E-book
19.69
Ostatni

Bezpłatny fragment - Ostatni


Objętość:
168 str.
ISBN:
978-83-8104-677-0

Oczy

Witek Tkacz od zawsze był technologicznym geekiem. Już w podstawówce zaprzyjaźnił się z komputerem. Szybko dorobił się okularów i miana klasowego kujona. Nie za bardzo mu to przeszkadzało. Miał swoje gry, internet, IRC-a. Zaczął interesować się programowaniem i jeszcze na studiach dołączył do kilku intratnych projektów. Dziś, gdy nie miał nawet trzydziestki, jego dawni znajomi wracali, a ich rozciągnięte w nieszczerych uśmiechach usta, nie zamykały się od pochlebstw. Byle tylko szepnął słówko komu trzeba. Lub pomógł dokończyć zlecenie, które jednak okazało się trudniejsze niż przypuszczali. Miał ich wszystkich po dziurki w nosie.

Szczerze mówiąc, bardziej od ludzi, lubił te wszystkie świecidełka i gadżety generacji Y. Smartfony, tablety, chmury. Pierwsze dopracowane soczewki AR, które miały pojawić się pod koniec roku, napędzały każdy jego dzień. Zamówienie wykonał już na początku lutego, zaraz po ogłoszeniu przez SonGoo daty premiery. To było jeszcze przed wypadkiem. Teraz, gdy jego oczy pełniły jedynie funkcję zaślepek na oczodoły, to właśnie ta premiera wciąż trzymała go przy życiu.

***

Uświadomił sobie, że drzwi za kurierem zamknęły się dobry kwadrans temu. Wciąż stał w przedpokoju, ważąc przesyłkę w dłoniach. Niewielki pakunek, kilogram, maksimum dwa, wraz ze wszystkimi dodatkami, instrukcją i innymi nieistotnymi pierdołami.

Otrząsnął się i poszedł do salonu. Odkąd stracił wzrok mieszkanie było dla niego za duże. I nie tak intuicyjne jak wydawało się wcześniej. Marta, jego młodsza siostra, proponowała mu, że się wprowadzi — przynajmniej na jakiś czas. Witek był jednak nieubłagany. To nie wchodziło w grę. Nie zniósłby niczyjej opieki. Siostra była w porządku, ogarnięta i całkiem rozsądna — jak na dziewczynę w jej wieku — ale to niczego nie zmieniało. Zawsze był samowystarczalny. A teraz w końcu mógł wrócić do pełnej sprawności. Tylko na tym mu zależało.

W kotle myśli i emocji nawet nie spostrzegł, że już wszystko rozpakował i uruchomił. Wewnętrzny autopilot nie potrzebował wzroku. Założył soczewki i wetknął w ucho słuchawkę. Obraz zaczął lekko iskrzyć. Po paru sekundach migotał całą paletą barw. Mężczyzna wstrzymał oddech i mimowolnie otworzył usta. Jeszcze kilka sekund i dopasowanie częstotliwości dobiegło końca. Obraz z soczewek został z powodzeniem przekazany i zinterpretowany przez korę mózgową swojego nowego właściciela. Witek znowu widział.

***

W pracy nawet nie starali się ukryć zaskoczenia. Jedynie Marek, jego przełożony, go nie okazywał, zapewniając Tkacza, że nie mogli doczekać się jego powrotu. Niekończące się gratulacje od współpracowników, tylko utwierdzały go w myśli, że na dobrą sprawę, nikt nie spodziewał się, że kiedykolwiek wróci do firmy. Tej czy dowolnej innej.

Na szczęście to nie było istotne. Plotki, bezsensowne rozmowy i nieszczere wyznania, nie zdołały zachwiać samopoczucia Witka. Znów mógł robić to, co kochał najbardziej. Rozmawiał z kodem przez długie godziny. Podczas jego nieobecności projekt zarósł chwastami. Programista, nie ociągając się, przeszedł do generalnego refactoringu. W końcu to było jego dziecko.

Pracował do około siódmej, z krótkimi przerwami na toaletę, kawę i kilka nudnych pogadanek z Markiem. Gdy wyszedł było już ciemno. Trochę się zdziwił, bojąc się, że może znów ślepnie, lecz potem przypomniał sobie: koniec listopada. Stał przez moment przed firmą, szczerząc się do siebie. Zawsze lubił zimne, jesienne wieczory. Patrzył na nieliczne samochody, sunące między światłami latarń. Zaczęło prószyć. Z tego co wiedział, był to pierwszy śnieg w tym sezonie. Zresztą to nie było istotne — dla niego było to jak pierwszy śnieg w ogóle.

Poszedł do domu okrężną drogą. Nie spieszył się. To była pierwsza okazja, gdy mógł — sam na sam — cieszyć się swoimi nowymi oczami poza czterema ścianami. Postanowił trochę się nimi pobawić. Obserwował tonące w śniegu i smogu miasto, testując szereg nakładek. Od najprostszych, jak zmiana kolorów i dodawanie wirtualnych obiektów, po zmianę pasma odbioru. Nie dość, że odzyskał wzrok, mógł widzieć w podczerwieni lub ultrafiolecie. Sporadycznie uruchamiał też bardziej zaawansowane funkcje, oparte na samo-uczącej się AI. Analizy składu powietrza, obiektów w jego otoczeniu. A nawet prosty odczyt i interpretacja zachowania mijanych ludzi! Witek był oszołomiony ilością nowych wrażeń.

Lustrował teren, mijając szyldy znajomych kawiarni i zamkniętych już sklepów. Zatrzymał się na moment, ustawił kilka filtrów i nakręcił krótki film. Stwierdził, że będzie pasował na jego tech bloga. W sam raz na pierwszą notkę po długiej przerwie.

Nagle coś zamigotało na skraju pola widzenia. Obraz zaszumiał jak w dawnych telewizorach. Trwało to może sekundę, ale Tkacz zdążył się nieźle wystraszyć. Niemal natychmiast wszystko wróciło do normy, lecz wolał sprawdzić jeszcze funkcjonalność soczewek. Wywołał statystyki, sprawdził połączenie z siecią i analizator. Żadnych artefaktów. Dla pewności przeleciał jeszcze widmo elektromagnetyczne. Wszystko OK: rentgen, ultrafiolet, podczerwień, mikrofale… moment! Coś nie grało. Wrócił na podczerwień i zlokalizował niepokojące źródło ciepła. Około trzydzieści pięć stopni Celsjusza. Powiększył. I zamarł. Skulony w pozycji embrionalnej człowiek. Analizator podpowiedział: kobieta, 22 — 25 lat.

Witek ostrożnie zbliżył się do dziewczyny. Leżała przykryta kocem obok stosu styropianu i kartonów, pod ścianą niszczejącej kamienicy. Bez podczerwieni w ogóle nie zwróciłby na nią uwagi. Odsunął delikatnie koc. Burza czarnych fal zasłaniała twarz. Kobieta była szczupła i zdecydowanie zbyt skąpo ubrana jak na obecną pogodę.

— Proszę pani! — potrząsnął ją lekko. — Wszystko w porządku?

Zero odpowiedzi. Spróbował mocniej. Nic. Chwycił za jej ramiona i powoli obrócił ją na plecy. Ładna twarz, drobny nos. Zaciśnięte powieki. Blada. Zdecydowanie zbyt blada. Mężczyzna złapał za jej nadgarstek. Brak tętna. Przycisnął dłoń do szyi. Dalej nic. Przypomniał sobie coś o masażu serca. Złożył dłonie i ucisnął klatkę piersiową dziewczyny. Tylko raz. W końcu dotarło do niego, że całe ręce ma lepkie od krwi. Z otwartymi ustami odgarnął włosy z szyi kobiety. Wielka, nierówna krecha. Rozcięcie, grube jak jego palec wskazujący, biegło przez środek tętnicy.

Wstał na równe nogi i zaczął się cofać. Krew była wszędzie. Przebijała przez świeży śnieg, kleiła bujne, piękne loki martwej z brudnymi, starymi szmatami.

Nie wytrzymał. Odwrócił się i zaczął biec. Byle jak najdalej. Jedna, druga alejka. W końcu krzyżówka. Jakaś większa ulica. Ważne, że latarnie świeciły. Nieliczni ludzie spieszyli się do domów, nie zwracając na nic uwagi. Przejechał samochód. Mężczyzna w końcu poczuł się bezpiecznie. Pochylił się, wspierając ręce na kolanach. Wziął głęboki oddech.

I rzucił się w stronę kosza, by zwymiotować wszystko, co miał w żołądku.

***

Był na siebie wściekły. Stracił cały ranek na przeglądaniu bezużytecznych serwisów. Na dobrą sprawę, co obchodziła go tamta kobieta? Takie rzeczy się zdarzają, uspokajał się. Pewnie ktoś ją napadł. To duże miasto, statystyka robi swoje. Miał po prostu pecha, że stał się jej bezpośrednim świadkiem. Czasami wyostrzona percepcja to przekleństwo.

Mimo to, fakt, że nie znalazł żadnej informacji, nie uspokajał go. Oczywiście, powinien był wezwać służby. Znaczy policję — na pogotowie i tak było już za późno.

Dla świętego spokoju zgłosił na policyjnym portalu “podejrzenie przestępstwa”. Naturalnie, wcześniej zadbał, by dojście, że to właśnie on, Witold Tkacz, wypełnił zgłoszenie, było dla służb praktycznie niewykonalne.

Postarał więcej nie zaprzątać sobie głowy tą sprawą. Koło dziesiątej rzucił się w wir pracy, z którego otrząsnął się grubo po piątej. Przynajmniej udało mu się nadrobić stracony czas.

Trochę zaniepokoiło go, że sprzątaczka w biurze ma twarz kobiety, na którą natknął się poprzedniego wieczoru. Przeszedł go dreszcz. Z pewnością zbyt długo siedział w pracy. Mózg lubi płatać figle, gdy potrzebuje odpoczynku.

Zablokował ekran, wziął kurtkę i szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia. W windzie postanowił, że wróci do domu inną drogą. Wstąpi do sklepu. Główne, zatłoczone ulice już nie wydawały mu się takim złym pomysłem.

***

W pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Dźwiękoszczelne ściany żarzyły się wszystkimi kolorami tęczy. Stanowczo zbyt jaskrawo jak na jego gust. Siedział na pufie, dopasowującej się do pozycji użytkownika. Jednej z tych, na których świetnie się siedzi, lecz zejście wymaga wręcz nadludzkiej zwinności. I siły woli.

W pokoju nie było biurka — jedynie mały stolik z nowoczesnym telefonem i bezprzewodową klawiaturą. Na ścianie wisiał spory, może pięćdziesięciocalowy telewizor. Pachniało gorącą, przepracowaną elektroniką. Typowa sala konferencyjna. Zastanawiał się tylko po co tu przyszedł.

Nagle włączył się telewizor. Obraz zaczął śnieżyć, z głośników poleciała ostra, psychodeliczna elektronika. Stanowczo zbyt głośna. Witkowi przypomniała się gra, w której wcielał się w psychopatę, zabijającego i zabijanego w rytmie jej muzyki.

Odwrócił wzrok i zobaczył, że już nie jest sam. Na pufie naprzeciwko siedział chudy, wysoki chłopak w eleganckiej, białej koszuli i spodniach od garnituru. Przypominał trochę mafioza ze starych amerykańskich filmów. Jego oczy lśniły niebieskim mrozem.

Do pomieszczenia weszła dziewczyna. Szczupła, wysoka, o drobnej, miłej twarzy. Spojrzała w stronę Tkacza i zalotnie odrzuciła do tyłu długie, czarne loki. Mężczyznę przeszedł dreszcz. Spróbował się zerwać, jednak dziewczyna zatrzymała go. Delikatnie, lecz stanowczo pokazała mu, że ma zostać na miejscu. I patrzeć. Sama zbliżyła się do elegancika. Zaczęli się całować. Witek poczuł się niezręcznie. Przecież byli w pracy! Popatrzył przez szklane drzwi, czy nikt nie zainteresował się ich “spotkaniem”. W biurze było jednak zupełnie pusto. Komputery mrugały w kolorach swoich marek, na monitorach szalały wygaszacze ekranu. Jakby wszyscy wyszli na obiad lub spotkanie firmowe.

Dziewczyna jęknęła, wymawiając jego imię. Spojrzał w stronę pary. Kobieta była całkiem naga. Ocierała się o krocze mężczyzny, nie spuszczając wzroku ze zszokowanego programisty. Elegant, wciąż w pełnym rynsztunku, obejmował piersi i łono napalonej brunetki. Utkwił wzrok w martwym punkcie, gdzieś nad głową Witka.

Nagle muzyka ucichła. Ekran rozświetlił pomieszczenie na czerwono. Tkacz zamarł, uderzony wzrokiem mężczyzny. Ten uśmiechnął się lekko i jednym, płynnym ruchem, sięgnął po nóż. Długie, ostre jak brzytwa ostrze, zatopił w szyi kobiety.

***

Obudził się zlany potem. Komórka pokazywała czwartą czterdzieści. Wziął łyk wody, podszedł do okna. Ciemno, do świtu daleko. Skrzywił się, wiedząc, że już nie zaśnie. Mimo to uchylił okno i wrócił do łóżka.

Około ósmej zgłosił wolne. Nie nadawał się do pracy. Oczy miał na zapałkach, po głowie krążyły powidoki. Przełączył soczewki w tryb full VR i spróbował odpocząć. Bezludna wyspa, plaża nad Pacyfikiem, hamak. Jakiś standardowy, natywny programik. Całkiem niezły. Oczywiście, to tylko podrasowana symulacja; Witek był przekonany, że fizyczny, rzeczywisty wypoczynek w tak nudnym i gorącym miejscu nie mógł należeć do przyjemności. Nie dla niego.

Mimo to wirtualna podróż i mocna kawa zdołały postawić go na nogi. Nocny koszmar zaczął śmieszyć. I zawstydzać. Usiadł przed komputerem, szukając jednego z dawno porzuconych projektów. Nie chciał zmarnować pozostałej części dnia.

Po kolejnej minucie patrzenia się w ekran usłyszał coś dziwnego. Stłumiony krzyk. Chyba. Włączył w soczewkach wzmocnienie i analizę dźwięku. Zaczął nasłuchiwać.

Nie czekał długo. Hałas powtórzył się. Dobiegał z góry. Centralnie nad nim. Nie był pewien, kto tam mieszka. Kojarzył faceta, chyba w jego wieku. Dobrze zbudowany. Raczej mieszkał sam, czasem imprezował. Aż sąsiedzi wezwali służby. Od tamtej pory siedział cicho. I chyba rzadko bywał w domu.

Tymczasem była środa, przedpołudnie, a z jego mieszkania dobiegały niepokojące dźwięki. Analizator podpowiadał jaskrawą czerwienią:

kobieta, 25 lat (81.3%)

ryzyko zaistnienia zagrożenia życia lub zdrowia: 78.4%

— Kurwa, znowu! Tylko nie to — zaklął do siebie. — Nie dziś…

Tym razem postanowił zadziałać od razu. Wysłał anonimowe zgłoszenie na policję. Czekając, sięgnął po porzuconą paczkę papierosów. Zapalił. Gdy skończył, uświadomił sobie, że od kilku minut nie usłyszał żadnego dźwięku. Kompletna cisza. Przeszedł go zimny dreszcz. Co jak policja przyjedzie za późno?

Ubrał stare adidasy i — najciszej jak się dało — wyszedł z mieszkania. Piętro wyżej odnalazł stare, odrapane drzwi, należące do kłopotliwego sąsiada. Przeklął własną głupotę i kilka następnych kroków zrobił na palcach. Wstrzymując oddech, przyłożył ucho do drzwi. Nic. Powoli klęknął i zerknął przez dziurkę od klucza. Zauważył przestronny pokój, prawdopodobnie połączony z kuchnią salon. Na wprost niego stało wielkie, wyglądające na wygodne łóżko. Przez chwilę nie mógł dostrzec nic więcej. W końcu zauważył ruch. Kobieta i mężczyzna. A jakże. Zaczerwienił się. Zwalczył pokusę natychmiastowego odwrotu. Wiedział, że gdyby teraz zrezygnował, myśli nie dałyby mu spokoju.

Para obejmowała się. Wymieniali długie pocałunki. Cicho rozmawiali. W końcu dziewczyna podniosła się i usiadła na skraju łóżka. Była naga. Czarne włosy falami opadały na jej małe piersi. Piwne oczy błądziły po pokoju, jakby szukając zagubionych w wirze uniesień rzeczy. Zamyślone spojrzenie i smutny uśmiech, nie pasowały Witkowi do całej sytuacji. Jednak z pewnością dodawały kobiecie urody. Była piękna. Tkacz powstrzymywał się, by nie przybliżać. Nie analizować. Nie zapisywać obrazu z soczewek. I tak zbyt wiele granic już przekroczył.

Po chwili do kobiety dołączył mężczyzna. Wyraźnie rozbawiony objął ją od tyłu i pocałował w szyję. Jednak nie był tak dobrze zbudowany, jak zapamiętał programista. Wydawał się chudszy od niego. Facet odkleił usta i rozejrzał się po pokoju. Lodowe spojrzenie niebieskich oczu prześlizgnęło się po drzwiach wejściowych. Mężczyzna uśmiechnął się. I wrócił do adoracji ciała swojej dziewczyny.

Witek już jednak tego nie widział. Wielkimi susami biegł po schodach i wparował do swojego mieszkania. Oddechu zaczerpnął, dopiero gdy oparł się o szczelnie zamknięte drzwi.

***

Następnego dnia poszedł do pracy. Nie mógł siedzieć w domu. Nie chciał też pracować z innego miejsca, gdzieś na mieście. Lub poza nim. Wyjazd z miasta nie wchodził w grę; to by znaczyło, że rzeczywiście coś jest z nim nie tak. Wybrał więc klasyczną pracę w biurze. Coś normalnego. Tylko codzienną trasę odrobinę zmodyfikował.

Na szczęście czwartek oszczędził mu niespodzianek. Wypełnił go po brzegi pracą i gdy skończył był z siebie zadowolony. Znowu poczuł się w pełni sprawny. I, co ważniejsze, normalny.

Podobny był piątek. Atmosfera w biurze przypominała o weekendzie. Perspektywa dwudniowej nudy i kaca lub wątpliwego wypoczynku z dziećmi, jakie miała przed sobą większość jego współpracowników, napawała go zniesmaczeniem i współczuciem. W swoim ambiwalentnym podejściu do końcówki tygodnia był jednak osamotniony. W samej pracy również. Od południa wszyscy tylko szukali pretekstu, by jakoś przetrwać do czwartej, najlepiej nie ruszając swoich zadań. Ponieważ siedzenie w takim towarzystwie mijało się z celem, już o trzeciej spakował laptopa i poszedł do domu, nie zwracając uwagi na zazdrosne spojrzenia kolegów.

Wracając, planował co będzie robił w wolnym czasie. Z pewnością relaks przy mocnym drinku i nowym, kompatybilnym z soczewkami, FPS-ie dobrze mu zrobi. Do tego najlepiej ostre spaghetti.

Zrobił zakupy w sklepie naprzeciwko swojej klatki. Wchodząc, spojrzał na blok. Brzydkie peerelowskie mrowisko, jakich wiele. Było po czwartej, więc pierwsze światła paliły się w oknach mieszkań. U niego było oczywiście ciemno, jednak piętro wyżej wolno pulsowała słaba, czerwona poświata. Sąsiad rzeczywiście miał nietypowe upodobania. A może to specjalnie dla jego smutnej dziewczyny?

Wyszedł na swoje piętro, w pośpiechu szukając klucza do drzwi. Był już porządnie głodny i nie mógł się doczekać aż zdejmie kurtkę i buty. Wtedy doszedł go znajomy krzyk. Wyraźniejszy niż kilka dni wcześniej. Wszedł do mieszkania i zamknął za sobą drzwi. Zamarł w miejscu. Z odrętwienia obudził go kolejny, urwany pisk. Może znowu się pieprzą? Ale… może…

Zaklął głośno i ciężko westchnął. Rzucił kurtkę na podłogę, odstawił zakupy. Zanim wyszedł, rozejrzał się dookoła, nie wiedząc czego dokładnie szuka. W końcu sięgnął po parasol. Kilkoma susami przebył schody na drugie piętro. Tym razem nie zamierzał być cicho. Wyhamował pod drzwiami sąsiada. Schylił się i zajrzał przez dziurkę od klucza. Łóżko zniknęło z widoku. W pokoju stał natomiast duży jadalniany stół. Elegancko zastawiony. Niewielkie lampy odpowiadały za słabe, czerwone światło.

Zapukał. Nic. Nie słyszy. Albo ignoruje. Powtórzył głośniej. Znowu cisza. Jeszcze raz. I kolejny. W końcu zaczął dobijać się pięściami, powtarzając w kółko: “proszę otworzyć”. I doczekał się. Chrzęst zamka poprzedziły nerwowe, głośne kroki i mocno akcentowane przekleństwa.

— Co jest, do kurwy nędzy?! — Sąsiad pojawił się w drzwiach. Miał na sobie szerokie szorty. I nic więcej. — Człowieku, o co ci chodzi?!

— Chciałbym sprawdzić czy u pana wszystko w porządku. Doszły mnie niepokojące sygnały…

— Co? Gościu! O czym ty, kurwa, mówisz?

— Hałas. Słychać z pana mieszkania krzyczącą kobietę. — Witek zdobył się, by popatrzeć mu w oczy. Parasol wetknął za pasek od spodni i ukrył pod koszulką. — Zgadza się? Co ma pan do powiedzenia?

— Ja pierdolę… Serio?! — Mężczyzna przewrócił oczami. — Człowieku, jestem tu z dziewczyną. Kumasz, czy nie bardzo?

— Skąd mam wiedzieć, czy nic jej nie zagraża?

— Bo ja tak mówię! Tobie nic do tego co robimy. Nie musisz słuchać. A teraz, drogi sąsiedzie: żegnam! — zaczął zamykać drzwi.

Tkacz, z niespotykanym dla siebie uporem, zatrzymał je stopą.

— Nie odejdę, dopóki nie pokaże mi pan, że nic jej nie jest — wypalił, zanim rozmówca ponownie pchnął drzwi.

— Chory pojeb! — Mężczyzna pokręcił głową. — Powinienem cię wypierdolić na zbity pysk! Ale może tak będzie szybciej.

Otworzył drzwi na oścież.

— Zatem zapraszam. No, nie mam czasu na te pierdoły! — Odwrócił głowę. — Ubierz się, Kornel. Mamy gościa. Z pierdolonej obyczajówki.

Witek wszedł powoli do środka. Lustrował pomieszczenie. Właściciel zapalił górne światło, więc w końcu zobaczył wyraźnie: stół, krzesła i wiszący na ścianie telewizor. Nic specjalnego.

— Proszę, sąsiedzie! — Mężczyzna wskazał drogę do pomieszczenia obok.

Informatyk ruszył za nim. Sąsiad miał plecy pokryte surrealistycznym tatuażem. Tkacz nie miał pojęcia co na nim jest. I czy dominujący kolor — czerwień — to na pewno tusz.

Mężczyzna otworzył drzwi. Oczom Witka ukazała się niewielka sypialnia. Lampki oświetlały, zajmujące niemal całe pomieszczenie łóżko, które wcześniej widział w salonie. Poszedł bliżej. Na białym prześcieradle rozlała się makabryczna, karmazynowa plama. Chłopak przełknął twardą bryłę, która utknęła mu w gardle. Spod satynowej pościeli wypływały fale czarnych, kręconych włosów. Zrobił krok i szarpnął za kołdrę. Smutne oczy brunetki błyszczały odbitą czerwienią. Jej szyję przecinała krwawa, głęboka bruzda.

— Człowieku, co ty odpierdalasz?! — Sąsiad wyrósł między nim a łóżkiem i pchnął go do tyłu: — Kornel, odsuń się od tego zboka!

Do Tkacza dopiero po chwili dotarło, że mężczyzna zwraca się do martwej. Ostrożnie wycofał się do salonu.

— Jesteś chory — wyszeptał. — Ona nie żyje! Dzwonię na policję. — sięgnął po komórkę.

— Dość tego. Wypierdalaj z mojego mieszkania! — Mężczyzna skoczył na niego. Jednym ruchem wytrącił mu z ręki telefon. Witek wyciągnął parasol. Trzymał go przed sobą jak groźną pałkę lub maczetę. Dłonie miał zlane zimnym potem, lecz uścisk pewny.

— Co masz w ręce, pojebie?! — Sąsiad zrobił się czerwony na twarzy i torsie. — Mówiłem, żebyś WY-PIER-DA-LAŁ!

— Zabiłeś ją! — krzyknął Tkacz i rzucił się na sąsiada. Zaczął go bić po głowie i ramionach, powstrzymując od sięgnięcia po stojący na stole, do połowy pełny, dzban. Był zdziwiony, jak skutecznie uderza. Sąsiad wił się pod razami parasola. Zasłaniał się przedramionami, odskakując gwałtownie, gdy tylko dostał. Darł się przy tym wniebogłosy. Do uszu Witka przedostał się też inny krzyk. Wyższy, piskliwy. Nie miał czasu zastanawiać się skąd pochodzi. Uderzał dalej.

— Kornel, wezwij pomoc! Szybko! — krzyknął sąsiad, upadając. Na czworakach wycofywał się do sypialni. Powoli, jakby każdy ruch sprawiał mu ból. Przerażony wzrok utkwił w oczach swojego oprawcy. Witkowi zdawało się, że mężczyzna krwawi. Kierowany dziwnym odruchem, zatrzymał sąsiada, nachylił się nad nim i dźgnął z całej siły. Mężczyzna ryczał z bólu, a Witek kontynuował, powtarzając zamaszysty ruch kilka, a może kilkanaście razy. Celował w brzuch, klatkę i serce mężczyzny.

W końcu krzyk ucichł, a chłopak poczuł jak wypełnia go błogi spokój. Nawet wysoki pisk, który nasilał się przez całe zdarzenie, wydawał się teraz oddalony i nieistotny. Tkacz podniósł się na nogi. Spod mężczyzny wypłynęła kałuża krwi. Nieco zaskoczony, odsunął się o krok i wypuścił parasol z dłoni. Przedmiot upadł na podłogę, wydając krótki, metaliczny szczęk.

***

— Kogo mi dziś przyprowadziłeś, Wirus? — Michał, nazywany przez współpracowników Freudem, wypuścił chmurę słodkiego dymu.

— O, stary, będziesz zadowolony. — Wirus popatrzył na zakutego Witka, jakby jego złapanie było jego zasługą. — Totalnie mu się pojebało.

— Jakieś szczegóły? — Freud nie odrywał się od swojego e-papierosa. Minę miał kwaśną.

— Kojarzysz te nowe soczewki SonGoo? No, VR. Czy może AR? Wiesz chyba o co chodzi… Reklamy wchodziły nawet do lodówek.

Freud pokiwał głową.

— Więc gość był niewidomy. Zupełnie, rozumiesz? Pół roku temu stracił wzrok w wypadku. Ten cały sprzęcik miał być jego przepustką do normalności.

— Czyli one to potrafią? Przywracają wzrok? — Freud omal nie gwizdnął.

— I to jak! — wyszczerzył się Wirus. — Nie dość, że pozwoliły mu widzieć, to dodały jeszcze coś od siebie.

— Halucynacje?

— Chyba można to tak nazwać. W większości przypadków sprawdzały się dobrze, ale czasem gość widział zupełnie co innego niż w rzeczywistości.

Freud nie przerywał. Musiał przyznać, że policjantowi udało się go zainteresować. Wreszcie pacjent z ciekawą historią.

— “Wmówiły” mu — podjął Wirus — że jego sąsiad jest jakimś psychopatą, który morduje młode dziewczyny. Ba! Ciało jednej rzekomo znalazł, wracając z pracy do domu.

— Sprawdziliście to?

— Oczywiście! Mieliśmy jego zgłoszenie w systemie, więc zbadaliśmy to miejsce na bieżąco. Oprócz tego, że nocą jest tam rzeczywiście ciemno jak w dupie i czasem przesiadują żule, nie znaleźliśmy nic podejrzanego.

— Rozumiem, że ta historia nie kończy się dobrze, co?

— Niestety. Zaniepokojony obywatel udał się z wizytą do sąsiada. Ten wpuścił go na odczepkę. Nie spodziewał się, że anemiczny informatyk zadźga go kuchennym nożem długości piszczeli. On sam myślał, że uderza go parasolem.

Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu. Freud podał e-fajkę policjantowi.

— Co na to producent tych… oczu? — spytał w końcu lekarz.

— Wiesz, na razie to odosobniony przypadek. Zarzekają się, że pierwszy i ostatni. Mówią, że zachowanie delikwenta przypomina zaburzenia pograniczne.

— Raczej schizofrenię.

— No, jak chcesz. W końcu ty tu jesteś specjalistą… Ale rozumiesz o co mi chodzi.

— Sugerujesz, że okulary AR wywołały w niewidzącym facecie chorobę psychiczną?

— Może… No właśnie, jest coś jeszcze.

— Co takiego?

— SonGoo wydało już oficjalne oświadczenie. Podobno zidentyfikowali problem. Na poziomie technicznym.

— Wadliwa funkcjonalność?

— Coś w tym stylu. Tylko bardziej skomplikowane. — Wirus zamyślił się. — Jakaś wada w budowie sieci neuronowej. Czy coś takiego. Źle ewoluowała?… To znaczy mogła się niepoprawnie rozwijać. Miała za dużo swobody.

— Czyli opętana sztuczna inteligencja. — Freud uśmiechnął się gorzko.

— Tak… Oczywiście szukali programisty, który zawinił. Okazało się, że wybuchowy kod był w całości autorstwa jednej osoby.

— No to pewnie już tam nie pracuje. Ani nigdzie indziej.

— Nie. Gorzej. Zwolnił się zaraz jak skończył pracę nad tym projektem. Tydzień później popełnił samobójstwo. Z niewiadomych przyczyn. Osierocił żonę i córkę. — Freud zapatrzył się na Tkacza. Wirus zastanawiał się, co chodzi mu po głowie.

— Wiesz, chyba nie tylko prawdziwych fajek mi brakuje.

— Co? — Wirus zmarszczył brwi. — Kiedyś miałeś normalnych pacjentów?

— Nie — prychnął lekarz. — Ale przynajmniej nie musiałem analizować zachowań… programu.

Policjant pokiwał powoli głową. Zaczął szukać czegoś po kieszeniach.

— Prawda — wyciągnął paczkę papierosów i zaproponował Freudowi. — A coś mi mówi, że to dopiero początek.

Po chwili wahania lekarz wziął grubego, mocnego Marlboro. Wyszli na balkon, zostawiając skutego Witka sam na sam ze swoimi myślami. Programista jednak nie mógł o tym wiedzieć. Jego zmysły pochłonęła, rozlewająca się przed oczami, nieprzenikniona czerń.

Szczury

Aleja Gwiazd

Przez chwilę nic nie miało znaczenia. Prowadziłem samochód, nie mogąc przestać się śmiać. M. siedziała z tyłu razem z naszym synkiem. Mały próbował swych sił, śpiewając do muzyki z płyty. To było Forever Young, nagrane wiek temu przez jedną z popularnych wtedy grup rockowych. Włączyłem autopilota i obróciłem fotel. Skrzyżowałem ręce na piersiach i rzuciłem młodemu ironiczny uśmiech, skłaniając go do jeszcze odważniejszych wokaliz. Za oknami migały setki rozpędzonych pojazdów; głównie rodzinnych poduszkowców i coraz mniej popularnych klasycznych samochodów. Główna wylotówka z Rio de Janeiro. Popatrzyłem w górę. Przez szyberdach widziałem oddalające się drapacze chmur, linie kolei miejskiej i coraz rzadsze smugi pozostawiane przez wszelkiego rodzaju miejskie statki powietrzne. Uśmiechałem się i przymknąłem na moment oczy. Wycieczka za miasto dobrze nam zrobi.

Spojrzałem ponownie w niebo i zamarłem. Już nie widziałem wieżowców i samolotów. Niebo zmieniło barwę na ciemnobrunatną. Smolista konsystencja czegoś, co jeszcze przed chwilą było powietrzem, nie przepuszczała żadnych promieni słonecznych. Widziałem jedynie przebłyski ognia i silne wyładowania elektryczne. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Z niepokojem popatrzyłem na kanapę naprzeciwko mnie. Była pusta. Po M. i dziecku nie został nawet ślad. Jakby wspólna podróż nigdy się nie wydarzyła. Rozległ się przeszywający huk syreny alarmowej.

***

Oczy piekły mnie jak diabli. Mimo maksymalnej optymalizacji procesu wybudzanie z krio-snu nie mogło należeć do przyjemności. Przeszedł mnie dreszcz na samą myśl o pierwszym kroku lub rozmowie z innymi. Na szczęście zostało do tego trochę czasu. Kabina hibernacyjna — przypominająca oszkloną trumnę — jeszcze się nie otwarła. Trwało sprawdzanie funkcji życiowych i dożylne uzupełnianie braków w organizmie. Oddech miałem płytki, ale równy. Poruszyłem lewą dłonią. Nieźle.

Wyglądało na to, że nawet głowę mam całą. Na tyle, żeby przypomnieć sobie te wszystkie pierdoły ze szkoleń przed lotem. I żeby wściec się na siebie za absurdalny sen, który wedle teorii nie powinien mieć miejsca podczas hibernacji. Choć pewnie wydarzył się już podczas budzenia.

Sygnał alarmowy ucichł, a ja odważyłem się stuknąć w drzwi kabiny. Od razu wyświetlił się bieżący status lotu:

Czas podróży: 19 y 5 m 11 d 2 h 54 min

Odległość do celu: 2 ly 1548.45 au

Status statku: 3% uszkodzeń przedniego kadłuba…

Przestałem analizować. Ciąg cyfr był za długi. Zresztą wszystko miało być na odprawie. Na razie nie interesowało mnie nawet, dlaczego wybudzili mnie wcześniej. W głowie kołatała tylko jedna myśl: świat z mojego snu był martwy już od pół wieku.

***

Na mostku czekał kapitan i szef zespołu technicznego. Pomieszczenie zapełniało się, wciąż nie do końca wybudzonymi, kolegami. Wiedziałem już, że mieliśmy problem z ciśnieniem na dziobie statku. Mimo tarcz i szybkiego hamowania, nie zdołaliśmy uniknąć uszkodzeń spowodowanych przez deszcz mikrometeoroidów. Załoga podjęła decyzję o natychmiastowym powołaniu zespołu naprawczego. Witałem się ze znajomymi inżynierami i technikami. Sami wybitni, starannie wyselekcjonowani specjaliści w swoich dziedzinach: inżynierii materiałowej, silnikach fuzyjnych, mechanice i elektryce promów kosmicznych. Wiedziałem jednak, że w tym wypadku sprawa jest banalnie prosta: trzeba znaleźć dziurę i ją załatać. Liczył się czas reakcji.

Techników — w tym i mnie — skierowano na poziom minus trzeci. W znajdujących się kilkanaście metrów pod sterownią ładowniach, sztuczna inteligencja statku wykryła jedne z najbardziej niebezpiecznych spadków ciśnienia. Kosmiczne kamyki uszkodziły również instalację elektryczną na wszystkich dolnych pokładach, w wyniku czego statek nie mógł się zregenerować. Z pomocą nakładki AR w masce spawalniczej zlokalizowałem uszkodzenia i zacząłem spawać. Poszło gładko. Pierwszy raz po obudzeniu, choć na chwilę, na mojej twarzy zagościł uśmiech. Przez moment zastanawiałem się, jak ludzie mogli skutecznie pracować w czasach, gdy rozszerzona rzeczywistość była jedynie gadżetem dla technologicznych maniaków.

Elektrycy kończyli swoją robotę, a ja miałem nadzieję, że usterki na innych poziomach — zwłaszcza na pokładzie minus pierwszym, gdzie znajdowały się kabiny pasażerskie — również nie sprawią większych problemów. Udałem się na mostek. Wchodząc do oszklonego pomieszczenia, minąłem się z Rodriguezem.

— Czołem, Paolo! — zagadnął wesoło. — Chyba się nie wyspałeś, co?

Pokręciłem głową, przywołując na twarz wymuszony uśmiech. Mimo sympatycznej powierzchowności i przyjaznej gadki nie lubiłem go. Ernest Rodriguez, pół Amerykanin — pół Kolumbijczyk, był drugim oficerem. Ludzie szanowali go i słuchali. Mnie jednak nie wydawał się godny zaufania. Nie chodziło nawet o jego kompetencje; popełniał błędy, owszem, ale nie wszyscy na naszej misji musieli mieć tytuł doktora i IQ dające wstęp do, nieistniejącej już, Mensy. Rodriguez po prostu nie wydawał się szczery. Ani w swoich działaniach, ani w interakcjach z innymi. Uważałem, że kieruje nim chorobliwa ambicja, wykraczająca daleko poza rolę oficera.

Odsunąłem na bok myśli o Erneście i wszedłem na pomost. W pomieszczeniu był tylko, siedzący za sterami, pilot — nawet kapitan gdzieś zniknął. Zapewne chciał osobiście zobaczyć stan pokładów pasażerskich. Spojrzałem na ekrany: wszystko było w porządku, ostrzeżenia o usterkach zmieniały kolor z czerwonego na zielony. Gasły. Lada moment reszta załogi powinna wracać. Tymczasem ja miałem chwilę, by popatrzeć na gwiazdy. Nawet po tak długim śnie, widok kosmicznej, nieprzeniknionej czerni, na której żarzyły się miliony jasnych punktów, wciąż przyprawiał o dreszcze. Zauważyłem, że byliśmy w trakcie manewru. Pilot korygował lot o kilkanaście stopni. Ucieczka ze strefy ryzyka. Po chwili zaczęliśmy przyspieszać (co, dzięki kompensacji przeciążeń, bardziej zauważyłem niż poczułem). Nagle statek podskoczył. To było właściwe określenie. Odrzuciło mnie kilka metrów. Przy lądowaniu na plecach niemal straciłem przytomność. Przypięty pilot zdołał wyrównać maszynę, więc spróbowałem wstać, obmacując kark. Syrena alarmowa wyła, a ekrany informacyjne ponownie zalały się czerwienią. Oberwaliśmy. I to czymś dużym, dla odmiany. Na mostek wpadł kapitan i kilku członków załogi.

— Kurwa! — krzycząc, podbiegł do przerażonego pilota. — Co ty odpierdalasz, Twardowsky?!

— Chciałem jak najszybciej wrócić na właściwy kurs! — Jan niemal się jąkał. — Myślałem, że…

— Nie miałeś myśleć, tylko poczekać na nawigatora! — Kapitan stuknął w panel sterowania i otworzył holograficzny obraz statku. — Załoga, pieprznęło w nas jakieś dziewięćdziesiąt ton przy względnej prędkości pół procent c. Natychmiast zejdźcie na pokład gospodarczy i sprawdźcie lewy silnik!

Główny inżynier wezwał kilku ludzi. Pobiegli w stronę wind. W tym czasie nawigator zdążył już zająć swoje miejsce. Po szybkiej analizie trójwymiarowego obrazu otoczenia oraz lokalnych sił i potencjałów grawitacyjnych, wyznaczył korektę lotu i przekazał ją pilotowi. Statek wrócił na optymalny kurs. Strata czasowa i energetyczna spowodowana przez wejście w pas meteorów była akceptowalna. Kapitan odebrał meldunek od zespołu naprawczego.

— OK. Będziemy żyć — zwrócił się do wszystkich obecnych na mostku. — Jesteśmy na właściwym kursie. Wygląda na to, że nic już nam nie zagraża. Przynajmniej aż do lądowania na Wężu — uśmiechnął się lekko, po czym spojrzał na pilota. Spochmurniał.

— Janek, dobrze wiesz, że samowolka, zwłaszcza w sytuacji kryzysowej, jest na tym statku niedopuszczalna. Na litość boską, mamy na pokładzie ostatki ziemskiej cywilizacji!

— Kapitanie, naprawdę żałuję. Jestem świadomy ryzyka… Starałem się tylko jak najlepiej wykonać rozkazy oficera Rodrigueza…

— Nie rozumiem. — Kapitan odszukał wzrokiem, stojącego kilka metrów dalej, podwładnego. — Jakie rozkazy, Ernest? Przecież mieliście czekać na mnie, aż potwierdzę naprawę wszystkich kluczowych usterek.

— Szczerze mówiąc, nie wiem o co chodzi, James. — Rodriguez spojrzał kapitanowi w oczy. — Nie przekazywałem Twardowsky’emu żadnych rozkazów.

— Co? — zaskoczony pilot podniósł się z fotela. — Przecież…

— Dyskutowaliśmy tylko o naszej obecnej trajektorii lotu — uciął ostro drugi oficer. — Nie było mowy o żadnej korekcie. To nie moja broszka. Zresztą nie było mnie tutaj w momencie kolizji. Choćby Paolo może to potwierdzić, minąłem się z nim, gdy opuszczałem pomost. Wydaje mi się, że pan Twardowsky ma dziś po prostu wyjątkowo kiepski dzień…

— Dobra, dość tego. — Kapitan rzucił okiem w moją stronę, po czym spojrzał surowo na pilota.

Janek wyglądał, jakby kompletnie nie docierało do niego co się dzieje. Przybity spojrzeniem Jamesa, usiadł i zamilkł na dobre.

— Nie chodzi o to kto zawinił — ciągnął dalej kapitan — ale o straty. A są one konkretne: część ciężkiego sprzętu na pokładzie gospodarczym została uszkodzona. Z pewnością nie ułatwi nam to pierwszych miesięcy na planecie. Poza tym… jeden z silników fuzyjnych przeszedł w tryb awaryjny. Technicy jądrowi już go zabezpieczyli i nie musimy się nim martwić w czasie naszego obecnego lotu. Jednak szanse, że NESS-6 dosięgnie gwiazd ponownie są nikłe.

Wszyscy wiedzieliśmy co to oznacza. Niezależnie co czeka na nas w Wężowniku, pozostaniemy tam do końca swych dni.

***

Nie mogłem spać. Przez wiele kolejnych tygodni, marzyłem, żeby mnie znów zamrozili. I obudzili najwcześniej po lądowaniu. Oczywiście tak szybka re-hibernacja mogłaby się skończyć tragicznie dla regenerującego siły organizmu. Zresztą, raczej nikt nie zdołał zbadać efektów zamrożenia, zaraz po wybudzeniu z tak długiego snu. To my byliśmy pierwszą grupą testową najbardziej pionierskich rozwiązań dwudziestego pierwszego wieku. My i cała reszta ostatniej wspólnej inicjatywy Ziemian — wspaniałego New Earth Space Program.

Snułem się po statku, nieraz godzinami wpatrując się w bezkres kosmosu. Znałem na pamięć czas i miejsce każdego punktu, gdzie zmieniliśmy prędkość lub zmodyfikowaliśmy kierunek lotu. Wiedziałem o wszystkich asystach grawitacyjnych, jakich mieliśmy dokonać. Znałem nazwy pobliskich układów. Podróż przebiegała monotonnie. Żadnych niespodzianek, jak chociażby niespodziewana kometa lub odłączona planetoida. Przez większość czasu mknęliśmy z prędkością zero dziewięć c w stronę gwiazdozbioru Wężownika i GJ124c, zwanej potocznie Planetą lub Światem Węża. Zgodnie z planem zostało nam jeszcze jedenaście miesięcy lotu.

Gdy podczas jednej z bezsennych “nocy” skończyły mi się książki, wybrałem się do luku bagażowego, by odnaleźć tę część mojego majątku, którą z jakichś powodów postanowiłem ze sobą zabrać. Każdy pasażer NESS-6 mógł wziąć ze sobą wycinek dawnego życia, spakowany do bagażu trochę większego niż te dozwolone w liniach lotniczych. Ponieważ statek liczył niemalże pięćdziesięciu członków załogi plus około półtora tysiąca zahibernowanych kobiet, mężczyzn i dzieci; pomieszczenie — nazywane Salą Wspomnień — przypominało sporą halę magazynową. Zbliżyłem oko do czytnika przy drzwiach. Na wysokości piersi pojawiła się falująca niebieska nić, prowadząca prosto do mojego bagażu. Szedłem wzdłuż niej, gdy nagle usłyszałem głosy. Zakradłem się w ich stronę. Najciszej jak się dało, wychyliłem się zza kilkumetrowych regałów i zobaczyłem. Nie dalej niż piętnaście metrów ode mnie żywo dyskutowali Rodriguez i Twardowsky. Janek był wkurzony. Intensywnie gestykulował. Drugi oficer zachował spokój. Stał wyprostowany, trzymając jedną rękę w kieszeni. Drugą wykonywał uspokajające gesty. Wyglądał jakby cierpliwie, kolejny raz, tłumaczył coś niepokornemu dziecku. W końcu Janek trochę się uspokoił. Ernest poklepał go po ramieniu. Zaczęli iść w moją stronę. Na szczęście znalazłem lukę w najniższym regale. Wczołgałem się, zaciskając zęby. Nie mogłem się nadziwić swojemu zachowaniu i absurdowi sytuacji. Mężczyźni przeszli obok. Dobiegł mnie pewny siebie głos Rodrigueza:

— Wytrzymaj jeszcze. To nie potrwa długo. Na Wężu James Black już nie będzie kapitanem. Przypomnij sobie o tym, gdy znowu będziesz miał wątpliwości.

Wyczołgałem się, dopiero gdy mężczyźni opuścili pomieszczenie. Rodriguez realizował jakiś plan. Prawdopodobnie związany z nowym podziałem, jaki musi nastąpić, gdy dotrzemy do celu. Najgorsze, że wciągał w to innych. Janek był porządnym, wyluzowanym gościem, ale od czasu fatalnego deszczu meteorów zachowywał się inaczej. Teraz już wiedziałem, że to przez drugiego oficera. Choć jeszcze nie wiedziałem co knują, czułem, że efekt mi się nie spodoba.

Wróciłem do swojej holograficznej nici Ariadny i w końcu dotarłem do bagażu. Nie był zbyt duży. Nie potrzebowałem wielu wspomnień. Rozpamiętywanie dawnego życia przynosiło ból. Mimo to, oprócz mikro-pamięci z muzyką i stareńkiego czytnika książek elektronicznych, wziąłem ze sobą naszyjnik, który dostałem od M. na naszą piątą rocznicę. Krył on chip, zawierający tysiące zdjęć i filmów, upamiętniających nasze wspólne dni. Mogłem je odtworzyć w każdej chwili: hiperrealistyczny obraz i dźwięk bezpośrednio w mojej głowie. Pytanie czy kiedykolwiek się na to odważę.

Pierwszy Krok

Kapitan nie krył radości.

— Panie i panowie, osiągnęliśmy układ docelowy! — oznajmił uśmiechając się w stronę załogi.

Oznaczało to, że znaleźliśmy się już w polu oddziaływania grawitacyjnego gwiazdy o mało poetyckiej nazwie Gliese 1214. Cóż, gdy w dwudziestym wieku przypinano jej metkę, nikt nie spodziewał się, że tak prędko stanie się ona naszym domem. Ten niewidoczny (przynajmniej z Ziemi) gołym okiem czerwony karzeł, lżejszy od Słońca ponad pięciokrotnie, sam w sobie nie wyróżniał się niczym szczególnym. Posiadał jednak dość interesujący układ planetarny. Już pierwszy świat, odkryty przy użyciu Hubble’a GJ 1214b, sprawił, że poszukiwaczom pozaziemskiego życia serca zabiły szybciej. Krążący w odległości raptem dwóch milionów kilometrów od macierzystej gwiazdy gigant miał podobną do Ziemi strukturę i gęstą atmosferę. Posiadał stały ląd i oceany. Całą masę życiodajnej wody; dziesiątki, a może setki razy więcej niż Ziemia. Był z nim jednak mały problem — temperatura. Tak blisko gwiazdy nie było szans na przyjazną strefę klimatyczną. Czterysta pięćdziesiąt Kelwinów skutecznie odwróciło zainteresowanie astrobiologów od wodnego świata i jego karłowatej matki.

Sytuacja uległa zmianie, gdy pod koniec drugiego dziesięciolecia dwudziestego pierwszego wieku, NASA wreszcie wyniosło na orbitę Teleskop Webba. Wystarczyło nastawić obiektyw na karła, cierpliwie poczekać — i proszę! To, co umknęło Hubble’owi w potoku fluktuacji i błędów pomiarowych, JWST zobaczył bardzo wyraźnie. Tranzyt GJ 1214c ponownie skierował oczy badaczy — i całkiem konkretne sumy pieniędzy — w stronę śmiesznej małej gwiazdki z Wężownika i jej przerośniętych towarzyszy. I słusznie, bo Świat Węża okazał się mieć całkiem sporo do zaoferowania. Orbitująca w odległości ośmiu milionów kilometrów planeta miała zadatki na superziemię. Wysokotlenowa, gęsta atmosfera zapewniała ochronę przed promieniowaniem i niezbędne do życia powietrze. Ciśnienie na powierzchni, nieco większe niż ziemskie, nie powinno być uciążliwe, nawet w czasie naszych pierwszych chwil na planecie.

Gorzej miała się sprawa z grawitacją. Do jeden i pół g trzeba się przyzwyczaić. Cała obudzona załoga regularnie ćwiczyła, by lepiej przygotować się do zwiększonego ciążenia, ale dla reszty pasażerów tak duży wysiłek związany z samym poruszaniem się, nie będzie niczym przyjemnym. Cóż, planeta o promieniu dziesięciu tysięcy kilometrów i masie pięciokrotnie większej od Ziemi rządziła się swoimi prawami. Średnia temperatura na poziomie prawie dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, prawdopodobnie była utrzymywana przez cały okres obiegu wokół karła. Wszystko dzięki niemalże idealnie kołowej orbicie i zerowemu nachyleniu osi obrotu Węża do płaszczyzny ekliptyki. Dlatego zarówno pory roku, jak i strefy klimatyczne w zasadzie nie występowały na planecie. Jedynie na kołach podbiegunowych spodziewaliśmy się mrozów i braku światła. Brak pór roku był o tyle istotny, gdyż nasza superziemia robiła pełne koło wokół swego słońca zaledwie w dziesięć dni. Gdyby przenieść na nią ziemską pogodę, oznaczałoby to, że w poniedziałek powinniśmy siać, w środę wyskoczyć na szybkie wakacje, żeby już w sobotę zebrać plony i przygotować się na zimę. Jeżeli chodzi o cykl dobowy, było już znacznie spokojniej. Stabilna, dwudziestopięciogodzinna doba, której równa część przypadała na dzień i noc, nie powinna sprawić problemów. No i wreszcie — życie. Mórz i oceanów było co prawda znacznie mniej niż na gorącej sąsiadce Świata Węża, ale i tak więcej niż na Ziemi. Więcej było też przestrzeni lądowej; a ze spektralnej analizy składu atmosferycznego wynikało, że większą jej część objęła we władanie bujna, dzika roślinność. Nie byliśmy pewni innych form życia, ale zakładaliśmy, że tak doskonałe warunki powinny sprzyjać stworzeniu wielu zaawansowanych ekosystemów. Jednak życia inteligentnego nie zdołaliśmy zaobserwować. Żadnych sygnałów ani zaawansowanych, widocznych z kosmosu struktur. Jeżeli rozwinęła się tu obca cywilizacja, była ona maksymalnie na zerowym stopniu w skali Kardaszewa.

Stopniowo traciliśmy prędkość. Po kilku godzinach znaleźliśmy się w odległości nie większej niż ta dzieląca Ziemię i Księżyc. Statek wyhamował do nieimponujących stu kilometrów na sekundę. Zostało około godziny do lądowania. Gwiazda centralna świeciła jasnym, czerwonym światłem. Przed jej tarczą przesuwał się obły cień gorącej sąsiadki Świata Węża. Wodna planeta krążyła tak szybko, że na bieżąco mogliśmy obserwować jej ruch orbitalny. Moją uwagę pochłaniał jednak nasz cel. Widok wielkiej, niebiesko-zielonej kuli, powodował szybsze bicie serca.

— Pięćdziesiąt osiem minut do wejścia w atmosferę — rozbrzmiał damski głos AI statku. — Wszystkie systemy sprawne.

— Przypominam, że Wąż ma grubszą atmosferę niż Ziemia — dodał Rodriguez, zajmując miejsce obok Blacka. — Nie znamy jej wszystkich parametrów fizycznych. Poza tym jeszcze nikt… — przerwał, rozważając co dokładnie chce powiedzieć.

— Zająć pozycję! — krzyknął kapitan. — Obsługa techniczna: pełna gotowość. Nie spieprzmy tego! Nikt jeszcze nie lądował na innej planecie niż Ziemia — dokończył po chwili. — Jesteśmy pierwsi.

Wiedzieliśmy o co mu chodzi. Nikt nie przeprowadził próbnych lądowań. Żadnego z siedmiu NESS-ów. Piloci ćwiczyli tylko na symulatorach. A i to nie zawsze się udawało. Manewry czymś tak wielkim, w bezpośredniej bliskości planety, przypominały próby ujeżdżenia brontozaura.

— Jesteśmy pierwsi, a to dopiero początek. Więc do roboty! Przejmijmy ten układ!

Załoga rozbiegła się na wszystkie strony. Wszyscy byli przejęci, jednak nie można było mówić o zaniedbaniu dyscypliny. Każdy znał swoje zadanie. Piloci, nawigator i oficerowie byli już na swoich miejscach. Personel medyczny czekał w pogotowiu na mostku i pokładzie pasażerskim. Kilku inżynierów wysłano do monitoringu stanu silników i systemu chłodzącego. Pozostała część zespołu techników — w tym ja — została na mostku. Usiadłem w fotelu i przypiąłem się pasami. Włożyłem okulary i podzieliłem widok między obraz z kamer na dziobie oraz na burtach.

— Mamy finalną trajektorię — zakomunikował Twardowsky. — Będziemy lądować na oceanie, w promieniu stu kilometrów od przecięcia równika z jedenastym południkiem.

Kapitan potwierdził skinieniem głowy. Omiótł pomieszczenie wzrokiem i spojrzał na status:

odległość do celu: 1 534 200 m

prędkość: 10 103 m/s

czas do wejścia w mezosferę: 143 s

Pod wpływem impulsu, wyjąłem mikrodysk i wpiąłem w gniazdo w fotelu. Odszukałem utwór i przekierowałem wyjście audio na system głośników sufitowych. Kilka osób od razu poznało kawałek i posłało mi niepewne uśmiechy. Siedząca przede mną Kristen, geofizyczka, odwróciła się, spoglądając na mnie z lekkim politowaniem. Black przystanął na moment, zastanawiając się co zrobić z muzyką. W końcu machnął ręką i wrócił do monitorowania. John Norum rozgrzewał gitarę, gdy przebijaliśmy termosferę. Feeria barw zalała cały obraz. Takiej zorzy nie można było doświadczyć na Ziemi. Final Countdown ryczało z głośników, a statek trząsł się na wybojach mezosfery. Gęstość i ciśnienie rosły. Pole ochronne statku jarzyło się na czerwono. Padło przy wejściu do stratosfery, na około siedemdziesięciu kilometrach od powierzchni planety. Komunikaty AI ledwo przebijały się przez gitarowe solo, jednak nikt nie tracił rezonu. Nagle nami rzuciło. Niemalże pikowaliśmy. Oszklony dziób liznęły jęzory płomieni. Wydawało się, że przebiją się do środka. Prawie czułem naddźwiękowy pęd gorącego powietrza, w jednej chwili zdolny wymieść intruzów z powierzchni planety. Przez kilkanaście sekund grozy, pilot zdołał zmniejszyć nachylenie statku, tracąc większą część prędkości. Wejście w troposferę było już spokojne. Siedemset kilometrów na godzinę, trzydzieści stopni nachylenia do lustra oceanu pod nami. To nie był koniec, jednak czuć było spadek napięcia. Planeta zaakceptowała nas.

W ogólnym rozluźnieniu rozpiąłem pasy i wstałem. Mogłem już zdjąć gogle i popatrzeć na świat własnymi oczyma. Tak uczyniła zresztą większa część załogi. Patrzyliśmy na nasz nowy dom. Zewsząd otaczała nas woda, jednak na linii horyzontu rysował się już zielony ląd.

Wylądowaliśmy zgodnie z planem trzy i pół minuty później. Wodowanie było bezpiecznym zagraniem. Dziki brzeg, oddalony o nie więcej niż kilometr, nie pozwalał oderwać od siebie wzroku. Jednak zanim mogliśmy wyruszyć w jego stronę, czekało nas sporo pracy.

***

Roślinność zapierała dech w piersiach. Trafiliśmy do równikowej dżungli z okresu mezozoicznego. Różnorodne krzewy tworzyły — zdawałoby się — nieprzekraczalną barierę, zabraniając intruzom wstępu. Za nimi rozłożyste drzewa kwitły wielobarwnymi kwiatami. Co prawda grawitacja nie sprzyjała ewolucji wysokich organizmów, jednak temperatura i łagodny klimat zdawały się wynagradzać zwiększone ciążenie.

Po początkowym szoku, przyzwyczaiłem się do bogatej w tlen atmosfery. Trzydzieści pięć procent życiodajnego gazu, mogło przyprawić nieprzygotowanego o konkretny haj. Od wygody jednak szybko można się uzależnić. Zbliżając się do brzegu, oddychaliśmy głęboko, ciesząc się tym nowym, nieskażonym cywilizacją światem.

Plaża składała się z tysięcy różnobarwnych, gładkich kamieni. Powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać do niesamowitych kolorów naszego nowego świata. Nie byłem pewien w jakim stopniu odpowiedzialne jest za nie światło czerwonego karła, przepuszczone przez gęstą atmosferę; czy to bardziej kwestia składu chemicznego powierzchni planety.

Naukowcy od razu przystąpili do pracy. Kristen zmontowała przenośny sejsmograf, by sprawdzić, czy powinniśmy bać się aktywności tektonicznej. Robert, biochemik, zabierał się za analizę pobranych próbek oceanicznej wody. Kilku inżynierów zbierało informacje z dronów, starając się jak najszybciej przygotować szczegółową, trójwymiarową mapę otoczenia. Personel medyczny został na statku, by nadzorować wybudzanie pasażerów.

Zawsze należałem do raczej wyrośniętych facetów, więc przy zbieraniu grupy do rekonesansu, oczy Rodrigueza zatrzymały się między innymi na mnie. Wzruszyłem ramionami, lecz w głębi ducha cieszyłem się, że nie będę musiał obijać się bez celu, do czasu aż jajogłowi stwierdzą, że mamy iść tu i tu. Albo aż powiedzą, że musimy się stąd wynosić, bo na tym kontynencie żyją krwiożercze hipopotamy. Poza tym byłem cholernie ciekaw, co kryje się za ścianą lasu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.