DO TEJ PORY W SERII UKAZAŁY SIĘ:
Śladami przodków
Ostatni uśmiech
W PRZYGOTOWANIU:
Zaświatek
Rozdział 1
Pojawiają się u drzwi twojego domu, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Wyglądają jak białe manekiny bez twarzy. Jeśli do ciebie przyszły, nie widzisz ich, ale czujesz ich obecność i to, co ze sobą przyniosły — chorobę lub nieszczęście. Nazywa się ich białymi ludźmi. Chodzą za tobą krok w krok, lecz ani cię nie dotkną, ani nie odezwą się słowem. Po prostu są.
Pierwszym zwiastunem ich przybycia jest pukanie do drzwi. Zwykłe pukanie, niczym się niewyróżniające. Jednak, gdy otwierasz drzwi, nikogo za nimi nie ma. Wówczas wzrasta w tobie uczucie niepokoju i myślisz, że to zapewne ze zwykłego strachu przed jakimś niebezpiecznym nieznajomym, ale tak naprawdę to ich obecność tak na ciebie wpływa, bo właśnie nieświadomie wpuściłeś ich do swojego ogniska domowego. Do swojego bezpiecznego miejsca. Z czasem zaczynają się dziać wokół twojej osoby niefortunne rzeczy, co większość nazywa pechem albo dolegliwością. Biali ludzie zostają z tobą do końca życia albo do momentu, kiedy nieszczęście, które ze sobą przynieśli, doprowadza do wypadku z twoim udziałem.
Taki miałem dzisiaj sen. O białych ludziach. Wprawdzie poza kartami książek nigdy żadnego nie widziałem, oczami wyobraźni zobaczyłem ich tak wyraźnie, że pragnąłem o nich jak najszybciej zapomnieć… Każdy z nas ma coś, o czym chciałby zapomnieć albo coś, co chciałby sobie przypomnieć za wszelką cenę.
Ja należałem do tych drugich.
Zakręciłem wodę i oparłem czoło o ścianę, pozwalając sobie postać jeszcze chwilę w parującej kabinie prysznicowej. Wziąłem głęboki wdech, a następnie wydech. Pod dłonią, którą trzymałem pod żebrami, wyczułem nierówność. W końcu odgarnąłem mokre włosy z twarzy i wyszedłem spod prysznica. Podszedłem do lustra, wycierając je z pary. Już dawno uznałem, że większe nieszczęście niż to, czego od lat próbuję się pozbyć, nie może mnie spotkać.
Nagle usłyszałem pukanie.
Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy spojrzałem na drzwi. Wprawdzie na korytarzu tuż obok łazienki naprawiłem już lampę, ale przez szparę między drzwiami a podłogą widziałem ciemność.
Pukanie powtórzyło się, o wiele głośniej niż przed chwilą, przez co wzdrygnąłem się i bezmyślnie chwyciłem szczoteczkę do zębów, powoli podchodząc do drzwi, a następnie je otwierając.
W ciemnym korytarzu, w piżamie z Grinchem, stała postać mojego wzrostu z tak sterczącymi włosami, jakby przed chwilą trafił ją piorun. Znajdowała się w pozycji, jak po oberwaniu czymś ciężkim w krocze.
— Kuuurwa, tak chce mi się sikać, że nawet sobie nie wyobrażasz! Co za bałwan wymyślił dom z jednym kiblem. Z drogi, z drogi!
Chryzostom Kamiński wypchnął mnie z łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Potrząsnąłem głową, mając wrażenie, że to kolejny głupi sen, ale pięć dni później on wciąż tu był.
— Od jakiegoś czasu chcę zadać ci to pytanie — powiedziałem, kiedy znowu zastałem go przy stole w kuchni. — Czy ty jesteś bezdomny?
— Oczywiście, że nie! Skąd to pytanie?
— No nie wiem. Może z faktu, że cały czas jesteś TUTAJ?
— Masz może majonez? Musisz koniecznie kupić majonez.
Czułem się, jakby ktoś podrzucił mi do wychowania nieznośne dziecko. Obrzuciłem go tylko poirytowanym spojrzeniem i otworzyłem lodówkę, szukając sera żółtego.
Nagle zza moich pleców wyłoniła się ręka, która chwyciła słoik majonezu, schowany za sześciopakiem piwa. Odwróciłem się. Aleks mierzyła słoik uważnym spojrzeniem, jak gdyby zastanawiała się, jaką krzywdę mu wyrządzić.
— Ooooch, ratujesz mi życie! — Chryzostom pokazał na swoją kanapkę. — Daj mi tu trochę.
Zaklinaczka zmierzyła krótkim spojrzeniem jego kanapkę, po czym wyrzuciła na nią cały majonez ze słoika. Łowca poderwał się oburzony, ale Aleks nic sobie z tego nie zrobiła, uzupełniła puste naczynie solą i wodą, po czym wyszła z domu.
Minęły dwa miesiące od potyczki z jędzą. Nadal ciężko mi było uwierzyć, co mnie spotkało od kiedy tylko nabyłem ten dom. Wprawdzie od dziecka prześladują mnie istoty rodem z opowieści ludowych i inne koszmary, ale gdy tylko postawiłem tu stopę, miałem wrażenie, że z dnia na dzień zacząłem się wpakowywać w coraz to większe gówno, które do tej pory nie tyle nie rozwiązało moich wątpliwości i problemów, co wręcz ich dodało. W ciągu zaledwie miesiąca dowiedziałem się o tajemniczych pieczęciach, które mogą uratować mi życie i odkryłem przerażające tunele pod domem, które są tą częścią rodzinnej historii, której nie chciałem poznawać. A wszystko zaczęło się od jednego małego inkluza, który zakończył swój żywot po zapieczętowaniu jędzy, zostawiając po sobie jedynie kamienny żart.
Wyszedłem na tyły domu i zobaczyłem Aleks, krążącą przy studni. Po moim powrocie ze szpitala zniknęła bez śladu i wróciła jakieś dwa dni temu. Jak zwykle ciężko było z niej cokolwiek wydusić, więc nie poznałem powodu ani jej zniknięcia, ani tym bardziej powrotu.
— Coś się stało? — zapytałem, zadrżawszy z zimna. Mimo że był czerwiec, pochmurna wiosna nie chciała odchodzić, przez co ogród ze studnią i pustymi nagrobkami wyglądał niezbyt zachęcająco. Podszedłem do studni, by zajrzeć do środka, ale Aleks odepchnęła mnie tak mocno, że prawie złamała mi żebro.
— Widziałam wcześniej ruch — oświadczyła spokojnie, podczas gdy ja z trudem zdusiłem jęk bólu.
— Ruch? — Ponownie poczułem ciarki na ciele, tym razem ze strachu. W momencie przypomniałem sobie komentarz łowcy, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy tę studnię. Czy faktycznie czaił się w niej jakiś demon?
Aleks wyprostowała się i zmierzyła mnie ponurym spojrzeniem.
— Najpewniej żmij. Polałam ściany studni słoną wodą. To powinno go zniechęcić do wyjścia.
Mimo że na żmija odstraszająco działał tylko ogień, słona woda faktycznie mogła go na jakiś czas zdezorientować. Tylko dlaczego miałby opuszczać podziemia, które należały do jego terytorium? Zaraz jednak sam sobie odpowiedziałem na to pytanie w głowie. Najprawdopodobniej powodem była moja wysoka energia duchowa, bardzo atrakcyjna dla duchów i demonów.
Spojrzałem na zegarek. Jutro o tej godzinie miałem pociąg do Wrocławia, gdzie być może w końcu znajdę to, czego potrzebuję. Za każdym razem sobie tak mówiłem. Że w końcu trafię w dobre miejsce. Ten kamień, który znalazłem w inkluzie, i który nazwałem kamiennym żartem, miał być jedną z guślarskich „magicznych” pieczęci, ale albo nie wiedziałem jak jej użyć, albo była już pustym naczyniem i nie działała. Ze szpitala wyszedłem miesiąc temu i dopiero teraz (jako że wcześniej kluczyłem między wykładami a spotkaniami naukowymi) mogłem na poważnie się nią zająć. Nie interesowałbym się tak tym kamieniem i przede wszystkim nie założyłbym, że trzymałem pieczęć, ale po posprzątaniu strychu ponownie przejrzałem resztki inkluza i znalazłem w jednym z ząbków zwinięty kawałek papieru. W jego treści pojawiła się wzmianka o pieczęciach. Być może istniało więcej pieczęci niż założył guślarz i również ocalały. Każda informacja o nich, nieważne jak błaha, była dla mnie istotna. A według wiadomości z inkluza, pieczęć w moim posiadaniu miała związek z Drzewem Życia. Nic nie znalazłem przy tym pod moim domem, dlatego zostały mi poszukiwania na powierzchni. Według informacji w Internecie, Wrocław słynął w kręgu demonologów właśnie z takiego drzewa.
Pomyślawszy znowu o inkluzie, przypomniałem sobie o śnie, w którym zobaczyłem swoją matkę. Musiała mieć ogromną wiedzę demonologiczną, biorąc pod uwagę chociażby moje pierwsze wspomnienie sprzed rytuału, kiedy opowiadała mi historię stworzenia świata według mitologii słowiańskiej. Założyłem, więc, że musiała być demonolożką, tak jak moja babcia. Czy mój ojciec również należał do światka demonologicznego? Może odkrył coś na tyle niebezpiecznego, że musiał się ukrywać? Babcia mi przekazała, że zmarł niedługo po moich narodzinach i niechętnie o nim mówiła, ale patrząc na to, ile przede mną ukrywała, mogła i w tym kłamać.
Zawróciłem do domu, kiedy zobaczyłem zmierzającego ku nam Chryzka. Obejrzałem się powoli na Aleks, która tym razem zainteresowała się jednym z nagrobków. Wtedy uderzyło mnie, dlaczego mogli tu być.
— Wiecie, że jutro jadę, prawda? — powiedziałem kilka minut później, gdy weszliśmy do środka.
Kamiński próbował udawać zdziwienie, a Aleks nawet się nie wysiliła i wpatrywała się obojętnie w przestrzeń przed sobą.
— Wiecie, że szukam pieczęci.
On był łowcą demonów, ona zaklinaczką. Na pewno chcieli wykorzystać pieczęcie do swoich własnych celów, ale nie mogłem na to pozwolić, a przynajmniej nie z pieczęcią proroctwa, na której mi zależało. Wydało mi się podejrzane, że znaleźli się we właściwym miejscu we właściwym czasie.
— Przecież mówiłem ci, że nie wierzę w te śmieszne kamyczki.
— To dlaczego tu wróciłeś?
— To wolny kraj. Ej, a jej nie atakujesz!
— Próbowałeś wyciągnąć z niej informacje na temat czegokolwiek? Ja z kolei nie wierzę w zbiegi okoliczności. Dlaczego akurat teraz tu jesteście?
Kamiński westchnął i rzucił Aleks poirytowane spojrzenie, jakby była winna jego sytuacji. W międzyczasie sam zerknąłem na okno i zauważyłem, że pogoda zaczynała się psuć. Oby tylko jutro nie padało.
— Wiesz, nie tylko ty jesteś zarobiony. A teraz mam kiepski czas, więc potrzebuje forsy.
— Co mam wspólnego z twoją forsą?
— Wisisz mi jeszcze demony.
— Zabiłeś Babę Jagę, zyskałeś jędzę i pozbyłeś się co najmniej dwunastu chochlików. Zaliczyłeś te dziewięć demonów, które ci obiecałem, a nawet więcej — powiedziałem zdenerwowany.
Chryzostom milczał chwilę.
— Teoretycznie.
— Teoretycznie?
— Chochlik nie jest wart więcej niż łapiduch. Te dwanaście to powiedzmy takie dwa solidne demony, plus dwa za jędzę i tę leśną paskudę. Czyli wychodzi, że wisisz mi jeszcze pięć sztuk.
— Jak zawsze kręcisz.
— A jak myślisz, jak odniosłem taki sukces?
Już miałem go wywalić z domu, kiedy usłyszałem kroki i odwróciłem się, ledwo powstrzymawszy się od krzyku.
— Kim jesteś? — wypaliłem zszokowany.
Naprzeciwko mnie stał wysoki mężczyzna, ubrany w czarny płaszcz i czapkę z daszkiem. Najwyraźniej zestresował się moim pytaniem, bo drżącą ręką zdjął nakrycie głowy i skinął mi na powitanie.
— Drzwi o-otwarte — wymamrotał. — Stwierdziłem, mogę wejść.
Od kiedy to był argument, żeby wejść do czyjegoś domu?
— Kim pan jest?
— Nikodem Szamański… prawda? — upewnił się mężczyzna. Unikał mojego wzroku, jakby się mnie bał. — Twoja p-praca. Nie podoba się.
Krytyk? Cudownie. Jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby krytycy moich prac zaczęli nachodzić mnie w moim własnym domu.
W kwietniu wziąłem urlop naukowy, a to oznaczało, że przed powrotem na uczelnię musiałem oddać owoc tego czasu. Napisałem więc krótką pracę na temat jędzy i zwiastunów jej nawiedzania. Co innego może dostarczyć więcej szczegółów niż doświadczenie własne? Praca została pozytywnie przyjęta przez krytyków i środowisko znawców folkloru, więc zdziwiłem się tą niezapowiedzianą wizytą.
— Skąd pan wiedział, że tu mieszkam?
Mężczyzna niespodziewanie uśmiechnął się szeroko. Poczułem dreszcz niepokoju i nie było to spowodowane tylko jego upiornie bladą skórą.
— Zastrzeżenie — powiedział cicho, a jego głos stał się nagle nienaturalnie niski. Następnie podniósł na mnie wzrok. Zmroziło mnie ze strachu. Oczy miał czarne, jakby wylał na nie atrament. — Dlaczego piszesz?
Rozdział 2
Czytałem o demonach, które były na tyle długo w naszym świecie, że przez krótki czas potrafiły udawać człowieka. Nigdy jednak nie sądziłem, że takiego spotkam, a zwłaszcza takiego, który sam do mnie przyjdzie.
Cofnąłem się gwałtownie, a demon otworzył paszczę o dziewięćdziesiąt stopni, co w przypadku człowieka oznaczałoby pękniętą szczękę i czaszkę. Tym samym jednak pomógł mi dojść do tego, czym był.
W tym momencie srebrny nóż myśliwski przebił tors demona, przez co ten zamknął paszczę, spojrzał na ostrze wystające z jego piersi, a następnie na mnie, po czym zamienił się w proch. Aleks zakręciła nożem i oddała go Kamińskiemu, który zamarł w takiej pozycji, jakby szykował się do ucieczki.
Rokitnik — krwiożerczy demon, którego przybycie jest zwiastowane załamaniem pogody. Nie zdążyłem się przyjrzeć jego plecom, ale byłem pewien, że gdyby mnie dopadł, rozwinąłby swoje nietoperze skrzydła. Co najmniej pięciuset letnie rokitniki, które już mogą przybierać ludzką postać, specjalizują się w zwabianiu ofiary w odludne miejsce, żeby ją pożreć. Taka chora demoniczna uczta. Gdy demon już pojmie swoją zdobycz, albo jeśli odkryje ona wcześniej jego tożsamość, zrzuca ludzką powłokę i jego twarz „otwiera się” o dziewięćdziesiąt stopni, ukazując masę ostrych zębów. Na szczęście można te stwory zabić srebrem, jak to zrobiła przed chwilą zaklinaczka.
Wyjrzałem znowu przez okno. Czyli to dlatego pogoda tak nagle się zmieniła.
— Uuff, ale niespodzianka! — odezwał się Chryzostom, opadając na kanapę.
— Zaskakująco szybko chciałeś spieprzyć, co niespodzianką nie jest — zauważyłem.
Kamiński wyglądał, jakby miał na to przygotowaną odpowiedź, ale w tym momencie zamarł, po czym uderzył się dłonią w okolicach mostka. Uniosłem brwi.
— Sorki, telefon służbowy — odparł z uśmiechem i wybiegł przed dom.
Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że stowarzyszenie łowców skontaktowało się z nim telepatycznie, ale tak naprawdę Chryzostom nosił przy sobie zaklętą monetę z wizerunkiem dużej litery Ł, która służyła do utrzymywania kontaktu z jego pracodawcą, jak i informowała o zakończeniu danego zlecenia i tym samym wpłynięciu wypłaty na jego konto.
Nagle doznałem nieodpartego wrażenia, że powiało chłodem po mojej prawej stronie i spojrzałem tam, napotykając niezwykle chłodne spojrzenie Aleks.
— Dzięki, za wcześniej — powiedziałem, uznając, że jest w złym humorze dlatego, że jej nie podziękowałem za zabicie demona.
Ale dziewczyna nie zmieniła nastawienia, cały czas przewiercając mnie wzrokiem.
— Musisz jechać? — zapytała nagle, gdy nie znalazłem w pamięci innej sytuacji, w której mogłem ją urazić.
Milczałem chwilę. Zbiła mnie trochę z tropu.
— Nie jedziesz ze mną? — odpowiedziałem pytaniem.
Milczała, więc uznałem, że typowa dla niej krótka wymiana zdań dobiegła końca, ale ona kontynuowała.
— Wierzysz w to?
— W istnienie pieczęci?
— Czy wierzysz, że to guślarz zostawił to w inkluzie?
Nie odpowiedziałem od razu.
— Coś sugerujesz?
Aleks skrzyżowała ręce na klatce piersiowej i oparła się o ścianę kuchni.
— Bajki o przeklętych pieczęciach znane były od wieków, jeszcze zanim powstała o nich powieść, która je rozsławiła. Zaczęto się nimi szerzej interesować po wydaniu zakazu przeprowadzania procesów o czary w XIX wieku.
Niemal spadłem z kanapy, kiedy przestała mówić.
— Czekaj, czekaj… Ty wiesz o pieczęciach? Wiesz, gdzie można znaleźć pozostałe?
Zaklinaczka pokręciła głową.
— Wiem tylko to, co usłyszałam od ludzi. Każdy rejon ma swoją wersję bajki. Nie wiadomo, ile prawdy jest w każdej z nich. Kiedyś najprawdopodobniej istniało tyle pieczęci, ile znano run słowiańskich, więc możliwe, że zaczęto je tworzyć już w okolicach VIII wieku.
— Każda pieczęć od zawsze miała swoją funkcję?
— Najpewniej tak. Jednak ich właściwości były jedną z przyczyn rozpoczęcia łapanek szeptuch i zaklinaczy. Rzadziej guślarzy. Jako że niewierzący nie rozróżniali ich, określali ich ogólnie mianem czarownic.
— Polowania na czarownice… — wyszeptałem zszokowany.
Pieczęcie były powodem, dla którego niewierzący w drugi świat zaczęli prześladować tych, co w ten świat wierzyli. Sprowadzało się to do tego, że były one nie tylko niebezpieczne w działaniu, ale i miały zły wpływ na człowieka znajdującego się w ich pobliżu.
— Co próbujesz mi powiedzieć?
— Do czego potrzebujesz pieczęci?
Nie odpowiedziałem. Mimo że razem sporo przeszliśmy i uratowała mnie nie raz, tak naprawdę znaliśmy się bardzo krotko i nic o niej nie wiedziałem. Tu nie chodziło o jej ciche, czasem złowieszcze, usposobienie, które samo w sobie mogło odpychać. Bardziej miałem na myśli dowód, że przynajmniej w jakimś zakresie mogłem jej zaufać. A w tym momencie czułem, że jeszcze nie mogłem.
— Jedziesz ze mną, czy nie?
Aleks wpatrywała się we mnie jeszcze chwilę, po czym odwróciła się do wyjścia i odparła krótko:
— Nie.
Gdy wyszła z domu, poczułem lekki zawód. Może i jej nie ufałem do końca, ale do pewnego stopnia na niej polegałem.
W tym momencie wrócił Chryzostom. Zakładałem, że zacznie kwestionować moją decyzję o podróży, ale i tu się myliłem.
— Sorki, psorze. Trafił mi się naprawdę klejnocik, za którym każą mi jechać do Katowic. Dacie sobie radę beze mnie?
Prychnąłem, z jakiegoś powodu zły.
— Od kiedy to słuchasz innych?
— Ja tylko słucham innych! Jestem posłuszny jak piesek.
To mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że zostałem na lodzie. W każdym razie nie przyznałem się, że będę sam jechał do Wrocławia.
Rozdział 3
Droga do Wrocławia zapowiadała się spokojnie, dopóki nie chciałem zająć swojego miejsca w pociągu.
Mając w pamięci ostatnią podróż tym środkiem transportu, myślałem o samolocie, a nawet autobusie, jako że moja choroba lokomocyjna nieco złagodniała, ale ostatecznie zdecydowałem się ponownie na pociąg. Tym razem trafiłem na wagon bezprzedziałowy, co uznałem za dobry znak, bo gwarantowało to lepszą widoczność nie tylko na demony, ale i ewentualnych tropicieli.
Tego dnia w wagonie poza mną znalazło się starsze małżeństwo, dwie nastolatki, elegancka kobieta w okularach przeciwsłonecznych oraz jakiś ponury jegomość, siedzący na samym końcu. Zatrzymałem się w przejściu, patrząc zdumiony na swój bilet. Miałem miejsce numer siedemdziesiąt sześć, ale właśnie tam siedział ten jegomość w garniturze. Głowę miał spuszczoną, z rondem kapelusza zasłaniającym część jego twarzy, więc musiał spać. Uznałem, że nie powinno być problemu, żebym usiadł gdziekolwiek indziej, jako że było nas stosunkowo mało, a pociąg już ruszył.
— Dzień dobry — usłyszałem po chwili i uniosłem głowę. Starszy mężczyzna, który był ze swoją żoną i do tej pory układali bagaże, stał nade mną z biletami. — Muszę pana przeprosić. To nasze miejsca.
Postanowiłem się z nimi nie kłócić i ustąpiłem.
— Przepraszam, na moim miejscu też ktoś siedzi, dlatego usiadłem tutaj.
— A jaki ma pan numer?
— Siedemdziesiąt sześć. Tam, gdzie siedzi ten pan w kapeluszu.
Starszy mężczyzna spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku, po czym wrócił na mnie wzrokiem, zmieszany. Wtedy zrozumiałem.
— Tam nikogo nie ma — oznajmił niepewnie pasażer i usiedli z żoną na swoich miejscach, więcej się do mnie nie odzywając.
Spojrzałem niepewnie na jegomościa w garniturze. Głowę miał cały czas spuszczoną, a nie było opcji, żeby mnie nie usłyszał. Zrobiłem kilka kroków ku niemu i wyłapałem wzrokiem jego złożone na kolanach dłonie. Faktycznie, śmiertelnie blade. Jak u ducha. Zerknąłem na pozostałych pasażerów, ale nikt nie zwracał na niego uwagi poza mną. Położyłem dłoń na drewnianym relikcie, który znalazłem na strychu dwa miesiące temu. Nie miałem pojęcia, czy miał jakieś anty-demoniczne moce, ale byłem pewien, że należał do przyroków i czułem się z nim bezpieczniej. Mimo że duch ostatecznie nie zainteresował się mną, resztę podróży postanowiłem spędzić w innym wagonie.
Po dwóch godzinach pociąg zaczął zwalniać, więc przeniosłem się pod drzwi wyjściowe. Według rozkładu powinniśmy być w okolicach Oławy. Zmarszczyłem brwi, widząc po prawej stronie opuszczony tunel. Dlaczego mnie to zaniepokoiło?
Nagle sobie przypomniałem. Trasa Wrocław — Oława z XIX-wiecznego rękopisu guślarza!
Notatnik, który był w tunelu przy jednym z ciał, okazał się być nie ręcznie napisaną wersją powieści o trzech pieczęciach, tylko brudnopisem, w którym autor zawarł jedynie niektóre ze swoich myśli w postaci opowieści. Wielu stron albo brakowało, albo były pokreślone bądź zachlapane tuszem. Do tej pory zdołałem kilkanaście razy przewertować notatnik, ale nic pożytecznego nie znalazłem. Najbardziej w głowie utkwiły mi słowa autora z początku brudnopisu mówiące o tym, że nie dotarł on do prawdziwych korzeni pieczęci, ale był pewien, że nie powinien iść śladami ludzi, tylko demonów.
Odwróciłem się od okna i znieruchomiałem, stając twarzą w twarz z jegomościem w garniturze.
Staliśmy tak naprzeciwko siebie przez kilka sekund. Zdawało mi się, że duch mnie nawet nie widział. Bardzo możliwe, że za życia to był jego przystanek i po prostu po śmierci utknął w tym świecie, przemierzając taką samą trasę w nieskończoność. Przesunąłem się ostrożnie w bok, w razie czego zacisnąwszy dłoń na relikcie.
Gdy miałem ducha minąć, ten niespodziewanie chwycił mnie za ramię, zatrzymując.
Odruchowo zamachnąłem się kijem, ale zamiast w ducha, trafiłem nim w metalowe drzwi za mną, które wydały przeciągły głęboki dźwięk, podobny do uderzenia w gong. Następnie poczułem znajomy ból w okolicach potylicy. To samo odczułem przy walce z upiorem i potem jędzą.
Nagłe szarpnięcie zaparło mi dech w piersiach. Po chwili otworzyłem niepewnie oczy, nie czując już uścisku ducha. Wyprostowałem się zdumiony.
Nie znalazłem się ani w lesie, ani na strychu. Wciąż byłem w pociągu, przy drzwiach wyjściowych. Różnicą było to, że stałem w nieruchomym wagonie, zupełnie sam. Zrobiłem kilka kroków przed siebie, które rozbrzmiały delikatnym echem. Zerknąłem w dół. Na wysokości moich kostek unosiła się, gdzieniegdzie przerzedzona, mgła.
Co to za miejsce…? Czy to był wciąż pociąg, czy…
Zrobiło mi się gorąco ze strachu. A może umarłem? Może ten duch zabił mnie na miejscu? Czy w takim razie to była Nawia? Istniała jeszcze opcja snu, do którego z sekundy na sekundę coraz bardziej się przekonywałem, jako że zarówno atmosfera, jak i uczucie ociężałych nóg bardzo przypominały koszmar senny. Dźwięki wokół mnie również zdawały się być nieco przytłumione.
Zatrzymałem się pośrodku wagonu, wyglądając przez okno. Na zewnątrz nic nie odbiegało od normy, poza mgłą i poszarzałym zachmurzonym niebem. To tak jakby ktoś przyciemnił barwy świata do tego stopnia, że przypominał stare zdjęcia. Podszedłem bliżej szyby, wytężając wzrok, ale im dalej chciałem zobaczyć, tym miałem wrażenie, że więcej mgły się tam gromadziło.
W pewnym momencie usłyszałem trzaśnięcie. Spojrzałem niżej, w róg szyby. Na moich oczach pojawił się tam odcisk dłoni. Cofnąłem się gwałtownie. Zaraz po tym, wraz z kolejnymi stukotami, zaczęło pojawiać się więcej takich śladów, kierujących się ku dachowi, jakby jakaś niewidzialna istota wspinała się po wagonie. Po tym zapadła cisza. Wyciszyłem własny oddech, szukając miejsca pobytu tego czegoś, ale zamiast kolejnego uderzenia, usłyszałem za plecami szept.
Zadrżałem, ale nie odważyłem się odwrócić. Szept był wyraźniejszy niż dotychczas w tym „świecie” i mógłbym przysiąc, że powiedział do mnie „hej”.
Kiedy kolejny rozbrzmiał tuż przy mojej stopie, podskoczyłem przestraszony. Po nim dobiegło do mnie kilkanaście szeptów, nakładających się na siebie, jak gdyby każdy z nich chciał się wybić i zostać wysłuchanym. Zacząłem się rozglądać gorączkowo, ale nikogo ani nic nie dostrzegłem. Po chwili powrócił ten ból głowy, który niemal zwalił mnie z nóg. Zachwiałem się i podtrzymałem siedzenia, ale nagle opadłem na kolana, kiedy moja ręka „przeszła” przez oparcie. Zerknąłem na nie zszokowany. Miejsce, które przed sekundą dotykałem zamieniło się w szary dym, który zaraz z powrotem ukształtował się w oparcie siedzenia, jak gdyby było tylko błędem w systemie i właśnie się naprawiło. Otworzyłem usta, żeby zakląć, ale ze strachem zdałem sobie sprawę, że nie wydobywa się ze mnie żaden głos. Krzyknąłem, ale też nic. Cisza.
Cisza przerywana szeptami.
— HEJ — usłyszałem nagle głośny szept tuż przy uchu i spojrzałem w lewo, widząc zniekształconą ludzką twarz, wykrzywioną w przerażającym, nienaturalnym uśmiechu.
Odskoczyłem i rzuciłem się w kierunku wyjścia, ale zahamowałem gwałtownie, napotykając kolejną przeszkodę.
Jegomościa w garniturze.
Stał naprzeciwko drzwi, dokładnie tak, jak go zostawiłem na jawie. Nagle podniósł rękę i otworzył drzwi. Gdy wyszedł z pociągu, niewiele myśląc pobiegłem za nim, byle jak najdalej od szeptów i niezidentyfikowanych istot.
Po przejściu kilku kroków obejrzałem się. Wagon pociągu stał przy tunelu. Nie kojarzyłem jednak, żebyśmy przez niego przejeżdżali. Kiedy zacząłem się zastanawiać, dlaczego z całego pojazdu został tylko jeden wagon, mgła podniosła się, chowając go za sobą. Potrząsnąłem głową i wróciłem wzrokiem na jegomościa, ale nigdzie go nie widziałem. Podbiegłem do ściany, która musiała być pozostałością po posterunku dróżnika przejazdowego. W oddali dostrzegłem gąszcz roślinności pokrywający tory. To tam najprawdopodobniej guślarz spotkał strzygonia. Skierowałem wzrok na miejsce obok zarośli i przełknąłem głośno ślinę.
Duch znajdował się przy kontenerze na śmieci, wpatrując się w niego. Wtedy przekręcił głowę w moim kierunku. Czy on… czekał na mnie? Ruszyłem powoli w jego stronę. Kiedy upewnił się, że za nim podążam, minął śmietnisko i zniknął w kolejnej ścianie.
Doszedłem zaledwie do jej połowy, kiedy mój oddech stał się cięższy i zaczęły mi się trząść ręce. Opadłem na kolana, nagle widząc podwójnie. Potrząsnąłem głową. Kiedy niewidzialna siła zaczęła mi ściskać płuca, coś szarpnęło mnie do tyłu i upadłem na plecy, łapiąc spazmatycznie powietrze i natychmiast siadając.
Od razu wiedziałem, że obudziłem się z koszmaru. Powietrze tutaj było rześkie i nie czułem już ciężaru na nogach. Zmrużyłem oczy od słońca. Tak… to bez wątpienia była rzeczywistość. Zaraz jednak znowu uderzył mnie niepokój, kiedy zorientowałem się, że siedziałem dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą byłem we śnie. Odwróciłem się w stronę tunelu. Nie był zamglony, ale był na pewno opuszczony i pociąg zdecydowanie tu nie dojeżdżał. Być może chodziłem we śnie i wysiadłem na najbliższej stacji.
Wstałem i oparłem się o ścianę, czekając aż dojdę do siebie do końca. Gdy zawroty głowy minęły, spojrzałem na kontener na śmieci, za którym zniknął duch. Postanowiłem sprawdzić, co się tam znajdowało.
Za nim była faktycznie ściana, która, tak jak pozostałe, nie kryła za sobą nic poza gruzami. Po jegomościu nie było śladu. Wątpiłem, żeby w ogóle opuścił pociąg, choć nie miałem pojęcia, dlaczego miałby pojawić się w moim śnie i mnie tu przyprowadzić.
Przeszukałem okolicę, ale nic nie znalazłem, dopóki nie przewróciłem się o stertę zużytych kubków jednorazowych i równie zużytego papieru toaletowego.
— Szlag… — warknąłem, wycierając dłonie o spodnie i już miałem odejść, kiedy nadepnąłem na coś szeleszczącego. Spojrzałem w dół i podniosłem kartkę. Wyglądała na wyrwaną z jakiegoś zeszytu i zaczynała się zdaniem, któremu brakowało początku.
dzie największe cierpienie. Wskazane przez płomienie najdroższej rzeczy ludowego koszmaru.
Zmarszczyłem brwi. Brzmiało to znajomo, ale jednocześnie obco.
Nagle poczułem dreszcz na plecach i odwróciłem się. Poczułem się obserwowany. Czy to był strzygoń albo inny demon?
Schowałem szybko kartkę i ruszyłem w stronę tunelu, za którym powinna znajdować się ostatnia stacja przed Wrocławiem.
Rozdział 4
Koniec końców podróż do Wrocławia okazała się bezowocna. Nie znalazłem żadnej informacji o pieczęciach.
Przed wyjazdem poszukałem informacji o wrocławskim „drzewie życia”, którym okazał się Dąb Jana Dzierżonia. Miałem też wrażenie, że drzewo to było owiane złą sławą, bo ludzie omijali je, jakby było dziurą pośrodku ścieżki. W dodatku jawnie mnie ignorowali, gdy samotnie pod nim stałem.
Pukanie w szybę wyrwało mnie z zamyślenia. Ostatnio często siadałem na kanapie w holu na parterze i pogrążałem się w rozmyślaniach. To było najbezpieczniejsze miejsce w tym domu, żeby móc na dłużej odpłynąć myślami. Podniosłem wzrok i ujrzałem przyklejoną do okna koło drzwi gębę bałwana, który nie potrafił zapukać do drzwi jak normalny człowiek.
— Szybko ci poszło — powiedziałem, wpuszczając Chryzostoma do środka.
— Nie mów, że we mnie wątpiłeś. — Rozejrzał się, chyba zdezorientowany wyglądem holu. — Zwolniłeś tę nawiedzoną sprzątającą babkę?
— Nie jest nawiedzona — prychnąłem. — Też lubię jak jest wszystko na swoim miejscu. I nie zwolniłem jej, przychodzi jutro.
— Czyli mam rozumieć, że to nowy wystrój wnętrza? — Wskazał na porozrzucane wokół kanapy książki i papiery.
Przeczesałem dłonią włosy i wtedy dotarło do mnie, że ostatnio kąpałem się po powrocie z Wrocławia, czyli cztery dni temu. Nie kojarzyłem też, żebym od tamtej pory szedł na noc do swojej sypialni.
— Nie wiem… — westchnąłem wyzuty z sił, kiedy nagła świadomość mojego stanu i bałaganu mnie przytłoczyła. Opadłem na kanapę, masując skronie.
— Oj, to niedobrze. Jeśli ty czegoś nie wiesz, to jesteśmy w dupie.
Znałem ten jego ton, który nie był kpiną, ale mimo wszystko sypał sól na ranę. Ale miał rację. Byłem naprawdę poirytowany, że utknąłem w jednym punkcie, bez perspektywy progresu. Gdybym chociaż wiedział od czego zacząć albo do czego wrócić…
Po raz kolejny otworzyłem brudnopis guślarza, kartkując go bezmyślnie.
— Myślałem, że już go przeczytałeś — zagadał Kamiński, wychodząc z kuchni z garścią kabanosów.
— Znam go na pamięć. Po prostu nie wiem już, gdzie szukać. — Zacząłem kartkować od tyłu, kiedy coś zmusiło mnie do zaprzestania tego. Wyprostowałem się, wracając na ostatnie kartki.
To nie była żadna nowość, że niektóre strony notatnika były wyrwane, z większą lub mniejszą umiejętnością, ale teraz lampka mi się zaświeciła w głowie, kiedy zobaczyłem pozostałość po jednej z nich.
Pieczęcie zawsze znajdą się tam, g
Tutaj urywało się zdanie. Sięgnąłem do portfela i wyjąłem z niego kartkę, którą znalazłem na stacji-widmo, po czym przyłożyłem ją do fragmentu z notatnika. Serce zabiło mi mocniej.
Pasowała idealnie.
Pieczęcie zawsze znajdą się tam, gdzie największe cierpienie. Wskazane przez płomienie najdroższej rzeczy ludowego koszmaru.
Teraz miało to sens. Czy guślarz z rozmysłem ukrył fragment zdania na stacji-widmo, bojąc się, że brudnopis wpadnie w niepowołane ręce?
— Mam! — krzyknąłem, zrywając się na nogi, czym wystraszyłem Chryzka, który upuścił kilka kabanosów na podłogę. Zaraz jednak opanowałem się i usiadłem z powrotem.
Mimo że zdanie teraz miało sens, wciąż go nie rozumiałem. Czyje największe cierpienie? Co za ludowy koszmar?
— O? — Wzdrygnąłem się. Kamiński zaglądał mi przez ramię. — Dlaczego to brzmi znajomo?
— Naprawdę?
— Ludowy koszmar… O, czekaj. Czy tu nie chodzi o dziady?
— Dziady? — Wzmianki o nich pojawiają się raczej w literaturze niepoświęconej demonologii.
— Taa, często słyszałem o tym w domu. Jedną z podstaw dziadów jest ognisko, w którym pali się całe zło świata, cokolwiek to znaczy.
Zerknąłem na kartkę. Dziady, hm?
— Kamiński, mam prośbę.
— Chcesz spotkać się z moimi starymi? — Kiwnąłem głową. Miałem wrażenie, że się zawahał. Czy trafiłem na nieprzyjemny dla niego temat? — No dobra. Możemy nawet pojechać dzisiaj.
*
Kilka godzin później staliśmy przed wielką bramą, prowadzącą do parku na obrzeżach Krakowa.
— Nie zabłądziłeś przypadkiem? — upewniłem się. — Kiedy ostatnio byłeś w swoim domu?
— Czy to ma znaczenie? Chodźmy. — Kamiński bez chwili zawahania wpisał kod na blokadzie bramy.
Na pierwszy rzut oka wejście na teren posiadłości wyglądało jak wejście do skansenu: dużo zieleni, mnóstwo ścieżek żwirowych odchodzących od głównej, wyłożonej kamieniem, drogi, a nieopodal znajdowała się dość kontrowersyjna fontanna przedstawiająca sikającego półnagiego mężczyznę. Natomiast w oddali dostrzegłem majestatyczny dworek. Przy nim mój dom wyglądał jak rozpadająca się nawiedzona kawalerka.
— Ktoś mi kiedyś mówił, że brakuje mu pieniędzy na życie — skomentowałem.
Chryzostom nie odgryzł się, co zazwyczaj robił. Minę miał poważną, a może i wręcz zniesmaczoną. Nagle zatrzymał się, wpatrując się w rządek róż, tuż koło wejścia do rezydencji. Podążyłem za jego wzrokiem. Patrzył na starszego mężczyznę w garniturze, podlewającego kwiaty. W pewnym momencie mężczyzna zaprzestał tej czynności i odwrócił się, również się w nas wpatrując. Po chwili skierował się do drzwi wejściowych. Pomyślałem, że postanowił nas zignorować, ale on otworzył drzwi i stanął obok nich, jakby zapraszając nas do środka.
Nie wiedziałem, dlaczego to mnie zaniepokoiło. Być może dlatego, że pierwszy raz spotkałem się z tak dziwnym sposobem przyjmowania gości. Gdy mijaliśmy mężczyznę w drzwiach, kiwnąłem mu głową na powitanie, ale on nie zareagował, cały czas przewiercając mnie wzrokiem. Miał tak niezadowolony wyraz twarzy, że ostatecznie chciałem jednak wrócić do ogrodu, ale drzwi się już za nami zamknęły i nie pozostało mi nic innego, jak z otwartą gębą rozejrzeć się po holu.
Do tej pory myślałem, że to mój dom był oryginalnie XIX-wieczny, ale możliwe, że zakładałem to z uwagi na jego wiek i charakterystyczny obraz na półpiętrze. Ta rezydencja była ewidentnie nowsza i urządzona w bogatym, wiktoriańskim stylu, gdzie przeważały marmur, drewno i złoto, czyniąc dom o wiele jaśniejszym niż się spodziewałem.
Kiedy tylko weszliśmy do środka, dobiegły do mnie różnorodne odgłosy z różnych części domu: radosne rozmowy, czyjeś uwagi, szuranie krzesłami i przesuwanie naczyniami. Zacząłem się stresować. Ile osób było w tym domu? Po chwili uderzył mnie również fakt, że nikt nas nie oczekiwał.
— Czy ty im w ogóle powiedziałeś, że przyjeżdżamy? — burknąłem do Chryzostoma, który stał oparty o ścianę koło drzwi do najbliższego pokoju.
— Nie.
— A mogę wiedzieć dlaczego? Bo mnie zaraz szlag trafi, jak nie wyjaśnisz, co się tutaj dzieje.
Kamiński westchnął i zmierzwił swoje i tak już rozstrzelone we wszystkie strony włosy.
— Nie byłem w domu od trzynastu lat, okej?
Od trzynastu lat. Czego innego mogłem się po nim spodziewać?
— Słuchaj. Nie interesuje mnie… Nie, nie. Mam w dupie twoje relacje z rodziną. Naprawdę zależy mi na informacji o dziadach. Także rusz się i przekonaj kogokolwiek z tego domu, żeby mi o nich opowiedział.
Łowca zawahał się.
— To nie będzie takie proste. Fakt, moja rodzina ma fioła na punkcie obrzędów… tyle że jest to bardziej w sekciarskim sensie.
Ogarnął mnie nagły strach, zanim zrobiła to złość. Z jakiegoś powodu sekty religijne przerażały mnie bardziej niż demony.
— Ale bez obaw! — dodał szybko, widząc moją minę. — Nigdy nie interesowałem się tą sektą, ale nie sprali mózgów mojej rodzinie… przynajmniej nie wszystkim.
— Ale mimo to nie widziałeś ich trzynaście lat. Skąd mam wiedzieć, że tobie też nie chcieli sprać mózgu? — O ile już tego nie zrobili.
— Okej, uciekłem! Uciekłem, bo… miałem ku temu powody. A potem pokomplikowało się i ciężko mi było już wrócić. Sekta ta działa jak sztywno trzymająca się swoich zasad szkoła. Jest bardzo konserwatywna i, wbrew pozorom, nie wierzy w zaświaty. — To mnie zaskoczyło. Byłem pewien, że skoro Chryzek był łowcą demonów, to jego rodzina będzie miała do czynienia albo z demonami, albo chociaż z duchami. — Ale wierzą w istnienie duchów w sensie religijnym, mimo że ich nie widzą. Dlatego lubią organizować dziady.
— Ale w takim razie to mogą być dziady, które nie mają nic wspólnego z naszą profesją — powiedziałem, lekko poirytowany.
— Nie, nie. Dziady są tylko jedne. To nie ma znaczenia, czy są odprawiane przez demonologiczny światek, czy zwykłych ludzi. Obrzęd i efekt jest zawsze taki sam. Choć na przestrzeni wieków niekoniecznie wszystko na ich temat zostało zawarte w książkach.
— Myślałem, że nie jesteś typem czytelnika.
— Wierz mi, nie jestem. Ale to nie zmienia faktu, że moja babcia jest molem książkowym. I dom kipi od książek.
Ucieszyłem się na wzmiankę o książkach, ale zaraz przypomniałem sobie, że nie było na to czasu. Chryzostom jednak zdołał wychwycić wzrokiem moją chwilową zmianę nastroju.
— Możemy tu zostać kilka dni, jak chcesz. Załatwię ci dostęp do domowej biblioteczki.
Oj kusiło, ale nie. Otworzyłem usta, żeby odmówić, kiedy dostrzegłem otwierające się drzwiczki szafki, tuż koło nogi łowcy. Następne wychynęła z nich chuda ręka, chwytając go za łydkę.
Rozdział 5
Zanim zdołałem go ostrzec, Kamiński westchnął z irytacją i złapał rękę, wyciągając z szafki jej właściciela, którym okazało się dziecko. Zdecydowanie nie wyglądało na ducha i dodatkowo było usmarowane na buzi czymś brązowym, co miałem nadzieję było kremem czekoladowym. Łowca puścił chłopca, który uciekł, a sekundę po tym drzwiczki szafki obok również się otwarły i wypadła zza nich bardzo podobna do niego dziewczynka, która pobiegła w ślad za chłopcem.
— Twoje rodzeństwo? — zapytałem niepewnie.
— Kto wie. Mam wybiórczą pamięć.
Nagły huk otwieranych drzwi wejściowych sprawił, że ugryzłem się w język z zaskoczenia.
— Tobiasz! Na litość boską, czyś ty do reszty zdurniał? — Elegancko ubrana blond włosa kobieta wpadła do holu, prawie najeżdżając walizką na moją stopę. — Tyle razy mówiłam, żebyś postawił w ogrodzie coś normalnego! Rzygającą dziewczynkę zamieniłeś na sikającego półnagiego faceta?! W tym domu są dzieci!
— Matka rozrządza ogrodem! — rozległ się głęboki męski głos od strony pomieszczenia bez drzwi. — Poza tym twoje dzieciaki mają już po dziesięć lat, wyjmij je w końcu spod klosza!
— JAK ŚMIESZ UCZYĆ MNIE WYCHOWYWAĆ MOJE DZIECI!
Chryzek szarpnął mnie za ramię, najpewniej chcąc uciec zapowiadającej się kłótni.
— To Aurelia, siostra mojego ojca — burknął po drodze. — Nie pałamy do siebie sympatią.
— Ile was w ogóle jest? Od kiedy tu wszedłem, czuję się jak na wykładzie.
— Och, moja babcia miała tylko dwójkę dzieciaków, mojego ojca i ciotkę Aurelię. Tyle że moja matka ma rodzeństwo, więc wielodzietność jest w mojej rodzinie na topie. A z jakiegoś powodu wszyscy traktują ten dom jak hotel.
W międzyczasie weszliśmy do jadalni, gdzie znajdowała się chyba cała jego rodzina. Wolałem jednak wykłady. Były spokojniejsze.
Długi stół, ciągnący się prawie przez całe pomieszczenie, kończył się wielkim krzesłem, przywodzącym na myśl tron. Domyśliłem się, że należał do głowy rodziny, która aktualnie na nim siedziała i przeglądała jakieś papiery. Kilka krzeseł od niej siedziała nastoletnia dziewczyna, czytająca książkę. Mężczyzna, który nas wpuścił do domu, właśnie szedł ku tronowi z dzbankiem wody z cytryną. Skierowałem wzrok na lewo. Przy jednym z okien stały dwie kobiety, dyskutując o czymś z zaciekłą gestykulacją. Obok jednej z nich znajdował się wózek z kilkumiesięcznym dzieckiem.
Aurelia wparowała do salonu, tym razem skutecznie najeżdżając mi walizką na stopę i zmierzając w kierunku głowy rodziny. W międzyczasie została prawie przewrócona przez biegające wokół stołu dzieci: bliźniaki, które widziałem przed chwilą, dwóch innych chłopców i rudowłosą dziewczynkę, która wydawała się być najstarsza z biegającego towarzystwa.
— Nie, nie, nie słuchasz mnie! — wzdrygnąłem się, słysząc ostry głos, po czym wyszedł zza mnie mężczyzna rozmawiający przez telefon. — Mam widzieć ten raport jutro na moim biurku. Nie, nie obchodzi mnie, że twoja żona rodzi. Urodzi sobie później!
Skrzywiłem się. Chryzek to zauważył i parsknął śmiechem.
— To wuj Sebastian, jeden z braci mojej matki. Kawaler i pracoholik. Nawet sobie nie wyobrażam, jak patologiczna musiałaby być jego rodzina, żeby mu dogodzić. Ale poza tym ma słabość do gier na telefonie, co zawsze w dzieciństwie wykorzystywałem. — Następnie machnął ręką w różnych kierunkach, przedstawiając pozostałą rodzinę. — Adama poznałeś, to nasz lokaj. Ten gbur, któremu serwuje wodę, to mój ojciec, Tobiasz. Przy oknie plotkują moje dwie ciotki, ta z dzieckiem to Gemma, a ta machająca łapami jak wiatrak to Lena. Są siostrami byłego męża ciotki Aurelii, Stephena. Ogólnie nie polecam dyskusji z ciotką Leną. A w rękach Gemmy jest najpewniej jej osobisty ostatni nabytek. — Rozejrzał się. — Ten rudzielec, co biega z innymi dzieciakami, to Anna, córka Leny. A przy stole siedzi najstarsza córka Aurelii, Sabrina.
Potrzebowałem chwili, by to wszystko przetrawić. Za dużo informacji naraz.
— Podobno nie było cię tu trzynaście lat?
— Mam na tyle duże wpływy, że nie muszę gdzieś być osobiście, żeby zdobyć informacje, psorze.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na jasnowłosą nastolatkę czytającą książkę. Minę miała wyniosłą i nieco zniesmaczoną, jakby treść lektury jej nie zadowalała. Kiedy odwróciłem się z powrotem twarzą do jadalni, z trudem powstrzymałem przekleństwo.
Przede mną zmaterializowała się Lena i wpatrywała się we mnie podejrzliwie, z rękami umiejscowionymi na biodrach, jakby ostro mnie oceniała. Następnie skierowała wzrok na Chryzostoma, który z kolei odwrócił głowę.
— No ładnie — powiedziała nagle. — Nie widzieliśmy się kilka miesięcy, a ty z takim czymś wyskakujesz, Chryzostomie Kamiński.
Łowca wzdrygnął się, jakby nie spodziewał się, że zwróci się bezpośrednio do niego.
— Co? — zdołał tylko palnąć.
— Nie oceniam, naprawdę nie oceniam. Ale tyle razy ci mówiłam, że mogę cię poznać z jakąś uroczą dziewczyną. A ty… — Wróciła na mnie wzrokiem, cmokając z niezadowoleniem i dopiero wtedy zrozumiałem, o czym mówiła.
— Nie, my nie… — zacząłem, ale ze słuchaniem innych też miała problemy.
— Kilka miesięcy? W jakich czasach utknęłaś, kobieto? Nie było mnie tu pół życia. Dziwię się, że w ogóle mnie rozpoznałaś.
— Rozpoznałabym cię nawet, gdyby zdeptał cię słoń — odparła wyniośle Lena, po czym znowu rzuciła mi karcące spojrzenie, zacmokała i wyszła.
Nabrałem powietrza, żeby znowu zaprzeczyć, ale już zniknęła na schodach prowadzących na pierwsze piętro.
— Mówiłem, lepiej nie wdawać się z nią w dyskusje — powiedział łowca.
Najwyraźniej brak umiejętności słuchania był cechą charakterystyczną jego rodziny.
W tym momencie poczułem mocny uścisk na nadgarstku i odwróciłem się gwałtownie.
Stało się to w mgnieniu oka, ale zdołałem uchwycić wzrokiem pomarszczoną rękę, usuwającą się w cień korytarza po tym, jak wsunęła mi coś w dłoń. Bez większego namysłu rozwinąłem zmiętą kartkę papieru i przeczytałem to jedno zdanie, które sprawiło, że nie po raz pierwszy zmieniły mi się plany.
— Zmieniłem zdanie — powiedziałem na głos, kiedy Chryzostom planował wdać się w dyskusję tym razem z Sebastianem, któremu wytrącił przypadkiem telefon z ręki.
— Co? Chyba nie masz zamiaru rozmawiać z ciotką Leną?
Rzuciłem krótkie spojrzenie na korytarz za mną, gdzie ciemność prowadziła do wnęki pod schodami.
— Chcę tu zostać dzień dłużej.
Gdy to powiedziałem, miałem wrażenie, że spod schodów wyleciał kłębek pary, jakby faktycznie ktoś tam siedział, w zimnie, i chciał mi odpowiedzieć.
Rozdział 6
Obudziłem się zgodnie z budzikiem, który nastawiłem na pierwszą dwadzieścia. Usiadłem na łóżku i włączyłem lampkę nocną.
Pokój gościnny, w którym nocowałem, mieścił się na pierwszym piętrze na końcu korytarza. W przeciwieństwie do mojego domu, oświetlenie było tutaj humanitarne i żaden z pokoi nie skrywał mrocznej historii. Było ich też dwa razy więcej i ich umiejscowienie faktycznie bardziej przypominało hotel, niż dom jednorodzinny. Przynajmniej było w nim więcej toalet, z czego na pewno cieszył się Kamiński.
Wyszedłem na korytarz, oświetlając sobie drogę telefonem, żeby nikogo nie obudzić zapalonymi światłami. Gdy doszedłem do końca korytarza, do przedpokoju na piętrze, zatrzymałem się i rozejrzałem. To musiała być choroba zawodowa, bo nawet w tym domu poczułem niepokój, mimo że w tym momencie przerażająca mogła być tylko ciemność i towarzysząca jej cisza. Przedpokój mieścił dwie kanapy służące do wypoczynku, naprzeciwko których była ozdobna balustrada, rozpościerająca się na przestrzeń przede mną, ogradzając korytarzyki przy innych pokojach i prowadząc do dwóch równoległych zejść na parter po drugiej stronie balustrady. Domyśliłem się, że wszystkie pokoje gościnne i sypialnie znajdowały się tutaj, a na parterze tylko pomieszczenia ogólnoużytkowe.
Zanim skierowałem się ku schodom, wyciągnąłem z kieszeni karteczkę, którą otrzymałem kilka godzin temu.
Pokój z symbolem lwa, równo o 1:30 w nocy. Dziady ludojady.
Nic więcej, żadnego podpisu, żadnych godnych uwagi szczegółów. Zaczynałem żałować, że nie wybrałem się na poszukiwanie pokoju wcześniej, bo domu nie znałem, a nie kojarzyłem żadnego pomieszczenia z symbolem lwa. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że znajdował się gdzieś na parterze. Zastanawiało mnie też, dlaczego konkretnie o pierwszej trzydzieści. Czy jak się spóźnię, to ta osoba nie będzie chciała się już ze mną zobaczyć?
Stanąłem u szczytu schodów, ale zawahałem się. Skierowałem latarkę na drzwi na prawo ode mnie. Zdawało mi się, że coś usłyszałem…
Kierowany ciekawością, podszedłem tam po cichu i przystawiłem do nich ucho. Nie zdawało mi się. Z pokoju słychać było szmery, w których zaraz rozpoznałem szepty, a po nich dziecięcy chichot. Pewnie tutaj nocowały któreś z dzieci. Już miałem odejść, kiedy szepty nagle ucichły. Gdy przez kolejnych kilka sekund nic się nie działo, rozejrzałem się i mój wzrok padł na podłogę. Wzdrygnąłem się.
W środku było zapalone światło, a w szparze przy podłodze zobaczyłem dwa ciemne słupki, mogące być cieniem czyichś nóg. Nieważne, czy to była część zabawy tych dzieciaków, nie chciałem się tego dowiedzieć i pospiesznie zbiegłem na dół.
Na szczęście już nic więcej odbiegającego od normy nie doświadczyłem, a pokój z lwem okazał się mieć dwuskrzydłowe drzwi, ukryte głęboko pod schodami, nieopodal których dostałem karteczkę z miejscem spotkania. Same drzwi różniły się nieco od pozostałych: były bardziej ozdobne i miały charakterystyczną kołatkę w kształcie lwiego łba. Uniosłem lewą dłoń, żeby jej użyć, kiedy drzwi same się uchyliły, zapraszając mnie do środka. Zerknąłem w tym momencie na zegarek. Wybiła pierwsza trzydzieści. Wziąłem głęboki wdech i przekroczyłem próg tajemniczego pomieszczenia.
Po kilku krokach zatrzymałem się, oszołomiony. To jednak zaraz przerodziło się w zafascynowanie, którego nie doświadczyłem od wielu lat.
Znalazłem się w bibliotece.
Była ogromna i oświetlona lampami zawieszonymi na ścianach, tworząc tajemniczą, choć przyjemną, atmosferę. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu i podążyłem w stronę półokrągłych schodów, prowadzących na pierwszy z trzech poziomów biblioteki. Chryzek nie żartował mówiąc, że jego dom kipi od książek.
Książki podzielono kategoriami, pośród których znalazły się religia, wiara, historia, a nawet filozofia. Było również kilka książek Stephena Kinga, kryminałów, czy najzwyklejszych romansów. Zatrzymałem się przy półce poza kategorią, na której były tytuły Dziadów Mickiewicza, pomieszane z opasłymi tomami religijnymi. Zmarszczyłem brwi i sięgnąłem po jedną z książek, kiedy wyczułem za sobą czyjąś obecność. Ciarki mnie przeszły po plecach i odwróciłem się z zamiarem ataku, ale zamarłem, widząc kogoś, kogo najmniej bym się tu spodziewał.
Naprzeciwko mnie stała starsza kobieta. Była lekko przygarbiona, miała długie białe włosy i wielkie brązowe oczy, które w tym momencie wbijała we mnie. Na ramiona miała zarzucony koc, jakby właśnie obudziła się z drzemki. Zapomniałem, że był środek nocy.
— Przepraszam, ja tylko… — zacząłem, chcąc odłożyć książkę, której miałem użyć jako broni, ale kobieta uśmiechnęła się i odwróciła, zmierzając ku dolnemu poziomowi biblioteki, skąd przyszedłem.
— Dobry wybór — powiedziała zaskakująco niskim głosem. Zerknąłem na tytuł, zanim go odłożyłem i zorientowałem się, że trzymałem drugą część Dziadów. Zmieszany odłożyłem tom na miejsce i podążyłem za kobietą.
— Czy to pani dała mi tę kartkę? — zapytałem, pokazując jej zapisane miejsce spotkania.
Kobieta nie odpowiedziała i wskazała mi jeden z foteli, które były umieszczone w centrum dolnego poziomu. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, podczas której właścicielka biblioteki nie spuszczała ze mnie wzroku. Nagle ponownie zachciałem wrócić do swojego domu.
— Dziady — odezwała się kobieta, skutecznie przekonując mnie, bym został. — Dlaczego cię interesują?
— Wszyscy w tym domu interesują się dziadami — wypaliłem.
— Ale ty nie jesteś z tego domu.
— Mam podobne zainteresowania, co Kami… Chryzostom.
Kobieta zmrużyła oczy, jakby chciała wykryć kłamstwo, po czym znowu się uśmiechnęła.
— Pani jest jego babcią… prawda? — upewniłem się. — Pani Bronisława?
Nie zaprzeczyła, więc uznałem to za potwierdzenie.
— Interesujące — odpowiedziała po kilku sekundach, po czym oparła głowę o wysokie oparcie fotela. — Cieszę się. Bardzo się o niego martwiłam.
— O kogo?
Wróciła na mnie spojrzeniem.
— Chryzik miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Cieszę się, że w końcu znalazł dobrego przyjaciela.
— Ale ja nie jestem…
— Każdy, kto widzi ten dom, zachwyca się jak wspaniałe życie można w nim mieć. Jednak to, co piękne z zewnątrz, może mieć zepsute wnętrze. — Nie rozumiałem, dlaczego mi o tym mówiła, ale uznałem, że przerywając jej nie dowiem się tego, co chciałem. — Chryzik był dzieckiem bardzo energicznym, wręcz nadpobudliwym, niestworzonym do jakichkolwiek zasad. Poza tym miał presję w postaci utalentowanego starszego rodzeństwa, w ślady którego chciał iść, ale brakowało mu zarówno cierpliwości, jak i talentu. Radził sobie dzięki upartości i wierze, że kiedyś będzie w czymś najlepszy i w końcu go docenią. Nie miał żadnych przyjaciół, poza takim krótkim okresem, zanim jego rodziców całkowicie pochłonęła nauka ich kultu.
Brak przyjaciół… Też kiedyś miałem przyjaciół, zanim przeprowadziłem się z matką do centrum Krakowa. Nie poznałem jednak ani ich imion, ani nawet twarzy. Do tej pory nie jestem pewien, czy nie byli duchami.
— Potrafię sobie to wyobrazić — powiedziałem.
Kobieta kiwnęła głową z uśmiechem, jakby czekała na taką odpowiedź.
— Karolina kochała wszystkie swoje dzieci, jednak bycie najmłodszym zawsze ma więcej minusów niż plusów, zwłaszcza w tak dużej patriarchalnej rodzinie.
— Pani Karolina to matka Chryzostoma, tak? — zapytałem, gdy Bronisława zrobiła sobie przerwę. — Przykro mi.
— Och, wciąż żyje. Ale tylko fizycznie. — Nie zrozumiałem. — Miłość do nieznanego jest wbrew pozorom okrutna. Potrafi zabić, choć gorsze niż śmierć jest to, czego ona doświadczyła. — Nie skomentowałem tego, więc spojrzała na mnie. — Do tego prowadzą dziady. Obsesja.
Serce mi mocniej zabiło.
— W tej sprawie tutaj przyszedłem — powiedziałem szybko, zanim zmieniła temat. — Pani wie bardzo dużo o obrzędzie dziadów, prawda?
— To zależy. — Z jakiegoś powodu jej uśmiech zaczął mnie niepokoić.
— Ludowy koszmar. Podobno tak mówiono na dziady?
— Nieformalnie, tak. Mało kto wie o ich prawdziwych efektach. Generalnie są pierwotną wersją planszy oujia.
— Czyli obrzęd polegał tylko na wywoływaniu duchów?
Bronisława sięgnęła do szufladki obok fotela i wyjęła z niej niewielki pojemnik. Gdy go otworzyła, moim oczom ukazało się cygaro. Nie zapaliła go jednak, tylko zaczęła nim obracać w palcach.
— Składanie ofiar, wywoływanie, rozmowa. To główne elementy obrzędu. Ale czy na tym się to kończyło? Niekoniecznie. Mimo że od wieków różne kultury mają swoje rytuały związane ze zmarłymi, wszystko się łączy w jednym punkcie: w znalezieniu przejścia między światami. Niektórzy składają ofiary ze zwierząt, inni z ludzi. Tak, wciąż takie kultury istnieją. W chramach shintoistycznych w Japonii składa się ofiary z pokarmów i wina ryżowego. U nas były to przeważnie miód, kasza i alkohol, którymi obdarowywano dusze poprzez zrzucenie i wylanie tych ofiar na ziemię lub grób. Trzeba było także je ogrzać. Do tego wykorzystywało się ognisko.
— Wskazane przez płomienie najdroższej rzeczy ludowego koszmaru… — wymamrotałem. — Czy chodzi o płonące dusze?
— Do czego konkretnie dążysz, mój drogi?
Wahałem się moment, ale już na tym etapie nie było sensu tego przed nią ukrywać. Wyrecytowałem jej problematyczne dla mnie dwa zdania, „pieczęcie” zastępując słowem „skarb”.
— Byłeś na dobrym tropie — odrzekła Bronisława po chwili ciszy. — Dziady mogą sprawiać cierpienie i niektórzy nazywają obrzęd ludowym koszmarem.
— Byłem? A nie jestem?
Kobieta przestała się bawić cygarem i odłożyła je, odprowadzając je jakby stęsknionym spojrzeniem.
— Ludowym koszmarem można nazwać wszystko, co odbiega od szeroko akceptowalnej normy. Jednak nie tylko obrzędy czy rytuały mogą nim być.
Wtem zrozumiałem.
— Demony… — wyszeptałem.
Bronisława uśmiechnęła się szeroko.
— Zgadza się. Demony, a czasem nawet silniejsze duchy. Są jednak trzy najpopularniejsze rodzaje demonów, które należą do nieświętej trójcy ludowego koszmaru.
Mój mózg pracował na pełnych obrotach, przewracając kartki książek w głowie.
— Licho, bieda i kózytka — powiedziałem niemal jednocześnie z Bronisławą, która kiwnęła głową z uznaniem i kontynuowała.
— Pierwszy byt uznany za tajemniczy. Drugi za katastrofalny. Trzeci za podstępny. Jak licho i bieda są znane nawet pośród niewierzących, tak kózytka wciąż przewija się tylko na kartach mało popularnej literatury.
Po jej słowach zapadła dłuższa niezręczna cisza, którą przerwał dźwięk zegara, wybijającego godzinę drugą czterdzieści. Kiedy to zobaczyłem, ciarki mi przebiegły po plecach, a mój umysł nawiedziło nieprzyjemnie wspomnienie sprzed dwóch miesięcy.
— Czy coś jest szczególnego o tej porze? — zapytałem niepewnie, wskazując na stary zegar antyczny tuż przy wyjściu z biblioteki.
— O drugiej czterdzieści? To tak zwana godzina duchów, mój drogi.
— A to przypadkiem nie była trzecia w nocy?
Bronisława zaśmiała się cicho tym swoim niskim głosem.
— Każda kultura ma swoje „odchyły”, jak wy młodzi to teraz nazywacie.
— Przyjmijmy, że mówi pani prawdę… W takim razie, dlaczego akurat druga czterdzieści została tutaj ustawiona na wybijanie godziny?
— Bo uznałam to za zabawne. — I znowu się roześmiała, dzięki czemu przypomniałem sobie, że przecież ta sama kobieta zadecydowała o kontrowersyjnym wizerunku fontanny w ogrodzie. Czy zatem na pewno wszystko, co od niej usłyszałem na temat ludowego koszmaru było prawdą?
Bronisława wstała i wskazała na drzwi, dając mi do zrozumienia, że na mnie już pora. Na wszelki wypadek nie podchodziłem za blisko do zegara, gdy odprowadzała mnie do wyjścia. Zanim jednak sięgnąłem ku klamce, odwróciłem się, omiatając spojrzeniem ogrom zbiorów pomieszczenia.
— Czy będę mógł tu od czasu do czasu przyjść?
Bronisława uśmiechnęła się, tym razem przyjaźnie.
— Oczywiście. W każdej chwili.
Rozdział 7
— Czyli nie chodzi o dziady?
— Najprawdopodobniej nie. — Potarłem czoło. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia szesnaście. Znowu zaczęło łapać mnie zmęczenie.
— I to ma być któryś z tych trzech demonów? Ale że co, jeden z nich będzie trzymał pieczęć we włosach albo zębie?
— Co ty taki zgryźliwy?
Chryzostom ziewnął szeroko i położył się na podłodze pokoju, w którym nocowałem. Na nosie miał okulary korekcyjne, które do tej pory nie wiedziałem, że musiał nosić.
— Serio, psorze, nie mogło to poczekać do rana? Jest środek nocy…
— Nie zasnę bez potwierdzenia, że choć jedna rzecz, o której mówiła twoja babcia, jest prawdziwa.
— Jest dziwna, ale nie pomylona i z pewnością nie ma w zwyczaju kłamać w tej tematyce. Przynajmniej ja tak uważam.
— Czyli nie mam ostatecznie tego potwierdzenia.
— Słuchaj, psorze. — Kamiński usiadł gwałtownie, a podmuch wytworzony przez ruch jego ciała przesunął kartkę, na której zapisywałem swoje spostrzeżenia. Przysunąłem ją z powrotem do siebie, niewzruszony. — Ja wiem, że te kamyczki są dla ciebie święte i w ogóle, ale czy naprawdę warto?
— To znaczy? — burknąłem z małym zainteresowaniem.
— Czego konkretnie szukasz?
Zmarszczyłem brwi. Drugi raz tej nocy usłyszałem to pytanie.
— Zdaje mi się, że wspominałem, żebyś nie mieszał się w moje badania.
— To było dwa miesiące temu.
— I wciąż obowiązuje.
— Trudny do zdobycia, hm?
— Zamknij się.
Chryzostom faktycznie umilkł, ale tylko na moment, bo po kilku sekundach znowu dostał słowotoku.
— Dlaczego się tak tego uczepiłeś? — westchnąłem, gdy zaczął schodzić z tematu, krytykując jakąś Jowitę z HR-ów w jego pracy. — Obiecuję, że cię w to nie wciągnę. Chcę tylko upewnić się czego i gdzie mam szukać. A za pobyt tutaj odwdzięczę się.
Nie skomentował tego i z powrotem położył się na podłodze.
— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że twoja babcia jest jedną z nas? — zapytałem po jakimś czasie.
Kamiński drgnął. Najwyraźniej wyrwałem go z drzemki.
— Co? — mruknął. — Nie mówiłem?
— Kamiński.
— Może i nie mówiłem. Ale czy to takie dziwne? Skądś muszę mieć ten talent.
— A wspominałeś jej o mnie? Nie wydawała się być zdziwiona ani moją wizytą, ani tym, że widzę drugi świat.
— Do czego zmierzasz?
Milczałem, rysując obok słowa „Bieda?” karykaturę chochlika.
— Nieważne. Czyli… uważasz, że nie kłamała? W temacie ludowego koszmaru?
— Wiesz, możesz zostać tu dłużej, jak chcesz. Sama ci powiedziała, że możesz korzystać z zasobów biblioteki, kiedy tylko tego zapragniesz.
Kiwnąłem głową. Nie zaszkodzi poszukać tam jakichś demonologicznych źródeł. A skoro kobieta należała do tej branży, musiała posiadać ogromne zbiory w tej tematyce.
*
Śniadanie zjedliśmy koło dziewiątej rano, w kuchni. Chryzek nie chciał zasiadać przy stole w jadalni z resztą rodziny, a ja też nie zamierzałem czuć się niezręcznie, kiedy nie było takiej potrzeby. Siedliśmy na stołkach z barku przy parapecie i zagapiliśmy się na ulubioną fontannę Bronisławy.
— Nie widziałem twojej babci — zagadałem. W międzyczasie z jadalni słychać było krzyki dzieciaków.
— I nie zobaczysz. Nie wychodzi ze swojej jamy.
— W ogóle?
— Nigdy jej na tym nie przyłapałem. Ale nie martw się, radzi sobie. Ta biblioteka mogłaby być oddzielnym mieszkaniem.
Nie martwiło mnie to. Nie wyglądała na zaniedbaną, choć lata już swoje miała i na pewno była po prostu zmęczona życiem i pewnie też kontaktami z innymi. Wytrzeszczyłem oczy na myśl, że czułem się podobnie jak ona, a byłem od niej trzy razy młodszy. Mój Boże, jak czarna musiała być moja przyszłość, jeśli oczywiście przeżyję tą, którą miałem aktualnie zaplanowaną.
— Twoja matka jest w domu? — dodałem, wpatrując się teraz w Adama, który ze swoją nonszalancką sztywnością podlewał kwiaty przy ścieżce.
— Jest. A co?
Nie odpowiedziałem. Czyli to mogła być ona.
Nie spałem dobrze i często się przebudzałem. W pewnym momencie miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwował. Byłem pewien, że była to kobieta w koszuli nocnej. Nie byłem jednak pewien, czy to była jawa, czy wciąż sen. Według Bronisławy matka Chryzostoma miała zaburzenia psychiczne, będące skutkiem ubocznym przynależności do rodzinnej sekty. Bardzo nie chciałem jej spotkać. Dlatego też nie byłem pewien czy jednak nie wolałbym, żeby osoba mnie obserwująca była duchem.
W pewnym momencie usłyszeliśmy ciche pukanie we framugę drzwi. Adam kiwnął lekko głową na powitanie, ale to bardziej wyglądało na wyuczony odruch niż prawdziwy respekt.
— Twój ojciec chce cię widzieć — powiedział do Chryzostoma.
Chryzek westchnął, upchnął resztę kanapki do ust i bez słowa podążył za lokajem. Wróciłem do spożywania posiłku w samotności, do momentu, kiedy znowu dobiegł do mnie odgłos, tym razem kroków. Obróciłem głowę i ujrzałem Sabrinę.
— Cześć — powiedziałem.
Dziewczyna zmierzyła mnie krótko zaciekawionym spojrzeniem, po czym bez słowa wzięła z lodówki jogurt i skierowała się do wyjścia.
— Nie mów, że spodziewałeś się odpowiedzi, Szamański — mruknąłem do siebie, mieszając kawę.
Wstałem, żeby pójść po cukier i omal nie przewróciłem się o krzesło Kamińskiego, zaskoczony. Sabrina stała w drzwiach kuchni, gapiąc się na mnie podejrzliwie, jak kot właściciela, który widzi potencjalnie niebezpiecznego, nieproszonego gościa.
— Jestem tylko jego znajomym z pracy — powiedziałem, zastanawiając się czy też była tego samego zdania, co Lena.
— To wiele tłumaczy. On nie ma nawet przyjaciół. — W jej głosie była słyszalna wyraźna ulga, jakby bała się, że Chryzostom mógł kogoś mieć.
— Ty jesteś Sabrina, tak? Jestem Nikodem Szamański.
— Wiem. Czytałam kiedyś jeden z twoich artykułów o mitologii słowiańskiej.
— Czyli interesujesz się demonami?
Zmarszczyła brwi, zaciskając ręce na zeszycie, który przyciskała do klatki piersiowej.
— Dlaczego miałabym to robić? Przecież to bajki.
— Racja. Ale wielu ciekawi fikcja i to nie jest powód do wstydu.
— Kto powiedział, że się wstydzę! — obruszyła się Sabrina i tym razem naprawdę opuściła kuchnię.
Westchnąłem. Straciłem apetyt na kolejną kanapkę i dokończyłem tylko kawę.
Kamiński jeszcze nie wrócił, a nie chciałem chodzić po domu sam, więc zdecydowałem się pójść do jedynego miejsca, które zdołałem poznać, czyli biblioteki. Zdumiałem się jednak, odkrywając zamknięte drzwi.
— Intruz — usłyszałem nagle i wzdrygnąłem się. Rozejrzałem się, ale nikogo nie zauważyłem. Wtem z cienia pod schodami wyszła czarnowłosa piegowata dziewczynka, która ukrywała się wczoraj w szafce na buty.
— Nie jestem intruzem — powiedziałem. Wiedziałem, że nie była duchem, ale nie podobał mi się sposób, w jaki mi się przyglądała.
Dziewczynka uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Zrobił to za nią jej brat bliźniak, który również wyszedł z cienia.
— Nie ty. — Dzieci zaśmiały się i uciekły do jadalni.
Zmarszczyłem brwi. W końcu pokręciłem głową i zapukałem kołatką. Najwidoczniej przyciągałem nie tylko demony, ale i złowieszcze małolaty.
Drzwi otworzyły się same, tak jak kiedy przyszedłem tu w nocy. Bronisławy jednak nigdzie nie widziałem. Miałem nieodparte wrażenie, że budynek gościł kilka duszków domowych, bo jak inaczej wytłumaczyć tajemnicze otwieranie się niezautomatyzowanych, ciężkich drzwi?
Przeszedłem się po poziomach, rozkoszując się ciszą i zapachem książek. Zatrzymałem się przy dziale religii, już całkowicie rozbudzony i w dobrym nastroju. Nie znalazłem tu nic z zakresu demonologii, ale zainteresowały mnie klasyki o mitologiach i wierzeniach, więc usiadłem na podłodze korytarza, opierając się o regał i otwierając pierwszy wolumin.
Jak niewiele potrzeba do radości. Od bardzo dawna nie czułem się tak spokojny i… bezpieczny.
Uniosłem wzrok, przerywając na chwilę czytanie. W bibliotece było jedno okno w kształcie kopuły, służące za dach. Mimo że moim pierwszym skojarzeniem było zadaszenie zniszczonej sali balowej w tunelach pod moim domem, tutaj nie czułem niepokoju. Promienie słoneczne wpadały przez kratowane okno, delikatnie oświetlając okolicę, ale też nie za mocno, dzięki czemu nastrój tajemniczości, ale zarazem rodzinnego ciepła, był bardzo odczuwalny. Mogę tu spędzić resztę życia — pomyślałem. Wcale się nie oszukiwałem. Naprawdę tego zapragnąłem. Postanowiłem, że tak będzie wyglądać moja starość: wielka biblioteka, z dziełami zgromadzonymi przez lata i być może również autorskimi; wyspa daleko od zdemonizowanych, zaludnionych i hałaśliwych miast oraz moja ukochana cisza.
Wzdrygnąłem się, gdy z rozmyślań wyrwał mnie stukot. Tak się rozmarzyłem, że książka wypadła mi z rąk i uderzyła kantem w drewnianą podłogę. Uśmiech mi zbladł.
No tak… Nawet jeśli siebie nie okłamywałem, oszukiwałem wszystko wokół siebie. Jakiej starości? Jaka cudowna samotnia z tymi przeklętymi istotami depczącymi mi po piętach? Potrząsnąłem głową i wróciłem do lektury.
Książka była zwykłym naukowym cliché. Mity, zasłyszane opowiadania. Z wiarą słowiańską wiązały się tylko zwyczaje pogrzebowe, w ostatnim rozdziale. Wyobrażenie śmierci i duszy przez Słowian. Dary wkładane do grobów razem ze zmarłymi (najczęściej ubrania) miały służyć zmarłym w ich pozaziemskiej egzystencji. Powód wkładania darów mógł też mieć na celu ochronę żyjącej rodziny nieboszczyka albo służyć zachowaniu pamięci o zmarłym. Na koniec, oczywiście, wyobrażenie Nawii i Prawii, z czego tą drugą podobno zamieszkują wyłącznie bogowie i zwykłe dusze nie mają tam wstępu. Podsumowując, nic nowego. Czytałem już takie. Odłożyłem zgromadzone wokół mnie tomy na ich miejsce, po czym podniosłem się, prostując kości.
Przeszedłem na drugą stronę biblioteki, a następnie wspiąłem się po drabinie na platformę posiadającą niewielkie trzy regaliki starych ksiąg. Usiadłem na podium, spuszczając nogi, którymi odruchowo zacząłem machać, jak gdybym znalazł się na huśtawce. Nie przeszkadzała mi wysokość, choć nie chciałbym doświadczyć upadku z pięciu metrów.
Wziąłem pierwszą lepszą książkę i przekartkowałem ją podekscytowany. Chyba trafiłem w końcu na dobry dział. Akurat egzemplarz, który miałem w rękach już czytałem w sklepie babci, ale to był ten rodzaj informacji, których potrzebowałem.
Druga książka była o symbolach i runach słowiańskich. O dziwo nie znalazłem w niej tego, co mi powiedziała Aleks o pieczęciach. Najwyraźniej żadne źródła pisane, poza dziełem guślarza z XIX wieku, nic o nich nie wspominały. Przejrzałem resztę okładek z nadzieją, że znajdę tu pełną wersję tej powieści, ale ponownie się zawiodłem. Zamiast tego postanowiłem przejrzeć charakterystykę najsłynniejszych demonów.
„Najsłynniejsze” to złe słowo, jako że pierwsze z nich — licho — nie bez powodu jest jedną z najbardziej tajemniczych istot. Wprawdzie jest mnóstwo powiedzeń z jego udziałem, dawnymi czasy przecież straszono nim dzieci, ale tak naprawdę niewiele wiedziano o nim w sensie egzystencjalnym: skąd pochodziło, skąd zyskało tę nazwę i jak tak naprawdę wygląda. Swoje ostateczne formy demony zdobywają dzięki wierzeniom, stąd też różne ich postacie w różnych rejonach kraju. A czy licho jest zmiennokształtne, czy posiada jedną uniwersalną formę, nie miałem zielonego pojęcia. Z tej książki również nic więcej o lichu się nie dowiedziałem, może poza tym, że gdzieniegdzie jest porównywane do węża. Nie zostało jednak wyjaśnione w jakim kontekście zostało wykorzystane to nawiązanie.
O biedzie nie znalazłem żadnych źródeł, natomiast księga o kózytce była o dziwo najgrubsza ze wszystkich na platformie, ale dopiero po otwarciu jej zauważyłem, że to nie było spowodowane treścią. Sam tekst pokrywał dwadzieścia stron, natomiast na końcu było coś w rodzaju pudełka. Mogło mieć z pięć centymetrów wysokości i zamknięte było na jakiś szyfr. To mnie zaintrygowało i zapaliła mi się lampka w głowie.
Licho miało być tajemnicze. Bieda katastrofalna. Kózytka… podstępna?
Podskoczyłem i omal nie spadłem z platformy, słysząc przesuwanie krzesła. Spojrzałem w dół i zobaczyłem Bronisławę, stojącą przy swoim fotelu i wpatrującą się we mnie z uśmiechem.
— Dawno nie miałam gości przez tak długi czas — powiedziała, mimo że dwa dni to nie było tak długo. — Cieszę się, że ci się tutaj podoba.
— Dziękuję za tę możliwość. Naprawdę jestem wdzięczny. — Wskazałem na zbiór za sobą. — Czy… będę mógł pożyczyć jedną z książek? Chciałbym poczytać jeszcze przed snem.
— Oczywiście, mój drogi. Możesz korzystać z naszych zasobów tak, jak ci się tylko podoba. — Po tych słowach odeszła powolnym krokiem w głąb książnicy, a ja bez większego namysłu wziąłem księgę o kózytce pod pachę i opuściłem bibliotekę.
Rozdział 8
Nie zdałem sobie sprawy, że spędziłem w bibliotece ponad siedem godzin. Dopiero jak ją opuściłem, zaczęły mi doskwierać głód, pragnienie i chęć skorzystania z toalety. Gdy zaspokoiłem wszystkie trzy potrzeby, poszedłem prosto do swojego pokoju i kontynuowałem badania.
Siedziałem nad tym szyfrem dobre czterdzieści minut, ale nie wymyśliłem sposobu, który pozwoliłby mi zajrzeć do środka pudełka. Możliwe, że było puste, ale sam fakt, że coś zostało tak dobrze zabezpieczone, budził we mnie ciekawość dziecka. A im bardziej skomplikowane się to wszystko wydawało, tym bardziej chciałem to rozwiązać. Samo pudełko wyglądało na rodzaj tektury, którą mogłem przeciąć nożem, ale nie chciałem zniszczyć tego, co mogło znajdować się w środku.
— Byłeś tu cały dzień? — Podniosłem głowę. Nawet nie usłyszałem jak Kamiński wszedł do pokoju. — W pewnym momencie pomyślałem, że sam wróciłeś do Skawiny.
— Co ty. — Wróciłem do analizowania wzorów na zamku, ale ostatecznie poddałem się i pokazałem to łowcy. — Widziałeś kiedyś coś takiego?
— Łał, skąd to masz? — Chryzostom wziął do ręki księgę i zaczął nią obracać we wszystkie strony.
— Nie zniszcz jej! — skarciłem go i chciałem odebrać tom, ale łowca cofnął się w stronę okna, po czym zamarł, gapiąc się na zamek.
— Ty, widziałeś to?
— Co?
— Tam coś się porusza. Czy to jest woda?
Skoczyłem na równe nogi i podbiegłem do niego, wpatrując się w skrytkę, która oświetlona promieniami zachodzącego słońca wyglądała nieco inaczej niż przed chwilą.
— To jest… wskazówka — szepnąłem zaskoczony.
Zamek z szyfrem był pozłacany i nieco wypukły, z runicznymi symbolami, których nigdy wcześniej nie widziałem, ale niektóre kształtem przypominały język z Komnaty Cieni, z którą mieliśmy styczność jakiś czas temu. Na pierwszy rzut oka przywodził na myśl złotą pieczęć albo herb. Wierzchnia wypukła część zamka okazała się na tyle cienka, że podświetlona odsłaniała swoją wewnętrzną warstwę, która faktycznie mogła być poruszającą się poprzez obracanie wodą, ale po przyjrzeniu się zrozumiałem, że była to wskazówka, biegająca w lewo i prawo, wskutek ruchu wykonywanego przez łowcę.
Usiadłem na podłodze i jeszcze raz przyjrzałem się zamkowi. Nie widziałem wejścia na klucz, ani możliwości przesunięcia elementów w celu ułożenia jakiejś konkretnej układanki. Jednak poszlaka znaleziona dzięki światłu słonecznemu podsunęła mi pewien pomysł.
— Daj mi zapalniczkę.
Chryzostom sięgnął do kieszeni i podał mi czarny, metalowy pojemnik z białymi wygrawerowanymi słowami Licho chuj wie. Pokazałem zapalniczkę Kamińskiemu.
— Serio?
— No a nie?
Pokręciłem głową z dezaprobatą i przekręciłem mechanizm zapalający. Gdy pojawił się płomień, delikatnie zacząłem głaskać nim złotą nakładkę. Po chwili wypukła część stopniała, ukazując tajemniczą wskazówkę w całej swojej okazałości.
— Zegarek? — zapytał Chryzostom lekko zawiedziony.
— To nie jest zegarek — powiedziałem, przechadzając się po pokoju. Wskazówka była jedna, a na tablicy pod nią widniały symbole. Z każdym kierunkiem, który obrałem, wskazówka skakała to w lewo, to w prawo. — To kompas.
— Ale nie ma kierunków świata. Co niby miałby wskazywać?
Pokazałem mu symbole na tablicy kompasu, po czym uśmiechnąłem się.
— To są znaki zodiaku. Lew, Wodnik, Rak i to jest najprawdopodobniej Panna. Cztery znaki, reprezentujące cztery żywioły. Lew to ogień, Wodnik to powietrze, Rak reprezentuje wodę, natomiast Panna ziemię.
— Sprytnie. Tylko co z tego?
— Myślę. — Wstałem i ponownie zacząłem chodzić po pokoju, wytężając szare komórki. — Znaki zastąpiły kierunki świata. Najczęstszym obieranym kierunkiem jest północ. Tutaj jest to Rak. To by się zgadzało, bo odpowiedniki poszczególnych kierunków świata w niektórych kulturach mają się następująco: północ-woda, południe-ogień, zachód-powietrze, wschód-ziemia. Tylko czy na pewno… — Urwałem, przypominając sobie coś. — Powiedz mi, czy lew ma w twojej rodzinie duże znaczenie?
— Lew? Chyba tak, to trochę jak herb rodzinny.
Lew znajdował się na drzwiach do biblioteki, która należy do najstarszej w rodzinie.
— Tak! To musi być w takim razie lew. — Zatrzymałem się przy drzwiach, na które wskazywała aktualnie wskazówka. — Kierujemy się zatem na południe.
Wyszliśmy na korytarz. Doszliśmy prawie do schodów, kiedy wskazówka wskazała nagle na ścianę. Spojrzałem przed siebie zdezorientowany.
— Nie sądzę, żeby tam przeniosło się nagle południe — skomentował Kamiński.
— Nie rozumiem… — Wpatrzyłem się w kompas, a następnie nim potrząsnąłem.
— Wujek! Wujek! — usłyszeliśmy i znikąd Chryzka otoczyła dzieciarnia. Jeden z chłopców złapał go za rękę i zaczął ciągnąć na parter. — Pobaw się z nami w chowanego!
Zanim się zorientowałem, reszta dzieciaków złapała Kamińskiego w swoje sidła, z czego piegowaty chłopiec siedział mu już na barkach, a jego siostra bliźniaczka przyczepiła się do nogi łowcy jak rzep psiego ogona.
— Jasne! Ale na pewno nie ja liczę pierwszy — odparł Chryzostom i spojrzał wymownie na jednego z chłopców.
— Niee, ja nie chcę! Ja chcę się schować!
— Ja też nie chcę szukać, ty szukaj!
— No dobra, wygraliście. — Spojrzał na mnie. — Sorry, psorze. Teraz to całe dochodzenie jest bez sensu, zwłaszcza, jak zostaniemy przyłapani przez Adama albo, co gorsza, ciotkę Lenę. Umówmy się gdzieś na pierwszą w nocy, co? Będę czekać pod twoimi drzwiami.
— Dobra… — Nadal patrzyłem to na dzieci, to na łowcę. Nieważne jakie miałem o nim zdanie, nigdy bym nie przypuszczał, że może być kimś, kogo polubią dzieci.
— Aach! Gdzie moje maniery. — Wskazał na skaczącego jak piłeczka chłopca. — To jest Jamie Olsen. A ten przy mojej ręce to Simon, jego starszy brat. Obaj są synami ciotki Gemmy. Ogólnie mieszkają w Londynie, ale przyjechali tu na wakacje. A to są Jaś i Małgosia Alvarez, najmłodsze dzieci ciotki Aurelii. — Wskazał piegowate duo.
Jaś i Małgosia. Wpatrywałem się w bliźnięta zaciekawiony, a one z kolei obdarzały mnie ponurymi spojrzeniami. Po chwili cała gromadka, z łowcą na czele, zbiegła na dół.
Nie miałem nic innego do roboty, więc przeczytałem kilka razy te dwadzieścia stron o kózytce. Też nic nowego. Informacje o niej były ograniczone. Zdawało się, że te trzy demony zostały wybrane do tej trójcy tylko dlatego, że było o nich mało wiarygodnych źródeł.
Pierwotnie kózytkę można było spotkać w szczerym polu, którego deptanie groziło załaskotaniem na śmierć. Nie bez powodu istnieje powiedzenie „umrzeć ze śmiechu”. To jest jak najbardziej możliwe, gdy zanoszenie się śmiechem kończy się zawałem serca, straceniem zmysłów i samobójstwem bądź nawet zapomnieniem jak się oddycha i uduszeniem się. Zarówno licho, jak i kózytka, byli częstymi gośćmi w strasznych opowiadaniach dla dzieci przed ich odpłynięciem w świat snów. Teraz o kózytce raczej się nie mówi, była popularna bliżej XVI czy XVII wieku. Postać może mieć różną, ale najczęściej jest to wychudzona naga kobieta, czająca się na swoje ofiary w polu albo w wysokiej trawie. Dlatego też w niektórych rejonach przestrzegano przed zapuszczeniem działki.
— Pieczęcie zawsze znajdą się tam, gdzie największe cierpienie. Wskazane przez płomienie najdroższej rzeczy ludowego koszmaru — wyrecytowałem pod nosem zagadkę. Czy ta rzecz miała należeć do licha, biedy albo kózytki?
Usłyszałem ciche pukanie do drzwi, więc zamknąłem swój notatnik, wziąłem ze sobą latarkę i księgę z tajemniczym zamkiem, po czym otworzyłem drzwi, pewien, że pojawił się już Kamiński. Za drzwiami jednak nikogo nie było.
Zmarszczyłem brwi i wyszedłem na korytarz, oświetlając go. Zerknąłem na zegarek. Dwadzieścia cztery minuty po pierwszej. Spóźniał się. Zawróciłem do pokoju, ale zaraz zamarłem. W środku świeciła tylko lampka nocna, więc od razu zapaliłem lampę na suficie. To jednak nie poskutkowało. Ona nadal tam stała.
Byłem pewien, że to była ta sama osoba, która mnie obserwowała noc wcześniej — nieważne, czy to było we śnie, czy na jawie, przerażało mnie w takim samym stopniu. Postać była niewysoka, w błękitnej koszuli nocnej i z długimi czarnymi włosami, opadającymi niechlujnie na twarz. Stała przy moim łóżku, wpatrując się w nie z lekko pochyloną głową.
Ciarki mi przeszły po plecach. Czy zaatakowałaby mnie, jakbym dalej tam spał?
Zrobiłem krok do przodu, niepewny czego się spodziewać. Nie wyglądała na ducha. Demon? Gdy podszedłem na tyle blisko, że byłem w stanie zobaczyć jej twarz, odetchnąłem z ulgą. Człowiek…
— Proszę pani? — Położyłem rękę na jej ramieniu, kiedy nie zareagowała na mój głos.
Nagle chwyciła mnie za nadgarstek i poderwała gwałtownie głowę, wpatrując się we mnie niemal maniakalnie.
— Rano… — wyszeptała, nie spuszczając ze mnie wzroku. — Rano… rano…
— Proszę mnie puścić…!
— Rano… RANO…
Gdy zacisnęła dłoń na moim nadgarstku tak, że zaczął mi drętwieć, coś we mnie pękło, kiedy powróciło pewne wspomnienie. Wytrzeszczyłem oczy z przerażenia, wiedząc scenę, w której brałem udział w dzieciństwie i której byłem świadkiem niezliczoną ilość razy.
— Puść mnie! — krzyknąłem i odepchnąłem ją mocno, przez co potknąłem się i upadłem na podłogę koło łóżka, a kobieta poleciała na ścianę i odbiła się od niej, ostatecznie lądując w czyichś ramionach.
— Co jest! — Kamiński wbiegł do pokoju i chwycił kobietę, zanim ta upadła. Pomógł się jej wyprostować i odgarnął jej włosy z twarzy. Rzucił mi oburzone spojrzenie. — Co ci odbiło?! — Ponownie zwrócił się do kobiety. — Mamo, nic ci nie jest?
Jego matka zdawała się wrócić do rzeczywistości i teraz wydawała się zagubiona i przerażona.
— Cii, wszystko okej. To tylko zły sen.
Karolina Kamińska w końcu uspokoiła się i spojrzała na Chryzostoma z zaciekawieniem, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Po chwili uśmiechnęła się i pogładziła jego twarz. Łowca wyprowadził ją z pokoju, zostawiając mnie samego.
Siedziałem tak na podłodze kilka sekund, w totalnym bezruchu. Wciąż byłem w szoku. To nie była ona — próbowałem sobie wmówić, ale obraz mojej własnej matki wracał mi przed oczy jak kadr z horroru. Przeczesałem włosy drżącą ręką, a następnie wytarłem rękawem twarz z potu.
— Idiota! — wymamrotałem, zaciskając powieki i oddychając głęboko. Pomyślałem nawet o kózytce i ostatnich spotkaniach z demonami, żeby obciążyć myśli czymś innym.
Mimo że taka sytuacja wydarzyła się tylko raz w moim życiu, pozostawiła po sobie piętno. Moja matka często traciła nad sobą panowanie, ale uderzyła mnie tylko raz. Z reguły podczas napadów tłukła wszystko wokół siebie, co doprowadzało sąsiadów do większego szaleństwa niż to, którym ona dysponowała. Miałem wtedy dziewięć lat, zdarzyło się to tuż przed naszą przeprowadzką z Borku Fałęckiego do centrum Krakowa.
Podskoczyłem, kiedy trzasnęły drzwi pokoju.
— Dobra, co jest grane? Teraz rzucamy ludźmi?
— To… nieporozumienie — powiedziałem cicho.
— Nieporozumienie? Wiem, że moja matka jest wariatką, ale w życiu nikomu nie zrobiłaby krzywdy. Może i cię zaskoczyła, ale to nie powód, żeby ją tak traktować!
— Nie zrobiłem tego z rozmysłem! — wybuchnąłem. — Gdzie ty w ogóle byłeś? Spóźniałeś się!
— W kiblu byłem!
Przekląłem go pod nosem. Zapadła krótka niezręczna cisza.
— To był wypadek. Przepraszam — odezwałem się w końcu.
Kamiński zdawał się być wciąż na mnie zły, ale ostatecznie odpuścił.
— Co jest, psorze? — Usiadł na łóżku. — Ostatnim razem, kiedy widziałem cię tak rozhisteryzowanego, to byliśmy w tej przeklętej guślarskiej komnacie.
Westchnąłem i przejechałem palcami po skroniach.
— Wszystko okej. Jestem po prostu przemęczony i zestresowany tym wszystkim. — Wstałem. — Chodźmy, szkoda czasu.
Całe szczęście łowca nie drążył tematu.
Krążyliśmy po korytarzach z pół godziny, kiedy w końcu poddałem się i zarządziłem przerwę na przemyślenia.
— To bez sensu, psorze — jęknął Chryzostom i przewiesił się przez balustradę jak pranie na sznurku. — Wracajmy spać…
Zignorowałem go i skupiłem się na kompasie.
Już założyłem, że musiał być zepsuty. Co i raz wprowadzał mnie w ściany. Oświetliłem latarką znaki zodiaku i przestudiowałem je jeszcze raz. W pewnym momencie wskazówka znowu zaczęła szaleć, mimo że tym razem siedziałem w miejscu. Coś było nie tak z polem magnetycznym?
Nagle coś stuknęło, niedaleko nas. Oświetliłem wejście do kolejnego korytarza. Tuż obok niego stała szafa. Przez chwilę gapiliśmy się na mebel w milczeniu.
— Czy twoja zabawa w chowanego jeszcze się nie skończyła? — zapytałem szeptem.
Zanim Kamiński zdołał odpowiedzieć, z szafy rozległ się kolejny dźwięk, jakby ktoś coś przesuwał. Wtedy drzwi powoli się otworzyły. Równie powoli wstałem i zacząłem się do niej zbliżać.
Z nadzieją, że były to te niegroźne duszki domowe, które według mnie miały otwierać drzwi biblioteki, sięgnąłem w głąb szafy i szybko przesunąłem wieszaki z kurtkami zimowymi.
Rozległ się cichy krzyk. Odruchowo zrobiłem krok w bok i noga, która wyskoczyła ze środka szafy, trafiła Chryzostoma w krocze. Łowca wysyczał wiązankę przekleństw i opadł na kolana, a ja w międzyczasie oświetliłem napastnika latarką.
— Co tu robisz? — zdumiałem się, widząc skuloną Sabrinę.
Dziewczyna wyglądała na przestraszoną, ale jak tylko nas rozpoznała, wyraz jej twarzy zmienił się na wyniosły. Wyszła z szafy i odgarnęła włosy za ucho. Zauważyłem, że w rękach zaciskała zeszyt, z którym nie rozstawała się od kiedy zobaczyłem ją rano w kuchni.
— Wybrałam się na nocną schadzkę. — Spojrzała na Kamińskiego, który już trochę pozbierał się po niespodziewanym ataku. — Czy twoja mama znowu lunatykuje?
— Zdarzyło się jej to dzisiaj, ale już odstawiłem ją do pokoju, jakieś pół godziny temu. A co?
Sabrina chciała odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zawahała się. Przycisnęła tylko zeszyt do klatki piersiowej. Zmarszczyłem brwi.
Nagle wydarzyły się dwie rzeczy jednocześnie: wskazówka kompasu znowu zwariowała, a z wnętrza szafy, w której przed chwilą siedziała Sabrina i która była z powrotem zamknięta, wydobyło się delikatne pukanie.
Zagapiliśmy się na szafę. Tym razem nie chciałem tam podchodzić i zadałem Sabrinie pytanie, na które i tak znałem już odpowiedź.
— Czy ktoś był z tobą w środku?
— Nie…
Zakląłem cicho i wyjąłem z kieszeni scyzoryk.
— Co chcesz zrobić? — zapytała z przerażeniem Sabrina, zapewne myśląc, że na nią się z tym rzucę.
— Coś tylko sprawdzę. Zostań z Kamińskim.
Czułem, że to, co siedziało w szafie, nie było kolejnym kuzynostwem łowcy. Dopadł mnie ten sam niepokój, który już bardzo dobrze znałem. Co więcej, właśnie wybiła druga czterdzieści trzy.
Ostrożnie otworzyłem szafę, a napięcie rosło, nie tylko we mnie, ale i za mną. Postanowiłem tego nie przedłużać i otworzyłem szafę, jednocześnie wyciągając przed siebie nożyk w geście samoobrony.
— Co…
Szafa jednak była pusta.
— Nik! — usłyszałem szept Chryzostoma i odwróciłem się.
Wpatrywał się w coś przy wejściu do korytarza naprzeciwko szafy, skąd przyszliśmy. Podążyłem za jego wzrokiem.
Przy rogu ściany stała kobieta. Była niewysoka, miała długie czarne włosy i szarą koszulę nocną. Gdybym nie znał sytuacji, pomyliłbym ją z matką Kamińskiego, ale wiedziałem, że mieliśmy do czynienia z demonem. Pozostawało pytanie: jakim?
Nie chciałem go odstraszyć, więc powoli zacząłem się do niego zbliżać, światło kierując na podłogę, ale nie wyłączając go, by mieć choć trochę widoczności. Kobieta nie ruszała się, stojąc przodem do ściany. Zatrzymałem się zaledwie dwa metry przed nią i zaryzykowałem uniesienie światła na jej postać. Chwilę nic się nie działo, choć założyłem, że ucieknie, jako że musiała należeć do nocnych demonów. Ona jednak nie tylko pozostała w miejscu, ale i w pewnym momencie zaczęła ku mnie powoli obracać głowę, nie ruszając przy tym pozostałą częścią ciała.
Gdy obróciła ją o sto osiemdziesiąt stopni, znowu przestała się ruszać. Nie wyglądała inaczej, jako że jej twarz była tak samo zakryta kurtyną włosów.
— Kim jesteś? — ponagliłem ją. — Czego tu szukasz?
Demon w odpowiedzi uniósł ręce i sięgnął za głowę, która w tym momencie była jego twarzą, po czym odsłonił swoje oblicze.
Na pierwszy rzut oka nie była ona przerażająca, bardziej groteskowa. Przypominała twarz słynnej postaci z obrazu Krzyk autorstwa Edvarda Muncha. Ja jednak dzięki temu rozpoznałem tego demona i dla mnie wcale nie wyglądał komicznie.
Nagle coś stuknęło za mną i odwróciłem się odruchowo, gotowy do obrony. To była tylko Sabrina, która przypadkiem upuściła swój zeszyt. Właśnie go podniosła i zwróciła przerażony wzrok na mnie. Zaraz jednak zrozumiałem, że nie patrzyła wprost na mnie. Wytrzeszczyłem na nią oczy, a ona to dostrzegła i pokręciła szybko głową, wskazując na stojącego przed nią Chryzka. Zerknąłem na niego i zobaczyłem, że daje mi jakieś znaki minami. Zacisnąłem pięści.
Demon znalazł się tuż za mną, wyciągając szyję i gapiąc się na mój półprofil, jak gdyby z zaciekawieniem.
Rozdział 9
Strach mnie sparaliżował, a zimno wydobywające się z demona dodatkowo kłuło.
— Przynieś sól — powiedziałem do łowcy bezgłośnie, modląc się, żeby zrozumiał. — SZY-BKO.
Ale to był Kamiński. Oczywiście, że nic nie zrozumiał. Uniósł brwi, a ja straciłem cierpliwość i syknąłem:
— Przynieś sól, do cholery! To strzyga!
W tym momencie demon chwycił mnie za szyję, a Kamiński rzucił się na schody, biegnąc do kuchni. Sabrina, z kolei, nie zapanowała nad osłabionymi ze strachu nogami i usiadła, kuląc się przy balustradzie.
Strzyga należy do nocnych demonów zwanych nocnicami. Jej podstawowym atakiem jest wysysanie z ofiar krwi wraz z ich energią duchową, w przeciwieństwie do swojego męskiego odpowiednika strzygonia, który preferuje padlinę za pokarm. Strzyga nie pozbawia jednak człowieka krwi i energii za jednym zamachem. Wysysa je powoli, przez jakiś czas, stopniowo osłabiając swoją ofiarę i tym samym delektując się zdobytą nową siłą, podczas gdy człowiek umiera w męczarniach. W przeszłości często mylono ataki strzygi z nieuleczalnymi nieznanymi chorobami, a czasem nawet i atakami wampirów.
Już słyszałem Chryzka wbiegającego po schodach, kiedy strzyga obróciła mną gwałtownie i wbiła zęby w moją szyję, rozpoczynając swoją ucztę. Krzyknąłem i chwyciłem ją za włosy, próbując odciągnąć, ale nadaremnie. Widok przed oczami mi się na chwilę zamazał, a uszy mi przytkało, przez co dobiegł do mnie tylko nic nieznaczący wrzask łowcy, pisk Sabriny oraz odgłos czegoś rozbijanego.
W tym momencie sól poleciała na twarz demona, tymczasowo go odstraszając. Upadłem na kolana, próbując oprzytomnieć. Gdy słuch i wzrok mi całkowicie wróciły, ktoś pociągnął mnie w tył, dzięki czemu uniknąłem kolejnego ataku strzygi, która syknęła z niezadowoleniem, ukazując ostre wampirze zęby, pokryte moją krwią.
— Kurwa! No to pięknie! — Kamiński pomógł mi wstać. — Boże, psorze, czy teraz mamy cię zabić drewnianym kołkiem i zakopać twoje ciało w czosnku?
— Nie zamienię się w wampira, bałwanie! — ofuknąłem go, tamując krew rękawem koszuli. — Skąd ci w ogóle przyszedł pomysł zakopania w czosnku.
— Strzyga nie zamienia, tylko zabija — rozległ się głos po mojej drugiej stronie.
— Dokładnie. Strzyga… Co? — Spojrzałem w prawo.
Aleks zerknęła na mnie ponuro, po czym wyczesała palcami kawałki szkła z włosów. Podążyłem wzrokiem dalej i ujrzałem rozbite okno.
— Szczerze, to nie mam odwagi pytać, jak się tu znalazłaś.
— Czasu też nie! — syknął Chryzek, kopiąc demona w obojczyk, kiedy ten próbował wbić kły w moją łydkę. — Znalazła sobie nowy przysmak.
— Jak już zaczęła, to będzie chciała mnie wyzuć z krwi i energii duchowej do samego końca. — Spojrzałem na łowcę. — Sól?
— Cyborg mi zabrał.
Czyli to Aleks sypnęła solą w twarz strzygi. Niestety to nie wystarczy, żeby się jej pozbyć.
— Jeszcze trochę mi zostało — oznajmiła zaklinaczka, pokazując garść artykułu spożywczego.
— Wsyp jej resztę soli do gardła, to ją powinno spalić od środka. — Odetchnąłem głęboko i odjąłem rękaw od szyi. — Ja będę przynętą.
— Ej!
— Serio? Masz na to czas?
Kamiński nie skomentował już tego i zszedł na bok, podczas gdy ja i Aleks przygotowaliśmy się na atak. Nie przewidziałem jednak szybkości strzygi. Do tej pory byłem pewien, że jest stosunkowo powolnym demonem, jednak najwyraźniej posmakowanie nowej ofiary dodało jej motywacji. Wystrzeliła do przodu i chwyciła mnie za gardło, pchając w tył. Uderzyłem mocno plecami w drzwi szafy. Zanim jednak zdołała wykonać kolejny ruch, Aleks wkroczyła do akcji i pojawiła się tuż przy mnie, mocno chwytając szczęki strzygi i wsypując sól do jej gardła.
Demon puścił mnie i wycofał się chwiejnie, wydając krztuszące odgłosy. W ciągu kilku kolejnych sekund zajął się znikąd powstałym czarnym ogniem i wyparował, zamieniając się w kupkę popiołu.
Staliśmy w milczeniu przez kolejną minutę, zbierając myśli. W międzyczasie wybiła trzecia w nocy.
— Czy to koniec? — szepnął Chryzek.
— Tak — odpowiedziałem. — Odwróciłem się do zaklinaczki. — Co właściwie…
Przerwał mi znajomy dźwięk przesuwanej wskazówki. Sięgnąłem szybko za pas i wyciągnąłem księgę z kompasem. Znowu zaczął szaleć. Tylko tym razem, gdy skierowałem go na korytarz naprzeciwko szafy, nagle się zatrzymał, na symbolu lwa. Zmarszczyłem brwi i przeszedłem kilka kroków, nie zmieniając pozycji kompasu.
— Co jest? — zainteresował się Chryzostom.
Skierowałem kompas w lewo, a następnie w prawo. W obu przypadkach wskazówka kręciła się bez celu, natomiast gdy wyrównałem ją na symbol lwa, zatrzymywała się, pokazując konkretnie na pozostałości po strzydze.
Kucnąłem przy prochach i rozgarnąłem je. Moim oczom ukazał się złoty kluczyk. Wziąłem go do ręki, oglądając z każdej strony. Kończył się kształtem, który bardziej przypominał stempel niż klucz.
— A niech mnie! Cały czas miała go przy sobie. Dlatego kompas wariował. Nie wskazywał kierunków świata, prowadził konkretnie do klucza, który nosiła strzyga.
— No to na co czekasz? Otwieraj!
Klęknąłem na podłodze, trzymając latarkę w zębach i kładąc księgę przed sobą. Przyłożyłem koniec klucza do wgłębienia pod kompasem i przekręciłem nim. Kliknęło. Czułem rosnące podekscytowanie. Otworzyłem wieka skrytki, co wyglądało i dawało uczucie, jakbym otwierał tajemne drzwi do innego wymiaru. Ostatecznie jednak doznałem zawodu.
W środku były kolejne zapisane karty. Nie wiedziałem czego oczekiwałem, być może samej pieczęci proroctwa? Wyjąłem plik kartek i przejrzałem je skonfundowany. To był jakiś żart?
Były wypełnione symbolami i ozdobnymi runami, a gdzieniegdzie również rysunkami miejsc czy postaci.
— To żart? — powtórzył moją myśl Chryzostom, wyrywając mi część zapisków. — Ej, ten znak wygląda na elfa wpierniczającego hot doga.
— Widziałem już te symbole… — mruknąłem. — Dawno temu, jeszcze jako dziecko w sklepie babci.
— Czyli tam następny cel?
— Nie, nie, to niemożliwe. Widziałem to przypadkiem w jej pamiętniku, który zawsze nosiła przy sobie. Na pewno w sklepie go nie znajdę. Jednak jak chwilę pomyślę, powinienem sobie przypomnieć, co oznaczają. Potrzymaj mi światło. — Wyjąłem telefon i porobiłem dokładne zdjęcia całej zawartości skrytki. Następnie schowałem do niej papiery, zamknąłem i ułożyłem kluczyk w kolejnym wgłębieniu, nad kompasem. Pasował idealnie. — Zwrócę to do biblioteki. Najlepiej, żeby twoja babcia nie dowiedziała się, co tutaj zaszło. Ani reszta twojej rodziny.
— Wierz mi, powiedzenie im o tym to ostatnie, co planowałbym zrobić w życiu.
Podniosłem się i rozejrzałem.
— A gdzie Sabrina?
Kamiński wzruszył ramionami i stwierdził, że pewnie wróciła do swojego pokoju. Zapatrzyłem się na klatkę schodową.
Dziewczyna widziała drugi świat, byłem tego pewien. Ten jej przerażony wzrok, kiedy gestem zabroniła mi mówić o tym Chryzostomowi był prawdziwy. Tylko dlaczego chciała zachować to w tajemnicy?
*
Rano zasiedliśmy do śniadania w kuchni, tak jak dzień wcześniej. Tym razem towarzyszyła nam Aleks, mimo że nie jadła z nami. Siadła przy oknie i obserwowała podwórko, bawiąc się kapslem od butelki soku, który pił Kamiński. Ja też nie miałem dzisiaj apetytu. Mieszałem bezmyślnie łyżką wystygniętą już kawę.
W pewnym momencie dobiegły do nas odgłosy podniesionych rozmów i śmiech. Najwyraźniej rezydencja miała nowych gości. Po chwili do kuchni weszły cztery osoby: dwóch nieznanych mi mężczyzn, Sebastian oraz Sabrina, której uśmiech zrzedł, gdy nas zobaczyła.
— Szymek! — zdumiał się Chryzostom, podrywając się z krzesła.
— Hej! Toż to nasz najmłodszy brat! — ucieszył się jeden z mężczyzn, posiadający długie, związane w koński ogon, włosy. Uścisnął swojego brata. — Co za niespodzianka. Czemu się nie zapowiedziałeś?
— Myślałem, że jesteś w trasie — przyznał Chryzek i odwrócił się do nas. — To mój starszy brat Szymon. Jest królem basu i podróżuje po świecie ze swoim zespołem. Dlatego tak rzadko jest w domu.
— Do ciebie jednak mu jeszcze daleko — odezwał się drugi mężczyzna, w okularach i z elegancko zaczesanymi włosami.
Chryzostom przestał się uśmiechać, kiedy spojrzał na niego.
— Cześć, Julian. Dawno się nie widzieliśmy.
— Fakt, jakieś trzynaście lat? Może więcej? Dziwię się, że jeszcze masz odwagę postawić tu stopę po tym, co się stało.
— A co się stało, według ciebie? — zdenerwował się Chryzostom, a Szymon stanął między nim a Julianem. — Myślisz, że nie jesteś niczemu winny? Na pewno kablowanie na brata było twoim świętym powołaniem?
— Kablowanie? Naprawdę o to poszło? Dorośnij.
— Miałem wtedy szesnaście lat i brak wsparcia, zwłaszcza twojego! Czego się spodziewałeś? Że padnę na kolana przed spranymi przez sektę mózgami, tak jak robisz to ty? Dało ci to chociaż coś? Jesteś bogaty? Masz wspaniałą rodzinkę? Nielimitowaną chwałę?
— Ty…!
— Dość! — Szymon rozdzielił braci, zanim skoczyli sobie do gardeł.
— Co się tu dzieje?! — Lena wpadła do kuchni jak burza, ogarniając wściekłym spojrzeniem pomieszczenie. Jej zniesmaczony wzrok zatrzymał się chwilę na mnie, po czym przeniosła go na Aleks i jej złość została zastąpiona zdumieniem. — Kim jesteś?
Wszyscy skupili uwagę na Aleks, która dalej bawiła się kapslem, obserwując napiętą sytuację ze stoickim spokojem. Lena zaczęła tracić cierpliwość poprzez przedłużającą się ciszę, więc łowca zaczął się tłumaczyć.
— To jest… Aleksandra!
— Aleksandra-jak?
— Aleksandra… — Zerknął kątem oka na reakcję zaklinaczki. — Aleksandrowicz! Przyjechała dzisiaj w nocy. Jest… koleżanką z branży.
— Aleksandra Aleksandrowicz. — Lena uniosła brwi. Byłem pewien, że kontynuuje dochodzenie, ale najwyraźniej jej to wystarczyło. Kazała być cicho i opuściła kuchnię.
— To było interesujące — powiedziałem do Kamińskiego, kiedy wrócił na swoje miejsce i położył się na stole, wyczerpany. — Aleksandra Aleksandrowicz?
— Nie ty też, psorze… Musiałem coś wymyślić. Na słowo „Aleks” miałaby milion uwag i nie pozbylibyśmy się jej.
— Dobrze, że nie powiedziałeś, w jaki sposób tu przybyła.
— Kurwa, no tak! Okno!
— Hej. — Szymon przysiadł się do nas, podczas gdy Julian, Sebastian i Sabrina poszli w ślady Leny. Uśmiechnął się i wziął jabłko z miski na stole, wpatrując się we mnie. — Ty też jesteś nowy.
— Nikodem Szamański — przedstawiłem się. — Również znamy się z… branży.
— Oo, czyli też jesteś kurierem?
Rzuciłem pytające spojrzenie Chryzostomowi, który wytrzeszczył oczy, po czym wybuchnął śmiechem, poklepując mnie mocno po ramieniu.
— Taa, tak się poznaliśmy! Dokładnie… Ale w przeciwieństwie do mnie, ten tutaj dostał oświecenia i jest teraz profesorem na uczelni.
— Profesorem? Łał! A czego, jeśli mogę zapytać?
— Folklorystyki — odparłem przez zaciśnięte zęby, wymuszając uśmiech.
— Ale super. Czyli zjawy i inne bajeczki?
— Można to tak ująć.
— Ach, nie gniewaj się, lubię takie rzeczy czasem poczytać, ale nie jestem z tych wierzących w duchy.