E-book
12.6
drukowana A5
41.66
Ostatni rezerwista

Bezpłatny fragment - Ostatni rezerwista

Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-8351-421-5
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 41.66

Rozdział pierwszy

1

Na bezchmurnym niebie żarzyły się już pierwsze gwiazdy, a lekki ciepły wiatr zawiewał od strony Sanu. Opadające z drzew liście szeleściły jesiennie. Kończyło się lato. I nadchodziła długa, pogodna, a może słotna jesień — tego nigdy nie można przewidzieć.


Andrzej Cybulski wyszedł z domu. Miał na sobie dżinsowe, wycierane spodnie i delikatną koszulę bez rękawów w kolorowe paski, a do kompletu białe adidasy. Miał szczupłą, wysportowaną sylwetkę (od dwóch lat uprawiał kulturystykę) i kędzierzawe, jasne włosy. Lubił się dobrze ubierać. Modny strój poprawiał mu samopoczucie i pomagał pokonywać wrodzoną nieśmiałość.


Pochodził z ubogiej, chłopskiej rodziny i odkąd pamiętał, dokuczał mu notoryczny brak pieniędzy. Nigdy nie miał ich zbyt wiele i nie nauczył się oszczędzać, tak jak to podobno robią mądrzy ludzie z zadatkami na bogaczy, do których on niestety nigdy nie będzie mógł się zaliczyć. Nawet teraz, pracując już od roku, nie zaoszczędził ani grosza. Pieniądze przeciekały mu przez palce. Tak jak większość młodych ludzi wydawał je bez skrupułów na zabawy, alkohole i dziewczyny. W czasach licealnych uzupełniał skromne kieszonkowe, rozładowując wagony węgla albo cementu na stacji kolejowej w Dynowie przez kilka dni w miesiącu. Urywał się wtedy z lekcji, ale ponieważ dobrze radził sobie z nauką, wychowawca nie robił z tego problemu. Na wsi trudniej było o dodatkowe, dobrze płatne zajęcie. Pomimo to żył cały czas beztrosko, nie martwiąc się o przyszłość.


Dobre samopoczucie mąciła mu tylko myśl o czekającej go niebawem służbie wojskowej, od której nie zdołał się wymigać. Nie miał wady wzroku, ani wady kręgosłupa, czy jakichkolwiek wtyków w komisji wojskowej, toteż bez problemu został zakwalifikowany jako najwyższy gatunek mięsa armatniego, z przeznaczeniem do natychmiastowego odstrzału. Traktował to jako zło konieczne, kwitując powiedzeniem: „Dwa lata wyrwane z kalendarza”. Co oznaczało: najlepsze dwa lata życia stracone bezpowrotnie. „Wchodzisz w bramę koszar na kacu bez grosza przy duszy i po dwudziestu czterech miesiącach — jeżeli miałeś szczęście i nie spotkało

cię coś złego w rodzaju przedłużenia służby — wychodzisz bez grosza z zepsutym żołądkiem. A te wszystkie patriotyczne słowa o obowiązku wobec ojczyzny, które przy różnych okazjach wypowiadali nadęci faceci, czerwoni na twarzach od nadmiaru wódki, z mocno zaokrąglonymi brzuchami, robiący nieraz kariery polityczne, to tylko zwyczajne mydlenie oczu” — tak myślał. Ojczyzna mogła się bez niego obejść, nie była przecież w wielkiej potrzebie. Zresztą mógł się jej przysłużyć w inny sposób — chociażby uczciwie zarabiając na życie i płacąc podatki.


Nie był jednak mięczakiem. Wiedział, że potrafi, nie gorzej od innych, odbębnić swoją dolę, nawet gdyby okazała się gorsza niż myślał. Podświadomie coś go nawet ciągnęło do wojska. Zwłaszcza teraz, gdy od trzech tygodni posiadał w kieszeni darmowy bilet na przejazd do Żar.


Służba wojskowa zbliżała się nieuchronnie z szybkością armatniego pocisku. Odczuwał nawet z tego powodu pewien rodzaj dumy, ale tę ukrył gdzieś głęboko i nikomu o tym nie mówił.


Idąc na zabawę, w kieszeni posiadał kilka tysięcy złotych z odprawy przysługującej poborowym i teoretycznie powinien czuć się cholernie dobrze. Coś jednak nadal dręczyło go w środku, pomimo, że dawno pogodził się z sytuacją. Ale machnął na to ręką i postanowił, mimo wszystko, porządnie się zabawić, postawić coś chłopakom, no i przyzwoicie rozstać się z Kasią.


„Niech to będzie wielka, pożegnalna popijawa, o której długo nie zapomną”, myślał.


Powietrze pachniało jesienią. Zapach więdnących traw i liści kojarzył mu się zawsze z wypasaniem bydła na opustoszałych polach, krzykiem odlatujących kluczami na południe żurawi, z pieczonymi kartoflami z czasów dzieciństwa, pierwszymi jesiennymi przymrozkami, z rodzinna wsią — z tym zagubionym pośród gór i lasów małym światem, który dobrze znał i kochał. Wychował się bowiem w dolinie Sanu, w malowniczej wiosce o tajemniczej nazwie Huta Brzuska, poznając wcześnie twarde życie chłopów i drwali, i tajemnicę domowej produkcji spirytusu. Kochał wieś — wszystkie te drewniane ciepłe domki i rodzimą przyrodę. Tęsknoty za miastem nie rozbudził w nim nawet czteroletni pobyt w Liceum Ogólnokształcącym w Dynowie. Ale z tego okresu pozostały mu dwie namiętności — piłka nożna i miejski taniec, które tworzyły ważną część jego dotychczasowego życia.


Noc zaczęła się krystalizować i zrobiło się chłodniej. Na niebo wytoczyło się olbrzymie koło srebrzystego księżyca, który przyćmił dalekie gwiazdy i jaśniej oświetlił wąską, wiejską, asfaltową dróżkę.


Andrzej spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzydzieści. Pomyślał, że jest już spóźniony, ale miał nadzieję, że Kasia będzie na niego czekała. Przyspieszył kroku, bo miał jeszcze do przejścia około kilometra. Idąc mijał po drodze grupy młodzieży stojącej w pobliżu płotów. Dużo motocyklistów i kilka samochodów wyprzedziło go i pojechało w kierunku domu ludowego.


„Młodzież z sąsiednich wsi tłumnie ściąga na zabawę”, pomyślał i poczuł w głębi serca jakieś delikatne ukłucie i żal, że dla niego to już ostatnia impreza w tym roku, bo po niedzieli wyjeżdża przecież do wojska.


2


We wsi wszyscy się znali i wieść, że Andrzej Cybulski otrzymał bilet do armii dawno się rozeszła, więc gdy pojawił się w drzwiach świetlicy, Paweł, organizator zabawy, przyjaźnie klepnął go w plecy i powiedział:


— Schowaj pieniądze bracie! I pchaj się do środka! Poborowi i żołnierze zawsze u nas mają

wstęp wolny. To takie stare, polskie, niepisane prawo.


— Dziękuję — odpowiedział Andrzej. — Może później wypijemy razem butelkę czegoś mocniejszego — zaproponował w drodze rewanżu.


— Do tego nigdy nie musisz mnie namawiać. Chętnie obalę z tobą kilka kieliszków, ale dopiero po północy — odpowiedział mężczyzna, który był komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej w Hucie Brzuskiej i kilka razy w roku, ze swoimi ludźmi, z ramienia tej organizacji od dawna robił tego typu imprezy, a zarobione pieniądze przeznaczał na sprzęt strażacki, wyposażenie remizy i mikołajkowe paczki dla dzieci szkolnych.


Czteroosobowa orkiestra, rozlokowana na podwyższeniu sceny, grała bez wytchnienia już całą godzinę. Na środku obszernej jak stodoła sali tanecznej kręciło się kilkanaście par. Ale bardziej nieśmiali młodsi chłopcy i dziewczyny podpierali jeszcze ściany i dodawali sobie odwagi, częstując się papierosami i tanim winem. A przy stolikach w pobliżu bufetu siedzieli butnie prawdziwi koneserzy wiejskich zabaw, zwolennicy mocnych trunków i podwyższonej adrenaliny — starzy kawalerowie, wiejskie zawalidrogi, czyhający na każdą okazję do zrobienia solidnej burdy. Wszędzie było ciasno i głośno. Ludzie wciskali się pomiędzy stoliki i co chwilę ktoś, pomagając sobie rękami, przedzierał się w stronę wyjścia lub bufetu.


Kasia Konarska, uczennica czwartej klasy Liceum Ogólnokształcącego w Dynowie zawsze na imprezach cieszyła się wielkim powodzeniem. Dzisiaj także nie narzekała na brak adoratorów i tańczyła nieprzerwanie od początku zabawy. Wypiła już parę kieliszków i czuła ten lekki, rozbrajający zawrót głowy, który powoduje, że dziewczęta, w sobotnią noc, na chwilę tracą zdrowy rozsadek, ale w zamian zyskują jakąś beztroskę, lekkość i swobodę, co jeszcze bardziej uwydatnia ich niewinną, spragnioną miłości naturę. Teraz przytulała się w tańcu delikatnie do Andrzeja, pozwalała się dotykać i ukradkiem całować w usta, które rozchylała dziecinnie, wysuwając jednocześnie do przodu czubek języczka. Miała dziewczęcą śliczną buzię otoczoną złotymi lokami, sylwetkę dojrzałej kobiety i rozbrajający uśmiech. Ubrana w podkreślającą biodra czerwoną spódniczkę, sięgającą dobrze powyżej kolan i białą bluzkę z dużym dekoltem, odsłaniającym jędrne piersi, sprawiała wrażenie róży w pierwszych dniach rozkwitu.


Andrzej obejmował ją w talii, wdychał zapach jej włosów i przy każdym obrocie delikatnie przesuwał ręce po jej piersiach i biodrach. Czuł, jak jej piękne ciało rozumie go, z wdziękiem pozwala się prowadzić, a wielkie jak dukaty zielone oczy błyszczą z zachwytu.


— Taniec z tobą to prawdziwa przyjemność — powiedział nieco onieśmielony jej urodą. „Kocham cię mała, bo czymże innym może być to co czuję”, pomyślał, ale nie zdobył się na to, aby głośno wypowiedzieć te słowa.


Zamiast tego pochylił się i pocałował Kasię w odsłoniętą szyję. Zapach rozgrzanego tańcem, młodego kobiecego ciała, pomieszany z delikatną wonią perfum, przyjemnie podrażnił jego zmysły i przyprawił go o zawrót głowy. W tej chwili był odurzony miłością do niej i pragnął, aby ta noc nigdy się nie skończyła, a czas rozstania i odjazdu do wojska nigdy nie nadszedł. Bo wydawało mu się, że kiedy wróci do domu po dwóch latach, będzie już za stary na zabawy i na miłość.


„Dwa lata to naprawdę spory szmat czasu”, przemknęło mu przez głowę. W głębi duszy obawiał się, że może Kasię stracić, ale postanowił nie zdradzać się z tymi rozterkami.


— Napijemy się czegoś? — zapytał, gdy orkiestra zrobiła krótką przerwę.


— Chętnie — odpowiedziała, opierając głowę na jego piersi. — Strasznie tutaj gorąco i w ustach mi zaschło.

Trzymając się za ręce, przecisnęli się do bufetu.


Przy stoliku pod oknem siedzieli z dziewczynami koledzy Andrzeja. Dwaj z nich, Andrzej Wróblewski i Jacek Pasternak, także otrzymali darmowe bilety na przejazd koleją i szykowali się do woja; trzeci, Marcin Stadnik, miał już służbę poza sobą. Był rezerwistą. Od roku pracował jako gajowy w Leśnictwie Łodzinka i zamierzał się ożenić jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Może dlatego najwięcej żartował i starał się utrzymać pogodny nastrój w całym towarzystwie.


— Hej, zakochani! Chodźcie do nas! — krzyknął ponad głowami tłumu i pomachał ręką do Kasi i Andrzeja. — Wypijemy po jednym, póki jeszcze wszyscy razem tutaj jesteśmy.


Andrzej kupił kilka butelek pepsi, jedno wino i butelkę wódki. Dźwigając to wszystko, oboje z Kasią podeszli do stolika pod oknem.


— Nic się nie martw chłopie. Wojsko to jest tylko wojsko, i nic więcej. A co to znaczy, każdy powinien się sam przekonać — powiedział Marcin. Był już trochę wstawiony. — Na bramie piszą tam: „Witamy Was”, a w środku mówią: „Mamy was…”. I to jest cała cholerna tajemnica. Jakoś musicie przez to przebrnąć. Ale skoro ja wytrzymałem, to i wam się uda. I przyjdzie taki dzień, że zaśmiejecie się w twarz sierżantowi, zaśpiewacie „Rezerwę” i pierdolniecie bramą koszar, wychodząc na ulicę. I wtedy przy okazji zrozumiecie, czym jest prawdziwe szczęście.


Pili po kolei z jednego kieliszka, przepijając pepsi prosto z butelek, gdy dziewczyny powoli, lecz systematycznie osuszały butelkę słodkiego wina. Dym z wypalanych w ogromnej ilości papierosów mieszał się z unoszącym się z podłogi kurzem i oparami rozlewanego z gestem alkoholu. Roześmiane dziewczyny tuliły się do swoich chłopców, a ich skąpo przyodziane, gorące ciała pachniały i budziły żądzę. Co pewien czas któraś parka wymykała się na dłuższy spacer po wiejskich dróżkach. Później wracała owiana chłodem rozgwieżdżonej nocy i jakby jeszcze bardziej sobą zauroczona.


W świetlicy, nad głowami rozbawionej młodzieży, unosiła się atmosfera beztroski i szczęścia.

Tak wieś żegnała swoich poborowych.


— A ja mam gdzieś cały ten szum dookoła wojska. Dzisiaj chcę się po prostu porządnie napić i dobrze się zabawić — powiedział Jacek Pasternak.


Podniósł się z krzesła i pociągnął za rękę siedzącą obok niego Marię. Głowa mu się lekko chwiała. Udawał twardziela, ale nie potrafił ukryć ogarniającego go wzruszenia.


— Dali mi bilet go Gdańska, na drugi koniec Polski. Marynarka wojenna, trzy lata… Wyobrażacie to sobie? A ja właściwie jeszcze nigdy nie widziałem morza… z wyjątkiem morza wódki, którą wypiło się na zabawach! — zażartował.


— No! To za naszą służbę dla kraju! — rzekł Andrzej i wychylił do dna stojący przed nim kieliszek żytniówki.


Kiedy muzykanci ponownie zaczęli grać, wszyscy wstali od stolika i skierowali się na środek sali tanecznej. Darek Wróblewski, trzeci z poborowych, który otrzymał powołanie do jednostki rakietowej w Toruniu, potknął się o wysunięte daleko nogi mężczyzny z Babic, zatoczył się i prawie upadł na podłogę.


— Cholera jasna! Człowieku! — zaklął. — Trzymaj może lepiej te nogi trochę bliżej dupy. Nie siedzisz przecież w domu przed telewizorem.


Skarcony w ten sposób mężczyzna uśmiechnął się. Od lat przychodził na każdą zabawę w okolicy, ale prawie nigdy nie tańczył. Przeważnie pił alkohol z podobnymi do siebie oprychami i

szukał okazji do zwady. Lubił się bić. Uważał, że to dobry sposób spędzania sobotnich nocy. Miał prawie trzydzieści dwa lata i był w okolicy niekoronowanym królem starych kawalerów, którzy na tyle rozkochali się w swobodnym, beztroskim życiu, aby nie pozwolić żadnej kobiecie zarzucić sobie spódnicy na głowę. Chociaż, czasami, zdarzało się, że któryś z nich, przed czterdziestką, tracił rozum, zakochiwał się na śmierć w młodszej od siebie o kilkanaście lat dziewczynie, łamał swoje dotychczasowe zasady i dawał się wodzić za nos, jak cielę, na niewidocznej gołym okiem, ale bardzo mocnej gumce od majtek.


— Parszywe pętaki — mruknął do przyjaciół, otwierając następną butelkę wódki. — Rzygać mi się chce od tego ich gadania o wojsku. Trzeba by im trochę nosa przytrzeć. Co o tym sądzicie, chłopaki?


— Dobra myśl! — zgodził się jego sąsiad o podłużnej, lisiej twarzy i przedwcześnie łysiejącej głowie. Miał już dobrze w czubie, ale z przyjemnością wychylił kolejny kieliszek. — Przyda im się trochę edukacji. Te gnojki myślą, że tylko oni mają tu coś do powiedzenia.


Zanosiło się na porządną burdę. Tymczasem ktoś zamówił piosenkę pod tytułem „Przyszedł czas, gdy do wojska ruszałem”. Jej słowa mówiły o rozstaniu dwojga ludzi, o wojsku, o zapomnieniu i zdradzie. Opowiadały historię porzuconego przez narzeczoną żołnierza, która jednak nie każdemu musiała się przydarzyć. Tak właśnie myślał Andrzej i jego koledzy.


Tańcząc, uśmiechali się beztrosko, pełni zaufania do swoich dziewczyn i młodzieńczej, niczym nie skrępowanej wiary w życie. W końcu każdy z nich znał swoja wartość i pielęgnował, wpajane od młodości, poczucie godności osobistej. Więc budzący się niepokój został mężnie zduszony i ukryty głęboko, gdzieś na dnie młodzieńczych serc.


Po północy orkiestra zagrała „Rezerwę”, a po niej nastąpił kulminacyjny punkt programu — walczyk czekoladowy. W sali panował ogromny zgiełk. Tancerze wirowali zapamiętale. Spódniczki dziewczyn unosiły się, odsłaniając zgrabne kolana i uda. Chłopcy przyciskali partnerki mocno do siebie, i niby to przypadkiem, „bezinteresownie”, przesuwali ręce w stronę zaokrąglonych bioder i pośladków. A pomiędzy nimi, z wielką wprawą i swobodą, chodziły wybrane pary, sprzedając tańczącym kawalerom czekolady dla ich dziewczyn.


Król dożywotnich kawalerów w odpowiednim momencie, dokładnie obmyślonym wcześniej, precyzyjnym ruchem, ale tak, aby wyglądało to naturalnie, prawie od niechcenia, wysunął przed siebie nogę.


Darek Wróblewski, powracający z dziewczyną do stolika, po raz drugi tej nocy potknął się o nogę. Tym razem jednak upadł, uderzając głową o kant krzesła. Na ustach siedzącego mężczyzny pojawił się niewinny, zanikający uśmiech. Był pewny, że tym wypróbowanym, prostym sposobem udało mu się sprowokować tego zarozumiałego szczyla do bójki.


— Oferma! — mruknął. — Patrz, jak łazisz, gnojku. I nie depcz ludziom po piętach.


— Ty parszywy draniu! Mówiłem ci już, żebyś zabrał te szczudła i nie wysuwał ich na środek sali

— powiedział Darek przez zaciśnięte zęby. Po czym, jak smagnięty batem, poderwał się z podłogi, ale jeszcze panował nad sobą, pomimo, że był wytrącony z równowagi i wściekły, bo na głowie wyrósł mu olbrzymi, bolący guz. Na szczęście skóra nie została przecięta.


— Zamknij się synku. I nie pij więcej wódki! Bo jeszcze cię jak nic coś gorszego spotka przed wyjazdem do wojska. A tego by mama nie chciała. Ale takiemu mleczakowi, jak ty, w armii już dobrze w jaja wstawią — włączył się do pyskówki mężczyzna z lisią twarzą. Czuł, że w powietrzu wisi niezła draka i nie chciał, aby się to rozeszło po kościach.


— Parszywy drań! Zaraz wkopię mu te nogi do dupy — mruknął Darek.

Był śmiertelnie blady. Wyrwał się dziewczynie, która go przytrzymywała za szyję, długim susem skoczył do przodu i uderzył swojego przeciwnika zaciśniętą pięścią w szczękę. Sam w rewanżu otrzymał mocny cios w żołądek, który przełamał go prawie na pół. Ale w tym momencie obok niego pojawili się Andrzej Cybulski, Marcin Stadnik i Jacek Pasternak. Rozpoczęło się prawdziwe mordobicie, jak do słów piosenki „Na dancingu się zjawili jacyś dwaj cywili…”, piosenki, którą orkiestra rżnęła właśnie od ucha. Dziewczyny piszczały, a mężczyźni okładali się nawzajem pięściami. W krótkim czasie „starzy kawalerowie” zostali pokonani i wyrzuceni na zewnątrz. Zanim to jednak nastąpiło, zrobili pewne spustoszenia na twarzach swoich przeciwników. Szczególnie dobrze w tej walce spisał się król starych kawalerów. Chociaż tym razem, ku swojemu zdumieniu, trafił na mocniejszego od siebie. Po prostu podszedł do sprawy zbyt lekceważąco i nie docenił przeciwnika. Bo skąd do jasnej cholery mógł przypuszczać, że Andrzej, ten zwyczajny gówniarz przed wojskiem, będzie miał taki talent w pięści…


3


Noc dobiegała końca, szarzało i rozpoczynał się świt. Andrzej Cybulski po zabawie odprowadzał Kasię do domu. Głowa mu pękała od wypitej wódki i ciosów, które otrzymał w bójce. Zdawał sobie sprawę, że to było to zupełnie niepotrzebne, ale i chyba nieuniknione. Szli oboje trzymając się za ręce, polną drogą prowadzącą zboczem góry w kierunku lasu, za którym mieszkali rodzice Kasi. Smutna atmosfera pożegnania unosiła się dookoła nich. A poranne, chłodne powietrze wdzierało się pod ubrania. Oboje, po nieprzespanej nocy, byli zmęczeni i senni. Powietrze pachniało żywicą sosnowego lasu, wysychającą trawą i wilgocią pokrywającej wszystko, nocnej rosy.


Andrzej ścisnął drobniutką rękę Kasi. Czuł promieniujące od niej ciepło. A Kasia, pulchniutka i zgrabna, taka bardzo delikatna i niewinna, tuliła się do niego. Nie mogąc oprzeć się jej urodzie, pochylił się i pocałował ją w usta. Oddała mu pocałunek i wtedy poczuł przez koszulę, jak jej sprężyste i twarde piersi, niczym dwie piłeczki do tenisa ziemnego, dotknęły jego ciała.


— Boże! Jaka ty jesteś piękna! — powiedział i objął ją w pasie. A ona mocno, całym ciałem, przylgnęła do niego.


To sprawiło, że po raz kolejny tego dnia zakręciło mu się w głowie. I wiedział już, że nie jest to zwykła przygoda, jakich miał wiele, ale miłość, prawdziwa miłość, która wreszcie przyszła. A on nie chciał sobie na nią pozwolić, bo obawiał się, że nic z tego nie wyjdzie. Szedł do wojska, a wiec prawie jak na wojnę. Czekała go dwuletnia przerwa w życiorysie. Z tego powodu nie mógł wyznać dziewczynie, że ją kocha i spodziewać się, że ona, osiemnastoletnia, piękna, pełna temperamentu, spragniona przygód panna dochowa mu wierności i będzie czekać. Wyobrażał sobie raczej setki chłopców, którzy po jego odjeździe, na każdej sobotniej zabawie będą zabiegać o jej względy.


— Szkoda, że musisz iść do wojska. Nie chcę się z tobą rozstawać. Będziesz dobrze wyglądał w mundurze, a ja jestem okropnie zazdrosna — szeptała, tuląc się do niego jak mała dziewczynka. Jej oczy zrobiły się nagle szkliste, i duże perłowe łzy spłynęły po rozpalonych policzkach.


— Nie płacz, Kasiu! W końcu, to tylko dwa lata. Muszę odsłużyć swoja dolę. Nie ma na to rady. Ale będę przyjeżdżał na przepustki. Ty także możesz mnie odwiedzać w koszarach. A później, jeżeli na mnie poczekasz, będziemy już zawsze razem — powiedział głęboko wzruszony.


Cisnęło mu się na usta to jedno, najważniejsze, krótkie zdanie: „Kocham cię Kasiu! Z całego serca kocham tylko ciebie!” Ale nie wypowiedział go słowami. Nie potrafił tego zrobić. Nigdy jeszcze żadnej dziewczynie tego nie mówił. I tak miało pozostać, aż wyjdzie z wojska. Ale

oboje znali swoje uczucia, i wiedzieli, że wszystko zostało ustalone. Stali więc przytuleni do siebie, bardzo zakochani, szczęśliwi i smutni zarazem z powodu rozstania. Przeżywali pierwszą prawdziwą miłość, która miała pozostawić trwały ślad w ich dorosłym życiu.


Na wschodzie niebo robiło się już czerwone. A oni zaczęli się zachłannie całować, jakby ta jedna dobiegająca końca noc miała im wystarczyć nie tylko na dwa lata, ale i na całe życie. Wreszcie Kasia nie wytrzymała. Musiała mówić.


— Kocham cię, Andrzej! — wyszeptała drżącymi wargami. — I chcę żebyś wiedział, że teraz już zawsze będę cię kochała. Tego jednego możesz być pewny.


W miłosnym zamroczeniu rozpiął jej bluzeczkę, a później stanik. Delikatnie, ale i zachłannie zarazem całował sterczące piersi. Była dziecinnie pulchniutka i bardzo zgrabna, i miała aksamitną w dotyku, ciepłą skórę. Całując się odchylała głowę do tyłu. A kiedy doszedł do bioder, osunęła się na ziemię. To stało się silniejsze od niej i w tym momencie niczego więcej nie pragnęła. Czuła jak Andrzej powoli, trochę nieporadnie zdejmuje jej rajstopy i majteczki, a później całuje w uda i brzuch.


— Przyrzeknij, że nie zostawisz mnie z dzieckiem — powiedziała, bawiąc się jego głową. — Ja robię to pierwszy raz!


— Nigdy cię nie zostawię. Jesteś i zawsze będziesz tylko moja. Na wieki moja — szeptał. Poczuł ciepło bijące z jej wnętrza i ten cudowny, wilgotny i podniecający zapach spragnionej miłości, prawdziwej kobiety…


Wtedy wszystko się w nim wyprężyło. Nie mógł dłużej czekać. I złączyli się tak jak od zawsze, w miłości, pierwszy raz łączą się mężczyzna i kobieta.


4


Dzień się już rozpoczął. Przez poranną szarówkę przedzierał się coraz weselszy śpiew budzących się po nocy ptaków. W dole wiła się, biegnąca środkiem wsi, asfaltowa droga. Na jej poboczach furmani z parku konnego zwykle składowali stosy metrowych wałków drewna przeznaczonego do produkcji papieru. Właściwie cała wieś była czymś w rodzaju wielkiego składu drewna i w połowie osadą drwali i furmanów, którzy żyli z pracy w lesie. Andrzej, dzięki ojcu, doskonale znał i cenił ich ciężkie życie. A hen daleko, za wiszącą nisko nad ziemią cienką powłoką mgły, na którą teraz, wracając do domu, patrzył z góry — tam, środkiem doliny, płynął San. Z przeciwnej strony, osiem kilometrów za nim, ponad lasem, gdzieś na wysokości płonących wesoło pomarańczowym ogniem w porannej zorzy, rozrzuconych z rzadka po niebie, pierzastych obłoków wzbijała się w górę strzelista wieża kościelna niegdyś powiatowego miasteczka Birczy, które przed wojną tłumnie odwiedzali kupcy z Drohobycza.


Andrzej kochał ten swój mały, skromny świat — znany mu lepiej z opowiadań dziadka Franciszka, niż z własnych przeżyć. A teraz jeszcze kochał Kasię, która także wywodziła się z tego pięknego, trochę tajemniczego, a przecież tak bardzo prawdziwego świata. Ale dzień się obudził i słońce zaczęło kreślić na niebie swój kolejny, odwieczny krąg, napełniając ziemię ciepłem, przynosząc ludziom nowe problemy, nowe nadzieje i marzenia.


Kasia odwzajemniała mu uczucie, tą pierwszą prawdziwą i jedyną w jego życiu miłość, która przyszła może za wcześnie. Wiedział o tym i dlatego tak ciężko przychodziło mu się pogodzić


— myślą o rozstaniu. Ale nie miał innego wyjścia, jak tylko zamknąć się w sobie i udowodnić, że w końcu — jak tylu innych chłopców przed nim — jest już prawdziwym, dorosłym i odpowiedzialnym mężczyzną. Mężczyzną kochającym swój kraj, potrafiącym nie tylko wyciągać rękę, żądać i brać, lecz także spełniającym swoje obowiązki. A takim obowiązkiem,

pomimo tej całej niepotrzebnej gadaniny, jest służba wojskowa. Przechodzą przez nią wszyscy. Może z wyjątkiem synów tych paru cwaniaków, którzy zajmują eksponowane stanowiska i przy pomocy szmalu albo ideologii potrafią „załatwić” platfusa, czy postępującą wadę kręgosłupa nacz komisji lekarskiej.


5


Nocny pociąg z Przemyśla do Wrocławia, stukając kołami na złączach szyn, monotonnie posuwał się do przodu. Andrzej z kilkoma będącymi w takiej samej jak on sytuacji chłopcami siedział w przedziale drugiej klasy. Patrzył na pozostające w tyle światła mijanych miast i wsi i wsłuchiwał się w usypiający jęk prującego nocne powietrze długiego żelaznego węża. W pociągu i wszędzie na peronach było pełno poborowych. Każdy z nich zdążał do wyznaczonej jednostki. Wydawało się, że po prostu przyszedł na nich czas i spadali na perony z różnych miast, miasteczek i wsi jak dojrzałe jabłka w sadzie z jesiennych drzew. Niektórzy z nich zachowywali się cicho i spokojnie, inni krzykliwie i zaczepnie, a jeszcze inni beztrosko i wesoło, jakby właśnie mieli przed sobą dwuletni okres wakacji. A wszystko to było tylko zewnętrzną powłoką — maską, pod którą kryły się pełne niepokoju, delikatne natury młodych chłopców.


— Cholera jasna, że też mnie musiało to spotkać — powiedział ciemnowłosy Daniel, siedzący przy oknie naprzeciwko Andrzeja. — Wylali mnie ze studiów za rozrzucanie po mieście bibuły w stanie wojennym. A ten tępy sierżant z Wojskowej Komendy Uzupełnień w Jarosławiu mówi: „Nic się nie martw synku! Zrobimy z ciebie pięknego marynarza! Jak przyjedziesz po roku na przepustkę w mundurze wilka morskiego, to wszystkie panny we wsi będą, na twój widok, po nogach sikały”. No i jadę teraz do Szczecina. Szlag by to jasny trafił.


— Tak już, bracie, jest z tymi trepami. Mieszkam w pobliżu ich osiedla, więc mogę coś na ten temat powiedzieć. Oni potrafią nieźle obrzydzić człowiekowi życie — dorzucił poborowy z Rzeszowa, mający przydział do piechoty zmotoryzowanej we Wrocławiu. — Szkolą ich specjalnie przez kilka lat w tym kierunku. Mają dawać w dupę żołnierzom i przygotowywać ich na mięso armatnie, na wypadek, gdyby nasz Wielki Brat, Wujek Wania miał ochotę wywołać jakąś małą wojenkę na świecie i potrzebował naszej pomocy. Za to otrzymują mieszkania, żony z przydziału, i — podobno — instrukcję pożycia małżeńskiego, bo inaczej nie wiedzą jak się do tego interesu, bez regulaminu, zabrać.


— Ale co tak siedzimy o suchym pysku? — zagadnął ponownie Daniel. Sięgnął do leżącej na podłodze torby, wyjął z niej butelkę żytniej wódki, literatkę i kanapki na zakąskę. — Jeszcze nie słyszałem, aby ktoś stawił się do jednostki całkiem trzeźwy. To byłby objaw złych obyczajów i braku kultury osobistej.


— Wreszcie jakaś rozsądna propozycja — zgodził się Andrzej. Był już zmęczony trochę tą jazdą i chciał zagłuszyć wspomnienia. Przyszło mu także do głowy, że każdy z nich, tak jak on, pozostawił gdzieś swój własny, dobrze mu znany, mały świat — swoją Kasię. I teraz stara się nad tym zapanować.


Daniel odkorkował butelkę, nalał sporą porcję alkoholu do literatki i przepił do Andrzeja:


— No, bracie! Nasze zdrowie! Wypijmy za służbę w wojsku polskim. Za to nasze całe zawszone życie. — Uniósł do ust szklankę i przechylił ją gwałtownie, a kilka kropel wódki spłynęło mu po brodzie.


— Może jednak nie będzie tak źle. Jakoś się tam ustawimy. Mówią, że najtrudniej przetrwać do przysięgi — rzekł poborowy z Rzeszowa. Tak, jak wszyscy siedzący w przedziale chłopcy, miał mgliste wyobrażenie o służbie wojskowej; oparte na wspomnieniach ojca, starszego brata i tej złudnej, skromnej cząstki żołnierskiego życia, widocznej spoza bramy koszar.

Pociąg nieustannie w ciemności gnał przed siebie. A poza odgradzającą go od świata barierą nocy, w domach i na ulicach toczyło się zwyczajne życie. Życie, z którego ci dziewiętnastoletni chłopcy zostali gwałtownie wyrwani i teraz jechali poznać inny, żołnierski świat, mający z nich zrobić prawdziwych twardzieli. W pewnym sensie każdy z nich na swój własny sposób rozumiał to wyzwanie i był gotów stawić mu czoła.


— Powiem wam tylko tyle: mam gdzieś tę zabawę w wojnę. Niech się inni nią przejmują. Ja swoje dwa lata potrafię nawet gołą dupą na żyletce przesiedzieć! — powiedział czwarty z siedzących w przedziale poborowych. Do tej pory milczał, gdyż był z natury nieśmiały, ale wypity alkohol skutecznie rozwiązał mu język.


W przedziale zapanowała przyjacielska, wesoła atmosfera. Podchmieleni chłopcy barwnie wspominali wydarzenia z ostatnich dni przed wyjazdem, pożegnania z dziewczynami i przyjaciółmi. I przede wszystkim rozmawiali o czekającej ich służbie wojskowej. A później zaczęli śpiewać.


Gdzieś za Katowicami Andrzej zasnął. Obudził się dopiero we Wrocławiu. Pociąg stał na peronie. W rozsuniętych drzwiach przedziału sterczał konduktor.


— No, panowie, już Wrocław! Nieźle daliście sobie czadu. Szczęście, że akurat tędy przechodziłem, bo inaczej obudziła by was sprzątaczka na bocznicy kolejowej — powiedział i uśmiechnął się porozumiewawczo. Miał niewiele ponad dwadzieścia sześć, siedem lat. Wyglądał, jakby niedawno sam odbywał służbę wojskową. Zapewne znał, pamiętał to uczucie bezradności, kiedy to człowiek budzi się o kilka godzin później niż by należało, jest uziemiony i prawie pewny, że nie zdąży na czas do jednostki.


Andrzej pożegnał się szybko z nowymi przyjaciółmi. Wyskoczył na peron i zmieszał się z tłumem. Na dworcu było pełno patroli MSW i żołnierzy ze zwykłych jednostek. Spacerowali w trójkach wzdłuż peronów i poczekalni, albo stali rozstawieni przy wyjściach do miasta. Niewątpliwie pilnowali porządku. Kierowali poborowych, mających służyć we Wrocławiu, do stojących na parkingu przed dworcem wojskowych samochodów typu Star 266, którymi odwozili ich potem do jednostek wojskowych.


Andrzej musiał jechać dalej. Ale na razie wszedł do baru „WARS”. Zamówił herbatę i dwie kanapki z szynką. Przez szybę wystawową patrzył na zatłoczony hol dworcowy: Gromady ludzi z bagażami przemieszczały się w jedną i w drugą stronę, inni stali w zbitych grupach lub siedzieli na ławkach rozstawionych wzdłuż ścian. Czuć było tutaj atmosferę dużego miasta, pośpiechu, konkurencji, pogoni za pieniądzem i tym podobnych rzeczy. A stary, nie pozbawiony uroku i piękna dworzec żył swoim własnym życiem. Oddychał w rytmie wyznaczanym przez przychodzące i odchodzące przez całą dobę pociągi. Ale nie był to świat poborowego Andrzeja Cybulskiego. Duże miasta zawsze go przytłaczały. Jakoś nie potrafił się w nich odnaleźć. Jego świat pozostał tam, na dzisiejszych kresach Polski, na południowym wschodzie


— w dolinie rzeki San; w wioskach otoczonych lasami i polem, pełnych szerokich przestrzeni, ciszy, powietrza pachnącego żywicą iglastych lasów, i śpiewu budzących się o świcie ptaków. Taki świat kochał. Tam toczyło się znane mu, zwyczajne, twarde, ale i dobre życie. Tam pozostała Kasia…


Siedząc w barze przy stoliku czuł narastający niepokój i ból głowy w okolicy prawego ucha, gdzie otrzymał uderzenie pięścią na ostatniej zabawie. Smarował to miejsce śliną, co sprawiało mu pewną ulgę. Westchnął, odpędził wspomnienia, następnie wstał, przecisnął się przez zalewający dworzec tłum i wyszedł do miasta. Kiedy powrócił, pociąg do Żar czekał już podstawiony na peronie dziesiątym.


Siedząc na piętrze, przy oknie dwupoziomowego wagonu obserwował mijane krajobrazy. Były to przeważnie jakieś pola uprawne i pasy młodych, rosnących na piaszczystym gruncie,

sosnowych lasów. Przede wszystkim myślał o Kasi. Wyobrażał sobie jak o tej porze jedzie pewnie autobusem do swego liceum w Dynowie, a później bierze udział w zajęciach. Rozmyślania te sprawiały mu to wielką przyjemność. Umacniała się w nim pewność, że jego uczucie do Kasi jest mocne i nieprzemijające. Była jedyną dziewczyną, której pragnął. Postanowił jej o tym napisać i prosić, aby na niego naprawdę czekała przez te dwa cholernie długie lata.


Pociąg minął Legnicę i Bolesławiec i około południa zatrzymał się na stacji w Żarach. W kiosku „Ruchu” Andrzej kupił koperty i papier listowy, znaczki oraz dwa długopisy. W ten sposób przygotował się do długiego pobytu za murami koszar. Po kilkunastogodzinnej podróży dotarł wreszcie do celu, ale był zmęczony i senny. Nie miał ochoty na spacer i zwiedzanie miasta. Podszedł więc do stojącego przy głównym wyjściu patrolu wojskowego, a dowodzący nim barczysty sierżant, skierował go do zaparkowanego przed dworcem Stara 360, przy którym zgromadziła się już spora grupa przybyłych tym samym pociągiem poborowych. Chłopcy ci stali w milczeniu, trzymając ręce w kieszeniach kurtek lub spodni. Prawie wszyscy nosili długie włosy. Tylko jeden z nich był ostrzyżony niemal na łyso. Jego głowa przypominała, wysunięty ze skorupy, owalny łeb spoglądającego w niebo, zatroskanego żółwia. I w tej chwili stanowiła przedmiot cichych żartów.


W szoferce samochodu, obok kierowcy, szeregowego Maćkowskiego, siedział dysponent, kapral Wojdyło. Było to duże, barczyste chłopisko o powolnych, ociężałych ruchach.


— No! Nie siedź tutaj, człowieku! Rusz dupę i policz ile tam już tego kociarstwa się zebrało! — powiedział kapral do szeregowego. Był dowódcą drużyny kabli w trzeciej kompanii dowodzenia. Miał już za sobą półtora roku służby, a teraz, na dwa miesiące, został wyznaczony do szkolenia młodego rocznika.


Maćkowski, ubrany w nowy ćwiczebny mundur, żwawo wyskoczył z pojazdu na parking i zniknął za samochodem. Po chwili powrócił rozbawiony.


— To ci dopiero heca — powiedział, wystawiając w uśmiechu zdrowe, białe zęby. — Jeden z nich sam ogolił sobie głowę prawie na glacę. Chce chyba w ten sposób pozbawić zarobku naszego postrzygacza owiec. Ale nie uda mu się ta sztuka. Postrzygacz, dla paru groszy, potrafi ogolić nawet tyłek niemowlęcia…


— To ile ich w końcu naliczyłeś? — przerwał mu Wojdyło.


— Melduję posłusznie, panie kapralu, że dwie osoby ponad stan. Możemy ruszać!


Kapral wyszedł z pojazdu. Ustawił chłopców w dwuszeregu. Wszyscy przypominali mu trochę niesforną grupę młodzieży szkolnej na pierwszej wycieczce klasowej — wyglądali bardzo młodo i nieporadnie, i tak jak dzieci paplali od rzeczy. A teraz on, kapral Wojdyło, miał zrobić z nich w dwa miesiące prawdziwych żołnierzy. Ta perspektywa nie napawała go optymizmem. Ale chciał zrobić to dobrze, bo liczył, że na odchodne dostanie trzecią belkę, która mogła mu się przydać, gdyby na przykład kiedyś zdecydował się na służbę w milicji. Był to już trzeci, ostatni duży pobór w czasie jego służby. Pozostało mu jeszcze do odbębnienia niecałe sześć miesięcy. A później już tylko cywil miałby imprezy w każdą sobotę, długonogie, chętne od zabawy dziewczyny i wszystko to, co się z tym wiąże.


— Dwuszereg, baaczność! W prawoo zwrot! Do samochodu, marsz! — wrzasnął na razie tak dla jaj, nie wytężając gardła, na pół gwizdka. Równie dobrze mógł łagodniej powiedzieć: „No chłopaki, zabierajcie tyłki i ładujcie się do samochodu! Ruszamy do naszego raju.” Ale nie zrobił tego, bo uważał, że dla ich dobra nie należy im folgować, tylko ostro brać ich w karby od samego początku.


Samochód z poborowymi przejechał przez miasto i po kilkunastu minutach stanął przed bramą

koszar. Wartownik nacisnął guzik, automatyczna brama odsunęła się, a pojazd, główną aleją, wtoczył się na olbrzymi dziedziniec i zatrzymał się przed przylegającą do niego stołówką.


Kilkunastu młodych żołnierzy, zamiatających do tej pory miotłami z brzeziny plac apelowy i alejki, przerwało na chwilę pracę i z pobłażliwym uśmiechem oraz pewną satysfakcją przyglądało się tej scenie.


— Wreszcie są nasze koty. Aż mi serce się śmieje, kiedy na nich patrzę — powiedział jeden z nich.


— Nie da się tego ukryć. W końcu przybyli nasi zastępcy do sprzątania rejonów i obierania kartofli — dorzucił drugi. I wszyscy roześmiali się z pewnym pobłażaniem w głosie, gdyż każdy z nich, w tej chwili, przypomniał sobie swoje pierwsze dni w wojsku.


Poborowi wyskoczyli na plac. Kapral po raz drugi tego dnia wrzasnął i, jak dobry ojciec, poprowadził chłopców do stołówki, gdzie czekał na nich pierwszy w życiu, wojskowy posiłek.

Rozdział drugi

1

Pułk piechoty zmotoryzowanej, składający się z trzech batalionów, zajmował duże, otoczone wysokim żelaznym płotem koszary na skraju miasta. Cały jego obszar został podzielony na tak zwane trzy tereny.


W skład najmniej ważnego pierwszego terenu wchodził stadion sportowy, ośrodek sprawności fizycznej, kino, świetlica żołnierska, kantyna oraz cała masa innych miejsc przeznaczonych do rekreacji i sportu.


Teren drugi stanowiły trzypiętrowe budynki mieszkalne żołnierzy, stołówka, rozległy plac apelowy i pracownie szkoleniowe.


Teren trzeci natomiast, ściśle strzeżony, był otoczony wysokim betonowym murem. Jego trzon stanowił park wozów bojowych, magazyny uzbrojenia i stacja paliw.


Dookoła ogrodzenia koszar, po stronie wewnętrznej, przez cała dobę spacerowali wyposażeni w ostrą amunicję żołnierze służby wartowniczej. Codziennie inny pododdział wystawiał wszystkie warty i służby na terenie jednostki.


Z jednej strony koszary przylegały do miasta, z drugiej natomiast otaczał je rozległy poligon ćwiczebny, w dużej części porośnięty sosnowym lasem. Na jego skraju, w odległości pięciu kilometrów od jednostki, znajdowała się strzelnica garnizonowa. Cały obszar poligonu był poorany niezliczona ilością okopów i transzei, co świadczyło o tym, że właśnie tutaj, pod nadzorem oficerów, chorążych, sierżantów i kaprali, żołnierze przechodzą praktyczną naukę taktyki pola walki i zdobywają pierwsze doświadczenie bojowe.


Koszary ze strzelnicą łączyła, tak zwana, ciernista droga do nieba, którą żołnierze pokonywali bardzo często, wypluwając w biegu płuca do masek przeciwgazowych, albo, w pełnym oporządzeniu, pełznąc na brzuchach rowami przydrożnymi. Bowiem kadra zawodowa

hołdowała zasadzie: „Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”. Nie wiadomo, jaki filozof wymyślił tę oczywistą bzdurę. Ale wykorzystywano ją często, jako uzasadnienie do „dawania w dupę” podwładnym za słabo wykonane strzelania, czy inne niedociągnięcia i przewinienia.


2


W sali żołnierskiej numer 37, na taborecie przed swoim łóżkiem, w prosto spod igły mundurze polowym siedział szeregowy Andrzej Cybulski. Został przydzielony do pierwszej drużyny trzeciego plutonu kompanii młodego rocznika. Zajmował górną część dwuosobowej, żelaznej pryczy i połowę blaszanego nakaslika, w którym złożył przybory toaletowe. Z lewej strony łóżka, na podłodze leżał jego wypchany po brzegi brezentowy plecak, zawierający zapasową bieliznę, dresy, szelki, troki, menażkę i całą masę drobnego wyposażenia, które dzisiaj pobrał z magazynu. Zapakowanie tego kramu i urządzenie się w ciasnym pokoju zajęło mu całe popołudnie i wieczór. Nie miał pojęcia, gdzie poupycha resztę rzeczy, których wydanie zapowiedział na jutro szef kompanii.


Piętrowe łóżka były ustawione pod ścianami po obu stronach sali z wąskimi przejściami dla żołnierzy. Na taboretach przed łóżkami, w tej samej pozycji co Andrzej, siedziało w milczeniu piętnastu pozostałych mieszkańców tego pięciogwiazdkowego apartamentu. Wszyscy, bez wyjątku, byli śmiertelnie zmęczeni. Pragnęli jedynie rzucić się na wyro i spać. Ale żaden z nich nie miał prawa przed ogłoszeniem capstrzyku nawet usiąść na łóżku. Przywilej ten nieoficjalnie przysługiwał tylko starym żołnierzom, a oficjalnie był w ogóle zabroniony. To tłumiące wszelkie inne uczucia zmęczenie i pragnienie snu, miało im towarzyszyć przez najbliższe sześć miesięcy.


Przy oknie, w rogu izby żołnierskiej, na dolnej pryczy leżał kapral Grzegorz Wojnarowicz, dowódca pierwszej drużyny trzeciego plutonu. I z tej wygodnej pozycji sterował życiem swoich podwładnych. Przez pierwsze tygodnie, od pobudki do capstrzyku, miał obowiązek stale przebywać z powierzonymi mu ludźmi i do skutku wpajać im zasady żołnierskiego zachowania się. Każdy, kto chciał wyjść do ubikacji czy palarni, musiał uzyskać jego zgodę, a wracając miał meldować swój powrót i prosić o pozwolenie pozostania.


Kapral Wojnarowicz miał zaledwie dwadzieścia jeden lat, wysportowaną sylwetkę, jasne kędzierzawe włosy i cechował go na pozór trochę niedbały stosunek do obowiązków podoficera. Ale był dobrym, odpowiedzialnym i cenionym przez kadrę żołnierzem. Szanował swój stopień i nigdy nie nadużywał władzy, która teraz, po godzinie piętnastej, gdy „trepy” wynieśli się do domów, była prawie nieograniczona.


Siedzący na taboretach, jak w tramwaju żołnierze, przypominali mu pierwsze tygodnie jego służby, kiedy musiał, tak jak oni dzisiaj, wszystko robić na komendę i nie miał sił nawet na to, żeby marzyć o dziewczynach. Wiedział, że chłopcy ci nie przyzwyczaili się jeszcze do mundurów i czują się w nich nieporadnie, niczym przebierańcy na balu maskowym, udający oddział żołnierzy.


Obok Andrzeja Cybulskiego drzemał na siedząco, zajmujący dolną pryczę, prawie filigranowy Michał Kalita. Chłopak ten miał bardzo ciemną cerę i duże, głęboko osadzone, czarne oczy. Dzięki temu i kapralowi, już w tak krótkim czasie zyskał sobie przydomek Cygana.


— Może wyrwiemy się na cygara? — zagadnął Cygan, nie otwierając oczu.


— Bobrze. Zawsze to lepsze niż siedzenie tutaj — zgodził się Andrzej. — Byle tylko kapral nie miał nic przeciwko temu.

Obaj podnieśli się i wyprężyli w pozycji na baczność. Następnie Kalita, który był bliżej, podszedł na odległość trzech kroków do kaprala, skinął mu głową i powiedział:


— Szeregowy Kalita, plus jeden, prosi o pozwolenie wyjścia do palarni. — Zadziwiająco szybko zorientował się, co tu jest grane i próbował, możliwie bezboleśnie, przystosować się do sytuacji.


— Zezwalam! — zgodził się kapral. — Ale to nie jest prawidłowy meldunek, żołnierzu. To jest zwyczajny bełkot! — powiedział akcentując dobitni ostatnie słowo. — Na dzisiaj jednak wystarczy. Jutro zajmiemy się wszystkim od początku. Do przełożonego należy zwracać się z szacunkiem, po męsku, z jajami, że tak powiem. A nie piskliwie, jak wyposzczona dziewica.


Wzdłuż długiego niczym tunel kolejowy w Przemyślu korytarza, powoli, tam i z powrotem, przechadzał się znudzony podoficer dyżurny kompanii młodego rocznika, kapral Więckowski z pierwszego plutonu. Do niego teraz należało dyrygowanie życiem pododdziału. Właśnie przed chwilą odebrał telefon od oficera dyżurnego jednostki i zamierzał ogłosić apel wieczorny. Przy stoliku siedział jego pomocnik i pilnie studiował kodeks żołnierskiego zachowania się. Przez przypadającą na niego część nocnego czuwania, co w praktyce oznaczało dwie, do trzech godzin snu, miał obowiązek prawidłowo opanować zasady składania meldunków i odmeldowywania się.


Podoficer wyprostował się, rozluźnił mięśnie, wciągnął w płuca olbrzymi haust powietrza, po czym wrzasnął:


— Pierwsza kompania, przygotowanie do apelu wieczornego! Czas, jedna minuta!


Po tych słowach podnieśli się ze swoich pryczy i wyszli na korytarz wszyscy kaprale. A poborowych ogarnął niepokój.


— Trzeci pluton przygotowanie do apelu! Czas — trzydzieści sekund! — krzyknął Wojnarowicz jeszcze z pozycji leżącej, po czym wstał i ociężałym, zmęczonym, a może tylko sennym krokiem ruszył w kierunku drzwi.


W sali nr 37 powstało ogromne zamieszanie. Żołnierze zerwali się z krzeseł i tłoczyli się w pobliżu drzwi.


Szeregowi Cybulski i Kalita w palarni zgasili wypalone do połowy papierosy.


— To jest dopiero życie — mruknął Andrzej, uśmiechnął się porozumiewawczo do Cygana i splunął do umywalki. — Teraz, bracie, nawet odlać się bez pozwolenia kaprala nie będzie można.


— Trzeci pluton, na korytarzu, w dwuszeregu, zbiórka! — ryknął Wojnarowicz. Od ogłoszenia przygotowania upłynęło zaledwie dziesięć sekund. Takie same komendy w tym czasie wydali kaprale z pozostałych dwóch plutonów.


Drzwi od sal otwierały się, a żołnierze z impetem, odbijając się od ścian, wybiegali na zewnątrz i nieporadnie ustawiali się w dwuszeregu wzdłuż korytarza, tak aby środek szyku wypadł na wysokości stolika podoficera. Mieli już dzisiaj za sobą kilkanaście takich zbiórek, więc orientowali się, mniej więcej, o co w tym wszystkim bałaganie chodzi.


Kaprale w swoich drużynach sprawdzali zgodność liczby żołnierzy ze stanem faktycznym oraz ich wygląd zewnętrzny, zwracając szczególną uwagę na dociągnięcie pasów i opinaczy, i czystość butów. Szeregowi otrzymali polecenie dociągnięcia pasów o dwie dziurki, a opinaczy butów na ostatnią.

Andrzej Cybulski zignorował polecenie, gdyż bez tego pas wżerał mu się w brzuch i uciskał wnętrzności. Ale poczuł na sobie czyjeś spojrzenie, więc uniósł głowę. Jego oczy spotkały się z karcącym wzrokiem kaprala Wojnarowicza. Domyślając się o co chodzi, rozpiął pas, zacisnął zęby i dociągnął go o żądaną długość. Kapral skwitował to przyjaznym uśmiechem.


— To jest wojsko, a nie jakieś parszywe przedszkole dla wykolejeńców w Koziej Wólce! Tutaj rozkazy wykonuje się natychmiast i bez szemrania. Jak mówię dociągnąć pasy, to nie znaczy to nic innego. W przeciwnym razie niejednemu pas jaja obetnie, zanim on dożyje do przysięgi!


— krzyczał kapral Adamczyk, dowódca drugiej drużyny, stojąc obok Wojnarowicza i Jacka Wojdyły (dowódcy drużyny trzeciej) przed frontem trzeciego plutonu.


Adamczyk był wysokim, szczupłym blondynem o niebieskich, wodnistych oczach i wyglądał na takiego, któremu wojsko przypadło do gustu. Lubił wydawać rozkazy i do przesady pastwić się nad podwładnymi. W jego drużynie żołnierze chodzili ściągnięci pasami, jak osy, a w opinaczach butów dorabiali dodatkowe otwory, aby cholewki szczelnie przylegały do nóg. Tym razem wybrał sobie stojącego przed nim niepozornie wyglądającego chłopca.


— Nazwisko — warknął, wskazując go ręką.


— Adam Wrzos — odpowiedział tamten, prostując plecy.


— Nie Adam Wrzos! Tylko szeregowy Adam Wrzos! — upomniał go kapral. — Zapamiętajcie to sobie, żołnierzu! Jesteście w wojsku, a nie u mamusi pod pierzyną. Wystąp!


Szeregowy Wrzos postąpił krok do przodu i stanął twarzą na wprost ściany. Jego pucułowate policzki zaróżowiły się, a ręce bezradnie zwisały wzdłuż ciała.


— W tył zwrot! — zakomenderował Adamczyk. Po czym podszedł do szeregowego i ujął go za pas, wciskając cztery palce pomiędzy pas a bluzę żołnierza od strony brzucha. Następnie rozkazał mu stanąć na palcach stóp i zagwizdać. Wtedy brzuch szeregowego cofnął się, a pas, pchnięty ręką, opadł na biodra. Kapral skręcił go dwa razy. Na jego twarzy ciągle malował się ten nieprzenikniony uśmiech, pełen wyższości i jakiejś milczącej pogardy.


— Dociągnąć jeszcze o dwie dziurki! — rozkazał.


Szeregowy wykonał polecenie i ponownie wyprostował się jak struna.


— Tak właśnie ma wyglądać żołnierz. Zapamiętajcie to sobie — rzekł kapral i obdarzył wszystkich przyjaznym uśmiechem.


Pasy i opinacze były w wojsku tym, co w zasadniczej służbie odróżniało żołnierzy młodych od starych. I stanowiły ważny element szerszego zjawiska, tak zwanej, fali. W miarę upływu służby, żołnierz miał prawo popuszczać pas i opinacze. Walczyła z tym zwyczajem kadra zawodowa, ale bez poparcia kaprali wszystkie działania okazywały się bezskuteczne.


— I jeszcze jedno — dorzucił, przechadzając się wzdłuż szyku, podoficer dyżurny. — Od dzisiaj na moich służbach, po godzinie piętnastej, korytarzem wojsko porusza się biegiem.


Apel wieczorny został zakończony. Kaprale zastępujący dowódców plutonów, wydali rozkazy: „Do sal, biegiem, rozejść się!” Żołnierze, tupiąc, jak tabun koni galopujących po moście, wpadając w pośpiechu jeden na drugiego, rozpierzchli się. A gdy tylko w salach opadli na taborety, w plutonach zostało zarządzone czyszczenie butów. A później, po ułożeniu butów w równej linii przed salami, przyszedł czas na toaletę wieczorną. Szeregowi myli się plutonami w jednej umywalni, wyposażonej w dwa betonowe koryta i kilkadziesiąt kranów. Każdy pluton miał na tę czynność zaledwie pięć minut czasu.

Szeregowy Cybulski, ubrany tylko w białą koszulkę, niebieskie wojskowe gacie, sięgające mu nieco powyżej kolan i pantofle — taki strój obowiązywał w czasie toalety — razem z innymi wypadł z izby na korytarz; w dobrym tempie przebiegł odcinek dzielący go od umywalni i zadowolony zatrzymał się przed jednym z ostatnich wolnych kranów. Na podstawie koryta rozłożył przybory toaletowe. W zadrapanym lustrze zobaczył swoją twarz i ogoloną prawie na zero głowę, która wydawała mu się dziwnie obca. Namydlił policzki i zabrał się do golenia. W umywalni panował straszny ścisk, pachniało potem i słychać było plusk cieknącej ze wszystkich kranów wody oraz nerwowe szuranie stóp po posadzce. Nikt nie marnował czasu na rozmowy.


Andrzej był w połowie mycia pierwszej nogi, gdy kapral Adamczyk wrzasnął:


— Trzeci pluton, koniec mycia! Na korytarzu, w dwuszeregu, zbiórka!


„Nie ma sprawy. Drugą umyję jutro”, pomyślał i wybiegł na korytarz. Obok niego stał Kalita z twarzą pokrytą kremem do golenia.


— Cholera jasna, przez tego durnego wała nie zdążyłem się ogolić — szepnął do Cybulskiego. Następnie starannie wytarł twarz ręcznikiem.


Wreszcie zbliżała się godzina dwudziesta druga. Przez otwarte okno do sali żołnierskiej wchodziło czyste, nocne powietrze, wypełniając ją przyjemnym chłodem i wilgocią. Żołnierze w pozycjach wyczekujących, ubrani w pasiaste pidżamy, siedzieli na taboretach lub stali opierając się o ściany. Każdy z nich, po wypełnionym po brzegi wszelkimi rozkazami dniu, był śmiertelnie zmęczony i marzył jedynie, aby położyć się do łóżka i spać. W tej chwili ich mózgi były wyprane z wszelkich uczuć. Były puste i brzęczące, jak blaszane beczki po benzynie, walające się po złomowisku. Wydawało się niemożliwe, że gdzieś tam daleko, za zasłoną nocy i koszarami toczy się zwyczajne, cywilne życie.


W otwartych drzwiach izby, w pełnym umundurowaniu, stał kapral Wojnarowicz. Na jego ustach przez chwilę gościł całkiem przyjazny, beztroski uśmiech. W tej chwili podoficer dyżurny ogłosił ciszę nocną, krzycząc przeraźliwie piskliwym głosem:


— Pierwsza kompania — Capstrzyk! Capstrzyk! Capstrzyk! A kapral Wojnarowicz powiedział:


— No ptaszki, podnosić tyłki i wskakiwać na koja. Porządek dnia, to święta rzecz. Musicie się nauczyć go przestrzegać. Jutro czeka nas znowu ciężki dzień. — Po czym zgasił światło, zamknął drzwi i odmaszerował w stronę sali podoficerów.


Gdzieś z głębi koszar, przez niezbyt szczelne okna, wdzierały się do sal kojące dźwięki, granej na trąbce, ciszy nocnej. Trębacz z orkiestry stał przed lampą na podwyższeniu trybuny honorowej placu defilad i grał tę miłą dla żołnierskiego serca, piękną melodię. Muzyka rozpoczęła się cicho, jakby trochę nieśmiało i prawie rzewnie; aby zaraz po tym nabrać siły i życia, a zakończyć się urwanymi nagle, delikatnymi, usypiającymi tonami. Był w niej smutek z powodu odchodzącego bezpowrotnie, minionego dnia, radość z nadchodzącej nocy i odpoczynku; tęsknota za dniem jutrzejszym i jakaś wielka, nieokiełznana nadzieja w przyszłość. A więc wszystko to, co wypełniało serca słuchających ją żołnierzy.


Za oknem świeciły gwiazdy i chyba nadchodził już pierwszy jesienny przymrozek, zapowiadający rychły koniec babiego lata. I słychać było regularne skrzypienie butów wartownika, spacerującego po bruku wzdłuż stołówki.


Andrzej Cybulski leżał na plecach z otwartymi oczami. Pod nim spał szeregowy Kalita; a obok, na wyciągnięcie ręki, duży jak słup ogłoszeniowy, szeregowy Tadeusz Karnas. Gdzieś w głębi

sali ktoś chrapał monotonnie.


Andrzej nie czuł się samotny. Wszyscy ci chłopcy byli w takiej samej sytuacji, co on. Mieli po kilka dni służby i długą drogę przed sobą do przebycia. Niepokoiła go jednak pewna myśl, która burzyła mu spokój i nie pozwalała zasnąć: nagle doszedł do wniosku, że jego życie nic nie znaczy, że gdyby umarł, świat nadal pozostanie taki sam. Nie zmieni się ani odrobinę. Dotychczas nigdy nie myślał o sobie w ten sposób. Zwyczajnie żył, chodził na zabawy, bawił się, podrywał dziewczyny i to mu wystarczało. Jak większości przepełnionych energią, młodym ludziom, podświadomie, wydawało mu się, że jest pępkiem świata, dookoła którego wszystko się kręci. Tymczasem tutaj okazało się, że jest raczej zwykłym śmieciem, szarym pionkiem bez znaczenia, z którym nikt się nie liczy. Musi wykonywać głupie rozkazy, szorować kible, jeść i odpoczywać na komendę. Odkrycie tej prawdy sprawiło mu najwięcej przykrości.


Leżąc, myślał także o Kasi, o domu rodzinnym i swojej wiosce. Wyobrażał sobie Kasię śpiącą teraz we własnym pokoju na białej pościeli: Miała przymknięte oczy, rozmarzoną buzię, a na zagłówku rozpościerały się jej bujne, piękne włosy. Spod delikatnej, krótkiej nocnej koszuli wystawały jej uda i jędrne pośladki. Kochał ją, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. I w tej chwili żałował, że przed wyjazdem nie powiedział jej tego dość jasno. Dlatego postanowił w najbliższych dniach napisać do niej poważny, długi list. Do tej pory nie miał jeszcze na to czasu.


„Porządek dnia, to święta rzecz”, przypomniał sobie słowa kaprala, zastanawiając się jednocześnie, kiedy ostatnio w cywilu położył się do łóżka o godzinie dwudziestej drugiej.


Wreszcie około północy zmorzył go niespokojny sen. I przewracając się na łóżku, śnił o dziewczynach, o górach, lesie, o domu rodzinnym i wiejskich zabawach.


W tym samym czasie podoficer dyżurny kompanii, kapral Więckowski, spacerując korytarzem, zatrzymał się przed salą nr 37. Coś mu się nie spodobało w ułożeniu butów; a może tylko szukał rozrywki, bowiem nuda i przygnębienie siadły mu na sercu i niczym wielka ośmiornica, otaczały go swymi mackami.


— Cholera jasna z tymi kotami. Nic nie potrafią porządnie zrobić — mruknął pod nosem i rozkopał, stojące rzędem wzdłuż ściany, ustawione równo jak do linijki, żołnierskie buty. „Będą się jutro, kociska, po ogłoszeniu pobudki, uwijać jak w ukropie, żeby w tej kupie gówna znaleźć swoje trepy”, pomyślał. Na jego ustach pojawił się złośliwy uśmiech. Wcześniej tak samo postąpił z innymi salami na całym piętrze.


3


O godzinie piątej trzydzieści kapral Więckowski zameldował się u oficera dyżurnego jednostki. Odebrał rozkazy, powrócił na pododdział i obudził dowódców drużyn. Trzydzieści minut później każdy z nich stał przed salą swojej drużyny. Wtedy podoficer ryknął:


— Na kompanii pobudka! Pobudka! Wstać!


A kaprale otworzyli drzwi i weszli do cuchnących potem izb żołnierskich. Rozpoczynał się kolejny, zwyczajny dzień.


Andrzej zerwał się z łóżka i zeskoczył na podłogę. Zrobił to nieostrożnie, nieszczęśliwie uderzył się piętą o kant metalowej szafki.


— Jasny szlag! — jęknął z bólu, ale nie miał czasu poświęcić nodze więcej uwagi. Machinalnie poprawił koce, wyrównał zagłówek, aby łóżko nabrało estetycznego wyglądu i razem z innymi wybiegł na korytarz po buty. Panowało tutaj ogromne zamieszanie. Żołnierze biegali jak

oparzeni, gdyż żaden z nich nie mógł skompletować swojej pary. Popędzani przez rozbawionych tą sceną kaprali, w końcu każdy z nich wziął najbliżej leżące dwa trepy, wniósł je do izby i ustawił przy swoim łóżku.


— Przygotowanie do zaprawy porannej. Czas, pięć minut! — krzyczał podoficer, ani na chwilę nie przerywając spaceru wzdłuż korytarza. — Podaję strój: trampki, spodenki, koszulka.


W ten sposób, pełna parą, ruszyła fabryka zmieniająca zwyczajnych chłopców w „twardych żołnierzy”.


Kapral Wojnarowicz stał w otwartych drzwiach i przyglądał się ludziom ze swojej drużyny. Tak jak wszyscy miał na sobie koszulkę, spodenki i trampki, ponieważ na niego przypadło dzisiaj prowadzenie zaprawy fizycznej. Patrząc pomyślał, że ci chłopcy są jeszcze bardzo młodzi i nieporadni. Wszystkie polecenia starali się wykonywać natychmiast, prawie w biegu. Ale pomimo to, nigdy z niczym nie mogli zdążyć na czas. Robili wiele niepotrzebnych czynności i wpadali jeden na drugiego. Stary żołnierz uwinąłby się z tym w dwie minuty i miałby jeszcze czas na wypalenie papierosa. Jednakże te młokosy dopiero wkraczały w żołnierski świat i były jak surowe żelazo, które należało „przekuć na miecze” i zahartować.


— Trzeci pluton, w dwuszeregu, na korytarzu, zbiórka! — krzyknął. Jeżeli chciał, miał niesamowicie mocny, ostry i podrywający do działania głos.


Żołnierze wykonali polecenie. W tej chwili prawie wszyscy dygotali z zimna i mieli zaspane, dziecinne twarze.


— No, ptaszki, wyglądacie jak niemowlaki siłą oderwane od cycka… Ale wojsko to nie wyrko u mamusi, gdzie można grzać dupę do wieczora — żartował kapral. — W lewo zwrot! Przed blok na zbiórkę, biegiem, marsz! — wrzasnął. Po czym przepuścił ich przodem, wiedząc, że zanim zejdzie na dół, będą stali w pozycji na baczność, wyprostowani i sztywni jak słupy telefoniczne.


Na placu przed budynkiem uformował kolumnę czwórkową i ruszył biegiem, forsując ostre tempo, wyznaczona trasą w stronę poligonu. Mieli przed sobą trzy kilometry szybkiego marszobiegu, który z niejednego, już na początku dnia, miał wycisnąć ostatnie poty.


Trasę porannej zaprawy, po długiej konsultacji z dowódcami pododdziałów, wyznaczył oficer odpowiedzialny za wychowanie fizyczne, mający za sobą studia w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, a zatwierdził dowódca jednostki, pułkownik Gwizdała.


Duże jak koło od żelaznego wozu, blaszane słońce wisiało daleko nad horyzontem. A błyszczący w jego blasku, ledwie widoczny szron pokrywał wyschniętą trawę wzdłuż drogi. Chłodne, przejrzyste powietrze pachniało późną jesienią. Na wsi był to czas zbiorów. W wojsku natomiast jesień rozpoczynała się generalną obsługą sprzętu technicznego i przygotowaniami do przysięgi żołnierzy młodego rocznika.


Andrzej Cybulski, powłócząc nogami, biegł w środku kolumny. Starał się oszczędzać siły, ale pomimo to pot obficie spływał mu po twarzy. Tuż obok niego, mocno robiąc bokami, człapał Michał Kalita.


— Skurwysyn! Na śmierć chce nas zagonić — powiedział półgłosem Kalita. Nigdy nie miał serca do sportu. A już długodystansowe biegi wzbudzały w nim zawsze nieukrywaną odrazę.


— Słaby z niego sportowiec. Jeszcze trochę i sam się przewróci — również półgłosem zażartował Cybulski.


Kolumna poczęła się jakby za mocno wydłużać, więc kapral zwolnił, przechodząc do marszu. Obejrzał się do tyłu i spostrzegł, że w czwartym szeregu toczy się jakaś nieregulaminowa

rozmowa.


— Czwarty szereg, do mnie — rozkazał.


Żołnierze w marszu wystąpili z kolumny i podbiegli do niego.


— Orbita, synkowie! — powiedział kapral. — To was oduczy dyskusji w szyku.


— Tak jest! — odkrzyknęli chórem. Następnie, klnąc w duchu na własną głupotę, zaczęli biegać szybkim truchtem dookoła maszerującej kolumny, niczym satelity krążące po orbicie okołoziemskiej dookoła ziemi.


Pięćset metrów przed bramą koszar szeregowy Kalita zemdlał i upadł na bruk. Pluton zatrzymał się. Kapral Wojnarowicz podbiegł do leżącego żołnierza i potrząsnął nim kilka razy. Szeregowy otworzył oczy. Powiedział coś niezrozumiałego. Na czole osiadły mu grube krople potu. A później jak gdyby zawstydził się swoją słabością, podniósł się, stanął twardo na nogach i zaczął maszerować razem z innymi. Nie było to nic nadzwyczajnego. Często zdarzało się, że któryś z mniej wytrenowanych poborowych nie wytrzymywał narzuconego tempa i mdlał na skutek zbyt dużego dla niego wysiłku fizycznego.


4


Żołnierze byli w połowie śniadania, kiedy padła komenda:


— Pierwsza kompania, koniec jedzenia! Powstań! Wychodzić!


Wszyscy zerwali się z krzeseł z uczuciem niezaspokojonego głodu, odnieśli tace do okienka i wybiegli na plac przed stołówką. Wcześniej, wbrew surowemu zakazowi przynoszenia jedzenia na pododdział, w kieszeniach spodni ukryli po kilka kromek chleba, aby później żuć je ukradkiem na zajęciach. Najbardziej smakowały im piętki, ale tych nie starczało dla wszystkich.


Podoficer rycząc, jak rozjuszony buhaj, uformował kolumnę czwórkową.


— Kompania, za mną, marsz! — rozkazał. A po pierwszych trzech krokach defiladowych, gdy pododdział przeszedł do równego marszu, dodał: — Prawoskrzydłowy, krok i piosenka!


Bowiem obowiązywał rozkaz zastępcy dowódcy jednostki do spraw wyszkolenia bojowego, że wszelkie zwarte przemarsze pododdziałów mają odbywać się ze śpiewem. Jego zdaniem miało to podnosić dyscyplinę i morale żołnierzy.


— Lewa, lewa, lewa. „Przyszedł nam rozkaz ruszać do boju” — podał grzmiącym głosem, maszerujący na prawym skrzydle, długi jak maszt rozwiniętej do boju radiostacji szeregowy Galiczyński.


Cybulski, jak zwykle, maszerował w środku kolumny. Poruszał ustami markując śpiew, ale myślami — o ile potrafił jeszcze samodzielnie myśleć — był zupełnie gdzie indziej. Już od dwóch tygodni był żołnierzem. Biegał, sprzątał rejony, w pośpiechu spożywał posiłki, uczestniczył w zajęciach z musztry na placu apelowym, w szkoleniach strzeleckich, szkoleniach politycznych i zajęciach taktycznych w terenie. I od świtu do nocy wykonywał szereg innych jeszcze jego zdaniem bzdurnych poleceń. A po capstrzyku walił się umęczony na łóżko, jak podcięte drzewo. Potrzebował snu, jedzenia, wody i nic więcej. Miał już właściwie dosyć takiego życia i całego wojska. Był bliski załamania nerwowego. A przy tym wszystkim, z czego nawet nie zdawał sobie sprawy, dokuczało mu ciągle, niemal dotykalne uczucie tęsknoty do rodziny, do tych zwyczajnych, dobrze znanych mu miejsc nad Sanem, rzeki, na którą o tej porze roku

chłopcy o świcie wypływali łódkami, żeby łowić na wędkę duże, dobrze biorące na rosówkę brzany.


No i była jeszcze miłość do Kasi, gniotąca serce. Lecz była ona jednocześnie wspierającym go promykiem radości i nadziei na przyszłość. Zapachem wolności i szczęścia. Bo tutaj, w wojsku, czuł się wyłącznie zniewolony. I wydawało się, że nawet akacje, rosnące dookoła placu defilad, stoją razem z nim na baczność i na rozkaz, jakby zawstydzone, że nie potrafią do końca opanować drżenia poruszanych przez wiatr liści.


5


Po porannym apelu w świetlicy kompanijnej odbyło się dwugodzinne szkolenie polityczne z Arbuzem — oficerem politycznym batalionu, kapitanem Karasiem.


Żołnierze, siedząc wyprostowani na ustawionych w rzędach krzesłach, drzemali z otwartymi oczami. Bo była to jedyna dobra okazja do odpoczynku w czasie dnia.


Arbuz ze zwiniętą w rulonik gazetą w ręce spacerował wzdłuż sali i mówił coś na temat konieczności przestrzegania w wojsku prawidłowych stosunków międzyludzkich. Był wysoki, pucułowaty, trochę za gruby jak na oficera. Miał głęboki, balsamiczny głos komunistycznego kaznodziei i patrzył żołnierzom prosto w oczy. Próbował w ten sposób, bez powodzenia, wzbudzić ich zaufanie i nawiązać z każdym osobisty, bliski kontakt. Na razie nie udawało mu się to i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo żołnierze byli zbyt zmęczeni i nieufni. Jemu dzisiaj nie chciało się właściwie prowadzić zajęć, więc odwalał swoją robotę, do której zresztą nigdy nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi. Najchętniej w ogóle zwaliłby ten obowiązek na głowę dowódcy kompanii. Ale tym razem nie mógł tego zrobić, bo zamierzał poruszyć problem wyższości moralnej świata socjalistycznego nad kapitalistycznym, oraz znaczenie Układu Warszawskiego dla bezpieczeństwa Polski.


— Żołnierz, przede wszystkim, wykonuje rozkazy — mówił. — Ale ma też swoją godność, swoje prawa, których nikomu nie wolno naruszać. Chodzi mi tutaj o tak zwane zjawisko fali wśród żołnierzy służby zasadniczej. Polega ono na tym, że starzy wyjadacze wykorzystują młodych, a nawet znęcają się nad nimi. Nie zgadza się to z ideą socjalistycznego społeczeństwa i nie powinno mieć miejsca w wojsku. Więc gdyby któryś z was spotkał się z czymś takim, albo miał inne poważne problemy, zawsze może do mnie przyjść, a ja postaram się mu pomóc — ciągnął swoją wypowiedź, tęskniąc już w duszy do ciszy swego przytulnego, ładnie urządzonego gabinetu, gdzie czekała na niego mocna kawa, głęboki fotel, codzienna lektura i kieliszek dobrego koniaku.


Od pewnego czasu miał na głowie pewien mały problem, z którego mogły wyniknąć poważniejsze kłopoty. Bowiem kilka dni temu, z bardzo wiarygodnego źródła dowiedział się, że kilku młodych oficerów, zajmujących odpowiedzialne stanowiska, ochrzciło dzieci w kościele i — nie kryjąc się z tym — chodzi z rodzinami na niedzielne msze święte. A jednocześnie wszyscy są zdeklarowanymi członkami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. A więc postępują w myśl zasady: „Panu bogu świeczkę i diabłu ogarek”.


Była to dość nagminna praktyka, stosowana szczególnie wśród niższej kadry zawodowej. Więc miał ochotę tę sprawę zwyczajnie olać, ale obawiał się, że skoro komuś na tym zależy, to informacja może, poza jego plecami, dotrzeć także wyżej. A to postawi go w złym świetle i może spowodować, że — w najlepszym razie — pozostanie oficerem politycznym w tym batalionie aż do zasranej śmierci. Już słyszał w uszach zachrypnięty od nadmiaru alkoholu głos swojego bezpośredniego przełożonego po linii politycznej:


„Towarzyszu Karaś. Partia wam zaufała! Więcej: ja osobiście postawiłem na was. Dlatego

jestem przekonany, że to wasza ostatnia wpadka. Powiem to jasno: macie być moim okiem i uchem. I mam nadzieję, że na przyszłość sami mnie o takich sprawach będziecie informować. Bo to co się dzieje w waszym batalionie, to niedopuszczalny brak dyscypliny i świadomości społecznej w tych trudnych czasach bezkrwawej rewolucji”.


W świetlicy oprócz Arbuza nie było nikogo z kadry zawodowej. Tylko czterej kaprale, siedzący każdy w innym kącie, dyskretnie pilnowali bezwzględnej ciszy. Polityczny uważał, że w ten sposób pomiędzy nim a żołnierzami powstaje korzystna atmosfera, podnosząca efekty jego pracy. Kiedy później wezwani żołnierze odwiedzali go pojedynczo w gabinecie, prowadził z nimi obszerne rozmowy i zachęcał do wstępowania w szeregi Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, która była kuźnią przyszłych kadr Partii. W czasie tych spotkań zadawał żołnierzom szereg na pozór błahych pytań, a z odpowiedzi wyciągał wnioski o dowódcy pododdziału, dowódcach plutonów i wszystkim, co go interesowało w danym okresie czasu. Spotkania takie nazywał rozmowami zapoznawczymi. Natomiast żołnierze określali je krótko: „Praniem mózgu i pozyskiwaniem nowych towarzyszy i ucholi”.


Andrzej Cybulski siedział w środkowej części świetlicy, z daleka od nadającego wciąż Arbuza i kaprali. Wykład wydawał mu się pozbawiony większego sensu i nieciekawy. Za oknem siąpił drobniutki jesienny kapuśniaczek, a wilgotny, przenikający ubrania chłód wdzierał się do nie ogrzewanych jeszcze koszar. Z trudem zwalczał ogromną senność. Ale nie udało mu się wytrwać do końca. Nie wiedząc kiedy, zamknął oczy, pochylił się do przodu i oparł głowę na rękach. W ten sposób na środku wybrukowanej szczelnie ogolonymi czaszkami poborowych świetlicy powstała dziura, którą Arbuz od razu zauważył.


— Kapralu, otwórzcie okna i zarządźcie kilka ćwiczeń gimnastycznych, bo wojsko zasypia w tej duchocie — powiedział do siedzącego najbliżej dowódcy drużyny.


— Tak jest! — odrzekł kapral Adamczyk


Andrzej, szarpnięty mocno w tej chwili przez Cygana, otworzył oczy i wyprostował się. Jego twarz pokryła się delikatnym rumieńcem. Znowu dał się zauważyć w najmniej odpowiednim momencie i czekało go, co najmniej przez tydzień, sprzątanie kibla poza kolejnością. Poznał już panującą w wojsku żelazną zasadę, wedle której nigdy nie należało się wyróżniać w żaden sposób, także i w pozytywny — bo nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu; a najlepiej jest nie wychylać głowy, być średniakiem. Wtedy nikogo nie wyprzedzasz, nie ciągniesz się w ogonie, i nikt od ciebie nic nie chce. Bo w grupie, w szarej masie zawsze jest najbezpieczniej.


Przed południem porucznik Wągrocki wyprowadził kompanie na plac defilad, gdzie w plutonach obyły się zajęcia z musztry wojskowej, przygotowującej żołnierzy do przysięgi. Przez pierwsze dwie godziny trenowano oddawanie honorów i zwroty w miejscu i w marszu. Później przemarsze krokiem równym i defiladowym.


Na końcu placu apelowego stały olbrzymie lustra, w których żołnierze sami mogli sprawdzić swój wygląd zewnętrzny i prawidłowość wykonywanych zadań z musztry.


Ostatnią godzinę ćwiczeń przeznaczono na przemarsze plutonów, a później kompanii wzdłuż trybuny honorowej. Porucznik Wągrocki, stojąc na podwyższeniu, przyjmował defiladę, a dowódcy plutonów, maszerując na ich czele, przy mijaniu go, wydawali komendę: „Baczność! Na prawo, patrz!” Po koszarach rozchodziły się ich suche i twarde, jak trzaśnięcia z bata, krótkie komendy i niezbyt jeszcze równy łoskot setek żołnierskich butów, uderzających o asfaltową nawierzchnię placu.


Szeregowy Cybulski maszerował wytrwale. Tak jak wszystkich ćwiczących, bolały go poobcierane stopy i kości podudzi, które wyginały się przy każdym uderzeniu nogi o asfalt. Ale było też w tych codziennych ćwiczeniach coś niesamowitego, jakaś jednocząca ludzi siła, pozwalająca zapomnieć na chwilę o przyszłości, radosna i zmuszająca do życia chwilą

bieżącą. Każdy z poborowych był tylko jednym trybikiem ogromnej maszyny. Nie miał prawa odwrotu i razem z innymi musiał do końca kroczyć wyznaczoną drogą. Wypływała z tego pewna nie do końca uświadomiona radość, wynikająca z poczucia wspólnoty i jedności z innymi ludźmi. Zrozumienie tego przyszło zupełnie nagle, pomiędzy jednym uderzeniem buta o ziemię, niby rozbłysk.


Przed obiadem niebo przejaśniło się i wyjrzało słońce. Nad głowami ćwiczących żołnierzy przelatywały chmary wron, kierując się w stronę poligonu. Niektóre z nich siadały na gałęziach rosnących dookoła placu akacji i głośnym krakaniem oznajmiały swoją obecność. Ich widok podrażnił, przytępioną już trochę wyobraźnię Andrzeja i przypomniał mu puste już o tej porze pola i rozkopane kartofliska w jego rodzinnej wsi. Jednocześnie chłopak poczuł głód i zadowolenie, że zbliża się pora obiadu, jedna z niewielu przyjemności, jakie czekały go dzisiejszego popołudnia. Nie znał jeszcze sensu żołnierskiego powiedzenia „Obiad zjedzony, dzień zaliczony”. Bowiem dla poborowych i młodych żołnierzy prawdziwy, twardy dzień zaczynał się dopiero po godzinie piętnastej, gdy po wyjściu kadry zawodowej władza w pododdziałach przechodziła w ręce kaprali i starego wojska.


Do przysięgi jednak żołnierze młodego rocznika byli niejako pod ochroną. Bez przerwy czuwał nad nimi dowódca kompanii, oficer polityczny batalionu i dowódcy plutonów. Kaprale natomiast, starannie dobrani spośród wszystkich podoficerów, otrzymali szczegółowe instrukcje i surowy zakaz łamania zasad współżycia międzyludzkiego i przekraczania uprawnień regulaminowych. A żołnierze z innych pododdziałów oficjalnie, bez rzeczywistej potrzeby, nie mieli prawa wstępu na kompanię młodego rocznika. Bo przebywający tam chłopcy znajdowali się dopiero w okresie hartowania. Mówiąc językiem samochodowym, byli „na dotarciu”. Nie należało ich zbytnio przemęczać, gdyż młody, nie przystosowany do twardego życia organizm łatwo może się załamać.


6


W trzecim tygodniu służby przyszedł list od Kasi i był jak uderzenie pioruna w stóg suchego siana.


Kapral Wojnarowicz po obiedzie zabrał pocztę ze stolika podoficera dyżurnego, a gdy wyszła kadra zawodowa, po południowym rozprowadzeniu ogłosił zbiórkę trzeciego plutonu na korytarzu, który spełniał rolę ”kręgosłupa” pododdziału. Wojnarowicz nigdy nie przechowywał poczty aż do apelu wieczornego. Uważał, że byłoby to nie w porządku. I nie chciał, tak jak niektórzy jego koledzy z innych plutonów, zabierać chłopcom tych kilku godzin radości z rozpamiętywania słów z listów, uświadamiających im, że gdzieś tam daleko, w ich rodzinnych wsiach i miastach, ktoś nieustannie o nich myśli, tęskni i niecierpliwie na nich czeka.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 41.66