03.12.2015 — 29.12.2018
„Oda do kartki papieru”
Czymże poezja w dwudziestym pierwszym wieku
Nie ma wszakże kształtu, to byt niezrównany
w metafizycznym ścieku,
kałuża bezdenna na pustynnym piasku, blask ostatniej
gwiazdy przed nastaniem brzasku
Film przy tym to jeno butny twór, sobaczy manifest
sprzedajnych andronów
Muzyka zdać może egzamin formy, lepkich słów pełna,
hipnotyczna oaza obłudnej szczęśliwości
Próżno szukać prawdziwych wierszowców, w wieszczów
Ziemia raczej nigdy już plenna nie będzie
W sznurze wieżowców znów słyszę własne darcie
Papieru, jedynym dźwiękiem, który pozostał zdaje się być
wyrywana kartka
Z notesu, który mogę zapisać
Tworzę własną historię i to może pozostać
W ostrydze świata ukryte
Tak aż dojrzeje na perłę i odżyje na wieczność póki
cokolwiek trwa
O Hipokratesie, miałeś rację, toć dawno ten pakt wiążesz
sztuką
Bo przecież vita brevis, ars longa
I to nauka na życie
„Wieczny sen”
Nie mogę spać, głowa mnie boli
Szczypią oczy, jak kwasem polane drapią powieki ciężkie
Leżę i tak już znów, jakby zawsze, już tysiąc nocy
Przeleciało wiele dni w gorączce mozolnej, w klajstrze, mazi
egzystencji
Ból jak cierń wrzyna się w moją pierś i do serca trafia
Rwie za kręgosłup i bratem jest strachu, ojcem płaczu
Klepie kaszlem, perfidnie
Drażni ogniem pod stopami
I każe mi iść, dalej grząsko
Kładę się i wsiąkam w łóżko
Tonę, ale nagle coś w duszy szepce
Poddaj się, mówi, daj porwać się
A ja się rzucam w tą kołdry toń
Porywa mnie i zasypiam
Na zawsze
A śniło mi się że moja
Twarz jak porcelana
Pusta i sucha, pęka
Nagle
Pochyla się ktoś
W kaniony wyżłobione prze mnie, upuszcza swoje łzy
i tak zajdą rzęsy smutkiem, wyrzeczecie mi swoje modły
do ucha i płakać będą nade mną
Wy ludzie, wy moje dusze
Coście aktorami i wy też odejdziecie i tak ja już was żałuję
Klnę za wami i spuszczam na Ziemię gęsty deszcz
„Kim jesteś?
Kim jesteś
Ktoś zapytać mnie raczył
Nikim
Z ciężkim sercem
Sumiennie nadrabiającym
Zaległości ludzkości w złych uczynkach
Tobą bez nastepującego jutra
Szarą smugą na szybie po deszczu
Bezdenną studnią
Bez wody dającą pustą nadzieję
Czarem który pryska
Ciemnością w tunelu
Strachem przed snem
Udręką
Upadkiem
Męką
Trucizną
Śmiercią=ratunkieM
„Pamięć”
Dziś z brudu ciężkiego
Powstaną i na nowo w pył
Obrócą się lekko
Jak feniks z popiołów powstały
Płonąć będą duchy
Historii pamięcią.
Ciała chłodne, martwe
Jak obeliski na niebie.
Chorągiew na wietrze powiewać
Będzie
A w górze, chwałą, los przypieczętował
Powieki podnosi, serc otwiera wrota
Gdy w ten dzień, tym jednym uroczystym
Złota nasza pieśń niesie się daleko.
„By zastygły chytre ręce” — wołają narodu głosy
Jak w niebie niesie sie echo
Martwych za dawne wiosny
„Ja wobec…”
Ja, wobec czasu,
Nie dla świata
Ja, wobec hałasu
Mijającego lata
Na bakier cudom i poświacie
Ja — nieboże, czuję bezmiar
Konieczności; o świacie!
Daj urywek nieba, wielomiar
Ziemskiej obfitości
Przewyższ sam siebie
I dogoń Architekta bez radości
Atoli może i tak w niebie
Jako na Ziemi piekłem brukowanej
Znów wypiszemy żółtymi cegłami
Bez koron otoczonych mgłami
Na murach naszych dni — „oniemianej
Zachwytem, duszy, co nam łanami
Myśli zarządzała — dzięki po wieki”
Biegnąc przez wichry, płonącymi polanami
Wedrzeć się bez czynienia opieki
Z przeczuciem dobra i niewinności
Wplecionymi w serca, wrytym pod powieki
Skłonimy się nisko lecz nie w naiwności
Skryci wędrowcy pod ramieniem kaleki
„Czastuszka o życiu gułagu”
Obłąkana stoi — „Nie, dziewko!” — krzyczy zek stary.
„Dał Bóg, uchowaj, nie rób z siebie ofiary!”
On wykute ma oko, poorane bruzdami oblicze,
Drugie oko, młode jeszcze, słowicze.
Mary dziewka widzi, dziad jej mówi — „nie masz dziecko
znicze,
Co ci noc rozświetlą, mary złe odpędza, otrzyj łzy dziewicze.
Przymiera głodem każdy,
Acz nie było lepiej zawżdy,
Nie można wiele marzyć
Za okupanta czasów — jeno w piecu się smażyć.”
To się działo gdy czas był inny i inni ludzie.
Za późno do nich dotarło w drodze ku jakiej paskudzie
Przyszło wszystkim prędko zmierzać.
Dawno już nie miano co jadać
I ledwo wyżyć dawano.
„Masz tylko pracę” — tak niegdyś mawiano.
Byli to czerwoni, czerwone świeciło im słońce,
Czerwone mieli buty i pociągi pędzące,
Czerwone były strumyki
I czerwone nad nimi, krwawe bijatyki.
„Stawiali obozy — kto tam szedł, nie wychodził.” —
opowiada stary.
„Dławiąca praca i śmierci opary.
Czy młody człowiek czy sędziwy,
Nikt nie mógł tam zostać szczęśliwy.
To było miejsce kaźni…”
I wtem kobieta płacze, odczepiona od jaźni,
Rzuca się i trzęsie na brudnej ziemi.
Podchodzi ktoś i łapie — „czy niemi
Strwożonaś?” — to kobieta, przekwitające kwiecie.
Pomarszczona, wiedźmowata, mówią: ona androny plecie.
W trosce, rozumna,
Jedyna w rozumie, ta duchy i trumna,
Harmonijna całość, widzialne, nierealne,
Wszystko co stworzone, również pojmowalne.
„Jeżeli masz strach w sercu” —
Dziewczyna wzrok odwraca ku babie.
— Mówią oni — umrzesz — nie bądź innym, mów choćby
na jawie
Lecz czy ty widzisz jego?”
„Tak widzę!” — wyje — „widzę męża mego;
On nie miał życia dobrego, to moje czyny go zabiły.”
„Lecz czy te mogiły
To wieczna skorupa?” — baba rzecze w szeptach.
„Takie oko nad nami jak ziemia bezkresną.
Słyszysz te wołania w żywota chłeptach?
Nie da wolności kto wolność własną
W garści dzierży, a trzyma przy sobie.
Ten komu młodość harda, aż nią się zachłyśnie
Jak kwiat zwiędły legnie, w grobie,
Zwiąże czucie, spłyci zamiar, czar za szybko pryśnie.”
Ona pobladła i mowę tamuje wylew nagłych łez,
Bo to w tle znów jej się kwieci bez…
„Mój drogi, słodko, mój drogi dalej,
Mój ukochany, chodź, wina mi nalej.”
Lecz ta nie wiedziała — kradziony to trunek,
A władza pamiętliwa odwdzięcza rabunek.
To noc, wyściełane gwiazdami niebo, a pod jej płachtą
Nadjeżdża oddział zbrojny niczym powóz ze szlachtą,
Samochód oblewa blask lamp w nokturnie,
Mleczny księżyc świeci, na firmamencie bezchmurnie.
Wysiadają pod domem, poprawiają czapki i złocą
im się oczy,
Liczą powoli, zawłaszcza sobie moment Ludowy Komisariat.
Jeden, dwa, trzy i na czwórkę wariant,
Drzwi kopem otwarte, wyleciały z ramy,
Karabiny na baczność, gotowe jak zawsze.
Kiedy masz wrogów, ale brak ci bramy,
Zdanyś sam na siebie, żyjesz jakbyś liczył kaszę,
Mógłbyś równie dobrze — mieszkać na polu,
Zabiorą ci wszystko, choćby ręką wyciągali cię z biedy dołu.
To kaci, sadyści,
Okrutni jak faszyści i naziści,
Lecz tych bolszewików
Bój się jak ognistych trzewików.”
Dodaje zek stary.
„To nie samowary.”
„Skreślili nas z życia, on na miejscu zginął
Za kradzież wina, obili mnie srodze i jakiś zawinął.
Tak tu jestem teraz,
Na bytu rancie, umrę chyba zaraz,
Ale i takie przekleństwo:
Zdaje mi się co dzień, że to koniec,
Lecz przychodzi otrzeźwienie, wonne, żywe marzenie, niby
goniec
Z tamtego świata on całuje i nowymi kolorami maluje
szaleństwo,
To, czego sami nie mogliśmy mieć na tej ziemi;
Umarły nasze idee, kołysane namiętności pąki,
W czeluściach żwiru spoczniemy z niemi,
Złączeni w miłości strąki.”
Smutek pchnie gmin ku zachodowi dnia ciężkiego,
To mrą ludzie — słuchaj, słuchaj głosu trupiego,
Natenczas nagle na te pogwarzenia
Los ten się na wcale zły odmienia.
Nadchodzi rosły mężczyzna
Jak mięso surowy, nie dla niego włoszczyzna.
Sam jej w oczach rośnie, zek stary się korzy i pada
Na kolana, stara spada
Ku glebie na twarz.
Ten patrzy na nich, a wśród tego niewieście
Oczy woda kąpie.
Krzyczy obelgi, twardy, deszcz ostry, on sapie.
Klęczy teraz dziewka,
Huk głośny, pieśń krewka
Wyrwana z jej piersi.
Pada, kulą przeszyta.
— „Ludzie to coraz zimniejsi.”
Płacze zek u życia kresu, wpada do koryta.
„Piosenka o nieudanym zmartwychwstaniu świata”
(albo „Katastrofizacja”)
Gdy zatrze się na Ziemi po mnie ślad
I wśród gwiazd w witraż deszczu odejdę
Spadnie w krąg lepki grad
Nad pastwiskiem dusz się przejdę
Co upadnie pod naporem cmentarzy
Machinę rąk wywyższy pod firmament
Wniebowstąpienie wtóre przepoczwarzy
Powstanie w skorupie świata piękny zamęt
Rozłożą się szybko ciała oczyszczone
Wróg nasz spuści krew na darmo przelaną
Rozstąpią się pokrywy dotąd niewzruszone
Twarze zmartwieją płytą wapnem pobielaną
Wyjdą z grobów wodzowie najmężniejsi
Wytoczyć procesy tym co kraje te zatruli
I zakrzykną jeźdźcy najprzedniejsi
Zniszczyć, zagrzebać by gniew nasz poczuli
W szarży ku nocy pomkną rydwany
I położą głowy niewolnicze pokolenia
Urodzajne jak dotąd wymrą dorodne banany
Orientalny wiatr rozpłynie lądy w wirze rozdrobnienia
Z resztek życia na planecie ulepimy nowe
Blade świtu progi, lejące na nas wodę
Przez okna miast wkradną się porządki pogodowe
Stylistyka powierzchni na mapach zmieni modę
Ugrzęźnie wielka jak nieboskłon piła
Zębami nagrobków glebę tnąc miękką
Zapłacze ludzkość za dawne stulecia — marzenia wyśniła
Daremne trudy ręka Boga naznaczyła mekką
Nie zasną sztywne powieki pradziada gdy hulają prawnuki
Otwierzy się czeluści mrok pusty
Jak ledwie zrodzone dziecko pada na twarde bruki
Zginie glob w płomieniu rozpusty
„Na pamięć okupacji”
Czy widzisz tę polanę za lasem i morzem
To pozłacane pszenicą lico
Mogiła to dla nich — żołnierzy, co, o stolico
Walcząca, zasnęli na wieki pod ojczyzny ołtarzem
Nie przebudzą ich wołania
Matek, córek ponaglania
Bo sen kołysze ich już na zawsze
Chłodno im pieśni nucąc zbawcze
Oto idą w nocne boje
Oto łąki, piaski, znoje
Buty przetarte na podeszwach
Wyznaczają przeszłe lata wędrówki
Serce na sznurku i nagle krach
Cios hektycznej cechówki
Nowy pan stoi na ziemi niczyjej
Oddziela się od brudu gorszej rasy
Izolacja wzgardliwej zwierzyny bitewnej
Zbiera kłosy chylone wiatrem w zbite masy
Ten myśli o lądach wiecznych
O chwale co nie przemija
Lecz ta zabawa choć trzyma bezpiecznych
To ich po cichu zabija
Marzenia palne, jak dynamit gotowe
Powietrze dymne, morowe
Lont zapalają jako pierwsi
To szkielet miasta, to widmo wsi
Wiara nie umrze a ich uchroni
Tylko krzyczą gremialnie — do broni!
Nowe już piszą sobie dekalogi
Przykazał im przywódca, niszczyciel
Ci jak psy bezdomne biegną mu do nogi
On im jedyny właściciel
Mordu nie żałować, do gruntu równać wszystko
Rabować i gwałcić, spalać do cna
By złamać, by zniszczyć, o, czystko
Wieczna, ku tobie ludzkość gna
I nie mieli już po co ratować te dusze
Te serca czyste, ubezpieczać na katusze
Nikt gwarancji nie dał, że ten sen krwawy się ziści
Na wielkim stole Ziemi grają podli sadyści
Stawiają konie, czołgi i wały
Hardych żołnierzy, którzy jeno pionki
I mają broń, swe żale, tęsknoty, nie brak im chwały
Co zamienia ludzi w martwe sadzonki
Pościele im miękko ziemie
Postawi pomniki znanym
Siła taka tkwi w wieczystej cheremie
Mając w pamięci ich los, gonitwę za życiem odebranym
„Miasto trudnego piękna”
Rzadko kiedy wychodzę z domu na ulicę
Wydaje mi się zawsze — po cóż wychodzić mam
W moim pokoju, cichą, osobistą, państwa mam stolicę
Sama wędruję wśród wrzących tłumów
Na przekór prądom, gdzie człowiek sam
W mieście kamienic, w relacje bez umów
Mój blok — pomnik poprzedniej epoki
Mój dom — jedyne co znam
Moja młodość — ulatujące obłoki
Moja śmierć — to, co zapewnione mam
Gdzie umiera w rozważaniach moja przyszłość
Gdzie w ściegach niszczeje tożsamość
Tam właśnie się wspinam na ósmą wysokość
Tam mieszkam, tam obrastam w samotność
„Procesy, procesy (Sen Stalina)”
Wyśnił Stalin kiedy w pocie parzącym czoło
W środku nocy obudził się z cierpkim uczuciem
Że na niego czeka jeden z drugim, witając jego zgon wesoło
Zabierając z niego życie w odgłosie wirujących ciem
Nieszczęsny pojął: koniec jest mu bliski
Przywołał do się orszak wiernych niewolników
Pochwycił karabin i weń wsadził pocisk śliski
Zagrzmiało na Krymie, Syberii, łąkom pasikoników
Zająknęła się zastojowa zgraja niemrawych sługusów
Co totalitaryzm im w mózgach korytarze powyżerał
Zbiegli się wszyscy, nie bacząc na byt zachodnich sów
Każdy biegnie do Towarzysza choćby buty pościerał
W otoczeniu wrogów Stalin błądzi we mgle i zmierza
na niego pociąg pędzący
Każdy mu się wydaje sierpem w plecy siec
Już czuje jak kona, wypluwa surowiec go napędzający
Jak gdzieś daleko, Hitler zapala nań piec
I ledwo już dycha, kapie pot z jego czoła
Gdy w oddali jakiś głos anielski go woła
Nadbiega młody człowiek, niski i sprężysty
Twarz gładka i uśmiech jak dzień dżdżysty
I przedstawia mu plany niecne i kojące
Zbolałego rządcę grafik kusi wielce
Patrzą ukradkiem z drugiego planu na te katorgi
uświęcające
Tylko zakłady robią jak nowy bałwochwalca w niebytu
kropelce
Rozpłynie się w niełasce jako kat-ofiara
Chwyta Stalina za serce łaska jego
Szepczą dwa diabły niecne kołysanki, tego nie da wiara
Usypiają w grobach w ziemi świata złego
Mrą z głodu strasznego, z chorób, z potu przygniatającego
Łamiące kości trzaskiem wtórują do hymnu Kraju Rad
Jeżow klnie jaki piękny jest dźwięk ludu w rytm konającego
Szef NKWD wie czym pachnie ten sad
Nie baczy zbytnio na uroki władzy, w ręku trzyma berło
Lata na karku i kastet na dłoni
W woli jego karki, siła setmnoga, wie jak sprawić by słowo
na ustach zamarło
Lecz powoli strach wodza narasta, piętrzy się nad nim
Wzbiera złowrogo rzeka losu
Komisarz coraz częściej opunim
Głosem swym nie przemawia, bliski jest chaosu
Myśli zatruły mu kadzidła czerwone
W niematriarchalnym gronie obracając się wiecznie
Pije i zalewa się po oczy zmęczone
Kluczy miedzy obcymi niebezpiecznie
Żona upomina go ciągłą szczerością
Lecz on bywa niekiedy na męskich włościach
Upaja się stanowiskiem naznaczonych boskością
Śni koszmary, więc może sumienie ciąży mu na kościach
Nagle gdy raz potknął się o próg zachłanności
Zabrali go i tłukli do ścian czerwoności
Ciężko oddychał i twarz miał bladą
Podeszli go od tyłu, już mu baty kładą
Ginie powoli Nikołaj zmęczony swą rządzą
I stołek szefa piastuje nowy
Stanowczy i silny, na zmiany gotowy
Karetę władzy krótko i pewnie jedną trzyma wodzą
Szalony stangret niezrównany w marzeniu
Ściele sobie trupów dywany w niespełnieniu
Beria zuchwalec, ulepiony na dyktatora
Martwych ludzi krajobrazy w myślach agitatora
W mechanizmie realiów on komunizmu dokona
Wbrew sobie postąpi by na lodzie rządów ledwo się
utrzymać
Wie że Słońce Narodu do swego planu przekona
Śle ludzi do łagrów, każe fason trzymać
Czyni okrutnie i szczyt plugastw popełnia
Plami historii karty, krew je niewinna przepełnia
Józek bluźni że zbiegli do Mandżurii oficerowie zaginieni
Każe zwłoki pod lasem chować, ludzie w Katyńskiej mogile
na zawsze stłoczeni
W statystykach burza — człowiek w tym przyczyną
Nie zapłakałby Ławrientij nad zesłaną dziewczyną
Dla Stalina łzy wstrzyma, a nawet westchnienie
On sypie pieniędzmi, uziemia w abiturynie
Beria w jego pieści, pies na usługach jawny
Mężczyzna inteligentny acz niezabawny
Smak mu się zmienił: czeka na śmierć Pana
Gdyż mu posada będzie wtenczas nadana
Plan kreśli pewnie, patrzy na swą rolę
Zasypia spokojnie na karuzeli wydarzeń kole
Niewzruszenie pędzącym, niezatrzymywalny
Nadchodzi świt ostatni, gatunek funeralny
Odwiedza świat inny — odległe kolonie
Świat nie świętuje licząc na wznowienie
Toczy choroba w brudzie pokolenia, rzeczywistość
nie zwleka
Czerwienią zacieka
Budzi zimno spokoju szefa NKWD, który do kraju wraca
Niesie się fama złowroga przez rozstępy Matecznika Carów
W oblicze stare mnoga liczba krwawych zabójców karabiny
swe zwraca
Salutują lufy, salutują gorące do marów
I czarów, zębaty mechanizm socjalizmu sowieckiego
Perpetum mobile, nieskończenie pędzące
Zbiera żniwo wielkie, rosi juchą pola państwa
abrogacyjnego
Prawa łaski bez cienia szansy na litość, nawet na plemię
wiedzące
„Nienazwana zbrodnia”
To zbrodnia nienazwana
Zwierzę zabija człowieka
Nie wierzy ocean ni rzeka
Wieczna na sercu krwawa rana
To złe spojrzenia ku śmierci
Martwią się dzieci po drugiej stronie globu
Nie masz go miejscem na ziemi, we wnętrzu grobu
Ostatnia zima kulą w głowie wrzask wywierci
To zbrodnia ponad słowa
Krew w ludziach, na ciałach i krwi na rękach ślady
Gęste powietrze ponad dołem głębokim, do niego za swady
Ludzkie odruchy dla wolności, pieśni martwej głowa
To ostatnie wołania
Do historii, na pamięci pola
Od ludzi zależy jaka przyszła wola
Jak człowieka zabijają, bo życie ideę przysłania
To niewzruszone usta
W czeluści, ciała piachem zimnym przysypane
Leżały na dnie, zamknięte powieki, pogrzebane, usypane
Wydmy pod drzewami, a czerwona chusta
Wciąż zakrywa oczy tym którzy to zrobili
Dlatego piszę by inni wiedzieli
To nie dla rozgłosu, lecz byśmy sami w tym nie siedzieli
Prewencja remedium, ale czy pomoże byśmy świadomie
czynili?
„In memoriam”
Marzyły mu się woje
Marzyły płomienne podboje
Marzyły piękne panny
Marzył, chociaż był ranny
Wiedział, ten czas przeminie
Myślał o swojej ojczyźnie
Wątpił, że coś go ominie
Drwił — Wrogami pole użyźnię!
Lecz przyszły ciężkie czasy
I wieści z frontów pierwsze
A na te wieści, przez lasy
Szły o żołnierzach wiersze
„Hej wojno, co z ciebie za drużba
Z ciebie nawet nie służba
Tylko do śmierci twe wrota
Ciemność i sławy złej grota.”
Maszerowali, kładli pieśni na usty
I choć pól bezmiar mógł wydawać się pusty
Szalały z dzikością armie
Nogi rwały i szarpały ramię
W dłoniach nowe bronie, błyszczącymi pociskami nabite
Tu gromada, gniewni, tam oddziały rozbite
Biegną nogi, biegną ludzi ratować
Tych co matki nie mogły odżałować
I tych co w domach, grodach, miastach i wsiach
Na pryczy twardej, wśród nagich traw, we wszach
W tumanach na drodze, otuleni żółtym kurzem
Mundury brudne, oni idą podwórzem
Krew leje się strumieniami i nurza ich w murach
Słońce kryje się w chmurach
W odciętych od świata szponach wroga
Zostawiają za sobą cmentarze, to będzie pamięć sroga
Odkręca z wściekłości łez kran
Nic nie zasklepi na sercu tak ciężkich ran
Już zmęczeni, bólu nic nie zmywa
Zmarszczki pod oczami, sine plamy i głos mu się urywa
My, on, wszyscy, nasi …
Przeżyliśmy tyle, a tu nagle …
Niemcy jakby na statkach, zadął im wiatr w żagle
Ryknął on — ziemia! — wiedział: płomieni nikt nie ugasi
To nie był zwykły pożar, jakby się ziemia od spodu żarzyła
Wściekła przewaga… nam poddać się kazał dnia
ostatniego…
Zapewne przeczuwał… łzy, łzy najwaleczniejszego …
Powiedział: dosyć! Śmierć bohaterska mu się chyba marzyła
Słyszeliśmy ostatni wybuch, uciekając
Pociągnął za zawleczkę, siebie rozrywając
Jeszcze krzyknąć zdążył — dla chwały żyjcie narody!
To już ostatni raz!
Witaj jutrzenko swobody
Już na mnie przyszedł czas!
„Przerwana modlitwa”
To było kiedyś nielegalne
Dwaj mężczyźni w jednym domu z zasłoniętymi roletami
Sąsiedzi widzieli
Sąsiadom nic nie uciekło
Dzwonił w ciszy
Policja
To geje
Odkłada słuchawkę
Przyjeżdża zbrojny oddział
Krzyczą
Strzelać
Mówią szeptem, jakby głucho
Może za ścianami własnych przekonań
poruszam niemo wargami
do niego
płaczę tak cicho że ledwo oddycham
cierpka pigułka pod językiem
łzy śliskie na policzku
gdzie jest ten do którego się modliliśmy
bo wiedzieliśmy że też mamy przyszłość w życiu?
„Kiedy zabiorą wolność”
W więzieniu czas szybciej płynie
Albo może wolniej
Każdy dzień taki sam
Tylko od rzeczywistości oddziela cię kratka i z utęsknieniem
Patrzysz
Czujesz
Baty bijące twoje plecy
Słyszysz
Jak brzęczy łańcuch przy kostce
Widzisz
Mnożące się siniaki i
Krew płynącą na zewnątrz
A po cholerę komuś takie życie
Walczącego o swoje prawo
Zbiją cię jak psa ulicznego i dobije brudne więzienie
Czujesz jak sznur zaciska na twojej szyi długie lata
A ty skaczesz w bezkresnie piękną przepaść
Może ci się przypomni ojczyzny ogień
Bo żar w twoim sercu
Zgasł już na zawsze
„Ignacy”
Witkacy, ah Witkacy, gdzie te twoje narkotyki?
Gdzie twoje grymasem przesiąknięte twarze, mimika,
obrazy, te teksty, rysunki o dziwnym wydźwięku?
Gdzie twoje serce Witkiewicz? Do kogo ono należało?
Co było twoim marzeniem, czy na życiu ci zależało?
Po co to twoje radości, po co te substytuty? jesteś
prawdziwy artysta czy z ciebie bajarz zapluty?
Kim ty byłeś Stanisław, co cię tak poruszyło?
Czy z Rosją czy w Rosji szczęście cię zostawiło? Co było twoją
duszą, czy ty się gdzieś tam śmiejesz, zapamiętaj
na zawsze — wszędy się podziejesz
„Moje stulecie”
W tym blokowisk świecie
Na szarym globie
Zamknięci w sieci telefonów
Przykładamy do ręki i przywiązujemy się do naszych
smartfonów
Ledwie mówimy, jąkamy się przeszłością, bytujemy
na pohybel radości
Mkniemy w światła na drogach samotnych bo samiśmy
także samotni
Nie ma życia w naszych oczach kiedy widzimy szybkę pustą
Nie rośnie w duszach naszych słodkiej miłości orzech
Zepsute ziarna, kłamstwami osnuci
We mgle marzeń nieszczęśliwie płyniemy poruszani
beztroską
Kable donikąd wiodące wskazują nam drogi na mostach
Skaczemy ze skarp możliwości na wzgardę tradycji,
wymazujemy twarze nas otaczające
Myślimy, o chwilo, ty mogłaś mieć znaczenie, lecz w cierń się
zmienił twój urok, przeminęłaś
I smak tylko pozostał — o trudna młodości zabrałaś chwile
szczęścia
„Kotwica”
Pisali na murze naziści modlitwę
Jak Bóg nas kocha, trzyma pod swym skrzydłem
Czernią przesiąkłe od brudu serca
Stawiali z marmuru pomniki.
Żydów tępili, za ścianą chowali
Przewinień sterty, tysiące.
Jak kamień pęknięty, ręce zmęczone co dziecko niosą
W nadziei, gdzie puste pole tam
Kotwica stoi, jedyna która pamięta.
„Oczy matki”
Patrząc w jej oczy
Nie zobaczysz nigdy zmęczenia
Ani bólu
Tylko lekkie obłoki najpiękniejszego nieba.
Bo jej oczy śmieją się do ciebie.
Ona
Kocha cię najbardziej
Ze wszystkich
Tęskni
Płacze
A jej oczy odbijają
Blask świata
Jedynego
W którym zawsze będziemy dziećmi
„Smutno mi, N.N.”
Motto :
„(…) Jako na matki odejście się żali
Mała dziecina, tak ja płaczu bliski,
Patrząc na słońce, co mi rzuca z fali
Ostatnie błyski (…)”
Nie znam zła, którego się przestraszę
Bezbronne spojrzenia, my — trawa ziemi
Dla ukojenia uznaję, pragnienia nie zgaszę
To pustką bezdenna o zapachu zieleni
Skinienie głowy, takt w ruchach dłoni
Wargi kruchej brzegi, kończysz mowę niemi
Dotykasz mnie w ramię, a mnie pot na skroni
Mur z czerwonej cegły, jak krew w anemii
„Postanowiła umrzeć”, to dla mnie cios fatalny
Słowa zdają się puste, lecz może to my nie słyszymy
Brak pieśń pogrzebnej — szlus cichy, niemal nierealny
Chociaż promień nas muska to my w deszczu broczymy
Porywam z paneli ostatnie promyki gasnącego słońca
Tak zachodzi i znika, łza mi się w oku kręci
Wypala się powolnie jakby nie znało końca
Zatrzymuje się coś we mnie, już brak mi chęci
Coś pęka, patrzę, milczę i płaczę,
Mówię, słyszysz, cóż tak dźwięczy w ciszy głębokiej;
„To serce ci pękło, już ledwo kołacze.”
Zatapia się gwiazda w toni morza, szerokiej
Nie zgasiło mych uczuć, do ciebie, matko moja
Długa rozłąka, cisza czy nowe miłości
Mam nadzieję, że ty ufasz jeszcze we mnie, starego gieroja
Że w końcu zdobędę choć trochę godności
Ale na nic mi przyjdzie czekanie
Choć wiem — to bez krzty sensu
Lepiej ukrócić na wieki to narzekanie
Mój żywot i tak był już cieniem nonsensu
I tęsknota mieszana na wpół z alkoholem
W sercu zepsutym rany może nadpali
Lecz pozostaną mi blizny, obrastające bólem
Ostatni się we mnie już ogień zapali
Już noc, noc zawisła nad morzem, fale do brzegów dobijają
Lecz nie ma cię tu, by mnie do snu ukołysać
Drzewa i chmury się ku wodzie kłaniają
A ja razem z nimi idę, koniec swej historii napisać
„Paszkwil o utworach zbójeckich”
Przeklinam utwory romantyczne
Bóle zadały
Widząc te bogactwa nieetyczne
Których same tak chciały
Myślę — niemoc ich — stanowcza
Choć pusta
Powierzchowna i gruba niczym wełna owcza
Ona wyrzekła czego nie mogły usta
Bunt w czynach niedokonanych.
Przeklinam utwory romantyczne
Nadzieje dały
Że przeszłość zanika; a tylko zdarzenia synchroniczne
Po wieki — żyją — palące, złych myśli morały
Idee w kwiecie zwiędłym w młodości
Jak pałąk tęczy czarnej na niebie
Tak cierń schowany w szacie miłości
Umieram co noc gdy odchodzę od ciebie
Lecz co dzień ja z martwego powstaję łona.
Przeklinam na zawsze utwory romantyczne
Za śmierć, za czucie, za piękno, za łzy
Za pieśni żałobne, choć tak patetyczne
Przeklinam, za ich wszystkie pokrzywy i bzy.
„Lawina”
dla S.B. i tych, których zabrały śniegi
Usypało wydmy z białego puchu
To wiatr wieje w szczeliny góry
Piętrzą się zwały śniegu dookoła
Dmą w żagle zawieje, lecz okręty stoją.
Pochowane ciała wśród zim bezkresu, w wiecznej mogile
Huczy coś, bucha, ale nie wzrusza to ludzi,
Tych, co zasnęli pod pierzyną śniegu
Jedni od żon swoich odcięci,
W słuchawkach modlitwy, głosy na kablach po jednej stronie
Inni sami, na lodzie bólu.
Tego już nie ma.
Taka cisza, taka cisza błoga,
A wydawać się mogło, że szli tędy kiedyś, iż stali na ziąbie.
Róż policzków zziębniętych, zgasło światło ludzkie i tylko
Chłód, przenikliwy mróz obgryzający palce i niezdatne
już do ruchu
Martwe usta
„Scena z miłości dwóch młodych kochanków romantycznych”
Byle to życie za wszystko mieć w glazurze, złote
Jak się przetraciło rozum na szczęścia wygodę
Słońce na niebie, jaskrawe pcha smutków słotę
Uciekło ratio, przekształcone na romantyczna modę
Czegoż może żądać młodzieniec w forces vitales pełni
Gdy kwieci życie, prawie blaskiem przyćmiewające
W dymie szaleństwa, łudząc że pąk mój twa osoba spełni
Mając przed oczyma przyszłość i dary płodne ją okalające
Kłócić mi się zaczyna
Efekt i przyczyna
Jako serca kamień
Ugrzęzło w piersi szkło mamień
Krew się sączy spośród praw
Krzyczę: ty mnie ogniu piekła straw
Dla niej już włócznia trafiona w sumienie
Dla mnie wieczne — samobójcy — potępienie
Pusta została altana i ja leżący w trawie
Spróchniało jej drewno, farba na niej zbladła
A z nimi moje wspomnienia o szczęściu, zabawie
Umarły; twoja decyzja cierniem miłości satynę pokładła
„Tulipany”
Odchodząc
Siałaś tulipany
Dotknęłaś, pochylając się
Delikatne pąki
Rozkwitły na tym piasku, na suchej nawierzchni
W żwirze, chłodne od wnętrza
Poruszane wiatrem
Stanęłaś nad nimi i podlałaś wiosną by mogły
kwieciem wyściełać rozwarte oko wszechświata
I patrzyli żołnierze od spodu
spod ciężkich dywanów
Mierzyli kąt nachylenia
Ciała nad powierzchnią
Płakali za pięknem uschniętej rośliny
Upadłaś na tulipany
Porosły cię delikatne dłonie Śmierci
„Ludzie”
Ludzie my ludzie
Marni
Niebezpieczni
Dlaczego świat nami tak rządzi jak lata? Dlaczego się
nie buntujemy?
Dlaczego się nie rzucamy, miotamy się wcale, tylko
w prądzie, zabierani przez fale, jak puste łodzie
dryfujemy?
Na co nam porządki nasze
Za co nasze pieniądze mamy, na co nam one gdy ich
wartość w inflacjach
wszelkiego dobra na Ziemi się znaczy
My ludzie z ziemi, prochu i brudu
My ludzie z niewyobrażalnego trudu
My ludzie mali i my śmiertelni
Przed naszymi oczyma los stoi wielki
Nieprzebrane bogactwa, urodzaj niewymierny
Epigonistyczne buty i palące szelki
Koszule z pokrzyw, szklane skarpety
Na głowę — wianek upleciony z cierni
Sznur gruby na szyję i mocne drzewo
Gdy potrzeba w godzinie męki nadejdzie z naszych
owoców korzystamy pierwsi
Aż nam się żal nas samych zrobi
My ludzie z krwi i głodu
W godzinie trwogi
Śmierci zaglądamy w puste oczy
„Na życie, na śmierć”
Co było, zginęło
Przeżyło, runęło
Otrzepało się, wstało, przepadło w odmęty
Klejone wtórnie lecz nie miało, płonąc wstydem jak krzew
ścięty
Uchylić czoła przed czasy, zakute w kajdany, łańcuchy
Nie mogło uśpić czujności i puścić dzieci w lasy, dzieci przed
złe duchy
Zachwiane wichurą, mgłą przysłonione
Powstało nad chmurą, batem skłonione
I walczyło zaciekle, dawało ostatkiem
Gryzło sumienie wściekle, było wielkim, tonącym statkiem
Uratowało się, wycieńczone, zatapiając
Pomyślało — trudy skończone
„Miasto” (I)
Jest takie miejsce na ziemi gdzie ludzie boją się pytać innych
o pogodę, kraina ciszy i wiecznego gniewu. Monety krążą
ślepymi uliczkami, przekazywane z rąk do rąk, cicho brzęczą,
niezauważone. Maszyny sapią i w dzień i w nocy by nigdy
nie spocząć jak im przykazano — praca sensem życia, to ci
powinno wystarczyć. Opłakiwane majestatycznie, pomniki
stalowe, blade twarze w mosiądzu rdzewieją, na straty ludzi
za niepokój w sercach. Czasem ktoś przechodzi przez taką
pustkę, łąki, pałace, biurowce, kamienie. Szlachetne bzdury
w kartach pisane jak lazurowy nieskończony obłok.
Smutkiem oblicza namalowane, w cierpieniu iskrząc choćby
płomyki. Zastukaj czasem w żelazną bramę, nikt
nie odpowie, tylko samotność.
„Cztery złote pomarańcze”
Gdybym tylko mógł zobaczyć Cię jeszcze raz ;
Twoje niebieskie oczy
Czarne od tuszu ręce
Potargane włosy
Pogniecioną koszulę
Powiedziałbym Ci wtedy żeś Ty najpiękniejsza ze wszystkich
Ty byłaś i widziałaś więcej —
Jak czas płynie
Jak ptak śpiewa
Jak ludzie gadają
Nie bałaś się skoczyć i mur przeskoczyłaś tak, że
krwawym śladem wspomnienia
Po Tobie bliznami się ciągną
Nie bałaś się odejść
Ale to już nieważne moja księżniczko
Już tylko cztery złote pomarańcze
Jako przepustka do raju
Jak otwarty scyzoryk
Jak twoje szczęście
Jak moja udręka
Jak mój płacz
„Sierpniowe niebo”
Jasne przestworza co w oddali lśnią, pamiętasz je jak przez
mgłę.
Niebieskie oczy jak brzasku tchnienie, przekrwione — śni
o nich dziewczę, co miłością pała.
Twarz z marmuru która jedynie maską — poznasz ją
zawczasu,
Gdy niebo zmętnieje,
Ziemia się zatrzęsie.
Z hebanu runą posągi
Czas jak sierpniowe niebo
Najpiękniejsze wyleje łzy.
„Matka”
Jest jedna
Kocha cię
Zawsze przy tobie będzie
Jeśli tylko tego chcesz
Zawsze będzie
Dla ciebie
W twoim sercu
Na zawsze
Przy tobie
„Walka klas”
Skakały promyki słońca po parapecie
Prześlizgiwały przez sito rolety
Westchnęłam
Przez okno zobaczyłam walkę klas
Chwiejący się pijak próbował wyszarpnąć karafkę koniaku
jakiemuś biznesmenowi
Ten drugi w desperacji rzucił butelką
I zabił
Przechodzącego obok nieznajomego
„Ojczyzna”
Jak matka
Obejmuje cię ciepłymi, troskliwymi ramionami.
Po jej policzkach płyną łzy smutku.
Słone,
Jedna po drugiej.
Syn poszedł na wojnę.
Wrócił na tarczy
Nikt mu nie pomógł — zginął,
Ojczyzna po nim płacze
Smutne nuci pieśni
Żałoba
Śmierć
Woń kwiatów
Mogiła
Kamyk na szańcu
Co lśni na jasnym nieboskłonie
Płacz matki
Odgłosem przypomina
Ćwierkanie ptaka
„Kwiaty wiśni i feniksy”
Zapytałaś mnie kiedyś dlaczego kwiaty wiśni odradzają się
Jak
Feniksy
Odpowiedziałem, że tak jest ze wszystkim w przyrodzie,
Ale ty zaprzeczyłaś
Marszczyłaś brwi jak mała dziewczynka
I nie bałaś się złości
Tak nieczuła na nawoływania innych
Ich głosy zamilkły od tamtego nożyka
Który był twoją ostatnią deską ratunku
Odpływającą w dal z szumem miasta.
Teraz stoję nad twoim grobem
I płaczę.
Podnosiłaś mnie zawsze z samego dna
Jak feniks się wzbija do lotu
Głuchym nawoływaniem
Pośród gęstego mroku
„Pilot”
Drogi pilocie,
Synu najukochańszy
Mężu
Ojcze
Tatku
Bratanku
Wnuku
Dziadku
Przyjacielu
Gdy piszę
Gdzie jesteś?
Płaczę
Wróć szybko
Dlaczego Cię nie ma?
Wracaj!
Ucałuj
Przytul
Zagadaj
Nie bądź kolejnym zestrzelonym
Nie upadaj niezauważony
Nie bądź następnym Ikarem
Nie trać kontroli
Otwórz spadochron
Dasz radę
Przeżyjesz
Podnieś się
Dlaczego nie wstajesz?
Nie umieraj
Proszę
Niech ktoś mi pomoże
Pomocy
Uciekam
Podchodzę
Płaczę
Ocieram łzy
Kładę kwiaty
Pytam
Samą
Siebie
Dlaczego
Tak
Musiało
Być
„Ballada o ostatnim spotkaniu”
Zakończyło się właśnie nasze ostatnie spotkanie
Dopełniła się powinność,
Formalność nakrapiana łzami.
Można już zdjąć garnitur
I założyć koronę,
Błyszcząca złotem i drogimi klejnotami,
Ale ciężką, jakoby to była korona cierniowa.
Na twarz nałożyć brokat i
Wychylić flaszkę do dna
Zawiązać mocniej krawat na szyi
I zejść ze stołka
By zrobić miejsce dla innych
Całe życie przebiega nam przed oczami
I tak umieramy
Z szeptem serca
Z początkiem dźwięku
Kiedy blask odchodzi
Z naszych oczu.
„Miłość”
Czy to naprawdę miłość?
Łza
Perły
Pierścionek
Kwiaty
Ostatnia nadzieja
Kres dni
Czy to naprawdę miłość?
„Cisza”
Gdy siedziałam
Na krześle
Starym
Drewnianym, spojrzałam
Oczy rozwarły się szeroko
Krew
Popłynęła wodospadami
Przez wielkie równiny aż
Do jaskini
Skąd wybiło źródełko
Chyba
Krztuszę się
Płaczę
Przez myśl przebiega mi stado wspomnień, które znika
Ktoś otwiera
Cicho drzwi
A ciało siedzi przyparte do stolika
Krzyk
„Wilki rzeczywistości”
Dlaczego
Dlaczego
Na tych stanach
Nikt nie raczy obojgiem oczu
Przypatrzeć się co
Napatoczy
Los
Los
Ciekawie żyjących
Co na innych powieki smutne zwieszając
Zlewiskiem zdarzeń patrzą
Nikogo nie oszczędzą
Nie przepuszczą
Nie dadzą możliwości na rewanż
Nikt im nie zarzuci
Chytrości
Łakomego spojrzenia
Krzykliwego wizerunku
Bo gdy pożerają ludzi
Każdy nagle
Odwraca się i
Ucieka
Dlaczego
Dlaczego
„Ta”
Który to już raz
Umywasz swoje ręce
Ruch delikatnych warg
Wariujące serce
A mogło być tak pięknie
„Jedwab”
Nie martw się
Kochanie
Ile to już razy upadaliśmy na
Czarną ziemię
Ile to już razy płaczem witaliśmy
Nowe dni
Który to już raz gdy przechodzę obojętnie
A ty uśmiechasz się
Bo przecież nic się nie stało
Kochanie
Jutro zasklepimy rany
Otrzemy łzy perłowe jak
Słowiczy lament
Rozniecimy ogień
I już nigdy nie zapłacę za swoje grzechy
A ty uśmiechniesz się radośnie gdy
Ten chory świat
Legnie u twych stóp
Jedwabiem
„5 7 5”
Już ostatnią pieśń
Śpiewam dziś tobie smutną
Pada kwiat, tsubaki
„The Party Fever — story of never — ending hangover”
Party girls nigdy nie mogą zostać zranione
To nie leży w ich naturze
One wstają z konfetti i biorą łyka wczorajszej whisky
High ball jak blada bila uderza je z rana kacem
Długim jak most z Tokyo do LA
Tarzają się wśród imprezowych zwłok
Ludzi którzy jeszcze wczoraj byli biznesmenami na poważnie
Oni okłamują siebie że to ostatni drink bo jutro praca
A dźwięki kasyna bawią ich jak dziecięce grzechotki
Ale podnosi się nagle ostatkiem sił najpiękniejsza Drag
Queen
Zmęczona nowymi historiami
Ludzi którzy w barze wyrzucają
Ciężko zarobione pieniądze
Paląc w szklankach pełnych rozmaitych procentów
Albo wkładając między nogi
Kobietom rozpaczliwie krzyczącym o wolność na krucjatach
zdemoralizowanych
Dżentelmenów
„Co-dzienność”
I wszystkiem ten spaczony świat
Tysiąca barw
I zamrożone słowiki
Te potłuczone zwierciadła
Zaklęcia trwogi
Szare powieki
Czarne strumyki
I ten jeden świat
(Wszystkim)
Który łapie za kostki
Chwyta za gardło
Co dławi w piersi
Dusi
Szarpie
Zabija
Potęgą codzienności
„Kochankowie”
W mgle krwi barykad
Wśród krzyku niebo opada
Gdzieś na przełęczy samotni
Stoi w niebo wpatrzony
Mężczyzna
Daleko za wzrokiem uchwycić próbuje żelazna kotarę
Zerwać rozłąkę, nie tłumić głosu pieśni duszy
I łzy lecą, słone przewodniczki serca
I łącza ich, tam daleko rzuconą kochankę nocy
I jego
Tak nad ogniem chyli się dzień ku zachodowi
Tańcząc słońce przypomina jej jak on pochylał się nad
jej włosami
I w pościeli, baldachimach i złocie
Szeptał
„Na zawsze ja z tobą, ukochana”
„List do przyjaciela”
Drogi przyjacielu
Ty
Jesteś tym który przesyła uściski choć w magazynach pełno
tylko formalnych słów
Ty
Najlepszy, najzwyczajniej produkujesz dla nas dobre dni
Ty
Najwybitniej ale i najskromniej starasz sie wybić wśród
nauczycieli życia
Ty
Który nauczyłeś mnie tylu ważnych spraw, które kiedyś
niczym obce statki cumowały w moich portach
Ty
Cichy powstańcu będąc wykrzyknieniem społeczeństwa
sprowadzasz do buntu barw
Ty
Jedyny
Najukochańszy
Najznamienitszy
My
Jedyni rozumiemy
Bez słów
Sens znaczenia
Istnienia naszych myśli
„Ja”
To nie ja, ja nie znam wojen na skórze
Więc nie mam prawa budować, ja tylko burzę
Prawdopodobnie mam myśli, a one są duże
Jak balony lotne na marzeń chmurze
Miłości szczyty i szczyty wyniosłe
Zamiary moje, w czyny nie obrosłe
Stąpam po ziemi, acz jakby mnie nie ma
Szukam życia artysty, jam eter-bohema
Niegremialnego żywota, cienia samotności
Mogę nie mieć niczego, chcę jeno radości
To nie ja jestem i nie ja istnieje
Spisać kronik nie warto, bo na co komu te dzieje
Nie pytać dlaczego i po co, i jak, wszystko łatwo oszukać
Ja znikam, odchodzę, nie próbuj mnie szukać
„O miłości”
Siedzę tu i czekam, rok któryś już leci,
Padają deszcze, słońce świeci,
A ja umieram za straconym szczęściem.
Myślę — miłości, odejściem
Wbiłaś mi sztylet.
Myślę — prosto w serce, z ciała zabrałaś mi balet.
Stracone wszystko to co raz przyszło szybko
I wszystko to, co ma tak przyjść jednakowo.
Zamieniłaś kwiatu łyko
W trujące organy, podkowo
Życia kopnij mnie do przodu.
Pobiegnę dla żywota na tyły zachodu,
Na wschody południ,
Na północ, do środka, do jądra ciemności,
Byle wyrwać me serce z okrucieństw gnuśności.
Jak szewc jaki mnie może zatrudni,
Zwijam majdan bólu,
Wystawiam chorągiewkę zakrwawioną.
Dusza moja zmęczona, w głowie hałas jak w ulu.
Macham banderą, a zbawioną
Mrokiem kochankę pozostawiam na łóżku.
Nigdy nie kochałem jej szczerze.
W szczęście nie uwierzę.
To smak słodki,
To łzy zniewolone,
Te wszystkie wylane, jak oceanu wody — nieskończone.
Cierpkie jak paprotki,
Gorzkie jak gorczyca,
Martwe myśli zdobiące twe oblicza.
Ukazałaś dwie twarze, niecnoto skończona.
Lepsza w swych modłach nawet diabła żona.
Uciekam od ciebie i rzucę się na dno
Ze smutną twarzą, zbiję lustro rano
I co wieczór ku klifom
Oczy wywrócę.
Zamajaczą piosnki bardom, nimfom
Lecz ja z obranej ścieżki nigdy nie zawrócę.
Nie próbuj nawet przyjść i błagać
„Wróć, mój ukochany”,
Bo do ciebie szkoda chodzić gdym nawet w pestkę pijany.
Jak ci przypomnę jak słowem wiatrem oblicze zwykłaś
smagać,
Odechce ci się pisać,
I odechce gadać.
Twoja miłość do mnie nigdy nie istniała,
A moja do ciebie już dawno ustała.
Miałem cię w sercu, lecz ty mnie odpychałaś.
Dlaczego więc kłamałaś, wiedząc że miłości nie dawałaś?
Nie wstyd ci łajdactwa,
Nie boisz się kary,
Czy żądasz i łakniesz w snach koszmarnej mary?
To głupota twoja, aż żal mi twej ofiary.
Piszę więc to własne wyznanie, otwieram na powrót rany.
Mój cios już zadany, na tobie wyrok ma zostać wykonany.
„Żółte audi księcia Ferdynanda”
Samochody kolorowe
Formy nad wyraz wzorcowe
Petardy na jasnym niebie
Kobieta i mężczyzna obok siebie
Pod słońcem na wyspie marzeń
Jak na mrowisku zdarzeń
Kolorowe ludziki
W manierze dworskiej liryki
Sznur kropek w oddali
Z lotu ptaka miasto mrówek
Palce księcia jak dziesięć długich parówek
Automobile jechały, ludzi zauważały, chwile mijały
Ktoś strzelił
W końcu oka dym zabielił
Młody człowiek, przed dwudziestką, rewolta czarnej ręki
Browning w mocy sprawiedliwości, w objęciu trzęsącym,
udręki
To pryska czar, za czyn nieprzejednany
Szykuje się władza na bunty
Fala do brzegu przybija, rozkwasza w skrzyniach banany
Lecz orientalizm tak rozumiany spełzł może jeno na junty
A żółte audi wolne pojechało
W śmierci wonnej aleje
Nie dwa żywoty a w łąkę usieje
Trupów jak kwiatów, niemało
I można się spierać: czym ta sprawiedliwość
To losu pała na twardym karku
To pęto na szyi i bat na barku
To sroga wojna co daje w kość
***[Nie wiem dlaczego mam to życie…]***
Nie wiem dlaczego mam to życie
A one szczęście nie stoi w jego przedsionku
Jaka twa pieśń pierścionku
W latach pierwszego nietwarzowego oddechu umycie
Ledwo chrypi we mnie lewe płuco a prawe miażdży
nieserdecznie
Istna Barbarossa na piaskach państwa-ciała
Leniwie domyka się skała
Pusta cała, ucieka przez Narwik ostatni oddział, stawiając
kroki niebezpiecznie
Myślą Niemcy na oskrzelach gdzie ślad zbiegłych żołnierzy
W muszli morze ich kryje
Na statkach ku wolom przemyje
Słone oczy wodą i ból serc zapłakanych uśmierzy
Nie miano czasu nadgryzione
Nieskończenie długa droga do domu
Żona czeka męża w drzwiach sromu
Listów niedosięgniętych marzenia na popiół zwęglone
Nie zaświeci pierścionek na palcu
Jak złoto w sercu lądu ukryte
Zemdli kobietę widok mogił i sama padnie za okrzyki
niewyżyte
Umrze kwiecie wiosny społeczeństwa, Kostucha zapali
znicze na szańcu
Żołnierze spod czerwonej gwiazdy przebili sztandarem
serca
I wkręcił się w szprychę historii pyton krwiożerczą wolą
Zapadnie się ziemia pod Monte Cassino, a solą
Posypane kraje ocuci dym co uśmierca
Oto czołgi pojechały po dywanach z mrozu, liści
Cieszy się, zaciera ręce władza
Stojąca na drabinie pozamoralnej, kiwając się,
naradza się w odorze siarki
Życia odebranego, ogarki osmolone — piekło z amoku
nienawiści
A ja w tym piekle bezdennym — samotny, brudny żołnierz
ku zuchwałym wodom brnący
I ciąży mi na kręgosłupie cień mojego wodza
To ja! Nazista, faszysta, komunista, szpieg, człowiecza
rdza …
Każdy walczy, ma cel i siły, nawet jeśli uroki zasłoni wojna,
jest widmo, wzrok diament kojący
To one, młodości porywy szalone
Te żądze gruzem waśni przywalone
Nasze matki jedyne
Żony i dziewki
Synowie i córki
I nasi ojcowie na zuchwałą minę
Wymodleni w dłoniach, o nogach twardych
O duszach hardych
Nasze sny spod Stalingradu
Złote piaski Tobruku
Dywizjony pancerne w opadach gradu
Ledwie widzialne mgły nad polami wśród huku
Wezbrane łzy pod powiekami
Uciekamy do snu na jawie krwią wartko płynącej —
nie dłużej
Zasypiamy na zawsze poza ojczyzną ziemi pooranej
bruzdami
W mogile historii, na skarpach, ulicach, pod gołym niebem,
byle bliżej
Matczynego łona, na polanie śmierci w kręgu złotym,
umieramy z gorzkimi na ustach, zasadami
„Martyrologia”
W czystej wody toni
Obracam lusterko
Kapie woda, kapie
Przecieka źródełko
I wylewa sie potok
Słów myśli i czynów
Z chleba gesty krwotok
Smętne kłębki dymów
Powtarzać nam było — zawczas pogrzebali
Nasze nadzieje drogie, cośmy ukochali
„Brześć”
Jadą samochody czarne, wizytowe
Jadą dygnitarze nowi, władza i nierządy jadą
Jadą pachołki i synowie matek
Jadą służebnicy i kaci ludów
Jadą żołnierze końmi
Jadą z traktatami podpisywanymi w pośpiechu
Jadą skarżyć i obwiniać, wysyłać do więzień
Jadą otwierać i zamykać, jadą się spotykać
Puste drzwi, koniec kraju, który dziś już nie nasz
Jedźmy więc i my
„Ostatnie lato Baczyńskiego”
Budzę się na lato i drżę w werterycznym natłoku uczuć.
To we mnie zew rozpuszcza się we krwi,
Kwiat prochu rozpościera, kiełkuje radość wolności
na mózgu połaciach.
Wnet biegnę, biegnę na barykady,
Wydzieram walką powstańca wnętrze z okupanta-wywłoki.
Ciało samo porusza nogi i ręce, płonę zacięciem.
Ukrywam się i nagle przed łaknieniem papierosowego
dymu uciekam do okna, widzę jak upada światło
na pogorzelisku.
Nagle niby nietoperz sinisteryczny, brzęczy magazynek,
odległe słyszę dźwięki głuche.
Ktoś w dystansie upada razem ze mną,
Nie podnosimy się z kurzu i wstają tylko nasze dusze,
biegną za widmem ulatującego z nas lata.
„Śmierć mistrza Gaudiego”
O niewdzięczny świecie
Tak wieluś nosił twórców świetnych
Ty pogardliwy, smętny kamieniu
Obdarta z piękna, zapluta
dziuro
Gdzież Gaudi? Gdzież widziało go światło?
Wyszedł bez dokumentów
Starzec z reumatyzmem
Zgubił się w labiryncie ruchu ulicznego
Jechał tramwaj losu
Zderzenie wieczne
Odgłos mechaniczny
Westchnął nagle maszynista
W skupionym oku historii wiercąc stanął machiną
Machnął ręka z rezygnacji dozą
„To już trzeci w tym tygodniu
I oby życie mi to wynagrodziło inaczej”
I spadają łzawe kruszcu kamyczki, kamieniołom płacze
I smok smutny zawodzi, w kamienicy froncie
Barwę straciły witraże
Sypią się kafelki, krzesła prostuje niebyt
Monochromatyczna soczewka nad stworzeniem wszelkim
unosi się ospale jak kurzu chmura
Różowy dom w głębi parku nie zazna już właściciela
I kościół dla wiary stoi i każdy kąt suchy rewolucja podziela
Nie ma deszczu dla miasta i burza nie przechodzi
Gdy Gaudi w męczarniach w końcu ze świata odchodzi
I on szczęście dla nas zostawia za sobą
Sam nie zaznał go tutaj, ale wie, kształtem przypomina serce
Lepi i kształtuje
Wysyła w podzięce
„Protofuturis”
Ten świat jest wielkim telefonem,
Ja wiję się wśród mnogich kabli,
Uderzam pięścią, martwym tonem,
A niech to wszystko wezmą diabli!
Niedołęgi i smarkacze, podrostki pod rozumne mózgi.
Złowrogie parujące statki z brzegami wypchniętymi — usty.
Złote monety, co kroicie materiał ludzki w pałki, rózgi
I zalewacie oceanem marzeń srebrzyste racjonałów uzdy.
Wszystko, co znowu plony wyda — jałowe stało się przed
laty.
Zapętliły czarta dłonie nas w śmieszne ciemnogrody
I tak nam smutno, rzewnie, ponuro, że znowu wyrastają
kwiaty,
Tak podrośliśmy z duchem miasta, że nam urosły mędrców
brody.
Źle sypiają bogi, światłe umysły przędą wiedzę,
Aż na szpulkach nawleczone — złożą się w mądrości
księdze.
Daleko chłonie ląd horyzont, goniąc wciąż trudy
nieprzespane,
Mając na sumieniu te wszystkie czasy, które już gruzem
przysypane.
Tak śpiewak zacznie jak zielarz — w słowne uderzać
moździerze,
A szewc znów w warsztacie nowy materiał położy,
Także biznesmen i sprzedawca — wszystko równo się ułoży.
I tylko jeden koniec świata, który nam nic nie zabierze
ponieważ
Choć złamaliśmy już tyle zasad,
To wciąż powielamy modlitw noce.
A słońce oświetlające rzędy fasad
Nadal nas zmienia w bezmózgie kloce.
„Bieg życia”
W symultanicznym ciągu, życie łączy się w całość
Warto biec, lecz i zatrzymać się warto
Popłakać
Pośmiać się
Nad tym losem naszym niewartym
Słońce cieniem zachodzi i księżyc się u świtu budzi
W krwi rzek nieprzejrzystych wodach
W krystalicznym powietrzu
W oddechach rozmów
W ciągłym biegu po ostatnie sprawy, dla ostatnich ludzi,
potrzeb miłości
Dla nas samych i dla nas zewnętrznych
Dla bezpieczeństwa, niepoznaki kostuchy, dla wytchnienia
i spokoju w gorączce — zatrzymajmy się by obejrzeć
dokładniej jak wygląda szczęście
„Polsce dziękujemy”
Mamy tu
Wszystek
I co niemiara
Baranów
Debili
Idiotów
Złodziei
Pasożytują na naszych skarbach
PiS i to
Szydło co z worka wyszło
Trują nam dupy smętnym gadaniem
Co przyprawia o mdłości
Że aż krew się burzy
I powstają nowe całkiem pieśni
Całe w obietnicach i skargach u szczytu
Gdy atomówkę w końcu nam przyślą
To powstaną niesłyszane wieści
Starzy ludzie zaczną swe gderanie
I prawdę znowu ucieleśni
Kaczyński
I Duda
Co w tym kraju najlepsi
„Veto na pokojowych szańcach”
Z ognia i wierzeń urósł krwawy mur
Co gnie się pod ich stopami
Lament się niesie i śpiewa chór
Złamać chcą myśl powstałą z nami.
Usłana naszymi rękami sieć, solidarności wola
Znów nam przyszło podnieść głos, gdyż taka obrońców rola.
My z Piastów, z orłem białym na piersi
Już nie obciążeni kajdanami
My — Polacy, równi i śmielsi
Bo wiemy — nie wy na tej ziemi panami.
Nie macie prawa do dyktatury
Uzależnienia od was sądów
Wasze decyzje nie są z natury
Ale z sakiewek płynących prądów.
Niech do myślenia da wam wiek poprzedni
Ból tych istnień, które czas tamten strawił
I dajcie pogłos, dajcie krew, a koniec będzie bredni
Działajmy aby nie musiał się nam przypomnieć bój, który
nas zaprawił
„Piosenka o szarej”
Było nas tu
Niewielu
Na zielonym globie
Życie wolnością, ukochane,
I bez śmierci spadały krople deszczu.
Nikt nie płakać chciał
Zbytem były pieśni
Ptaków
W szarej duszy miasta
Nikomu nie chciało się
Śmiać.
Daleko za groteską
Wieżowych budowli
Niosące się echa grały nam w
Sercach
I ukochać nam przyszło te gołębie
Wspomnienia
Kruche
Jak ten dąb co po latach
Pada.
„Strach”
Kiedy myślę o strachu
Gnam na złotym rumaku, który okazuje się być tylko
osiołkiem
Gdy marzę i płaczę
Klepie mnie po plecach niewidzialna ręka strachu
Pocieszyciela strapionych, zmęczonych ludzi o spaczonych
umysłach i on
Popycha mnie dalej by
Tylko biec do przodu
Goniąc złotego rumaka, który
Może być tylko zwykłym osiołkiem
„Rozmowa z tobą”
Gdy mówię do ciebie, moje słowa jak motyle siadają
na twoim ramieniu
Ja puszczam chmur białych lekkie spojrzenia i dłoń kładę
na stole
I w zamyśleniu
Ty rozwiewasz włosami swoje milczenie, dmuchasz mi
w oczy pyłem zapomnienia
I sobie wstajesz, odchodzisz na zawsze i już ciebie nie ma
„Srebrzysta pieśń”
Fruną przez obłoki nad miastami
Szybują gdy świat z chmur gęstą okrywa się pierzyną
Lecą i niesione przez wiatr
płaczą za martwą ojczyzną
Fundamenty moje, wprzód opłacone męką
Zniosą brud i ciepło, zimno przetrzymają jak
Odporni na obojętność, martyrologii świadkowie
I nie dadzą się uciszyć bo echo
Niesie je po granice czasu
Moje srebrzyste pieśni
Choć
Nie mogę śpiewać ich już więcej
„Obraz”
Stoję u siebie
W domowym przedpokoju
Jedynym miejscu gdzie
Obserwować mogę nieustanną
Melancholię,
Kobietę odzianą w czerń
Bladą, suchą kostuchę
Która chce by korowód nie wydostał się na
Zewnątrz
I tak tkwią, więzieni przez
Melancholię
Ludzie
Z obrazu Malczewskiego
I my
„Papier w ogniu (rzecz o samospaleniu)”
19.10.2017
Kiedyś człowiek był coś wart.
Później już nie był wart aż tyle.
Nie nadchodził postępujący fart
Acz — młodość lepsza w mogile.
Człowieka udomowiono,
Zrobiono z niego kukiełkę,
Zrobiono narzędzie, mordercę,
Zrobiono w końcu zapałkę, która rozpala ręce.
Następnie człowieka zmielono i go w brykiet zrobiono.
Stłamszono i zniewolono, a i na pastwę losu — złożono.
Złożono go także w ofierze,
Za chore ideały.
Palono, smażono, pieczono — aż ogarki zostały.
Ubrano je w mundurów kołnierze
Albo w partii garnitur.
I dano granat do dłoni,
Pistolet przytknięto do skroni,
Wciśnięto szmatę w usta, zszyto wargi,
By już nie mógł śmiać się, krzyczeć, złożyć skargi.
I tak gotowy wzorzec powielono, zabito w nim człowieka,
Tylko niewielu zostało, których nie zniszczyła wadliwa
opieka.
Mały był człowiek, skurczony.
Dusiło się w nim sumienie —
Tak bardzo był ograniczony.
Z boku stała cenzura — układała słowa odpowiednio,
I na piersi wrzynała się gwiazda, która tak nie bolała
poprzednio.
Ludzie zaczęli wybuchać i psuły się w nich śrubki,
Które miały znieczulić i stworzyć z nich homo sapiens
podróbki.
Wiadome znów przyszły kagańce i wrzody.
Śmierć całowała okrutnie rytmicznie,
A władze wypuszczały swe trzody.
Samospaleniu znowu uległy organy człowieka, wydając
okrzyki anemicznie.
Spalił się dom nasz — ostoja duchów,
Spaliła się nasza przyszłość od podsłuchów.
Interwencje także przynosiły samospaleń plony —
Polak po samospaleniu był już uwolniony.
Potem przyszły czasy wielkich stołów i umów,
Wielkich ludzi, liczenia wielkich strat, wielu zdrad i tęgich
rozumów.
Wydawało się że to koniec eksploatacji człowieka…
Nie, tego się nikt, chyba nigdy nie doczeka.
Teraz znów historia zatacza koło,