przyjdzie jeszcze taki dzień, że król zawiesi ich po równi na haku na Targu Solnym. I nic co na świecie, nie uratuje ich, za tę ich podłą chciwość. Siedzieli na ozdobnych fotelach. W ręku zimne zsiadłe mleko. Nawet Gyla piła ten dziwny trunek, bo do zsiadłego mleka dolana była w każdym kubku słodka korzenna okowita. Rarytas to był, jak twierdził Koli. Gyla więc, chyba pod jego naciskiem, piła razem z nimi, choć jej mina mówiła dosadnie, że wcale jej to nie odpowiada. Za to Lamartowi trunek ten smakował bardzo, wypił dziś już dwie takie porcje. I było widać, że odbiło się to już wyraźnie na barwie tembru jego głosu. Gdy mówił plątał się okrutnie. A Koli obserwował to, nie bez satysfakcji, i uśmiechał się półgębkiem. Wcale się zresztą nie zanosiło, że Lamart na tym poprzestanie.

— Wiesz, zatwierdziłem te talenty dla Szkolnicy — powiedział bełkotliwym tonem Lamart.

— Dobrze. Niech tam mają, ale ja już mówiłem Erejowi, że Szkolnica zyskałaby dużo, gdyby on, jako rekter, pozwolił nauczycielom na służbę doradczą przy Kancelaryji Królewskiej. Nie musiałby się teraz prosić o pięćdziesiąt talentów — odrzekł mu Koli.

Lamart znowu dolał sobie napitku. Gdy Koli stawiał terakotowy dzbanek z trunkiem na pięknym zielonym stołku, było tego chyba cały balon. Teraz zaś została odrobina, może tak z pół kwarty. A to wszystko przecież Lamart wypił. Koli wypił tylko jeden kubek. Dlatego nie dziwne było, że to właśnie Lamartowi plątał się język. Co się z tym wrażliwym chłopcem stało? Ci, co go znali i wtedy, gdy uczęszczał do Szkolnicy, i teraz, gdy stał się wielkim wielmożą, mówią szeptem i tylko w swoim gronie, że Lamertowi pozostała jedynie ta sama bystrość umysłu, a jego wrażliwość przeminęła, jak tylko stracił cnotę. Może on tam poznał tyle złego w naturze ludzkiej, może on tam poznał, że życie to ciągła walka?! No i się przystosował. Przystosował do tej gry, jaką toczą od zarania dziejów ludzie. Zresztą przychodzi taka chwila w życiu nawet najwrażliwszego młodzieńca, że pozostaje sam a wokół same dzikie zwierzęta. Zwierzęta mają kły i pazury, a człowiek jest wtedy bezbronny, no chyba że oblecze te same szaty co ta dzika brać. I zacznie udawać, jak tamci. Bo wielu to już filozofów nad tym dumało i doszło do wspólnego wniosku, że ta dzika brać też udaje. I było tak, że coraz częściej się Lamartowi zdarzało, iż nie miał umiarkowania w napitku. A że był naprawdę bogatym człowiekiem, to też nie pił zwykłe piwo jak kmiotki, tylko lubił wymyślne napitki i smakowe okowity. Koli zaś też przez te lata wyraźnie przeobraził się. Ale chyba tylko pozornie. Zmienił się z tego zachłannego na złote talenty chłopca, na dostojnego człeka, który umie w każdej sytuacji zachować pozory. Lecz czy ta młodzieńcza zachłanność mu całkiem minęła? O tym mogła wiedzieć tylko Gyla. A może nauka w zakonie elfów nauczyła Koliego, iż trzeba umieć zachowywać pozory, by w odpowiedniej chwili zadać decydujące ciosy. Bo czyż przeciwnik uśpiony pozorami nie jest łatwiejszym celem? A może to Gyla sprawiła taką metamorfozę małżonka? W każdym razie teraz tak wydawać się zdało.


Koli był zupełnie nierozpoznawalny i nieokreślony nawet dla współpracowników, nawet dla przyjaciół, nawet dla Lamarta. Ale tak po prawdzie on tylko cały czas sprawiał pozory. Pozory właściwego zachowania. Musiały to być wszak tylko pozory, bowiem przecież majątek zdobył i też miał taki jak Lamart. Niczym mu nie ustępował w tym względzie.

I teraz też Koli tylko obserwował Lamarta i tylko patrzył, jak tamten dolewał sobie. I chyba wewnętrznie sprawiało mu to jakąś satysfakcję. To naprawdę nie wróżyło dobrze tej przyjaźni.

— Może przenocujesz u nas? Co się będziesz nocą przebijał przez miasto? — powiedział nagle Koli.

— Nieee, przecież w lektyce nikt mnie nie będzie widział. Zresztą niewolnicy też będą woleli nocować u siebie.

— Co ty? Niewolnikami się kierujesz? — powiedziała przytomnie Gyla. — Jeeesteście bardzo mili, ale ja mam jeszcze jedną sprawę do załaaatwienia dzisiaj, i z tej przyczyny muszę do siebie.

— No, chyba że tak — zgodził się Koli — to może zjesz jeszcze z nami wieczorny posiłek?


Na tę propozycję Lamartowi aż zaświeciły się oczy. Uśmiechnął się szeroko. Na co i Koli odpowiedział uśmiechem. Było widać, że z chęcią zostanie. Tymczasem jednak

Lamart rzekł:-

— Dziękuję wam z wdzięcznością, ale nie mogę. Ty wiesz dlaczego.

— Dlaczego? Bo nie kojarzę — odparł mu Koli.

— No przecież jutro wcześnie rano muszę złożyć Kanclerzowi skrypt pieniężny Kancelaryji na ten rok. — Lamart trochę wytrzeźwiał.

— Ach tak! Rzeczywiście, nie skojarzyłem. Ale z tego by wynikało, że w tym roku nie zmieścisz tych pięćdziesięciu złotych talentów dla rektera, skoro skrypt jest już prawie skończony — z uśmiechem na ustach to Koli tym razem wychylił potężny łyk napitku.

— Jednak zmieściłem jeszcze tę kwotę w skrypcie. Rekter w ostatniej chwili poprosił o pieniądze. Ale to prawda, jeszcze tydzień zwłoki i Erej musiałby poczekać cały rok.

W tej chwili Koli głęboko się zamyślił. Tak jakby w jego umyśle coś zaskoczyło. Może to ten napitek? A może coś mu się przypomniało. Zdumiało to nieco Lamarta, a i Gyla zdało się była zmieszana.


— Mówiłem ci już o Magu Uberyku? — spytał Koli.

— Nie kojarzę. Kto to?

— Naprawdę nigdy nie słyszałeś o największym wrogu króla Amargadeusza? — A to ten! — Lamart klasnął. — Przecież to stare dzieje. Nas nawet na świecie jeszcze nie było.

Gyla wstała z fotela i rzekła: —

— Przyniosę wam jednak jakieś mięsiwo i pieczywo. Tylko, Lamart, nie protestuj.

Po czym szybko poszła w głąb willi.

— I co z tym Uberykiem? — jednak zainteresowało to Lamarta.

— Już wiadomo, jak skończył.

— Pewnie gdzieś zmarło mu się na prowincji, otoczony dostatkiem i dobrobytem.

— A właśnie nie, Lamarcie. Umarł śmiercią straszną. A właściwie to jego życie wprzódy było straszne. Śmierć nie, ale życie tak.

Lamart cały czas popijał jeszcze napitek, dolewał go sobie bez umiaru i w końcu okazało się, że ten dość spory terakotowy dzbanek jest już pusty. Gdy to zauważył, zrobił kwaśną minę, ale nic nie rzekł. Po prostu głupio mu się zrobiło, przecież i Koli był tego świadomy, że dzbanek pusty.

— Ten Mag Uberyk — mówił Koli — to był bardzo ambitny człowiek. Myślał, że stworzy nową linię na tronie Ulandii. Bez Amargadeusza. O ironio, to właśnie magia miała mu zagwarantować. Udało mu się nawet porobić liczne sojusze z władcami ościennych krain. Jednak…

— Jednak w konsekwencji nic mu to nie dało. Wiem, wiem — powiedział Lamart- uczyli nas nawet o tym w Szkolnicy. Do dzisiaj o tym uczą, jako o przykładzie, w jaki sposób błogosławieństwa i śluby koronowanej głowy chronią władców skutecznie nawet przed potężną magią.

Poczuli w tej chwili jakieś smaczne zapachy dobiegające z głębi willi. To pewnie Gyla przygotowywała- a właściwie nadzorowała służbę- jakąś pyszną gorącą przekąskę. Czas był jednak nieubłagany. Zaczęło już na dobre się ściemniać. I Lamart nie miał doprawdy zbyt wiele czasu, jeśli chciał jeszcze dziś przed całkowitym zmrokiem dotrzeć do swego domostwa. A na pewno nie miał czasu już na żadną wieczerzę.


Dzisiaj to ona wskazała dom, w którym mieli się spotkać. Kobieta już nie kryła się ze swoimi uczuciami. A i jemu wydało się, że napotkał miłość życia. Belte była matką nie tak małej trzódki, ale wciąż zachowywała urodę dziewczęcą. Jej włosy o barwie słonecznika potęgowały pożądanie. Uroda niebanalna; nosiła się jednak, jak kobiety

jej stanu zwykle się nosiły. Znacznie tłumiło to jej urodę. Mag Kujh od razu

poznał na niej, na jej pięknie. Więc te lniane, ciężkie szaty, ten kamuflaż pośród wielu samców, włosy ukryte pod ciężkim kapturem, to wszystko tylko podkręciło wyobraźnię.

Szedł teraz na miejsce schadzki. Był też starannie zakamuflowany. Barwne szaty zostawił w domu. Choćby i chciał nie mógł ją stale brać do swej willi. Po pierwsze, by ją uchronić, po drugie, też dla własnej wygody.

Starannie zakamuflowany, co znaczyło, że miał na sobie wełnianą narzutę aż do kostek. Na głowie kaptur z runa owczego. Beżowy, skórzany pasek zapinał to całe przebranie, tak by całość się nie rozpadła, wtedy gdy dość szybko przemierzał wąskie uliczki Wendy. Już był daleko za Rynkiem Solnym, zostało mu raptem kilkaset łokci. I znowu ją ujrzy, znowu się spotkają. Pożądał ją, wręcz był zakochany. Ale cały czas tkwiło mu to w głowie, co ona ma wspólnego z wojownikami Okute? I to mu mąciło duszę. Początkowo chciał prędko zakończyć tę znajomość, właściwie już po pierwszej nocy. Właśnie przez to jej niejasne powiązanie z wojownikami Okute. Lecz stała się rzecz dla niego zupełnie niepojęta. Nie umiał się na to zdobyć, nie miał tyle siły w sobie. Przecież dziewczyna nie narzucała się mu. Może to były jakieś czary. Oto mag stałby się ofiarą czarów, cudzych czarów.

Przechodził właśnie koło kuźni, która o tej porze, a było już zupełnie ciemno, była jeszcze czynna. Wyraźnie słychać było z jej głębi szczęk i walenie, rytmiczne walenie, młota kowalskiego. I oto nagle zobaczył, iż jakaś szczególnie okazała i bogata w ozdoby lektyka, chyłkiem przemknęła tuż przed jego nosem. Od razu rozpoznał. Tak! To była lektyka Proskrypta Lamarta. Bez żadnej wątpliwości to Lamart zawieruszył się o tej porze w tym gąszczu uliczek. Kujh za wiele razy widział Lamarta w jego lektyce, aby się mógł pomylić. Ale mag nie zareagował. Nie zależało mu w ogóle na tym by się spotkać teraz z Lamartem. Bo w końcu był on tu, tak jak pewnie i Lamart, zupełnie prywatnie i nawet nie chciał, by ktoś tego był świadomy. Mag Kujh był zupełnie zamaskowany, kaptur okrywał jego oblicze, więc nie obawiał się, by Lamart mógł go dojrzeć. Lektyka szybko przemknęła. Kujh mógł tylko zauważyć jeszcze, że sześciu umięśnionych czarnych niewolników, którzy nieśli lektykę, gdzieś bardzo się śpieszyło. Zaś jemu się śpieszyło do Belte. Jeszcze kilka chat i już będzie. Dokładnie wiedział, gdzie ma pójść, bo Belte wyraźnie powiedziała mu, by przyszedł dziś do chaty kata Luina. A kat Luin był dość znaną persona w starej części miasta. Miało tak być, że Luin wraz z żoną wyjechał na kilka tygodni do prowincji Puku. I stąd Belte zupełnie świadomie zorganizowała schadzkę w jego domu. Nie wiadomo, jak ona to zorganizowała. Może kogoś przekupiła. Faktem jest, że na te kilka dni, dom kata miał się stać ich domkiem miłości. Dość złowieszczo to wyglądało, dom kata miał się stać domem miłości, no ale całkowicie oślepiony miłością Mag Kujh zupełnie nie zważał na takie szczegóły. Może gdyby pomyślał, gdyby na zimno rozważył wszystkie aspekty tego wyboru, to pewnie nie zgodziłby się na to i znalazłby, teraz on sam, jakieś inne ustronne miejsce. Wszak, jak to mówią magowie, wszystko ma swoje magiczne konsekwencje, nawet rzeczy, które nam się wydają zupełnie przypadkowymi.

Gdy dochodził do chaty kata, ona już tam czekała. Stała, też starannie zakamuflowana w obszerne szaty, w drzwiach. Był pewny, że to ona, bo serce mu tak dyktowało.

Powitali się czułym pocałunkiem.

— Długo na mnie czekasz? — powiedział szeptem mag.

— Nie, najdroższy. Może tylko kwadrans.

— I nie zimno ci, bo po zmroku chłodniej się zrobiło?

— Nie najdroższy, nie. Cała tu drżę w gorączce uczuć na ciebie. Chodźmy pociągnęła go w głąb chaty.

Nawet nie zdążył zareagować i znaleźli się w jednej z izb chaty kata Luina. A tam już ona, ośmielona uczuciami, zaczęła go rozbierać z jego wierzchnich szat. On też zaczął ściągać z niej szaty. Kujh był oszołomiony. Co ona z nim zrobiła? Z człowiekiem, który miał pieczę nad siłami nadnaturalnymi. On, który miał liczne kochanki. On, który był już w dużej mierze uodporniony na wdzięki niewiast. Oto on teraz nie mógł przy niej nad sobą panować.

W środku, w tej chatce kata Luina, był rodzaj posłania i to nawet dość porządnego. No, na pewno nie były to zwykłe deski heblowane położone na prostym stelażu.

Dość więc szybko, już oboje nadzy, wylądowali na tym właśnie miękkim posłaniu. Oddali się w pełni ogniowi namiętności. I zajęci sobą, zupełnie nie zwracali uwagi, co działo się wkoło. Cały czas zajęci sobą nie byli nawet świadomi, jak czas upływał. A noc już na dobre zapanowała nad miastem. Nawet kowal z pobliskiej kuźni skończył dawno swoją pracę. Lecz oni tego nie wiedzieli. Oni tego nie słyszeli, cały czas zaplątani w geometrii własnych ciał. Nagle jednak nastała cisza absolutna. Tego ciało i dusza maga nie mogła nie zauważyć. Wprawdzie Kujh był już wyczerpany miłością, ale ta dziwna cisza zupełnie ocuciła go. A jako mag miał zmysły wyostrzone jak u zwierza. Całując ją w usta, rzekł:-

— Najdroższa, muszę coś sprawdzić. Czuję, że coś tu jest dziwnego. Chyba coś się stało?!

— To nic, to noc zapanowała totalnie. Stąd ta cisza. Mąż myśli, że pojechałam do rodziny. Nie muszę dziś wracać na noc do domu. Możemy czuć się tu zupełnie bezpiecznymi. — I ona też była już wyczerpana.


Jednak Kujha to nie przekonało. Wstał z posłania i narzucił szaty wierzchnie. Popatrzył przez firankę, co się dzieje na zewnątrz. Lecz chyba nadal go to nie uspokoiło. Na zewnątrz było ciemno. Mrok nocny nawet nie osłabiało światło gwiazd ni Księżyca, bowiem gęste chmury zasłaniały firmament.

— Wiesz, wyjdę zajrzeć, co się dzieje.

— Musisz? — kobieta wyraźnie zaniepokoiła się.

— O! Tam jest lampka oliwna. Mam krzesiwo, zaraz wrócę. A ty nie ruszaj się stąd, bez względu, co by się stało — powiedział do niej, a zabrzmiało to dość złowieszczo. Dziewczyna się poczuła bardzo niekomfortowo. Poczuła w dołku pod żebrami zimny uścisk.

Mag Kujh, robiąc dobrą minę do złej gry, pokazał gestem ręki, żeby się nawet nie ruszyła. I ostrożnie, powoli otworzył koślawe drzwi chatki Luina. Wyszedł na zewnątrz robiąc kroki sprężyste niczym gepard, który szykuje się do ataku. Zapalił lampkę, zamknął za sobą drzwi i unosząc oświetloną lampkę uważnie patrzył, co się to dzieje. Przeszedł kilka kroków, lecz ciemno było i to pomimo tego, że lampka oliwna świeciła. Podniósł lampkę i zaczął rozglądać się wokół. Zaczął nawet węszyć, niby wilkor. Wyczuł zapach lawendy. Poszedł dalej, kilkadziesiąt może kilkaset łokci od domu kata Luina. Poczuł się zagubiony i bezradny. I już, już miał zamiar wrócić tam do swej kochanki, lecz oto jakiś cień przebiegł uliczkę, szybko przeskakując przez rynsztok, który później biegł wprost do Letugi. Mag Kujh mocno zdziwiony obrócił się. Coś tu nie grało. Nagle, dostrzegł kątem oka drugi cień. Też szybko zniknął w mrokach nocy. Potem trzeci. Tak jakby jakieś drapieżniki zaczęły swoje łowy. Co jest? — pomyślał mag. -Co tu się dzieje? Kujh od razu też zdecydował, że wraca do Belte. Może jej też grozi jakieś niebezpieczeństwo? — O bogowie, przecież tak działają wojownicy Okute — naszła go taka myśl. — Ale co oni chcą ode mnie? — nie umiał znaleźć żadnego logicznego wyjaśnienia. Usłyszał nagle jakiś raban, który dobiegał wprost z domu kata. Ale nic nie było widać. Mag Kujh pośpieszył kroku.

— Belte?! Belte? Gdzie jesteś? — z rozpaczą w głosie zaczął jęczeć, tam na środku uliczki. — Belte! Już jestem. Belte!

Teraz biegł, choć ciemno było i bał się, że wywróci się wprost do rynsztoka.

Dobiegł do domu kata Luina. Drzwi były otwarte, wręcz wyłamane z zawiasów.


— Belte? Belte? Gdzie jesteś? — już czuł, że stało się to najgorsze. Prawdopodobnie wojownicy Okute wypłoszyli go z domu, by sami mogli się zająć Belte.


W środku było pusto. Ani śladu po Belte. Nawet z szat po niej nie ostało się nic. Nawet ozdobnej chustki, którą kupił jej kilka dni temu, nie znalazł. Opadł biernie na łoże, w którym jeszcze pół godziny temu uprawiali miłość. Był zdruzgotany. Nie wiedział, czy to był już definitywny koniec ich znajomości. Przyszło mu do głowy, że się już nigdy nie zobaczą. Co się stało z Belte? Jedno raczej było pewnym, ona została porwana. Tylko w jakim celu? Jej mąż nie należał do bogatych. Był tylko kowalem. Co im przyjdzie z tego porwania? — zastanawiał się.


— O moja Belte! Gdzie jesteś? — zaczął łkać — Dlaczego? …

Był już środek nocy, gdy lektyka Lamarta dotarła do domu rektera Ereja. Dom rektera, owszem, też był drewniany, tak jak zresztą wszystkich nauczycieli Szkolnicy. Ale drewno drewnu nierówne. Przy dość siermiężnych domach nauczycieli dom Ereja wydawał się wręcz pałacem. Dach nie był pokryty strzechą, jak zwykle we wszystkich domach drewnianych przynajmniej w Wendzie tak było. Dach domu Ereja wykończony był drewnianymi deseczkami i gontami. Ponadto nie była to zwykła chata z jedną albo dwoma izbami. Dom miał cztery izby na dole i jeszcze dwie na zaadaptowanym strychu. Erej miał też własną służbę, choć oczywiście z arystokratami nie mógł się porównywać. W jednym z pomieszczeń na dole miał dość bogatą bibliotekę z wieloma księgami najważniejszych filozofów i magów ówczesnych czasów. Rodzina Ereja nie żyła w stolicy. Jego żona z dwójką już dość dużych dzieci mieszkali w posiadłości, którą Erej otrzymał jeszcze w spadku po Cyganie Dziadzie, w Średnich Lasach, w Kulance, czyli we wsi, z której pochodził Erej, i nie tylko Erej, ale także Kanclerz Oland. Miał tam licznych krewnych w tym kuzynów, a dom, który tam do niego należał, a właściwie posiadłość, sytuował go jako jednego z najbogatszych włodarzy Średnich Lasów. Prawdziwe więc bogactwo zapobiegliwy Erej chował przed światem, pomny na to, że każde bogactwo ma wielu wrogów i takich, którzy chętnie by zagarnęli takie dobra. Skąd wziął się więc majątek rektera? Trzeba przyznać, że dochody z faktu obejmowania stanowiska rektera były bardzo duże, ale też Erej dużo dostał w spadku po Cyganie Dziadzie. Wzbogacił się też mocno, czego prawie nikt nie był świadom w całym królestwie, na handlu z licznymi krajami ościennymi, do czego miał, jako wyłączny właściciel, kilka statków typowo handlowych oraz miał wielu ludzi, którzy w ten sposób zarabiali na niego.

Nie było roku, by jakaś karawana z barwami Ereja nie przemierzała wzdłuż i wszerz Szlak Solny i Szlak Bursztynowy. Co też dawało mu pokaźny dochód. Ale na zewnątrz Erej wolał uchodzić za człeka średniej klasy.

Tymczasem Lamart zameldował się na progu domu Ereja. Cały napitek, który skonsumował w domu Koliego, zdołał mu już wyparować z głowy. A że był mroczną sową, co to najlepiej czuje się właśnie o tej porze dnia, Lamart czuł się teraz niezmiernie swobodnie. Do lektyki Lamarta podszedł człowiek Ereja trzymający w ręku rozpaloną pochodnie.

— Czy wasz Pan, szlachetny rekter, oczekuje na mnie? — Lamart spytał się z głębi swej lektyki.

— Tak, Wasza Łaskawość, rekter czeka w bibliotece — niewolnik Ereja starał się pochodnią przyświecić Proskryptowi.

— Dino — tu Lamarta zwrócił się do jednego ze swoich niewolników, tragarzy lektyki — poczekajcie chwilę, za kilka minut będę z powrotem.


Król Orotog stał w głębokiej trawie i patrzał na pracę niewolników, którzy zgodnie z jego wolą tworzyli w północnej części obszernych ogrodów królewskich mały zwierzyniec. Cała praca polegała na budowie kilku klatek ze specjalnego i wytrzymałego stopu oraz z budowy wcale niemałych wybiegów. Król stał i patrzał na postępującą pracę, a kilka łokci za nim stali oficjele państwowi. Prawie wszyscy, bo zabrakło Kanclerza Olanda, który ostatnimi czasy nie czuł się dobrze.

— To co to będą za zwierzęta, Ledo?

— Wasza Królewska Wysokość, oprócz naszego niedźwiedzia, to będzie też jeden tygrys szablozębny. Został znaleziony jako osesek przez łowczego okolicznej wokół Wendy puszczy. I nie tyle się udomowił, co po prostu nie wykształcił w sobie tych umiejętności koniecznych, by żyć w dzikiej puszczy.

— Jak to nie udomowił? — król był szczerze zdziwiony.

— Wasza Królewska Wysokość, bo to jest niemożliwe w przypadku tygrysów. — A ja miałem jako dziecko udomowionego geparda — król sprawiał wrażenie, że nie rozumie.

— Wasza Królewska Wysokość — włączył się elektan. — Gepardy stanowią wyjątek wśród dzikich kotów.

— Aha, no, dobrze wiedzieć — stwierdził król Orotog.


Monarcha był wpatrzony w prace, które szybko postępowały. Niewolnicy naprawdę nie szczędzili sił. Istotnie jednak należałoby zauważyć, że król zapewnił im odpowiednio dobre wyżywienie, jedli przednie mięso pochodzące wprost z królewskiego stołu. A także traktowani byli z godnością i bez zbędnego znęcania się słownego i siłowego nad nimi.

— A jak tam z naszym niedźwiedziem, doszedł już do siebie?

— Tak jest, Wasza Wysokość — szybko powiedział Ledo — już mu nastawiono bark i z tego powodu bardzo ożywił się w klatce, można powiedzieć nawet, że stał się bardzo niebezpieczny.

— No, to mnie cieszy — rzucił mu król. — A kto mu ten bark nastawił, może jakiś medyk?

— Panie, trzeba było uśpić niedźwiedzia odwarem z suszu makowego. Niedźwiedź wypił chyba cały balon tej mikstury, a potem przy pomocy gladiatorów uśpionemu niedźwiedziowi udało się im nastawić ten bark. Zwierz jest jak nowo narodzony.

— Dobrze, jestem zadowolony — powiedział król Orotog. — Czyli niedźwiedź i tygrys, ale co jeszcze? Przecież zwierzyńca nie zrobimy dla dwóch zwierząt. — Propozycje są jeszcze takie — Ledo zaczął żarliwie przedstawiać możliwości — Baron Atik zgłosił, iż ma w swej posiadłości dwa schorowane i wiekowe słonie. One się teraz praktycznie nadają tylko do opieki. Baron stwierdził, że szkoda mu je zabić, a w ogóle trudno słonie zabić nawet dzidą czy kuszą. Musiałby je chyba otruć.

Król był wpatrzony w pracę niewolników. Pierwsza klatka zdało się była już skończona. Resztę powinni do tygodnia skończyć. Potem już tylko wykończenia, no i zwierzyniec królewski będzie gotowy na swych nowych mieszkańców.

— Ech, chyba nie — stwierdził król. — Nie chcę tu słoni, przecież to takie pospolite. Nie chcę tu też żadnych żyraf. Ja w swoim zwierzyńcu widziałbym tylko wielkie drapieżniki. No niemożliwe, że w całym królestwie nie znajdą się takie. Będziemy mieć miejsce chyba na jeszcze na trzy zwierzęta; tak to zaplanowałem. Popraw mnie, jeśli się mylę.

— Wasza Wysokość, nasi włodarze wolą zabijać dzikie zwierzęta na polowaniach, nić je u siebie trzymać.

— Wiem o tym, Atagr, doskonale sobie z tego zdaję sprawę. Zresztą sam dotąd zabiłem na polowaniach setki zwierząt, ale coś odmieniło się w moim życiu.


Król zrobił kilka kroków w kierunku pracujących niewolników. Cała zebrana tam ciżba dostojników ruszyła za nim. Klatki budowane były w tej części ogrodów królewskich, z których widać było doskonale, jak Letuga, wijąc się pośród gąszczu puszczy, biegnie prosto w kierunku morza, w kierunku portu Ulende. Pewne było i to, że gdzieś tam, i to zupełnie niedaleko, można było spotkać jakieś dzikie drapieżniki. Tylko wątpliwe to było snadnie, czy one chciałyby zamieszkać w zwierzyńcu, i to na dodatek nawet w zwierzyńcu królewskim.

Niewolnicy pracujący, widząc że tu do nich podąża sam król, zaczęli skłaniać się w pas królowi i przerwali przy tym swoją pracę.

— Nie przeszkadzajcie sobie — król im na to rzekł. Jakiś nadzorca, chyba w dobrej wierze, krzyknął na nich i bluznął niewyszukanym wyzwiskiem, co, było widać, nie spodobało się królowi.

— Ledo, co to jest za człowiek, co śmie batem machać w obecności króla? — Wasza Królewska Wysokość, pozwól, Panie, że to sprawdzę, ale wydaje mi się, że jest to ktoś ze straży królewskiej.

Dwaj gwardianie chwycili owego nadzorcę za bary i przyciągnęli przed oblicze królewskie. Człowiek był przerażony, aż bat mu się złamał wpół. To był chyba ten typ człowieka, który płaszczył się przed wyższymi a zwykł poniżać tych, co byli pod nim.

— Jak się zwiesz, człowieku? Nie wiesz, że w obliczu suwerena nie można używać żadnej broni, chyba że król ci pozwoli? — powiedział Szambelan Ledo.

Król Orotog przybrał dość surowy wyraz miny.

— Panie, ja nie wiedziałem. Ja nie wiedziałem, ja ich tylko pilnuję — powiedział człek, wykonując przy tym ruch ręką jakby kreślił okrąg.

— Imię? Nie będę się powtarzał — Ledo był dość stanowczy.

— Ariel, Wasza Łaskawość. Setnik Ariel. Nadzoruję pracę niewolników — człek kierował wyraźnie swe słowa do króla. A Orotog udawał, że nie widzi tego wyraźnego służalstwa.

Król poprawił swój łańcuch szczerozłoty na szyi. Łańcuch, na którym zwisał symbol swastyki wysadzany drogimi kamieniami. Ubrany był we wzorzystą białą tunikę, na której wyszyte barwnym haftem zostały symbole rodu Arena. Herb z potężnym lwem dzierżącym miecz, a z tyłu, równolegle do kręgosłupa, wyszyty był gruby, czerwony wąż. Ten wąż, z którego wywodzili się przodkowie rodu.


— W którym legionie służyłeś? — nagle odezwał się Orotog.

— W siódmym, Wasza Wysokość, w siódmym legionie Formacji Ludzi Małych — z pokorą i niemal szeptem, chyba bał się podnieść głos, powiedział setnik.

— Jesteś jeszcze młody, dlaczego dalej nie służysz w legionach? — król wyraźnie do czegoś zmierzał.

— Wasza Królewska Mość, ja tak młodo wyglądam, lecz już skończyłem trzy dekambry. Z polecenia barona Kanclerza zostałem przydzielony tu, by baczyć na niewolników.

Król zrobił kwaśną minę i ręką dał znać gwardianom, by puścili starego wiarusa.

— Możesz wracać do swych zajęć, ale na przyszłość pamiętaj, nie bądź bardziej gorliwy niż to jest wymagane i nigdy, przenigdy, nie wywijaj czymś, co może być uznane za rodzaj broni, przed obliczem królewskim — powiedział wolno Orotog.

Setnik wyraźnie uradowany, chyba tylko z tego, że nie zarobił na krzyżu kilku wyraźnych smug po batogu, już teraz nie swoim. Kłaniał się cały czas przed królem, lecz ten już wyraźnie znudzony nie zważał w ogóle na te umizgi.


— Mówisz, że on powiedział, iż z twojej krwi wyrośnie pan połowy świata? Tak ci powiedział ten elf?

Alekda miała przerażoną minę, a Atagr minę zafrasowanego. Mogli rozmawiać dość swobodnie, bo rozmawiali w swej alkowie, w swym łożu małżeńskim. Pora była już dość późna, zaś o tej porze mrok w ich sypialni rozpraszały dwie lampki oliwne. Służba, niewolnicy, o tej porze również byli raczej w swych wyrkach, na pewno zaś nie podsłuchiwali swych państwa. No, chyba, że był tu pośród nich ktoś agentem jakichś wrogich sił. Sił nieprzyjaznych księciu Atagrowi i jego pozycji w królestwie, albo sił wrogich w ogólności Ulandii. Atarg był jednak raczej pewny swych ludzi i nie zakładał nawet w myślach takiej możliwości.


— I co ci jeszcze powiedział? — szeptem, a jednak, powiedział Atagr.

— Żebyśmy z końcem roku wysłali nasze najmłodsze za granicę Ulandii — Alekda dalej był przerażona i też mówiła półgębkiem. Ledwo ją można było zrozumieć. — Nie dotyczy to tylko naszego najstarszego, Brande wyłączony jest z tej karmy — mówiła z przejęciem, lecz nade cicho, tak jakby i ona obawiała się, że ktoś to może dosłyszeć.

Atagr mimo woli złapał się za głowę. Wstał nawet z łożnicy, podszedł do sypialnej półki i wyciągnął stamtąd jakieś ozdobne pudełko, chyba mahoniowe. Otworzył je, a tam zdało się był jakiś ciemny proszek. Nabrał tego proszku na wierzchołek palca wskazującego i mocno wciągnął go w nozdrza. Aż go całego zakręciło. Ogromnie kichnął raz, czy dwa. Ale było widać, że ta używka jakby dodała mu więcej animuszu i odwagi. Już uspokojony położył się znów w łożu obok Alekdy.

— Nie rozmawiaj o tym z nikim, nawet z krewnymi, nawet z przyjaciółkami. To jest szalenie niebezpieczne — odezwał się do żony.

— No to co robić? Ja nie wiem, czy ja uniosę taką tajemnicę — Alekda prawie załkała.

— Musisz. Nie ma rady. Pomnij na główki własnych dzieci. To o nie chodzi. Tylko powiedz mi, dlaczego dotąd mi nic nie mówiłaś? No, dlaczego? Przecież to dotyczy naszych dzieci, no i nas. Bo król Orotog nas też nie oszczędzi.

Na te słowa Alekda ponownie zalała się łzami. Żeby nie było słychać, zaczęła łkać wprost do poduszki. Trzęsła się przy tym cała, tak jakby całe jej ciało łkało. Atagr starał się ją jakoś pocieszyć, przytulił ją nawet do siebie, ale to wiele nie pomagało. — Bałam się. Ale w końcu ty teraz też poznałeś treść listu Siódmego Elfa do mojego ojca- w końcu z siebie wydusiła — wiedziałam, że muszę ci o wszystkim powiedzieć, ale bałam się.

— No tak. A co w końcu skłoniło cię, by wyznać mi dziś prawdę?

— Nie wiesz? Całe miasto o tym plotkuje.

— O czym — Atagr sprawiał wrażenie, że nic nie kojarzy.

— No, Siódmy Elf pono umarł. Na dalekiej północy, tam gdzie sam lód i śniegi okropne. — Co? Skąd to wiesz? — Atagr nadal nie kojarzył.

— Wszystkie przekupki na targu o tym szepczą. Jak chcesz się przekonać, spytaj naszych niewolników. Oni ci powiedzą.


Atagr sprawiał wrażenie przytłoczonego. Jeszcze raz wstał w łoża i podszedł do tej samej półki. Jeszcze raz wyciągnął mahoniowe pudełko i nasypał sobie sporą miarkę tajemniczego, brązowego proszku na palce. Po czym całą tę zawartość wciągnął prosto nosem w płuca. Dwa, trzy razy kichnął. I popadł w rodzaj zadumy.

— I teraz boisz się pewnie, że już nikt nie uratuje nasze dzieci? — powiedział do niej.

— Właaaśnieee … — łkała w poduszkę. — No i kto nam teraz pomoże? Skoro zajmował się tym sam Siódmy Elf, a teraz on nie żyje.

— To jeszcze nie sprawdzona informacja. Ludzie czasami uśmiercają innych przedwcześnie. To znaczy, ludzkie plotki tak robią.

Atagr podszedł do okna, odsłonił zasłony. Gdzieś tam Księżyc w formie rogala świecił nad miastem. A Wenda uśpiona była teraz na dobre.

— Ja jutro wszystko sprawdzę, a ty nie martw się teraz na zapas. Bo teraz, gdy ja już o tym wiem, możemy jakoś nieszczęściu zapobiec.

Alekda jednak nie umiała przestać płakać. Na szczęście dzieci spały w oddzielnej sypialni. Atagr, widząc płacz żony, poczuł się taki bezradny. Był drugą osobą w królestwie, a nie umiał zapewnić bezpieczeństwa swej wybrance. Pierwszy raz się tak podle poczuł, bo zwykle jednak na twarzy Alekty gościł uśmiech. Nie mogła dotąd narzekać na życie. Choć czasami żartowała, że żałuje tej decyzji, iż nie poszła służyć jako dziewica do świątyni Isztar. Były to jednak zawsze żarty, a nie faktyczne dylematy. Nagle Atagr uświadomił sobie, co musi zrobić. Oto postanowił, iż wyśle

Lamarta z misją na ziemie północy, na ziemie elfów, z tajną misją. Tylko czy Lamartowi można zaufać? Do tej pory wszelkie tajemnice zachowywał dla siebie. I w końcu to on pierwszy poznał treść listu Siódmego Elfa do Elubedy, ojca Alekdy. Jak dotąd pozostawał lojalny. Bo, gdyby nie był i zdradził treść owego listu choćby tylko swemu przyjacielowi Koli, już by dawno ich nie było na tym świecie. A jednak książę Atagr nadal żył i żyły jego najdroższe dziatki.

— Co tam kombinujesz? — nagle odezwała się Alekda. Pomimo płaczu była jednak czujna.

— Ech… To nic. Lepiej śpij. I tak swym płaczem losu nie zmienisz.

Najwyraźniej Atagr nie chciał ją jeszcze wtajemniczać w plan, który mu zaczął powoli kiełkować. Po co kobiecie dostarczać kolejnego niepokoju. Jak plan się uda, wtedy i Alekda się o tym dowie.

— Nam się trzeba modlić i błagać o litość, najlepiej boginię Isztar i boginie Chronorę. A i ofiarę złożyć na ich ołtarzach. Najlepiej hekatombę.

— Co ty pleciesz? Wtedy wszyscy zainteresowaliby się naszymi problemami. Nawet sam król składa hekatombę, ale tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, gdy idzie na wojnę lub wraca z wojny jako zwycięzca. Nie wiesz, że Presurt i Kanclerz mają całą siatkę agentów, którzy tylko patrzą, tylko czekają pretekstu, by kogoś złamać.

— Przecież ty też masz swoją siatkę — powiedziała przytomnie.

— Więc wiem, co mówię. Właśnie dlatego. — Atagr nalał sobie do kielicha wina, widocznie nie wiedział już co robić. Bo wino zwykle pije się dla dwóch powodów. Pierwszym to jest z radości, a drugim powodem to jest z bezradności.

— Użyj swoich ludzi.

To już naprawdę zirytowało Atagra. Żachnął się, ale tak, by Alekda to widziała, po czym szybko wskoczył do łożnicy i położył się na swoim miejscu, i z pewną pasją naciągnął na siebie niemal całą kołdrę. Chyba miało to na celu zamknąć tę pustą dyskusję między nimi.

Nabożeństwo dobiegało końca. Ołtarz przystrojony girlandami kwiatów. Misa ofiarna zbrukana krwią i resztkami wątroby jagnięcia. Jeszcze przed chwilą Mag Kujh wieszczył z niej przepowiednie na kolejne dni dla królestwa, lecz teraz zatopiony w medytacji, czuł wyraźny dyskomfort. Jakieś mroczki mu przed oczami latały; szmery, które dochodziły wprost od tłumu zgromadzonego w świątyni Kerdolota, zdały mu się jakimiś sygnałami nawoływania go, jakimiś nieludzkimi dźwiękami. Być może to sam Kerdolot chciał go wystawić na próbę? Tej możliwości nie odrzucał. Ale raczej były to wszystko sygnały jego przemęczenia. On, jako mag, doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Teraz więc, wsparty jedną ręką na wielkim kosturze, symbolu jego władzy arcykapłańskiej, stał tak z wielkim trudem i patrzał poprzez tłum zebranych gdzieś tam na wybawienie. Na szczęście już ceremonia się praktycznie skończyła. Jeszcze tylko jedna pieśń została do odśpiewania i ludzie się rozejdą. A kapłanki dziewice usługiwały mu cały czas przed ołtarzem. I to one, taka była reguła, inicjowały każdą pieśń. Więc już po chwili, po pewnej chwili zamroczenia, szczęściem przez nikogo nie zauważonego, Mag Kujh mógł odczuć ulgę. Pieśń się skończyła i ludzie pomału rozchodzili się do swych domostw, albo może gdzieś do Gaju Oliwnego, świętego gaju boga Kerdolota, by pospacerować przy pięknej, słonecznej pogodzie. I by pomodlić się na swoją modłę. W końcu, gdy kapłanki zamknęły Święty Ogień w tak zwanym Sercu Świątyni, czyli tam, gdzie było jego zwykłe miejsce, Mag Kujh z wielkimi kłopotami, praktycznie wsparty jedynie na swym kosturze, zszedł z centralnego miejsca świątyni i powłócząc nogami wszedł do części dostępnej tylko celebrantom i kapłankom. Tam zwalił się na taboret i ciężko sapiąc zdjął ze spoconej głowy ozdobne nakrycie Arcykapłana.

— Dajcie mi choć łyk źródlanej wody — niemal krzyknął do kapłanek. Dziewczyny się spłoszyły, bo nie tego oczekiwały od Maga Kujha. Raczej były pewne, że on, tak jak to miał w zwyczaju, zostawi je teraz same. Czyżby Arcykapłan, jak zwykły człowiek, na coś zachorował. A może to jest coś niebezpiecznego? Jakaś zaraza. Jedna z nich, chyba najodważniejsza, podstawiła pod mu pod nos czarę.

— Co to? To wino jest? Nie, dajcie mi wody źródlanej — Kujh ledwo co się kontrolował. Chyba zaraz upadnie, albo straci przytomność. Inna więc przyniosła mu karafkę z wodą.

— O! O to to! Moje wybawienie — wycharczał wręcz Kujh i zanurzył usta w tym źródlanym zdroju.


Kapłanki, młode dziewice, ubrane były w atłasowe suknie, wszystkie w kolorze beżowym. Z ciekawością patrzały, co to też się stało Kujhowi. Choć wszystkie były młode, ale jednak doświadczenie w służbie w świątyni miały już wyrobione i zaprawdę nigdy nie widziały, by Arcykapłan tak się zachowywał. A Kujh skulił się w sobie i siedział na taborecie, jakby się miał zaraz przewrócić na ziemię. Co pociągnął łyk wody, to za chwilę znów kulił się w sobie. W końcu jedna, chyba z tych o najdłuższym stażu w świątyni, przemogła się i rzekła:-

— Panie, może posłać po medyka?

— To chyba ta straszna choroba. Tu medyk nic nie pomoże — krzywiąc się, Mag Kujh rzekł i znowu skulił się.

— Jaka straszna choroba, Panie? — odezwała się druga dziewczyna, była najwyższa w tym gronie, ale nie najładniejsza.

— Choroba prawego boku. Kerdolot zesłał tę chorobę na mnie. Tylko za jakie przewiny?


Dziewczyny, słysząc to, aż całe zrobiły się czerwone. Była to wszak jedna z najgorszych chorób, jakie mogły dotknąć człeka. Dziewięćdziesięciu na stu ludzi, dotkniętych nią, umierało w strasznych mękach. Nawet zarazy nie niosły takiej tragedii i zagrożenia.

— To co my mamy robić, Panie? — znów odezwała się ta odważniejsza.

— Sprowadźcie tu lektykę, która weźmie mnie do domu. Nic więcej nie możecie zrobić. Achhh — aż skulił się w sobie.

— A ja słyszałam od matki, że tę chorobę łatwo pomylić — rzekła najładniejsza z grona kapłanek — to może być kolka jelitowa. Panie, pokaż czoło. Jeśli nie jest gorące, to istnieje taka możliwość.

Kujh na te słowa aż się skrzywił. Chodziło mu chyba o to, by uśmiechnąć się do dziewczyny, ale ból miał tak dojmujący, że uśmiech mu się zamienił w bolesny grymas twarzy. Ta najpiękniejsza przybliżyła do maga i położyła rękę na jego czole.

— Panie, nie czuję ciepła. Być może mylisz się, Panie, co do tej choroby. Czy twój ból jest rwący czy pulsujący?

A Kujh się już słaniał. Nic nie rzekł. Zdało się, że upadnie na posadzkę. Próbował jeszcze udawać odważnego. Nawet uśmiechał się, lecz razem z grymasem bólu dziwny to był wyraz twarzy. Ta najodważniejsza pobiegła po lektykę. To nie było daleko, ta odległość od świątyni do domu Maga. Więc już wkrótce będzie tu z niewolnikami. Tymczasem Kujh starał się jakoś pozbierać. Pomieszczenie, w którym teraz się znajdowali, to był typowy fragment każdej z ówczesnych świątyń. To tu bezpośrednio kapłan i kapłanki przygotowywali się do oficjalnych ceremoniałów w świątyniach. Wystrój tego pomieszczenia był dość surowy, można rzec nawet, że siermiężny. Nie było w nim żadnych elementów ozdobnych. O ile główna nawa świątyni, każdej świątyni, była zwykle zasobna w wszelkie ozdobne elementy. Gdzie nawet ołtarz był obszernie zdobiony, złocony, pełen rzeźb najczęściej przedstawiających konkretnych bogów, gdzie zapach kadzidła wymieszany był z zapachem różnorodnych kwiatów tam wystawionych. Gdzie na ścianach wisiały bogate arrasy i dywany plecione w krainie Trautonów. O tyle tu wszystko było zrobione z surowego kamienia i marmuru. I właściwie jedynymi ozdobami były dwa lub trzy taborety, na których po lub przed ceremonią mógł przysiąść Arcykapłan lub ewentualnie któraś z kapłanek. Znajdowały się tu jeszcze jakieś proste półki, z których Arcykapłan korzystał, gdy ubierał ozdobne szaty mszalne. Po chwili, krócej niż trwa jedna z pieśni chwalebnych boga Kerdolota do środka weszła owa kapłanka, mówiąc bez zbędnej zwłoki: —

— Panie, lektyka czeka.

— Ach, doprawdy, dziękuję ci Melando. Dziewczyny pomóżcie mi, niech wesprę się na waszych ramionach.

Jako się rzekło, kapłanki dość ochotnie zaczęły prowadzić prawie już zemdlonego Maga Kujha ku wyjściu ze świątyni a potem do lektyki, którą niosło czterech niewolników. Nie była to jakaś wybitnie i wykwintnie ozdobiona lektyka. Ot, po prostu jej zadaniem było tylko szybkie przemieszczenie się Maga z jednej do drugiej świątyni, i to tylko wtedy, gdy pogoda była paskudna. Normalnie Kujh wolał spacerem przemieszczać się z jednego miejsca na drugie. Na odchodnym Mag Kujh spytał jeszcze Melandy, która nie tylko była najodważniejszą z kapłanek świątynnych, ale również najstarszą:-

— Czy służba jest przygotowana na moje przyjście? To znaczy, czy łoże gotowe, i czy posłano po medyka?

— Tak, Panie. Wszystko już jest umówione. Posłałam specjalnie po medyka królewskiego.

— Po Iryda? — Kujh, krzywiąc się, zdołał jeszcze zapytać.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 67.16