E-book
3.68
drukowana A5
50.7
Ośmiokąt

Bezpłatny fragment - Ośmiokąt


Objętość:
326 str.
ISBN:
978-83-8369-251-7
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 50.7

Przyjazd

Zbiegam po jasnoszarych, marmurowych schodach, które zdają się nie mieć końca. Można by przypuszczać, że opuszczam taras widokowy latarni morskiej, ale to nieprawda. Jestem w czyimś domu. Musi być naprawdę duży. W jednym z licznie rozmieszczonych na ścianach luster dostrzegam potarganą postać, która mnie goni. Tuż obok jej stóp biegną jeszcze jakieś dwa włochate zwierzaki. Co chce mi zrobić ta strzyga i te kudłacze? Słyszę szuranie i czyjś chrapliwy oddech, przerywany innym dźwiękiem. Czyżby to był płacz? O dziwo nie czuję strachu. Towarzyszą mi inne, nieprzyjemne emocje: smutek, rozczarowanie, poczucie odrzucenia. Muszę jak najszybciej opuścić to miejsce, bo w przeciwnym wypadku zniknę. Może rozsypię się jak zamek z piasku, a może moje ciało przejdzie w stan wodny i po prostu spłynę w dół niewielką falą i rozbiję o ścianę. Przyspieszam. Podeszwy mojego sportowego obuwia wydają piskliwy dźwięk, kiedy staram się zachować równowagę i nie spaść. Zdyszana zeskakuję z trzech ostatnich schodków i dopadam do drzwi wyjściowych. Kiedy kładę rękę na klamce, do moich uszu dociera przerażający, dudniący hałas. Moja rozedrgana dłoń zawisa nad chromowaną gałką. Stoję z nogami wrośniętymi w posadzkę niepewna, czy powinnam stawić czoła prawdzie, czy kontynuować ucieczkę…

— Kurwa jego mać! — Ostre hamowanie przerywa mój niespokojny sen. Chociaż pasy boleśnie wpijają mi się w bark i bokiem głowy mocno uderzam o szybę, jestem wdzięczna za wybudzenie z tego koszmaru.

— Co się dzieje? — Zdejmuję okulary, które skrzywiły mi się na nosie i pocieram zmęczone oczy. Słyszę nieprzyjemne plaskające dźwięki, kiedy naciskane palcami gałki przypominają mi o niedoborze snu. Ostatnimi czasy sypiam najwyżej po cztery godziny na dobę. Nadmienię, że potrzebuję jeszcze przynajmniej dwóch, żeby względnie funkcjonować i dodatkowych dwóch, żeby nie chodzić podminowana, rozziewana, o wyglądzie zombie nie wspominając.

— Zagapiłem się na GPS i prawie władowałem się w drzewo. — Słyszę w odpowiedzi. Zduszam potrzebę poprawienia zaimka „się” na „nas”.

— Jesteś pewny, że dobrze jedziemy? — Nie wiem, czy odczuwam większy niepokój, kiedy patrzę na okolicę, w której się znajdujemy, czy na wyświetlacz GPS, który obrazuje nasze położenie jako samotny punkcik pośrodku niczego, czy może, kiedy zerkam w kierunku Piotra i widzę początki paniki na jego twarzy.

— To musi być dobra droga. W mailu napisali, że mamy wklepać w Andrzeja te współrzędne i uprzedzili, że okolica jest dzika i bezludna.

— Bezludna może i tak, ale na pewno nie niezamieszkała. Nie zdziwię się, jeśli zaraz zaatakuje nas wataha wilków, wielki niedźwiedź albo jakieś inne dzikie zwierzę. — Pocieram sobie ramiona, jakby było mi zimno, ale tak naprawdę jestem zgrzana i spocona, a w kiszkach słyszę uwerturę do spodziewanego koncertu stresu. — Ściemnia się.

— Widzę — warczy mój mąż i uchyla lekko okno, żeby przewietrzyć wnętrze auta. Szyba opada ledwo o parę milimetrów, a ja natychmiast odczuwam spadek temperatury. Na zewnątrz jest chyba minus dziesięć stopni. Jeśli zabraknie nam benzyny albo zakopiemy się w grubej warstwie śniegu, najprawdopodobniej umrzemy z wyziębienia, zanim ktoś nas znajdzie. O ile ktoś nas znajdzie.

— Ewela, to jest Polska. Nie zaatakuje nas żaden grizzly ani wilk. Co najwyżej przejedziemy wiewiórkę. Poza tym bylibyśmy na czas, gdyby nie wizyta przy twoim głupim paczkomacie.

Postanawiam milczeć. Cel naszej wyprawy jest wart tego, żebym jeszcze przez chwilę gryzła się w język. Faktycznie, ledwo wsiedliśmy do auta, dostałam SMS z informacją, że paczka czeka do odbioru w punkcie oddalonym ledwie trzysta parę metrów od naszego domu. Ile czasu przez to straciliśmy? Pewnie pięć minut. Nie tak dawno temu powiedziałabym Piotrkowi, że jego argument jest idiotyczny, ale nie pozwalam, by z moich ust wydobył się jakikolwiek negatywny komunikat. Jeszcze nie. Jak dojedziemy na miejsce, będę mówić mu całą prawdę i tylko prawdę. Będę gadać nawet wtedy, kiedy zaśnie, usiądzie na klozecie, czy będzie jadł obiad. Będę nawijać nieustannie, aż odpadną mu uszy i eksploduje głowa — w końcu po to jedziemy w tę głuszę.

Od jakiegoś czasu nie ufam mężczyznom. Głównym winowajcą tego stanu rzeczy jest mój mąż. Fakt, że drogę ma nam wskazać Andrzej — dźwięczny głos nawigacji, dodatkowo mnie stresuje. Kiedyś prowadziła nas Katarzyna, ale po tym, jak parę razy kazała nam skręcić wprost w przepaść i oznajmiła, że dojechaliśmy do celu, podczas gdy kwitliśmy pośrodku autostrady, mąż stwierdził, że kobiety to fatalne pilotki. Andrzej też parę razy próbował nas zabić beznadziejnymi poleceniami, ale Piotrek się tym nie przejmuje.

Ostatnie ślady cywilizacji minęliśmy jakieś czterdzieści minut wcześniej. Zatrzymaliśmy się wtedy na obskurnej stacji benzynowej, wyglądającej jak część scenerii postapokaliptycznego filmu. Piotrek długo dobijał się do nadżartego rdzą blaszaka, z którego w końcu wyłonił się facet o fizjonomii równie odpychającej, co jego buda i dwa rozklekotane dystrybutory z benzyną. Za horrendalną stawkę pomógł nam założyć łańcuchy śniegowe na opony. Co jakiś czas gapił się na mnie i obleśnie oblizywał popękane od mrozu usta. Coś mi podpowiada, że typ ze stacji ma coś za uszami. Być może rozboje i ekshibicjonizm, chociaż nie wykluczam gwałtów, nekrofilii i kanibalizmu. Nie chciałabym wracać do niego po pomoc.

— Zobacz! — Moja gorsza połowa ożywia się i pokazuje palcem przed siebie. — Coś tam jest! Juhuuuu! — wiwatuje, jakby odkrył nowy kontynent. Zastanawiam się, czy Kolumb miał równie bezmyślny wyraz twarzy, kiedy zobaczył wybrzeże nowego lądu.

Mrużę oczy i dopiero po chwili dostrzegam jakieś nowe kształty, które tak bardzo podnieciły mojego małżonka. Wzrok to mój najgorzej działający zmysł. Mimo, że mam nowe okulary i jestem świeżo po badaniu przez okulistę, mam wrażenie, że moje szkła są stanowczo za słabe. Fakt, że zmierzcha i zaczyna intensywniej sypać, dodatkowo komplikuje odbiór rzeczywistości. Kurza ślepota. Dobrze, że Piotrek ma bystry wzrok i w porę zauważa gigantyczny szary mur, który wyrasta przed nami, jakbyśmy nagle znaleźli się w Westeros i mieli walczyć z nieumartymi. To by było coś, gdyby w centralnej Europie znajdował się portal do świata z Gry o tron. Jestem zdziwiona, że takie zwały betonu znajdują się w samym sercu Borów Tucholskich. Z bliska mur budzi niemiłe skojarzenia z więzieniem albo jakimś obozem zagłady, a my nie tylko zamierzamy wkroczyć na ten wrogo wyglądający teren z własnej woli, ale jeszcze słono za to zapłaciliśmy. Zatrzymujemy się przed gigantyczną czarną bramą i stoimy w milczeniu, nie gasząc silnika.

— Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — Piotrek odpina pas, odwraca się w moją stronę i kładzie mi rękę na kolanie, ściskając je odrobinę za mocno. — Jeśli powiesz chociaż słowo, zawrócę.

— Już za późno na wątpliwości. — Nakładam dłoń na jego i splatam nasze palce. Sprawia mi to dyskomfort i lekki ból. Kiedyś nasze ręce pasowały do siebie jak dwa puzzle. — Musimy to zrobić. Rozmawialiśmy o tym przecież. — Jestem trochę wkurzona, że mówi, jakby decyzja zależała tylko ode mnie. Jakbyśmy nie spędzili ostatnich dwóch tygodni na dyskusjach, czy powinniśmy zasięgnąć profesjonalnej pomocy, czy radzić sobie samodzielnie.

— Okej — wzdycha ciężko i wolną ręką ściska nasadę nosa. — Podejdę do domofonu. — Kiedy otwiera drzwi, do wnętrza auta wpada mroźny podmuch wiatru i wlatują wielkie płatki śniegu. Dawno nie było w Polsce tak srogiej zimy, co prowokuje do myślenia, czy efekt cieplarniany jest aż tak poważny, jak twierdzą ekolodzy.

Mimo że Piotrek ma metr osiemdziesiąt wzrostu i waży jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów, z trudem stawia czoła wichurze i niezgrabnie brodzi w zaspach śniegu.

— O Chryste — stęka, kiedy po kilku minutach z powrotem sadowi się w fotelu kierowcy. — Nie wiem, czy ktoś nam otworzy. Nic nie słyszałem, tylko statyczne trzaski, jak z zepsutej elektronicznej niani. Darłem się, ale nie wiem, czy ktoś mnie słyszał. Najwyżej będziemy trąbić.

Na szczęście komunikat o naszym przyjeździe dotarł do właściwych osób, bo brama zaczyna powoli się otwierać, czemu towarzyszy głośny i nieprzyjemny dla ucha zgrzyt. Patrzymy po sobie z nietęgimi minami, po czym kierujemy wzrok w stronę stopniowo odsłaniającego się wjazdu. Przypomina mi się szkolna mądrość z Boskiej Komedii: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. Tak się ironicznie składa, że przyjazd do tego miejsca jest naszą jedyną nadzieją i chociaż cały anturaż trąci powieścią gotycką w polskim wydaniu, wiem, że musimy spróbować dać temu przedsięwzięciu szansę. Piotrek też zdaje sobie z tego sprawę, bo wrzuca bieg i pozwala autu turlać się powoli w kierunku wielkiego podwórza. Kiedy przejeżdżamy przez bramę zauważam, że całe betonowe ogrodzenie ma dobre pół metra grubości. Oddycham z ulgą, że śniegowe łańcuchy podołały i skutecznie pomogły naszemu zdezelowanemu Daewoo Tico dotrzeć do celu.

Po wjeździe przez bramę dość długo suniemy po drodze prowadzącej do posesji. Już z daleka widać, że budynek jest olbrzymi. Co jest trochę zaskakujące, liczy sobie jedynie dwa piętra, jednakże jest bardzo rozległy. Wygląda trochę jak spłaszczony blok mieszkalny albo szkoła ze spadzistym dachem. Zamiast piąć się wzwyż, rozrasta się w głąb. Nie mamy zamiaru okrążać pawilonu, ale coś mi podpowiada, że gdybyśmy się na to zdecydowali, spalilibyśmy dużo benzyny. Każde okno jest do połowy przysłonięte zewnętrznymi roletami, co sprawia wrażenie, jakby budynek patrzył na nas spod półprzymkniętych powiek.

Podwórze jest zasypane śniegiem i widzę, że Piotrek nie ma pojęcia, gdzie zaparkować. Rozgląda się bezradnie, podczas gdy auto wciąż toczy się w żółwim tempie w stronę budynku.

Jakaś dobra dusza czyta nam w myślach, bo wielkie garażowe drzwi zaczynają się podnosić, zapraszając nas do zaparkowania wewnątrz. Piotrek zjeżdża do hangaru, położonego poniżej poziomu parteru, a ja ze zdumieniem odkrywam, jak szybko ucichły odgłosy natury, które towarzyszyły nam do tej pory i do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Wycie wiatru i skrzypienie śniegu zostaje zastąpione ciszą, od której momentalnie dostaję migreny. Szarość ustępuje miejsca jasnemu światłu wytwarzanemu przez jarzeniówki, co dodatkowo nie pomaga mojej obolałej głowie. Mrużę oczy i opieram głowę o szybę. Garaż jest gigantyczny i najprawdopodobniej zajmuje większą przestrzeń piwniczną. Piotrek manewruje między grubymi kolumnami, które utrzymują strop. W końcu parkuje między jakimiś dwoma innymi samochodami, gasi silnik, wyłącza światła i zaciąga ręczny.

— Śmy — parafrazuje naszą córkę, która przez długi czas miała problem z wypowiedzeniem słowa „jesteśmy”.

— Czadowo, co nie? Ktoś dał nam miłość — też przedrzeźniam naszą latorośl, co w obydwojgu nas wzbudza wybuch dziecięcego chichotu, nieprzystającego do naszego wieku.

Wesoły nastrój psuje głośny huk, który oznajmia, że drzwi garażowe właśnie się zamknęły, a ja przy okazji prawie popuściłam ze strachu.

— O Jezu! — Łapię się za serce i pochylam do przodu.

— Też się wystraszyłem. — Piotrek poklepuje mnie po ramieniu i rzuca opiekuńcze spojrzenie, które nieco koi moje zszargane nerwy. Od dawna nie widziałam w oczach męża szczerości i ciepła, które dostrzegam w tej chwili. Ostatnio skutecznie unikałam dłuższego kontaktu wzrokowego i również teraz szybko odwracam głowę. Przekonuję się w myślach, że dobrze postąpiliśmy przyjeżdżając tutaj. Jeśli nie przepracujemy problemu, może chociaż będę miała odwagę patrzeć Piotrkowi w oczy.

— Myślisz, że ktoś po nas przyjdzie? — Rozglądam się ciekawsko dookoła, poszukując jakichś drzwi, ale z racji tkwienia we wnętrzu Tico, moje pole widzenia jest mocno ograniczone.

— Nie liczyłbym na to. — Piotrek otwiera drzwiczki od strony kierowcy i gramoli się na zewnątrz. Słyszę trzaski w jego kolanach, kiedy staje obok auta, a później kolejne nieprzyjemne odgłosy, kiedy kręci głową, a zesztywniały kark mocno protestuje.

Odpinam pas i również wychodzę z samochodu. Odchodzę parę kroków w bok i rozglądam się dookoła. Oprócz naszego Tico w garażu znajduje się jeszcze pięć innych aut oraz duża kosiarka do trawy i mini pług śnieżny. Wygląda na to, że obiekt zatrudnia jakiegoś gospodarza. Na ścianie połyskują wyeksponowane narzędzia do majsterkowania i sprzęt ogrodniczy. Moją uwagę przykuwają wielkie nożyce, służące zapewne do podcinania żywopłotu. Wzdrygam się mimowolnie, bo całe to żelastwo sprawia, że czuję się jak heretyk w izbie tortur. Piotrek wyjmuje nasze bagaże, a kiedy po paru minutach dreptania w miejscu nie zjawia się po nas żaden inkwizytor w kapturze ani radosny elf z pieśnią na ustach, ruszamy w stronę zwężającego się korytarza, w którego wnętrzu mój mąż intuicyjnie wyczuł obecność wyjścia z piwnicy. Męskie przeczucie go nie zawodzi i doprowadza do drewnianych schodów, u szczytu których widać drzwi. Wzdycham ciężko, kiedy uświadamiam sobie, że muszę pokonać na oko ze dwadzieścia stopni, tachając ciężką walizę, ale Piotrek przejmuje mój bagaż, mruga do mnie i zachęca do rozpoczęcia wspinaczki. Nie oponuję i ruszam po skrzypiących drewnianych stopniach. Słyszę jak mój tragarz depcze mi po piętach i ciężko sapie. Mógł przecież zostawić jedną walizkę na dole i później po nią wrócić, więc sam jest sobie winien, że właśnie nabawia się przepukliny i ryzykuje groźny upadek. Kiedyś bym mu powiedziała, żeby się nie wygłupiał i oszczędzał kręgosłup. Teraz jednak nie odzywam się ani słowem i staję przed drzwiami bez zbędnej zadyszki. Kiedy sięgam do klamki, wejście otwiera się szeroko, a ja zdezorientowana lecę do przodu, wpadając wprost w silne ramiona okutane w jakiś szorstki i śmierdzący mokrym psem sweter. Wrzeszczę przestraszona i słyszę jak za mną Piotrek opuszcza bagaże i ciężko jak słoń pokonuje ostatnie stopnie.

— Pani, spokój, spokój. — Niedźwiedź, który trzyma mnie w mocnym uścisku przemawia warkliwie, jakby nie miał w zwyczaju w ogóle mówić. — Żyje pani?

Wyswobadzam się z silnych objęć i unoszę wysoko głowę, żeby zobaczyć, z kim mam nieprzyjemność. Przede mną stoi około dwumetrowy, barczysty jegomość, który wygląda jak jaskiniowiec ubrany w dżinsy i wełniany sweter, a w zasadzie jakieś ponczo, które dodatkowo dodaje mu centymetrów w szerokich barach.

— Tak, przepraszam — mamroczę speszona. Moja reakcja była żenująca. — Nie spodziewałam się, że za drzwiami ktoś jest. — Usprawiedliwiam się nie do końca zasadnie i odwracam w stronę Piotrka, który stoi za mną spocony i zdyszany, jakby właśnie wspiął się na K2. Gdybym faktycznie była w niebezpieczeństwie, musiałby odczekać jeszcze z dziesięć minut, żeby otrzymać od niego pomoc.

— Szłem po was, ale musiałem jeszcze wejść do sracza. — Facet ma tak silny zarost, że wygląda jak syn Chewbacci z Gwiezdych Wojen i Hagrida z Harry’ego Pottera. Przesuwa mnie na bok, a ja mam wrażenie, że właśnie pacnął mnie grizzly. Bez dalszych wywodów, za co zapewne powinniśmy być mu wdzięczni, złazi po porzucone przez Piotra bagaże. — Janusz jestem. Za mną — burczy oschle i rusza przed siebie. Chyba ma nam za złe, że skróciliśmy jego posiadówkę w toalecie do niezbędnego minimum.

Janusz ma długie, masywne jak pnie drzewa nogi i szybko nimi przebiera. Truchtamy za nim i ciężko nam nadążyć, mimo że nie dźwigamy walizek. Ledwo jesteśmy w stanie zapoznać się z topografią miejsca. Olbrzym prowadzi nas przez kuchnię, która urządzona jest w stylu vintage. Błękitno-białe małe kafelki ozdabiają olbrzymie wnętrze. Pośrodku pomieszczenia znajduje się wyspa. Jej wielki blat służy również za stół. Dookoła rozstawione są drewniane, wysokie stołki barowe, zaś przestrzeń powyżej ozdabiają żeliwne garnki, chochle i inne akcesoria kuchenne. Notuję sobie w głowie, żeby uważać na te wszystkie ciężkie durszlaki, które gotowe są zabić każdego, kto pod nimi zasiądzie. Fronty szafek zrobione są z pomalowanego na biało drewna. Kuchenka ma co najmniej dziesięć gazowych palników. Nie widzę nigdzie mikrofalówki ani elektrycznego czajnika. Najwidoczniej projektant wnętrz wzorował się na wiejskiej kuchni z powieści Jane Austen. Podoba mi się, o ile nie trzeba będzie własnoręcznie skubać gęsi.

Wychodzimy z kuchni i wąskim korytarzem przemieszczamy się do kolejnego pomieszczenia, które okazuje się być salonem. Ten z kolei urządzony jest w stylu dziewiętnastowieczno-inteligenckim. Umeblowanie jest masywne, duże i ciemne, począwszy od gigantycznej kanapy, poprzez ciężkie, rzeźbione drewniane regały, kończąc na misternie tkanym tureckim dywanie, który rozlewa się niemalże po całym parkiecie. Pozapalane lampki i zwisający ciężki żyrandol dają nikłe, żółte światło, co czyni przestrzeń stylową, ale kompletnie niefunkcjonalną. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek był w stanie usiąść na tej kanapie, w której można się utopić i czytać książkę, chyba, że byłaby napisana brajlem.

W salonie mieszczą się jeszcze dwa stoły, cztery obszerne fotele i wielkie schody, pokryte czerwoną wykładziną. Wyrastają one pośrodku pokoju i wyglądają jak paszcza z wysuniętym jęzorem. Nie jest to estetyka, którą lubię. Automatycznie włącza mi się tryb gospodyni domowej i z góry współczuję osobie, która zajmuje się sprzątaniem tej chaty. Od samego odkurzania można wyrobić sobie ramiona pływaka.

Janusz pokonuje po dwa stopnie naraz i ani razu nie odwraca się w naszą stronę. Gdybyśmy się zgubili albo zdecydowali przystanąć, nawet by nie zauważył. Zerkam przez ramię na Piotra a on wychwytuje moje spojrzenie i niemo wymawia soczyste „Ożeż kurwa”.

Wytrzeszczam oczy i rozkładam bezradnie ręce, bo w przeciwieństwie do niego brak mi słów, żeby opisać nasze położenie, chociaż gdybym już miała coś powiedzieć, pewnie użyłabym tego samego wyrażenia. Raz jeszcze nasuwa mi się skojarzenie z gotycką powieścią o nawiedzonym zamczysku, ale ulatuje mi ono z głowy, kiedy wdrapuję się na piętro. Wygląda na to, że architekt, który projektował wnętrze, nie mógł się zdecydować na jeden styl i epokę, więc postanowił wykorzystać wszystkie swoje inspiracje. Tym razem postawił na sztukę sakralną.

Ściany korytarza pomalowane są na niejednolity ciemnożółty kolor. Gdzieniegdzie żółć jest intensywniejsza, a w innych miejscach ledwo zauważalna. Z tego co wiem, podobny efekt można uzyskać, przyciskając gąbkę do świeżo pomalowanej powierzchni, chociaż nie wydaje mi się, żeby właściciel domu stosował tak chałupniczą metodę. Podłoga wyłożona jest soczyście niebieską, miękką wykładziną, która bardzo skutecznie tłumi odgłosy stąpania. Największe wrażenie robi jednak sufit, który wyklejono tapetą przedstawiającą jakieś biblijne scenki. Gęsto rozmieszczeni liczni święci i aniołowie spoglądają z góry i wyciągają ku nam ręce, jakby chcieli nas chwycić i porwać do nieba. Trójwymiarowy efekt sprawia, że odruchowo staję na palcach i wyciągam ramię, żeby dotknąć rączki jakiegoś tłuściutkiego cherubinka. Uśmiecham się głupio, jakbym była na haju, lecz kiedy dłużej przyglądam się słodkim pućkom, nagle doznaję nieprzyjemnego wrażenia, że w zastraszającym tempie zbliżyłam się do otyłego bobasa, który znajduje się już tylko milimetry od mojej twarzy. Ten dzidziuś z kręconymi włoskami zaraz mnie pocałuje albo pożre. Cofam się skołowana. Nogi mi się plączą i upadam na wykładzinę. Jest mi cholernie wstyd i próbuję zamaskować skrępowanie hienim chichotem, chociaż wcale nie jest mi do śmiechu. Nie obchodzi mnie, co sobie pomyśli Janusz, ale jestem wściekła, że doznałam upokorzenia przed mężem. Chciałabym, żeby widział mnie silną i niezależną, tymczasem wyglądam jakbym chciała tańczyć break-dance albo grała po pijaku w twistera. Piotrek wyciąga do mnie rękę, a ja niechętnie przyjmuję zaoferowaną pomoc. Dźwigam się na nogi, poprawiam ubranie i zdmuchuję grzywkę z twarzy, nie łapiąc z nikim kontaktu wzrokowego.

— To iluzja. — Znudzony ton, jakim zwraca się do mnie Janusz, świadczy o tym, że nie ja pierwsza doświadczyłam tego dziwnego uczucia odrealnienia i być może nie jestem pierwszą osobą, która się wygrzmociła. Nie zamierzam więcej patrzeć na te dziwny obraz. Może mi się wydawało, ale miałam dziwne wrażenie, że oblicza nadrukowanych postaci są jedynie pozornie przyjazne. Z bliska ich uśmiechy nie są łagodne, ale kpiące, a oczy nieprzyjemnie zmrużone, jakby chcieli wciągnąć grzeszników wyżej, a później powiedzieć „jaja sobie robiliśmy” i zepchnąć upokorzone dusze do piekielnych czeluści.

— Szef jest religijny? — pytam wielkoluda, wciąż próbując złapać równowagę po tym, jak zwaliło się na mnie niebo.

— Nie wiem. Mam to w tyle. Ten korytarz ma pono przypominać jakieś klasztorne przejście. Nie znam się. Wierzę w Dażboha. A przynajmniej mówię tak żonie, żeby się cieszyła i dała mi spokój.

— Aha. — Nie mam pojęcia, czym albo kim jest Dażboh. Mam nadzieję, że jego czczenie nie zakłada składania ludzi w ofierze. Liczę również na to, że pokoju nie urządzono na modłę celi zakonników.

Włochacz przystaje przy szarych drzwiach na końcu korytarza, bezceremonialnie upuszcza nasze walizki i zaczyna grzebać w kieszeniach spodni, które chyba mają pojemność worów żeglarskich. Gmera w gaciach tak długo i wydaje przy tym tak dziwne pomruki, że zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie gra jądrami w ping ponga. W końcu wyciąga rękę z kieszeni i triumfalnie pokazuje nam plastikową kartę wielkości dowodu osobistego.

— Klucz — dumnie tłumaczy funkcję znaleziska i przykłada kartę do czytnika znajdującego się nad klamką. Słychać cichy pisk czujnika i trzask otwierającego się zamka. — Pilnujcie tego, bo jak zgubicie, to będzie dupa zbita. — celuje w nas palcem wskazującym i popycha drzwi, które otwierają się cichutko. — Wasz pokój. O siódmej zebranie w salonie. Nie spóźnijcie się.

Janusz wręcza mi nieprzyjemnie ciepłą w dotyku kartę, odwraca się na pięcie i odchodzi. Nie wnosi bagażu do pokoju, ani nie oprowadza nas po wnętrzu lokum. Czuję z tego powodu ulgę, bo facet nie wygląda na elokwentnego i zaangażowanego w sprawę, a poza tym już dwa razy się przed nim wygłupiłam, za co jest mi wstyd.

Piotrek najwidoczniej liczył na inną jakość obsługi, bo prycha jak koń. Z wielce niezadowoloną miną chwyta walizki i wnosi je do ciemnego pomieszczenia. Puszczam go przodem i macam ścianę w poszukiwaniu jakiegoś włącznika światła. Szybko natrafiam na pstryczek i wnętrze rozjaśnia się przytulnym, ciepłym blaskiem.

Dzięki Bogu ćmienie, które dotychczas rozsadzało mi czaszkę, powoli przemija. Pokój urządzony jest w stylu właściwym dla trzy lub cztero-gwiazdkowego hotelu. Większą część przestrzeni zajmuje duże małżeńskie łóżko, po którego obu stronach znajdują się małe szafki nocne i lampki z witrażowymi kloszami. W kącie stoi rozsuwana szafa, której jedno skrzydło składa się z kolorowej szklanej mozaiki a drugie jest wielkim lustrem. Oprócz tego w pokoju znajduje się małe biurko z krzesłem i szezlong. Zaglądam za drzwi umiejscowione w ścianie po prawej stronie i wstępuję do łazienki, która również zawiera standardowe wyposażenie: umywalkę, toaletę, dwie podwieszane szafki i sporej wielkości kabinę prysznicową.

Wracam do pokoju i obserwują Piotra, który w końcu ustawił bagaże przy szafie i rozgląda się po pomieszczeniu. W przydzielonym nam pokoju dominuje kolor czerwony i zastanawiam się, czy reszta sypialni gości urządzono w tym samym stylu. Łóżko przykryte jest włochatą kapą w kolorze wiśni. Podobny kolor ma obicie szezlongu i dywan. Na biurku stoi ciemnozielony wazon, z którego wystaje piękna czerwona róża. Dotykam jej płatków i mile zaskoczona odkrywam, że kwiat nie jest sztuczny, jak początkowo przypuszczałam. Wnętrze jest przytulne, czyste i urządzone w dobrym stylu. Piotrek siada na skraju łóżka i testuje sprężystość materaca, wykonując tyłkiem jakiś dziwny bounce.

— Czerwony to kolor namiętności. — Odwraca się do mnie i mruga znacząco.

— To też kolor złości, wojny, rozpusty i cudzołóstwa. — Ostatnie słowo wypluwam z siebie gniewnie i momentalnie odwracam wzrok. Gapię się przez chwilę na resztę akcesoriów, z czego dłużej lustruję zawieszoną nad biurkiem reprodukcję „Tańca” Henriego Matisse’a. W końcu ściągam botki i rzucam się na łóżko tuż obok męża, który pod wpływem fali uderzeniowej wywołanej moim skokiem, omal nie zlatuje z materaca. — Która godzina? — pytam i szeroko ziewam.

Piotrek podwija rękaw swetra i długo wpatruje się w cyferblat zegarka firmy Torii, który kupiłam mu na którąś Gwiazdkę. Gdybym wtedy wiedziała, jaki ból sprawi mi mój ukochany mąż, ograniczyłabym wydatki do skarpet z Pepco.

— Za dwadzieścia siódma — mówi w końcu. — Prawie cały dzień w podróży.

— Czyli raczej nie zdążę się umyć — stwierdzam smętnie. Nie należę do osób, które dobrze sypiają, ale horyzontalna pozycja na wielkim łóżku uświadamia mi, jak bardzo jestem zmęczona. Czuję, że mogłabym wyjątkowo zasnąć bez melatoniny ani innych proszków, które od lat nałogowo łykam. Piotrek pełznie w moją stronę i kładzie się tuż obok. Leży na wznak, z zamkniętymi oczami i dłońmi splecionymi na brzuchu. Wygląda jak wystawione na pokaz zwłoki, chociaż w przypadku osób żywych taka pozycja oznacza ponoć dużą pewność siebie.

— Innych rzeczy pewnie też nie zdążymy zrobić — mamrocze, nie otwierając oczu. Nie widzi wyrazu dezaprobaty na mojej twarzy. Wciąż z zamkniętymi powiekami, kładzie mi rękę na brzuchu i przesuwa ją w kierunku piersi. Zamieram. Mąż dotykający żonę. Co w tym nienormalnego? A jednak! Uwalniam się od jego dotyku i zsuwam z łóżka. Nie jestem gotowa rozmawiać o bliskości, a co dopiero jej doświadczać.

— Rozpakuję się — rzucam ozięble.

Cyrograf

W salonie zjawiamy się pięć minut przed czasem i zastajemy dwie pary siedzące na skrajnych częściach wielkiej kanapy oraz stojącą nieopodal na baczność kobietę około czterdziestki, która uśmiecha się do nas sztucznie i zachęca do usytuowania się w środkowej części rogówki, co też grzecznie robimy. Wyprężona jak struna niewiasta wygląda jak żywcem wyjęta z filmu porno o namiętnościach niegrzecznej bibliotekarki. Ma bardzo jasne, prawie białe włosy, zebrane w wysoko upięty koński ogon i krwistoczerwone usta, z których wręcz skapuje nadmiar szminki. Czarne oprawki okularów w kocim kształcie skrywają ciemnoniebieskie oczy. Jest wysoka jak Wiking. Kiedy podchodzę bliżej, zauważam, że nie szczędziła sobie podkładu na twarzy i dekolcie, a rzęsy wytuszowała tak mocno, że zlepione włoski przybrały wygląd nóg tarantuli. Mogłaby z powodzeniem występować jako Drag Queen.

Mruczę powitanie, a Piotrek powtarza moje słowa, machając dodatkowo ręką do obcych, jakby był Papieżem i pozdrawiał wiernych. Pozostali goście odpowiadają nam cichutko i nieśmiało, nie zatrzymując na nas wzroku na dłużej niż kilka sekund.

Wiercę się na siedzisku i próbuję zająć w miarę wygodną pozycję na stanowczo za miękkich poduchach. Piotrek wykorzystuje okazję i obejmuje mnie ramieniem, mocno przy tym przyciągając ku sobie. Uśmiecham się głupio i pozwalam mu na tą bliskość, bo nie chcę robić sceny. Sztywna kobieta spogląda na stojący przy ścianie głośno tykający oldschoolowy zegar z kukułką, po czym uśmiecha się do nas nerwowo i zaciera dłonie.

— Czekamy na jeszcze jedną parę i zaczynamy. — Jak na komendę zegar wybija siódmą i z okienka pośrodku tarczy wyskakuje kukułka na sprężynie, komunikując porę wieczorynki i emisji Faktów.

Większość nerwowo chichocze, kiedy złowieszcze kukanie mąci pełną napięcia i wyczekiwania ciszę. Korzystając z zamieszania odsuwam się lekko od Piotrka i zerkam na resztę obecnych. Po mojej prawej stronie siedzi krępawy jegomość ze sponiewieraną przez życie towarzyszką. Szacuję, że oboje dobijają czterdziestki. Kobieta ubrana jest w bezkształtną szarą sukienkę, czarne rajstopy i jakieś buty, które wyglądają jak skórzane trepy. Dokładnie w te paskudne chodaki z uwagą się wpatruje. Być może rozmyśla, czemu kupiła sobie takie szkaradztwa. Włosy w mysim, na pewno naturalnym kolorze, ma krótko ścięte na tak zwany garnek. Pociąga nosem, jakby niedawno płakała albo miała katar sienny. Gdyby kręcono nową wersję Imienia Róży, z marszu dostałaby rolę Adso z Melku. Produkcja zaoszczędziłaby na kostiumach i charakteryzacji.

Typ obok jest przeciwieństwem udręczonej partnerki. Rozparł się nonszalancko na kanapie i uśmiecha, emanując pewnością siebie, graniczącą z arogancją. Ma krótkie blond włosy i grube rysy twarzy. Ubrany jest we flanelową koszulę w brązowo niebieską kratę i jasne spodnie. Imponujących rozmiarów stopy wepchnął w jasnobrązowe kajakowate półbuty. Nieoczekiwanie odwraca się w moją stronę i przewierca mnie na wylot błękitnymi oczami. To nie jest przyjemne spojrzenie, tylko obserwacja połączona z natychmiastową oceną. Zmieszana kiwam mu głową i wtulam się w Piotrka, który spina się zaskoczony moją reakcją.

Po chwili wychylam się lekko do przodu i udaję, że lustruję przestrzeń, ale tak naprawdę kieruję spojrzenie w stronę drugiej pary, siedzącej po naszej lewicy. Bliżej nas znajduje się kobieta. Jest wysoką, szczupłą i atrakcyjną blondynką o regularnych rysach twarzy. Stylowo ubrana w bordową skórzaną spódnicę i kremowy sweter, wygląda jak modelka z katalogu. Niestety roztacza wokół siebie nieprzyjemną aurę napięcia i nerwowości. Jej głowa trzęsie się jakby była zamocowana na sprężynie, zaś stopy obute w zamszowe kozaki, zdają się żyć własnym życiem i tańcować irlandzki balet na tureckim dywanie. Jej równie atrakcyjny czarnoskóry towarzysz wygląda na oazę spokoju, któremu nie udziela się stres partnerki. Zdaje się być kompletnie niczym niezainteresowany, zupełnie jakby codziennie znajdował się w podobnej sytuacji. Oparł się wygodnie o poręcz kanapy i czyta jakąś książkę, mając nas wszystkich w trąbie.

— Przepraszamy za spóźnienie. — Głos należy do schodzącej po schodach starszej kobiety. Towarzyszy jej dużo młodszy partner, który wygląda jakby dopiero zapuszczał swój pierwszy w życiu zarost. — Przysnęło się nam.

Nikt nic nie mówi i spokojnie czekamy aż spóźnialscy gdzieś się usadowią. Chociaż na kanapie jest jeszcze miejsce, starsza pani spoczywa w fotelu, a jej towarzysz przycupuje na oparciu mebla.

— Może przysunie pan sobie krzesło? — proponuje sztywniara.

— Nie, tutaj mi dobrze. — Młodziak pochyla się w stronę towarzyszki, delikatnie obraca twarz w kierunku swojej i czule całuje prosto w usta.

Rumienię się i odwracam wzrok. Coś mi podpowiada, że wcale nie spóźnili się na spotkanie z powodu zaspania. Nic nie poradzę, że żyjemy w społeczeństwie, w którym pewne zachowania nie uchodzą za normę. Kochankowie, wyglądający jak babcia z wnuczkiem i czarnoskóry w jednym pomieszczeniu to dość nietypowy widok i chyba większość zgromadzonych zaskoczył taki skład.

— Doskonale! — Stojąca kobieta klaszcze w dłonie z zadowoleniem. — No to zaczynamy. Może najpierw się przedstawię. Nazywam się Laura Gutz i z przyjemnością witam państwa w ośrodku terapeutycznym Eugeniusza Brzozowskiego. Szef najprawdopodobniej dołączy do nas w środku nocy, więc wyjątkowo to ja wygłoszę krótką przemowę, bo zazwyczaj to on czyni honory gospodarza. — Laura mówi wolno i spokojnie, patrząc po kolei każdemu w oczy. — Są ferie, znajdujemy się w pięknej okolicy zasypani śniegiem. Sceneria jak z bajki, ale jak dobrze państwo wiecie, nie jesteśmy tutaj po to, żeby odpoczywać. Wręcz przeciwnie. Przez najbliższe dwa tygodnie będziemy wykonywali ciężką pracę. Dla państwa może to być najtrudniejsze, najboleśniejsze i najbardziej wyczerpujące psychicznie doświadczenie w życiu. — Z marsem na czole pokazuje palcem każdego z nas i peroruje dalej. — Fakt, że zdecydowali się państwo tutaj przyjechać, świadczy o tym, że macie w sobie wolę walki o własne szczęście, więc wierzę, że uda nam się spełnić zamierzone cele. Jeżeli chodzi o terapię, to będziemy ją odbywać codziennie. Raz w parach, raz w grupie. O szczegółach porozmawiamy jutro na pierwszej wspólnej sesji, na którą zapraszam na godzinę dziewiątą.

A teraz sprawy organizacyjne. Tak jak mówiłam, to nie są wakacje, niemniej kompleks urządzony jest w taki sposób, by umilić państwu spędzany tutaj czas. Z salonu, w którym obecnie przebywamy i ze wspólnej kuchni, można korzystać dowoli. Na terenie znajduje się osobny budynek, gdzie są pokoje do sesji terapeutycznych oraz siłownia, sauna i jacuzzi. — Laura pochyla czoło i podnosi ręce jakby właśnie chciała się poddać. — Wiem, wiem, co sobie państwo myślicie. Jak w taką pogodę przebrnąć do drugiego budynku? Od razu mówię więc, że oba domy są ze sobą połączone krytym pasażem, do którego wchodzi się z pierwszego piętra. To te metalowe drzwi z napisem „wyjście ewakuacyjne”. — Uśmiecha się dumna z architektonicznego rozwiązania. — Przejście jest zawsze otwarte, więc można się swobodnie przemieszczać po terenie ośrodka. Na marginesie dodam, że panorama widoczna z pasażu zapiera dech w piersi, więc jeśli ktoś lubi bajkowe krajobrazy, to zachęcam do traktowania naszego szklanego rękawa jako tarasu widokowego. Co jeszcze? — Laura delikatnie uderza opuszką palca wskazującego o lekko wydęte usta. — No tak. Jak państwo zauważyliście w pokojach nie ma telewizorów. Odbiornik znajduje się w tej szafce — wskazuje na zamknięty wielki kredens. — Nie mamy tutaj ani kablowej telewizji ani satelitarnej. Przez najbliższe dwa tygodnie odpoczniecie państwo od nowych mediów. Mamy natomiast sporą kolekcję płyt DVD i w każdej chwili możecie państwo sobie urządzić seans. Znając szefa, niektóre filmy będą państwu zlecone do obejrzenia. Uprzejmie proszę o oddanie mi telefonów komórkowych. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem. W broszurze informacyjnej była wzmianka o tym, że konfiskujemy elektronikę.

Wszyscy zaczynają nerwowo kręcić się na swoich siedzeniach i spoglądać na partnerów z trwogą. Laura gromi nas spojrzeniem i wymownie milczy. To niesamowite, jak szybko człowiek przyzwyczaił się do telefonów komórkowych. Gdyby pani Gutz powiedziała nam, że mamy oddać jej czyste majtki i szampon do włosów, zdecydowanie mniej byśmy odczuli stratę. Niektórzy nawet woleliby oddać nerkę.

— Zaraz, zaraz — odzywa się tubalnym głosem blondyn. — A co, jeśli komuś się coś stanie? Jeśli będziemy potrzebowali pomocy?

— Proszę pana… W gabinecie szefa jest bezprzewodowy telefon, więc w razie potrzeby nie będzie problemu z zaalarmowaniem odpowiednich służb. Do tej pory nie było potrzeby wzywać pomocy, więc myślę, że i ten turnus nie będzie wyjątkiem. Obsługa również nie ma swoich telefonów. Taka filozofia szefa. — Laura wzrusza ramionami, dając do zrozumienia, że to nie jej pomysł i nie podlega on żadnym negocjacjom. — Komórki na stolik poproszę.

Wszyscy kładą telefony na ławie przed kanapą, chociaż dla nerwowej blond piękności jest to chyba prawdziwa udręka. Po dłuższej chwili wahania, trzęsącą się ręką rzuca swojego Samsunga na drewniany blat i powraca do tańcowania na siedząco. Zza drzwi kuchennych wyłania się włochaty wielkolud z kartonowym pudełkiem i bez słowa umieszcza w nim telefony.

— Poznaliście już państwo Janusza. Jest tu dozorcą i konserwatorem. Gdyby w państwa pokojach coś nie działało jak należy, proszę mu to pilnie zgłosić. — Olbrzym prostuje się dumnie i wydaje z siebie jakiś dziwny pomruk. — Pokoje pracowników znajdują się po prawej stronie korytarza, a uczestników po lewej, więc w razie potrzeby znajdziecie nas bez problemu. Uprzedzam jednak, że szef stoi na stanowisku, by obsługa jak najrzadziej stykała się z gośćmi, więc staramy się pozostać w cieniu. Jeżeli chodzi o utrzymanie porządku i gotowanie, to mistrzowsko dba o to żona Janusza. Daryna, pozwól proszę na chwilę. — Laura odwraca się w stronę wejścia do kuchni i gwałtownie macha rękami, jakby się topiła. Dziwi mnie taka ekspresja. Po chwili naszym oczom ukazuje się nieśmiałe dziewczę, wyglądające na góra szesnaście lat. Z opuszczoną głową drepcze w kierunku dozorcy i obejmuje go w pasie. Dopiero kiedy czuje bliskość małżonka, podnosi na nas wzrok, zupełnie jakby bez ukochanego nie była zdolna do żadnej interakcji. Jest to kolejny przedziwny widok, jaki przychodzi mi oglądać tego wieczora. Daryna i Janusz wyglądają jak siłacz i akrobatka, którzy pokochali się zakazaną miłością i uciekli z cyrku. Ramię dziewczyny nie jest w stanie objąć w pasie męża i jestem przekonana, że jej dłoń dosięga co najwyżej kręgosłupa Janusza. Wydaje mi się, że mogą ze sobą rozmawiać jedynie wtedy, kiedy Janusz siedzi albo kiedy Daryna stoi na krześle, bo kręgi szyjne dziewczyny nie wytrzymałyby ciągłego zadzierania głowy. Nie wiem, jak oni się całują. Zgrozą napawa mnie również najmniejsza myśl o ich pożyciu seksualnym, bo nasuwa pełne zgrozy skojarzenie z okrutną śmiercią Azji Tuhajbejowicza. Jedno jest pewne — Daryna jest piękną kobietą i szczerze kocha męża. Po sposobie, w jaki na niego patrzy, widać, że jest dla niej najważniejszy na świecie. Zazdroszczę jej nie tylko uczucia, ale również urody. Życie jest niesprawiedliwe.

— Daryna przyjechała z Ukrainy, zakochała się i postanowiła zostać w naszym pięknym kraju, za co wszyscy jesteśmy jej wdzięczni. Jest cudowną osobą i świetną kucharką. Specjalizuje się w kuchni kresowej, ale tak naprawdę wszystko, co ugotuje, jest rozkoszą dla podniebienia. Śniadania i kolacje serwowane są w formie bufetu, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Obiad składa się z zupy i dania głównego. Kuchnia stoi otworem dla każdego, więc jeżeli kogoś dopadnie głód w nocy albo ochota na przekąskę w środku dnia, to można częstować się wszystkim, co znajdzie w lodówce, szafkach i spiżarni. Jeżeli chodzi o utrzymanie porządku w pokojach, to uprzejmie prosimy, żebyście starali się nie bałaganić jak dzieciaki na koloniach. W ośrodku szanujemy państwa prywatność, więc Daryna nie wejdzie do pokoi, o ile nie zostanie na klamce zatknięta wywieszka z odpowiednim komunikatem. Plakietki znajdziecie państwo w jednej z szuflad biurka. Zaznaczam, że czyszczenie nóżki w toalecie, składanie porozrzucanej bielizny nie należy do obowiązków naszej Daryny. Jesteście państwo dorośli i mam nadzieję, że odpowiedzialni, więc proszę się nie wysługiwać innymi przy prostych czynnościach. Przestrzeń jest spora, a personel — jak widać — nieliczny, więc wspólnie dbajmy o nasz mir domowy. Jedna ważna uwaga. — Laura znowu celuje w nas palcem. — Detoks nie dotyczy jedynie odpoczynku od telewizji i telefonów, ale również od wszystkiego, co niezdrowe i uzależniające. Alkohol w dużej ilości jest tutaj absolutnie zabroniony. Jedna lampka wina do obiadu to jedyna dopuszczalna ilość procentów. Palenie nie wchodzi w grę, chociaż z tego, co wiem tylko jedna osoba jest niewolnikiem nikotyny i mam nadzieję, że uszanuje panujące tu zasady. Nie znajdziecie państwo nigdzie czekolady, chipsów i innych niezdrowych węglowodanów czy tłuszczów nasyconych. Mamy dużo owoców i trochę bio ciastek zbożowych na silną potrzebę cukru. Powtarzam — to nie są wakacje. Musicie państwo mieć trzeźwe umysły, a dieta nam w tym pomoże. Na koniec ważna formalność. — Laura podchodzi do ozdobnej drewnianej skrzyni, na której leży skórzany neseser. Słychać klik, kiedy otwiera walizeczkę i szelest papieru. Każdemu z nas zostaje wręczony dość gruby plik kartek spiętych po bokach kilkoma zszywkami.

— To jest ostateczne przypieczętowanie naszej umowy. Proszę dokładnie zapoznać się z treścią kontraktu i złożyć czytelne podpisy w wyznaczonych polach. Teraz jest ostatni moment, by się wycofać z projektu. Jeżeli ktoś się rozmyślił, to może odejść po podpisaniu klauzuli milczenia, zabierając ze sobą partnera rzecz jasna. Musi to być decyzja pary, a nie jednej osoby. Daję państwu pół godziny na podjęcie ostatecznej decyzji. — Laura odwraca się i eskortuje Darynę i Janusza z powrotem do kuchni.

— Przepraszam. — Mój głos zatrzymuje jedynie Laurę, która odwraca się w moją stronę z obojętną miną.

— Tak?

— Czy można zwiększyć trochę natężenie światła? Ledwo widzę te literki. — Żeby podkreślić swoją niedolę, mrużę oczy i przysuwam sobie kontrakt do twarzy, prawie robiąc w nim nosem dziurę.

— Oczywiście. — Laura obdarza mnie profesjonalnym uśmiechem godnym stewardessy i podchodzi do ustawionego przy framudze regału. Sięga za niego i po chwili wiszący nad nami ozdobny żyrandol zaczyna jarzyć się jaśniejszym światłem. — Tu jest pokrętło regulacyjne. Później z powrotem zmniejszymy natężenie światła. W salonie ma panować przyjemny półmrok. Oszczędzamy prąd i dbamy o nastrój. O, i jeszcze ważna kwestia, o której mi pani przypomniała. Szef planuje zburzyć ten paskudny mur, który okala posesję. Ogrodzenie ma już swoje lata, powstało w nim kilka wyłomów. Poza tym, jak już mówiłam, jest szkaradne. Miesiąc temu na drzwiach i wszystkich oknach zainstalowano grube, antywłamaniowe żaluzje, które będziemy co wieczór opuszczać.

— Czy coś nam grozi? — lękliwie popiskuje Myszka.

— Nic z tych rzeczy — uspokaja nas Laura. — Jesteśmy tu całkowicie bezpieczni. Nie musimy się obawiać intruzów ani dzikich zwierząt. Żaluzje skutecznie tłumią hałas, a proszę mi uwierzyć, że ciężko spać, kiedy słychać hulanie wiatru. Dom położony jest na wzniesieniu, a dodatkowo mamy do czynienia z wyjątkowo srogą zimą. Chodzi po prostu o państwa komfort — wyjaśnia na odchodne i znika w kuchni.

— No to jedziemy z tym koksem. — Blondas śmieje się sam z siebie albo sam do siebie i otwiera kontrakt na pierwszej stronie. Wszyscy idziemy w jego ślady i zaczynamy czytać linijka po linijce o obowiązkach, nakazach i zakazach. Nienawidzę wszelkiego rodzaju prawniczych umów i urzędowego bełkotu, którego używa się do przekazania prostej treści. Zasadniczo nie dowiaduję się niczego nowego ponad to, co przekazała Laura i co mogliśmy przeczytać wcześniej w przesłanej broszurze. Jesteśmy zobowiązani do uczęszczania na terapię, mówienia wyłącznie prawdy, zachowania tajemnicy co do naszego pobytu w ośrodku. Zabrania się palenia, picia, przemocy i tak dalej. Za wszelkie zniszczone dobra jesteśmy zobowiązani zapłacić. Nie rościmy sobie prawa do zwrotu poniesionych kosztów, w przypadku, gdy pobyt nie sprosta naszym oczekiwaniom i nie przyniesie satysfakcjonujących rezultatów. Nie możemy się wycofać z programu. Faktycznie, właśnie podpisujemy pakt z diabłem. Słyszę, jak Szara Myszka szepce coś do Blondasa, na co on jedynie prycha i wzrusza ramionami. Piotrek jest dopiero na trzeciej stronie z ośmiu, ale wiem, że w przeciwieństwie do mnie czyta wolno, ale dokładnie, więc nie chcę go poganiać. Znerwicowana szeleści papierami, które zaraz rozerwie na konfetti i co chwila daje kuksańca wciąż anielsko spokojnemu partnerowi, który nie reaguje na zaczepki i kontynuuje lekturę. Starsza pani i jej młody kochaś już podpisali papiery i lustrują nas ponaglającym spojrzeniem. Uśmiecham się do nich głupio i na nowo pochylam nad tekstem, udając, że jeszcze czytam. Z mojej prawej słyszę co chwila sapanie Blondasa: „co jest kurwa?”, „o co biega?”, „nie kumam”. Myszka ucisza go, sycząc przeciągle „ciiiiiiiiii”. Niespodziewanie Piotrek daje mi buziaka w skroń.

— Jak myślisz? Wchodzimy w to? — szepcze mi do ucha. Jego oddech na moim karku sprawia, że czuję łaskotki i mimowolnie otrząsam się jak pies po kąpieli.

— Skoro już tu jesteśmy… — też szepczę, chociaż wiem, że i tak wszyscy nas słyszą. — Musimy spróbować, bo inaczej będziemy mieli do siebie żal, że nic nie zrobiliśmy.

Piotrek wpatruje się we mnie intensywnie swoimi wielkimi ciemnymi oczami, w których przez wiele lat widziałam tylko szczerość, dobro i miłość. Kiwa głową i bez słowa zaczyna parafować wszystkie strony. Za jego przykładem robię dokładnie to samo, po czym na ostatniej kartce składam czytelny podpis i wstawiam bieżącą datę. Rzucam kontrakt na stolik kawowy, zupełnie jakbym chciała wszystkim pokazać, że mam kolor w pokerze. Piotrek robi to samo, chociaż dużo spokojniej. Blondyn i Mysza również dopełniają formalności, dokładając swoje papiery na utworzony przez nas stosik. Podpisane kontrakty szybują również ze strony fotela, kiedy młody koleś rzuca nimi jak frisbee. Na polu wewnętrznej walki zostali jedynie Murzyn i Znerwicowana. Wyznaczony czas minął i z kuchni wyłania się Laura.

— Czy wszystko w porządku? — Obrzuca spojrzeniem stolik i dokonuje prostej kalkulacji, że jednak nie wszyscy dali się przekonać. — Czy mają państwo jakieś pytania co do umowy?

— Ja mam pytanie. — Męski, niski i czysty głos wydobywający się z mięsistych warg czarnoskórego nie tyle mnie zaskakuje, ile wręcz szokuje. Po raz kolejny łajam się w myślach za swoje głupie uprzedzenia. Z jednej strony jestem tolerancyjna i liberalna, bo wspieram środowisko LGBT i szaleję na punkcie Idrisa Elby, a z drugiej okazuje się, że myślę tak stereotypowo, jak to tylko możliwe. Byłam przekonana, że Murzyn nie zna polskiego, że cienkim głosikiem powie coś po angielsku albo w suahili, a tymczasem słyszę wyraźną polszczyznę, zupełnie jakby przemawiał lektor filmowy. — Czy mogłaby Pani przybliżyć nam paragraf osiemnasty, dotyczący kary za naruszenie lub złamanie zasad?

— Oczywiście. — Laura bierze głęboki wdech, staje prosto i splata ręce za plecami. Mogłaby z powodzeniem pełnić gardę pod Pałacem Buckingham. — Na terenie ośrodka nie ma pręgierza, a ja nie używam bata… — Znerwicowana chichocze na te słowa, a Murzyn obdarza ją krytycznym spojrzeniem. — Najważniejszą zasadą jest absolutny zakaz komunikowania się ze światem zewnętrznym podczas turnusu i opowiadanie o terapii i naszym ośrodku po zakończeniu pobytu. Drodzy państwo — Laura zaczyna się przechadzać po salonie w linii prostej, jak gimnastyczka na równoważni — gdybyśmy nie przestrzegali tej zasady, nie byłoby państwa tutaj. Dzięki programowi wymyślonemu przez doktora Brzozowskiego jesteśmy naprawdę skuteczni. Proszę mi uwierzyć na słowo, że żaden uczestnik nigdy nie żałował pieniędzy i wysiłku włożonych w to przedsięwzięcie. Gdybyśmy rozgłaszali wszem i wobec, gdzie znajduje się nasz ośrodek, pod drzwiami koczowaliby desperaci. Z kolei ujawnienie programu przez jakiegoś uczestnika, wiązałoby się z tym, że bylibyśmy kopiowani przez konkurencję. Jak sami państwie wiecie, aplikacje do nas składa się wyłącznie za pośrednictwem maila, zaś my, po zebraniu obszernego wywiadu, kontaktujemy się jedynie z wybranymi parami. Proszę zgadnąć, ile zgłoszeń dostaliśmy na ten turnus. — Laura staje w miejscu i lekko się uśmiecha, patrząc na nas z wyższością jak na bandę idiotów.

— Trzysta? — Piotrek nieśmiało postanawia podjąć wyzwanie.

— Nie, proszę pana. Ponad dwa tysiące, a dokładniej rzecz ujmując dwa tysiące czterysta siedemdziesiąt cztery wnioski. — Laura wraca do spacerowania w linii prostej. — Jeżeli ktoś złamie najważniejszą zasadę, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej i wezwany do opłacenia potencjalnej szkody. Na ile można wycenić plajtę naszego biznesu? — Pyta retorycznie i po chwili sama odpowiada. — Zapewniam, że byłaby to kwota sześciocyfrowa. Jeżeli chodzi o mniejsze przewiny, to najsurowszą karą jest wykluczenie z programu i zastosowanie wobec pary czegoś na wzór aresztu domowego. W skrócie, taka para zostaje do końca turnusu, ale nie uczestniczy w terapii i nie korzysta z rekreacyjnej części ośrodka. Do dyspozycji zostaje biedakom tylko pokój i kuchnia. Gwoli ścisłości taka sytuacja przydarzyła się do tej pory jedynie raz i mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni taki przypadek. — Zatrzymuje się obok brzegu kanapy w pobliżu Znerwicowanej i Spokojnego. — Mam nadzieję, że wystarczająco rozjaśniłam brzmienie paragrafu osiemnastego.

— Owszem, dziękuję. — Ciemnoskóry nadal siedzi niewzruszony i nieprzestraszony, że jeśli puści parę z ust przyjdzie mu zapłacić milion albo odbębnić ekwiwalent w postaci dożywotniej odsiadki. Nie patrząc na towarzyszkę, podpisuje kontrakt. Jego partnerka również składa autograf, ale sądząc po tym, jak drży jej ręka, wnioskuję, że wygląda on jak wykres z badania EKG. Brakujące dwie umowy lądują na stoliku, a Laura z triumfalnym uśmiechem w skupieniu sprawdza po kolei, czy podpisy zostały prawidłowo złożone. Po kilku minutach kiwa głową z aprobatą i chowa papiery z powrotem do swojej walizeczki.

— To by było na tyle. Zostawiam państwa samych. Jutro między siódmą a ósmą trzydzieści zapraszam na śniadanie, a równo o dziewiątej spotykamy się w sali terapeutycznej w drugim budynku. Macie państwo teraz czas na eksplorowanie przestrzeni i na zasłużony odpoczynek. Domyślam się, że podróż i stres dały się państwu we znaki, więc już więcej nie będę niepokoić. Dobranoc.

Wszyscy odpowiadamy na jej pożegnanie. Laura zabiera neseser i udaje się na piętro. Kukułka znowu wyłania się z wnętrza starego zegara, żeby oznajmić wybicie godziny dwudziestej.

Poznajmy się

— Chyba czas przełamać lody. — Blondas podnosi się z kanapy i obdarza wszystkich promiennym uśmiechem. — Nazywam się Sławek Jarecki, a to moja żona Beatka. — Wskazuje na Myszkę, która z trudem pionizuje głowę i patrzy na nas z uśmiechem Mony Lisy.

— Jestem Piotr, a to moja żona Ewelina. — Mąż również odzywa się za mnie i mam ochotę wrzasnąć, że nie jestem ubezwłasnowolniona, ale oczywiście nic nie mówię, a jedynie ponawiam gest, z którego wcześniej się w duchu nabijałam i macham wszystkim po papiesku.

— Jestem Patrycja Embolo — wyszczekuje z siebie znerwicowana. — A to mój rozwiązły mąż. — Kiwa głową w kierunku polskiego Idrisa Elby.

— Gabriel Embolo, miło mi — spokojnie odpowiada małżonek.

— Zostaliśmy jeszcze my — starsza pani mości się wygodniej w fotelu. Przypomina brytyjską królową. Bije od niej klasa, inteligencja i elegancja. To cechy, których się nie nabywa, lecz z którymi człowiek się rodzi. Nie mam wątpliwości, że spoglądam na prawdziwą damę. Przypomina mi trochę moją świętej pamięci babkę, która całe życie wyglądała jak arystokratka, mimo że pochodziła z robotniczej klasy. Tego pokroju kobiety nigdy się nie pocą, nie śmierdzi im z ust i wyglądają stylowo nawet w worku na ziemniaki. Niestety nie odziedziczyłam po babci tego sznytu. — Janina Kruk. — Kobieta uśmiecha się do nas chłodno.

— Igor Malicki. — Młodziak podnosi się z poręczy fotela i staje za jego oparciem. — W ramach opowiadania o sobie od razu informuję: nie, nie jesteśmy małżeństwem, jeśli się zastanawiacie. Dodam też, że nie jesteśmy matką i synem, żeby rozwiać wszelkie domysły. Jesteśmy parą od półtora roku i mam nadzieję, że będziemy nią jeszcze długo. — Pochyla się i składa na czubku białej głowy ukochanej buziaka. Kobieta przymyka oczy, chociaż ciężko orzec, czy cieszy ją czułość partnera. — To jak skarbie, idziemy się położyć? — pyta Igor wciąż wisząc nad Janiną zgięty jak zarzucona wędka.

— Jeszcze sobie tutaj posiedzę. — Starsza pani mizia czule kochanka po policzku i dodaje. — Jeśli jesteś zmęczony to idź, ja za chwilę przyjdę.

— Idź chłopcze, bo już po dobranocce — odzywa się Sławek i chichocze. Ja, Piotrek, Gabriel i Patrycja patrzymy na niego z naganą. Beata nadal ogląda swoje obrzydliwe buty, Janina podziwia swoje paznokcie, a Igor nic nie mówi, tylko oddala się w kierunku schodów.

— Muszę zrobić nalot na kuchnię. — Patrycja wstaje i poprawia spódnicę. — Idziesz ze mną? — Pyta męża, który powrócił do czytania książki.

— Nie. — odpowiada spokojnie Gabriel.

Pani Embolo nic nie mówi, tylko sztywnym krokiem idzie w kierunku kuchni. Mam nadzieję, że zaparzy sobie mocnej melisy, bo widok tak rozedrganej osoby jest wręcz bolesny. Patrycja musi być piękną kobietą, kiedy śpi. Niestety na jawie jej twarz wydaje się być tak wykrzywiona, jakby padła ofiarą nawiedzenia przez demona, a pod skórą hodowała rój mrówek.

— Sławciu, czy ja mogę iść się położyć? — Beata strachliwie pyta męża.

— Wykluczone. Nie, nie możesz — kategorycznie oznajmia Sławcio, a Myszka podskakuje przestraszona i powraca do oglądania swoich człapaków. Przez chwilę panuje takie napięcie, że mam wrażenie, jakby ktoś wyssał z pomieszczenia cały tlen. Zastanawiam się, czy powinnam coś powiedzieć temu burakowi, ale okazuje się, że nie poznałam się na jego wyrafinowanym żarcie, bo po chwili znowu słychać jego hieni śmiech. — No jasne, że możesz, Becia! Po cholerę się mnie pytasz? No, już idź, idź. Spadówa. — Sławek pomaga małżonce się podnieść, popycha ją w stronę schodów i klepie po tyłku. Szara sukienka Myszki zrobiona jest chyba z grubej wykładziny, więc temu, jakże czułemu gestowi męża, towarzyszy odgłos właściwy dla trzepania dywanu.

— Dobranoc państwu — mamrocze Beata i wlecze się na piętro.

— Kotku, może pozwiedzamy budynek? — pyta Piotrek, po czym zaczyna się już gramolić z kanapy. Kiedy staje naprzeciw mnie i podaje mi rękę, odpowiadam mu oschlej, niż zamierzałam.

— Nie mam siły łazić, idź sam.

Mąż stoi jak kołek z wciąż wyciągniętą do mnie ręką, a ja patrzę na niego twardo i podnoszę obie brwi, dając mu jasno do zrozumienia, że temat uważam za zakończony.

W końcu kapituluje i odchodzi.

— To co robimy? — Sławka rozsadza energia. Jak huragan otwiera drzwiczki w kredensie, poszukując nie wiadomo czego. Janina wciąż siedzi spokojnie, zaś Gabriel nie podnosi wzroku znad pochłanianej książki. Dźwigam się z kanapy, przyłączam się do Jareckiego i grzebię w wielkich szufladach pięknie rzeźbionej komody. W jednej odkrywam pełno wszelkiego rodzaju gier. Są karty, bierki, szachy, Chińczyk, Scrabble, Monopoly, Dixit, Gierki małżeńskie i jeszcze jakieś planszówki, o których nigdy nie słyszałam. Z trudem zamykam ciężką szufladę, popychając ją biodrem i wysuwam kolejną, w której znajduje się jedynie duży, oprawiony w brązową skórę kajet. Okładka jest nadgryziona zębem czasu, a kartki pożółkłe. Na grzbiecie wymacuję wytłoczony napis, który mocno się zatarł. „Egermann” albo „Egaemenn”. Nie znam takiej firmy, chociaż, kiedy powtarzam te słowa w głowie, wydaje mi się, że słyszałam już kiedyś tę nazwę. Rozglądam się nerwowo dookoła, jakbym właśnie miała zamiar coś ukraść lub zabrać się za czytanie cudzego pamiętnika. W porę opanowuję to irracjonalne myślenie i wyciągam gruby brulion. W środku znajdują się wpisy uczestników poprzednich turnusów. Kartkuję zeszyt, czytając po łebkach wystawione ośrodkowi opinie. Zauważam, że większość z nich jest pozytywna i zaczyna się bądź kończy optymistycznym „Dziękujemy”. Tylko jeden wpis wyraża niezadowolenie. Kamil i Hanna napisali: „Na górze róże, na dole inne kwiaty, dymajmy się na cztery baty” i narysowali cycki z tkwiącym między nimi penisem. Przeczucie mi podpowiada, że to zapewne ta para, która wyleciała z programu i wegetowała w swoim pokoju. Być może umilali sobie ten ostracyzm hiszpańską miłością.

— Co to jest? — Wzdrygam się przerażona, wydaję z siebie coś na kształt czknięcia i zatrzaskuję głośno kajet. — Przepraszam najmocniej, nie chciałam pani wystraszyć — Janina delikatnie łapie mnie za ramię, skruszona, że podkradła się do mnie jak ninja.

— O Jezu! — Kładę sobie rękę na piersi i wyrównuje niespokojny oddech. Głupio mi trochę, że zostałam przyłapana na studiowaniu sztuki rysunku i słowotwórstwa w wykonaniu Kamilka i Hani. — To coś w rodzaju księgi gości. — Podaję Janinie swoje znalezisko. — Dzięki tym wpisom możemy się dowiedzieć, czy słusznie postąpiliśmy, przyjeżdżając tutaj.

Kobieta odbiera bez słowa kajet, waży go w dłoniach, po czym odkłada do szuflady i patrzy na mnie uważnie.

— Ja akurat wiem, że dobrze zrobiłam, a jeśli ty nie wiesz, to nie najlepiej to o tobie świadczy — mówi twardo i odchodzi, zostawiając mnie z na wpół otwartymi ustami. Po dłuższej chwili zamykam szufladę i podchodzę do Sławka, który wpatruje się w odkrytą kolekcję płyt DVD. Zerka na mnie przelotnie i powraca do studiowania tytułów, cicho pogwizdując przez zęby.

— Jezu, oni naprawdę poważnie podchodzą do tematu. Nie ma klasyki z Segalem, Van Dammem i Stallonem. Nawet nie ma Stathama, Rocka i Ceny– jęczy i cmoka z dezaprobatą.

Dla mnie brak produkcji z udziałem wymienionych panów nie jest żadną stratą, więc nie podzielam jego smutku. Nie mam ochoty nic oglądać, więc zamiast grzebać w płytach, rzucam okiem na niektóre tytuły. Szybko dociera do mnie, co Sławek miał na myśli, mówiąc o poważnym podchodzeniu do tematu. Fatalne zauroczenie, Niewierna, Bliżej, Zeszłej nocy, Małe dzieci, Droga do szczęścia to pierwsze pozycje, które zauważam. Oglądałam wszystkie te filmy i wiem, że ich wspólnym mianownikiem jest temat zdrady. Nienawidzę tego słowa, a w zasadzie jego znaczenia. Gdybym miała szykować materiały pomocnicze na terapię dla par, wszystkim kobietom poradziłabym obejrzeć serial The Affair. Po przedostatnim odcinku zrozumiałyby, dlaczego było warto przebrnąć przez pięć — raz lepszych, raz gorszych — sezonów. Facetom poleciłabym poczytać w Internecie o beznadziejnym przypadku Johnny’ego Deppa. Życie uczuciowe podstarzałego i wiecznie wyglądającego nieświeżo aktora powinno być przestrogą dla każdego mężczyzny, który rozważa porzucenie, może i monotonnego, ale za to stabilnego, wieloletniego związku dla młodej, jędrniejszej panny. Na gruncie rodzimym mamy związek Big Kaza i Izabel z równie beznadziejnym finałem.

Zostawiam zadumanego Sławka, który pewnie szuka jakiejś pozycji ze Schwarzeneggerem i idę do kuchni.

Przy wielkiej kuchennej wyspie zastaję Patrycję, która obejmuje dłońmi parujący kubek i trzęsie się, siedząc na stołku. Naczynie musi być gorące, jednak ona zdaje się w ogóle nie odczuwać wysokiej temperatury, która parzy jej dłonie. Rzucam jej przyjazny uśmiech, którego ona chyba nawet nie zauważa i myszkuję po szafkach. Laura nie kłamała, kiedy mówiła, że nie znajdziemy słodyczy. Wieczorową porą zawsze nachodzi mnie ochota na coś słodkiego i brak nawet małego kawałka czekolady mocno mnie wkurza. Głośniej niż powinnam trzaskam drzwiczkami, przeklinając w myślach mąki, makarony, ryże, puszki pomidorów i inne produkty, od których uginają się kuchenne półki a które nie są mi do niczego potrzebne. Odnajduję w końcu lodówkę, co nie było takie łatwe z uwagi na nałożony na nią kamuflaż w postaci białego, drewnianego frontu. Czuję, że zaraz się popłaczę, kiedy w jej wnętrz zauważam jedynie mleko, sery, wędliny i jaja.

— Ja też nie znalazłam nic słodkiego. — Patrycja mówi do mnie, chociaż wcale na mnie nie patrzy. Siedzi odwrócona do mnie bokiem i siorbie wrzątek z kubka. Czuję się nieswojo, bo mam wrażenie, że ta kobieta albo czyta mi w myślach, albo ma oko zamiast ucha i jednak mnie widzi. — Szukasz czegoś słodkiego, tak? — W końcu odwraca trzęsącą się głowę w moją stronę. — Jak kobieta tak gniewnie tłucze się po kuchni, to albo szuka czekolady albo wódki. — Wzrusza ramionami i po raz pierwszy odkąd ją poznałam, uśmiecha się. Myślę, że ma przyjazne zamiary, chociaż wygląda w tej chwili jak Joker.

— Przepraszam. Nie chciałam hałasować i ci przeszkadzać — kajam się.

— Nie przeszkadzasz. — znowu wzrusza ramionami. — Podpowiem ci, że najbliżej czegoś słodkiego pewnie będzie kakao. Tłuste mleko i zmielone ziarno kakaowca powinny ci pomóc.

Podążam za jej poradą i przyrządzam sobie mleczny napój. Przez długi czas słychać tylko brzdęk naczyń. Zastanawiam się, gdzie podziali się Janusz z Daryną. Pamiętam, że wchodzili do kuchni, a później ich już nie widziałam. Biorę kubek z gorącym kakao i drobię jak gejsza w kierunku wyspy kuchennej, uważając, żeby nie rozlać płynu, którego nalałam sobie prawie z meniskiem wypukłym.

— Mogę się przysiąść? — pytam Patrycji, która nic nie mówi, tylko wyciąga ręce, by przejąć ode mnie kubek.

— Kobieto! Zaszalałaś! — komentuje chrapliwie, a ja uśmiecham się na te słowa. Po raz kolejny okazuje się, że pozory mylą. Wszystko wskazuje na to, że Pani Embolo to równa babka z objawami pląsawicy. — Mhhhmmm. Ładnie pachnie.

Patrycja stawia kubek na blacie, a ja ze zdumieniem odkrywam, że nie uroniła z niego ani jednej kropli. Niezdarnie włażę na wysokie siedzisko, stękając przy tym mimowolnie. Nienawidzę barowych stołków. Na filmach zawsze pokazują, jak piękna kobieta, ubrana w seksowną sukienkę z głębokim dekoltem, siedzi przy barze i zmysłowo pije Martini, kokietując facetów, którzy ślinią się na ten widok i prawie eksplodują w spodnie. Nigdy jednak nie pokazują tego niezręcznego momentu, kiedy famme fatale gramoli się na stołek albo się z niego zsuwa, a jej pośladki w zetknięciu ze skórą siedziska wydają pierdzący dźwięk.

— Nienawidzę barowych stołków — usprawiedliwiam się.

— Podzielam twoją niechęć. To wysoce nieodpowiedzialne stawiać takie wysokie krzesełka w cocktail barach. Wiadomo, że po kilku głębszych ktoś w końcu zleci na twarz, rozkwasi sobie nos i zrobi z siebie pośmiewisko.

— Zdecydowanie — przytakuję ochoczo, zadowolona, że ktoś ma takie samo zdanie. — Uważam, że w pubach powinno być więcej puf.

— Tak, ale wtedy nikt by z nich nie wstał — rzeczowo zauważa Patrycja.

Patrzymy na siebie w skupieniu, po czym wybuchamy śmiechem. Tak jak przypuszczałam, chwila beztroski złagodziła rysy mojej towarzyszki i zamieniła ją w prawdziwą piękność. Po niespełna minucie, kiedy wesołość przygasła, twarz Patrycji ponownie wykrzywia grymas demonicznego nawiedzenia. Wypijam duszkiem połowę kubka kakao i odkrywam, że napar mojej nowej koleżanki to żadne zioła, ale mocna kawa. Zadziwiające, że osoba, która tak dobrze zrozumiała moje potrzeby, nie jest w stanie znaleźć najlepszego rozwiązania dla siebie i funduje sobie dodatkowy przypływ energii.

— Boisz się? — odzywa się cicho, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami zawartości swojego kubka. Domyślam się, że nie pyta kawy, a jednak długo milczę, obracając ceramiczne naczynie w dłoniach.

— Najgorsze już przeżyłam — odzywam się w końcu. — Już się tego nie cofnie… więc nie, nie boję się… — cedzę słowa powoli, żeby móc w każdym momencie wycofać się z deklaracji.

— Ale?

— Ale myślę, że rozmowa o tym, co nas spotkało, będzie boleśniejsza niż samo doświadczenie.

Patrycja małymi łykami dopija kawę, po czym zwinnie zeskakuje ze stołka, myje kubek i stawia go na metalowej suszarce ustawionej przy zlewie. Kieruje się rozedrgana w kierunku wyjścia z kuchni, a ja mam wrażenie, że obserwuję chodzącego na szczudłach kuglarza, będącego na granicy upadku. Kobieta dopada do framugi i opiera się o nią ciężko.

— Zgadzam się z tobą — mówi smutno. — Będzie bolało jak cholera i kurewsko się tego boję.

Długo siedzę w kuchni sama. Myślę o tym, czego nie będę mogła powiedzieć Piotrkowi ani nikomu innemu, a co niszczy mnie psychicznie od długiego czasu. Dźwięk, który mnie prześladuje w koszmarach: odgłos spadania po schodach i trzask łamanej kości rezonuje w mojej głowie. Dopijam szybko chłodne juże kakao i postanawiam pójść do pokoju.

Przechodzę przez salon i mówię „do widzenia” Gabrielowi, który wciąż czyta z zainteresowaniem opasłe tomiszcze oraz Sławkowi i Janinie, którzy grają w szachy.

Z daleka widzę, że kobieta wymiata i zbiła przeciwnikowi większość pionków. W ogóle mnie to nie dziwi. Sławek wygląda mi na mało rozgarniętego, ale być może oceniam go zbyt pochopnie. Na górze znajduję Piotrka, który siedzi obok drzwi naszego pokoju.

Z zamkniętymi oczami i głową opartą o ścianę wygląda jakby spał. Kucam przed nim i szturcham go w ramię.

— Dlaczego nie wszedłeś do środka?

Mąż otwiera oczy. Nie spał. Patrzy na mnie wyjątkowo trzeźwo. W jego spojrzeniu widzę złość i żal, więc szybko podnoszę się, by dłużej nie widzieć tego rozgoryczenia.

— Masz klucz, zapomniałaś? — karci mnie i dźwiga się ciężko na nogi.

Dotykam tylnej kieszeni dżinsów, w której zazwyczaj wielce nieodpowiedzialnie noszę telefon komórkowy i wyczuwam prostokątny kształt magnetycznego klucza.

— No tak, masz rację. — Wyciągam kartę i przytykam do zamka. — Przepraszam cię, zapomniałam o tym. — Jest mi szczerze przykro, ale Piotrek ma gdzieś moją skruchę. Nie przepuszcza mnie w drzwiach, tylko pierwszy wchodzi do pokoju i siada sztywno na łóżku. Sapie jak parowóz. Spokojnie zamykam drzwi i idę do łazienki. Puszczam wodę w umywalce i wpatruję się w swoje odbicie, spoglądające na mnie zmęczonymi oczami.

— Mogłeś mnie odnaleźć, wiesz? — wydzieram się z łazienki, próbując przekrzyczeć hałas lejącej się wody. — Byłam w kuchni, wystarczyło zajrzeć.

— I pokazać tym wszystkim obcym ludziom, jak bardzo mną pomiatasz? W salonie potraktowałaś mnie jak śmiecia, kiedy zaproponowałem ci zwiedzanie budynku. Nie chciałem krążyć po piętrach i pytać wszystkich, gdzie ukryła się przede mną moja żona! — Piotrek wchodzi do łazienki i opera się o wykafelkowaną ścianę za moimi plecami. Teraz, kiedy patrzę w lustro, widzę w nim dwie zmarnowane twarze, więc wyjątkowo długo myję ręce, starając się nie podnosić głowy i omijać ten nieprzyjemny widok. Kiedy moje dłonie przypominają już suszone śliwki, zakręcam kran, sięgam po ręcznik i starannie osuszam zmacerowaną skórę.

— Nie pomiatam tobą — odzywam się w końcu cicho. — Naprawdę bardzo się staram, żeby zachować pozory normalności.

— Nie zachowujesz się normalnie.

— Jesteśmy tutaj, żeby ocenić, czy normalność, zwyczajność i naturalność są jeszcze w naszym przypadku w ogóle możliwe — warczę. — Nie podoba mi się, że zgrywasz przed innymi uczynnego małżonka i zaklinasz rzeczywistość. Między nami nie jest dobrze, więc daruj sobie teatr, a za klucz przepraszam. Nie kazałam ci czatować pod drzwiami celowo — wzdycham bezradnie i odwieszam ręcznik. — Poza tym, jeżeli uważasz, że wielce cię skrzywdziłam odmową wspólnego spaceru i dodatkowo upodliłam czatowaniem pod drzwiami, to jak nazwać to, co ty wyrządziłeś mnie?

— Nie było tematu — burczy w odpowiedzi i wraca do pokoju.

Czekam jeszcze dwie minuty, a następnie zamykam się od środka w łazience. Maltretuję swoje ciało szorstką gąbką i gorącą wodą. Kiedy wychodzę spod prysznica, wyglądam jak ugotowany rak. Owijam się ręcznikiem i myję zęby, po czym wychodzę z łazienki. Piotrek leży na łóżku z rękami splecionymi pod głową i gapi się w sufit.

— Łazienka już jest wolna — oznajmiam i grzebię w szafie w poszukiwaniu piżamy. Żałuję, że nie naszykowałam sobie kompletu do spania wcześniej i teraz paraduję przed mężem w przykrótkim ręczniku, spod którego na pewno wystaje mi tyłek.

Mam trzydzieści osiem lat i pośladki znajdują się niżej niż kilka lat temu. Cóż, gdybyśmy nie przechodzili kryzysu, pewnie stałabym zupełnie nago i nie przeszkadzałoby mi, że Piotrek taksuje mnie spojrzeniem. Teraz niestety sprawy mają się tak, że wstydzę się swojej nagości i jak ognia unikam fizycznej bliskości. Znajduję w końcu piżamę, która jest równie seksowna, co ubranie szturmowca imperium z Gwiezdnych Wojen i ćwiczę sztukę ubrania się przy jednoczesnym niezdejmowaniu ręcznika. W wielkim lustrze szafy widzę Piotrka, który wbrew moim przypuszczeniom w ogóle na mnie nie patrzy. Biorę tabletkę melatoniny i jeszcze dziesięć miligramów hydroksyzyny, wkładam sobie stopery do uszu i wślizguję się pod kołdrę.

— Dobranoc — mówię do Piotrka, ale on nie odpowiada, tylko wstaje z łóżka i idzie do łazienki.


********

Iza, usadowiona w foteliku na tylnym siedzeniu auta, wydziera się, że chce być Yodą. Jest to wrzask o takim natężeniu, że prawie czuję, jak pęka szkło w szybach auta, nie wspominając o naczyniach włosowatych w moim ciele.

 Nie będę z tobą rozmawiać, dopóki się nie uspokoisz — powtarzam chyba po raz setny, ale wiem, że ona i tak mnie nie słyszy.

 Yodaaaaaaaaaaaaaaa!!!! Mamo! Chcę być Yodą! Mistrzem Yodą mamuniu chcęęęę uuuuuuuu… — Córka zapowietrza się. Co chwilę spazmatycznie łka i czka. W górnym lusterku widzę, że jej głowa wygląda jakby zamoczyła ją w kisielu. Nie wiem, jak dzieci to robią, że potrafią drzeć się godzinami na cały regulator Próbowałam kiedyś konkurować z Izą we wrzaskach, ale szybko dostałam mroczków przed oczami. Myślę, że przeciągłe „aaaaaaaaa” wykrzykiwane na najwyższych obrotach, po góra dwóch minutach doprowadziłoby mnie do wylewu.

Córka zaczyna się uspokajać, ale wiem, że na rzeczową rozmowę przyjdzie czas dopiero po powrocie do domu, a tak naprawdę za dwanaście lat. Oczywiście najbardziej by chciała porozmawiać z tatusiem, który dla świętego spokoju zgodziłby się na jej każdy, nawet najgłupszy pomysł, ale Piotrek zapowiedział, że wróci do domu późno, jak młoda będzie już spać. Dzieci, podobnie jak niektóre zwierzęta, zawsze lgną do rodzica, który poświęca im mniej czasu albo wręcz je ignoruje. Matka chciałaby, żeby pierwsze pełne zdanie jej pociechy brzmiało: „Kocham cię mamusiu”, a tata wolałby usłyszeć: „Gola, Leo Messi!”. Nie ma sprawiedliwości na świecie.

Kiedy podjeżdżamy pod dom, rozdzwania się mój telefon. Rzucam pod nosem parę kurew, bo manewruję na podjeździe i nie mam jak odebrać, a spodziewam się telefonu od mojej przyjaciółki z ploteczkami o tym, jak minął wczoraj babski wieczór na mieście. Nie mogłam dołączyć do koleżanek, bo mąż musiał pojechać do pracy i negocjować z jakimś ważnym klientem. Ledwo wyłączam silnik, a już słyszę klik, kiedy Iza wypina się z fotelika i wyskakuje na zewnątrz auta. Z wściekłą miną bierze swój plecak Hello Kitty i maszeruje w stronę drzwi. Pewnie żałuje, że nie ma klucza i jest zdana na moją łaskę i niełaskę, bo gniewnie tupie w wycieraczkę. Również wychodzę z auta i otwieram bagażnik, w którym roi się od toreb z zakupami.

 Może byś mi tak pomogła? — pytam mojej nabzdyczonej sześciolatki, ale ona patrzy na mnie wyzywająco i ani myśli się ruszyć. Szanse na to, że dam się przekonać, żeby na przedszkolnym balu przebierańców była mistrzem Yodą jeszcze mocniej pikują w dół. Wyciągam dwie reklamówki i zanoszę je pod drzwi, których celowo i z premedytacją jeszcze nie otwieram. Ani mi się śni wpuszczać smarkatą przodem. Jeśli nie chce mi pomagać, niech kwitnie i patrzy jak się morduję. Teatralnie sapię, kiedy obok stóp Izy lądują kolejne dwie siatki i zgrzewka wody. Robię jeszcze jedną rundę do bagażnika, a później wyjątkowo długo i sumiennie sprawdzam, czy wszystkie drzwi i okna samochodu są zamknięte.

Kiedy gmeram kluczem w zamku, wydaje mi się, że Iza zaczyna mięknąć. Specjalnie położyłam u jej stóp torebkę z jej ulubionymi przekąskami i wiem, że ma wielką ochotę po nie sięgnąć. Musiałaby tylko przeprosić. Niestety wyrasta na buntowniczkę i kiedy tylko drzwi się uchylają, wślizguje się do domu, zostawiając mnie samą z tobołami. Zrzuca z siebie buty i kurtkę, i wbiega po schodach na piętro. Znowu przeklinam pod nosem. Z miną nieszczęśnicy odwieszam na właściwe miejsce ubranie Izy, kładę na stojaku jej kozaczki, odstawiam wodę i warzywa do garażu, po czym wdrapuję się na piętro z resztą sprawunków. Tym razem moje sapanie nie jest przesadzone. Naprawdę czuję się jakbym zaraz miała zejść z tego świata. Martwi mnie moje samopoczucie, bo od prawie dwóch tygodni mam silne zawroty głowy, ale póki co muszę opanować kryzys rodzicielski i nie mam czasu się nad sobą rozczulać.

Słyszę, że Iza ogląda jakąś debilną bajkę na jednym z tych kanałów, które w kółko nadają kreskówki i animacje o działaniu ogłupiającym. Piotrek oczywiście jej na to pozwala, ale ja muszę dbać o jej szare komórki, więc wyłączam telewizor głównym przyciskiem, żeby rozbroić pilota, którego młoda dzierży w garści.

 Najpierw umyj ręce, później zjesz owoce. Następnie przeczytamy rozdział książki, a dopiero później pogadamy o bajkach albo grach na tablecie. — Przedstawiam plan na najbliższe godziny.

 Gdzie jest tatuś? — Śliczną buzię córeczki wykrzywia złość.

 W pracy — odpowiadam chłodno.

 Kiedy wróci?

 Późno.

 Nieeeeeeeeee

 Tak.

 Gówno i dupa! Dupa w gównie i gówno w dupie! Nienawidzę cię! — Iza tupie nogą, a następnie rzuca się w rozpaczy na kanapę, prawie miażdżąc naszego kota, który miał nieszczęście smacznie sobie spać w zasięgu pola rażenia najmłodszej właścicielki.

 Wielka szkoda, bo ja cię kocham — odpowiadam spokojnie, chociaż chce mi się płakać. — Uważaj na Cyklopa. — Wskazuję Izie przerażonego kota, który wytrzeszcza jasnozielone oko. Jedyne, jakie ma. — Umyj ręce i zapraszam po jabłko — dorzucam, będąc już w drodze do kuchni. Wiem, że młoda pokazuje mi język albo co gorsza środkowy palec, ale nie odwracam się, bo nie mam ochoty prawić jej kazań. Bycie matką to najbardziej wyczerpujący zawód na świecie. Nie wiem, jak Angelina Jolie daje sobie radę. Już prędzej rozumiem alkoholizm, w który popadł Brad Pitt, po tym jak sześcioro dzieci wlazło mu na głowę. Zaczynam rozkładać zakupy, kiedy ponownie rozdzwania się telefon. Zapominam na chwilę o kwasie między mną a córką i odbieram połączenie.

 Gdzie mam jechać i jaką sąd wyznaczył kaucję? — zaczynam rozmowę.

 Ha ha ha. Bardzo, kurwa, śmieszne. — Chociaż przyjaciółka cedzi słowa przez zęby, wiem, że się uśmiecha. Kiedy miała osiemnaście lat wylądowała na komisariacie za bójkę w pubie, w której w rzeczywistości nie ona uczestniczyła, ale jej ówczesny chłopak — Patryk, znany dziś jako Idiota Numer Dwa. Sprawa szybko się wyjaśniła, ale ja do dziś lubię jej to wypominać. — Tym razem sama się ukarałam. Mam mega kaca i pusty portfel.

 Dobrze, że mnie z wami nie było. Za stara jestem na takie balety. I za biedna. Poznałaś jakiegoś Idiotę Numer Osiem?

 Nie. Zrobiłam sobie wolne od rozczarowań. Co tam u ciebie? — Dominika wydobywa z siebie przeciągły ryk, co chyba jest głośnym ziewnięciem.

 Stara bida. — Ziewanie jest zaraźliwe, ale robię to cicho i dyskretnie — Iza podskakuje — wyznaję w końcu.  Powiem ci, że naprawdę nie mam już siły. Nie daję rady sama się z nią użerać — kwilę cicho. — Kiedyś byłam dla niej najważniejsza, a teraz zmieniłam się we wroga numer jeden.

 Co się dzieje? — Dominika wyjątkowo szybko odzyskuje czujność. To najlepsza kobieta jaką znam. Zawsze mi pomaga. Jest dla mnie jak siostra. — Albo inaczej. Daj ją do telefonu. Nagadam jej. Przypomina tego dzieciaka z filmu z tą brzydką aktorką, która wygląda jak zmutowany David Bowie. No wiesz… Jak to było? O, już mam! „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Na wszelki wypadek nie zapisuj jej na lekcje łucznictwa.

 Przestań. — Parskam śmiechem i ocieram pojedynczą łzę, która wyciekła mi z oka. — Poszło o bzdurę, ale od tego się przecież zaczyna. Za dwa dni ma w przedszkolu bal i od miesiąca gadała, że chce być księżniczką. Dziś rano wypożyczyłam jej wypasiony strój i myślałam, że posika się z radości na widok tego różowego tiulu i kolorowych cekinów, ale ona mi oznajmiła, że chce być mistrzem Yodą. Rozumiesz? Yodą, do cholery! — Oczekuję szybkiej reakcji, ale po drugiej stronie panuje głucha cisza, więc odsuwam słuchawkę od uchaw obawie, że omyłkowo się rozłączyłam, ale wszystko wygląda w porządku. — Halo! — Wydzieram się.

 Jestem, jestem. Zaraz, zaraz — skacowana Dominika mówi lekko bełkotliwie. — Próbuję to jakoś ogarnąć. Spodziewałam się przekłutych sutków, zabawy w doktora i takich tam… Okej, więc twierdzisz, że moja chrześnica nie chce się ubrać w kolorową watę cukrową, tylko chce włożyć prześcieradło i nałożyć na twarz gumową maskę obrazującą jakiegoś starego, zielonego, kosmicznego zboka?

 No właśnie! Ten kurdupel nawet nie potrafi się wysłowić! — Oburzona skrzeczę do słuchawki, starając się dorównać Frankowi Ozowi. — Ale tak właśnie jest: Yodą Mistrzem córka moja być chce. Ciemną stronę w niej wyczuwam.

 Wiesz, akurat księżniczki też nie powinny się odzywać. Tak naprawdę Śnieżka, Aurora, Yasmina i im podobne to straszne blachary. Dobrze, że Arielce zabrano głos…

 Nie pomagasz.

 Wybacz. A w sumie to dlaczego tak bardzo zafiksowała się na tego Yodę?

Pytanie jest tak banalne, że zamierzam zniecierpliwiona machnąć ręką, ale uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie wiem, dlaczego córka zmieniła zdanie. Ledwo powiedziała o Yodzie, a ja od razu wkurzyłam się, że zignorowała moje wysiłki i zaczęłam oponować. Nie pytałam o żadne szczegóły. Walę się otwartą dłonią w czoło tak mocno, że chyba Dominika usłyszała plaśnięcie, bo zaniepokojona doprasza się ode mnie jakiejś reakcji.

 Ewelina? Hej, stara jesteś tam? Mam dzwonić po twoją teściową, żeby przylazła i podniosła ci ciśnienie?

 Brrrr, tylko nie to! — Wzdrygam się jakby ktoś oblał mnie lodowatą wodą. — Sorry. Właśnie mi coś uświadomiłaś. Kocham cię, ty walnięta pijaczko. Muszę kończyć. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.

 Nie wiem, o czym mówisz, ale okej. — Dominika znowu ziewa. — Kopnij kiedyś Piotra w dupę. Powiedz mu: dzisiaj ty zajmujesz się małą histeryczką, a ja wychodzę z koleżankami. On nie rezygnuje z życia towarzyskiego, więc dlaczego ty nie możesz choć raz się zabawić?

 To nie takie proste, wiesz o tym — wzdycham, trochę urażona, że muszę po raz setny tłumaczyć przyjaciółce, dlaczego żyję jak pustelnik. — On naprawdę ciężko pracuje. To nie jest tak, że siedzi na kanapie z puszką piwa, drapie się po jajach i ma wszystko w dupie.

 Wczoraj wyglądał na rozluźnionego — burczy Dominika.

 Widziałaś się z nim wczoraj? — Jestem tak zdziwiona jej słowami, że upuszczam naszykowane dla Izy jabłko, które beztrosko podrzucałam w dłoni.

 Jak to? — dziwi się przyjaciółka. — To nie wiedziałaś, że był wczoraj w klubie?

 Nie. To znaczy on miał spotkanie z klientem. Dopina jakąś ważną umowę.

 Uhmmmm… Dopina czy zapina?

 Dominika! — podnoszę głos. Boję się, że zaraz przydrepcze Iza, więc ściszam głos. — Czego mi nie mówisz? Z kim tam był?

 Nie wiem, kochana. Musisz jego zapytać. — kumpela przechodzi do defensywy.  Widziałam go przez chwilkę w tym nowym lokalu Winobranie. Tak naprawdę to weszłyśmy tam z dziewczynami jedynie, żeby się wysikać, bo to nie nasze klimaty. Wiesz, wszyscy zadumani, kręcą kieliszkami z kapką wina na dnie i udają, że są enologami, podczas gdy tak naprawdę gówno wiedzą i pewnie piją Fresco. W tle jakiś jazz, a za barem facet pod muszką. Ja to lubię gwar, tłum, jak ktoś mnie klepnie po dupie i jak ja mogę obmacać jakiś zgrabny tyłek. Niezgrabny też może być, o ile właściciel ładnie pachnie. W każdym razie Piotrek mnie nie zauważył. Stał przy barze i gadał ze sztywnym gościem za ladą.

 Nie przywitałaś się?

 No coś ty! Żeby cała obsługa skapnęła się, że traktuję ich cudny lokal jak publiczny szalet? Poza tym twój mąż mnie nie lubi, podobnie jak ja jego. Sorry, ale taka prawda.

 Na pewno robił tam interesy. Tak mi się wydaje, bo taki snobizm to też nie jego bajka. On świetnie potrafi wyczuć nie tylko potrzeby klientów, ale też ich osobowość. Pewnie obsługiwał jakiegoś szpanera.

 Uhmmm….

 Okej, Dominika, muszę kończyć. Papaty, stara lafiryndo.

 Nara, kuro domowa.


********

Budzę się cała zlana potem z uczuciem paniki. Gdzie ja jestem do cholery? Macam stolik w poszukiwaniu telefonu i w końcu dociera do mnie, że komórka została skonfiskowana przez Janusza i Sztywną Laurę, a ja znajduję się w ośrodku Brzozowskiego, żeby ratować swoje życie. Jak zawsze musiał mi się przyśnić jakiś puzzel z osobistego dramatu. Jestem przekonana, że nie dam rady już zasnąć. Po pierwsze boję się, jakie wspomnienie do mnie powróci, gdy zamknę oczy, a po drugie śpiący po królewsku na plecach Piotrek strasznie chrapie. Gwiżdżę głośno, a charkot jakby lekko ustępuje. Kładę głowę na poduszce i wbrew temu, co myślałam, czuję, że wpadam w ramiona Morfeusza.


********

 W skali celebryckiej brzydoty, z jak wielkim atakiem histerii miałaś dziś do czynienia?  Piotrek zdejmuje krawat i wiesza go na oparciu krzesła.

Zastanawiam się przez chwilę, do kogo porównać grzyb atomowy, który wisiał dziś nad głową Izy. Mamy z mężem taki system, że czasem dla zabawy porównujemy zachowanie córki do wyglądu gwiazd światowego show biznesu. Niektórzy rodzice wolą rysować słoneczka i chmurki, inni stawiać oceny, a my szafujemy imionami i nazwiskami osób z pierwszych stron gazet. Bardzo rzadko trafia się Angelina albo Charlize, które są najlepszą notą.

 Myślę, że Donatella — odpowiadam po chwili namysłu. Z całym szacunkiem dla siostry Gianniego Versace. Może i umie projektować ubrania, ale z wyglądu jest straszna.

 O, fuck! — Krzywi się Piotrek, kiedy klaruje mu się przed oczami postać projektantki.  To czemu ona chce być tym Yodą?

 To jest w tym wszystkim najlepsze, kochanie. — Sadowię się na łóżku, uśmiecham jak głupia i zaczynam smarować zrogowaciałe pięty aptecznym kremem z dużym stężeniem mocznika. — Nasz bąbelek się zakochał! — piszczę z radości, bo uważam, że to przesłodkie.

— W Yodzie? — Mąż wybałusza oczy.

 Nie, ale niestety jej wybranek jest równie nieurodziwy. — W moim głosie trudno nie wyczuć niezadowolenia. Biorę się za balsamowanie łokci. — To ten cały Kubuś, który sięga jej do brody, ma mopa na głowie i czarne zęby. Kojarzysz? — Nie spodziewam się pozytywnej odpowiedzi, bo Piotrek odprowadził Izę do przedszkola raptem kilka razy i domyślam się, że nie kojarzy żadnego dziecka. Co najwyżej tyłeczek jakiejś mamusi albo opiekunki.

 Nieeee. — Potwierdza moje domysły. — Ale widać nasza córka ma słabość do knypków.

 Słuchaj… — staram się brzmieć jak najbardziej naturalnie — nie miałam okazji się ciebie spytać o to, jak poszło z tym ważnym klientem. Wróciłeś późno, a jak wychodziłam rano, to jeszcze spałeś. — Podnoszę na niego wzrok i patrzę wyczekująco.

 Ach to… — Piotrek siada na skraju łóżka tyłem do mnie i powoli rozpina guziki koszuli. — Chyba nic z tego nie będzie. Gruby znajduje coraz głupszych klientów. — Oznajmia w końcu.

Gruby to szef Piotrka. Bezwzględny kutas, który nigdy nie założył rodziny i uważa, że praca jest sensem życia każdego mężczyzny. Jestem przekonana, że korzysta z usług prostytutek i leci na ręcznym w przerwach między kolejnymi sprawozdaniami, kleconymi dla grubych ryb z zagranicy.

 Jak to? — Przestaję się kremować, podpełzam do męża i go obejmuję.

 Ten facet to jakiś palant, który nie może się zdecydować, czego chce. — Piotrek całuje mnie w dłoń i delikatnie chociaż stanowczo zdejmuje z siebie moje ramiona. — Siedziałem w biurze do drugiej w nocy i omawiałem z nim różne możliwości, ale nie wyglądał na usatysfakcjonowanego żadną propozycją.

Mąż odwraca się w moją stronę, zaś ja zastygam nieruchoma, jakby ktoś mnie żywcem zmumifikował. Facet, który ślubował mi miłość, wierność i uczciwość małżeńską najwidoczniej bierze moją reakcję za coś zupełnie innego.

 Nie martw się, kochanie. — Całuje mnie w czoło. — To nic takiego. Tyrałem jak wół i mam nadzieję, że Gruby to doceni, nawet jeśli nie dam rady urobić tego kretyna z wczoraj. Wyjdziemy na te obiecane super wakacje, zobaczysz. Idę pod prysznic, bo strasznie śmierdzę. — Mizia mnie po głowie, jakbym była pieskiem, po czym idzie do łazienki. Faktycznie czuję smród. Jest to obrzydliwy odór kłamstwa.

Długo siedzę jak spetryfikowana. Chociaż nie jestem w stanie się ruszyć, wyraźnie słyszę przyspieszoną pracę mojego serca. W głowie mi dudni, wzrok odmawia posłuszeństwa. Co się kurwa właśnie stało? Siedział w biurze, czy w zasranym Winobraniu? Chcę to wszystko wyjaśnić, więc idę sztywno do łazienki. Patrzę, jak Piotrek szoruje się namydloną gąbką. Chociaż nie korzystam z toalety, spuszczam wodę. Mąż klnie i przykleja się spienionym tyłkiem do drzwi kabiny, kiedy woda płynąca pod prysznicem, zamienia się na chwilę we wrzątek. W końcu mnie zauważa i puka się w czoło, dając mi do zrozumienia, że jestem idiotką. Mimo szczerych chęci nie jestem w stanie podjąć tematu. Siadam więc na sedesie i myję zęby. Piotrek spłukuje z siebie mydliny i wychodzi spod prysznica. Osusza się ręcznikiem, owija go sobie w pasie i sięga po swoją szczoteczkę. Kiedy nakłada pastę, zwraca się do mnie beztrosko.

 Czyli będzie Yodą, tak?

Podnoszę na niego zamglony wzrok i mamroczę.

 Piotrek…

 Hę?

 Bal jest pojutrze.

 I? — Oczywiście nie wie, o co mi chodzi.

 Skołuj jej wdzianko do tego czasu, to będzie Yodą — prycham.

 Przecież ja pracuję. — Rozgrzeszony własnymi słowami, wzrusza ramionami i zaczyna myć zęby.

 Wyobraź sobie, że ja też — wybucham. — Mam jutro cztery zlecenia i nie dam rady chodzić po wypożyczalniach kostiumów. W międzyczasie muszę ogarnąć Izę, dom i zawieźć Cyklopa do weterynarza, bo zaczyna posikiwać pod siebie. Myślisz, że w naszym domu jest „stoliczku nakryj się”? Robisz sobie kanapkę ze świeżych składników, podcierasz tyłek czterowarstwowym papierem, myjesz hipoalergicznym mydłem, wyrzucasz śmieci do opróżnionego kosza, sięgasz do szuflady po wyprane skarpety i myślisz, że te rzeczy same magicznie wpadają ci w ręce, tak? Otóż nie! Może to dla ciebie szok, ale to ja robię zakupy i pranie. To ja gotuję, sprzątam, prasuję ci koszule i układam ubrania w szafie. Wstaję o piątej, żeby opróżnić kuwetę kota, dać mu jeść, kupić pieczywo, wyszykować Izę i wrzucić coś na ząb, żeby nie paść w ciągu dnia na twarz. Jeżdżę od klienta do klienta i masuję śmierdzące cielska, po czym zasuwam po dziecko, robię obiad, zajmuję się Izą i kładę ją spać! — Piotrek patrzy na mnie autentycznie zdziwiony tym nagłym feministycznym wywodem. Spieniona pasta rośnie mu w buzi. Za to, że nie ogarnia rzeczywistości obwiniam jego nadopiekuńczą mamusię, która zawsze mu usługiwała i wmawiała, że jest stworzony do wyższych celów niż ogarnianie prozy życia. Kobiety powinny wychowywać synów z myślą, żeby byli wsparciem dla nich i swoich przyszłych dziewczyn, ale Piotrek rósł jak chwast i teraz jest cholernym egoistą. Nie chce mi się strzępić języka, więc kończę temat.  Wracając do twojego pytania, to nie. Iza nie będzie zapchlonym Yodą! Będzie zajebistą księżniczką, bo powiedziałam jej, że w Gwiezdnych Wojnach też są królowe i księżniczki, które z palcem w nosie potrafiłyby skopać Yodzie zieloną dupę! — Obrzucam go wściekłym spojrzeniem i z hukiem zamykam za sobą drzwi łazienki.

Zalewanie robaka

Zrywam się z krzykiem na ustach. Mam przeczucie, że mówiłam przez sen, bo mam suchy język i boli mnie gardło. Poduszka jest nieprzyjemnie mokra od łez i potu. Piotrek nadal śpi jak kamień i chrapie w najlepsze. Nie bawię się w pogwizdywanie, tylko zasadzam mu pod kołdrą silnego kopa w łydkę. Rzężenie na chwilę ustaje zastąpione jękiem, a później mlaśnięciem, by po chwili powrócić ze wzmożoną mocą. Wszystkim tym, którzy dziwią się moim problemom ze snem, radzę wyobrazić sobie odpoczynek obok raz po raz uruchamianego silnika motorówki.

Bluźnię głośno, zsuwam nogi z łóżka, wkładam kapcie i idę do łazienki. Robię siku i siedząc na tronie, zastanawiam się, czy warto jeszcze spać. Nie mam pojęcia, która jest godzina, a nie chcę przetrząsać szafki nocnej po stronie Piotrka w poszukiwaniu zegarka, więc postanawiam poprosić o wskazówkę kukułkę w wielkim czasomierzu w salonie. Biorę klucz i wychodzę z pokoju. Korytarz wygląda, jakby padło główne zasilanie i uruchomiono awaryjne na potrzeby wskazania drogi ewakuacyjnej. Pojedyncze, rzadko rozmieszczone halogeny rozjaśniają hol i schody mdłym światłem. Sceneria jak z horroru, ale wyglądam jak zjawa, więc przynajmniej do niej pasuję.

Cóż, nie mam dobrego przeczucia w kwestii pomiaru czasu. Obstawiałam, że jest pierwsza lub druga w nocy, ale okazuje się, że jest kwadrans po trzeciej. Stoję pod zegarem jak przysłowiowe widły w gnoju i zastanawiam się, co robić. Mogłabym włączyć sobie jakiś film, ale boję się, że niechcący bym kogoś obudziła. Zresztą nie wiem, czy mam ochotę na dramaty małżeńskie z dołującej kolekcji. Jeden przeżyłam osobiście i póki co mi wystarczy. Ziewając, jakbym chciała połknąć świat, człapię do kuchni. Z wciąż nieelegancko otwartą paszczą otwieram lodówę w poszukiwaniu jakiejś wody lub soku. Piszczę przerażona, kiedy światło chłodziarki pada na tajemniczą postać siedzącą przy wyspie kuchennej.

— Dzień dobry. — Męski, spokojny głos koi moje zszargane nerwy. — Niech się pani nie boi.

— Kim pan jest? — pytam zdziwiona, chociaż przecież nie znajduję się w swoim domu i nie powinnam wyzywać innych od intruzów.

— Eugeniusz Brzozowski. Pani zdrowie. — Wysuwa w moją stronę kieliszek, który dzierży w dwóch sztywnych palcach i bez zbędnej zwłoki wypija jego zawartość.

A więc to jest tajemniczy biznesmen, który na cudzym nieszczęściu zbija fortunę.

— Przepraszam, przyszłam tylko po coś do picia — mamroczę i powracam do lustrowania zawartości lodówki.

— Skoro jest pani spragniona, to zapraszam panią na drinka. — Gospodarz nie brzmi jak ktoś na rauszu. Jego głęboki, niski głos jest dźwięczny, wręcz hipnotyzujący.

— Nie, dziękuję — uśmiecham się krzywo, chwytając karton soku pomarańczowego. — Zresztą ponoć sam pan zakazał spożywania alkoholu. — Nalewam picie do szklanki i biorę tęgiego łyka zimnego napoju. Zanoszę się kaszlem.

— Nikomu nie powiem, jeśli pani tez nie powie. — Brzozowski zapraszającym gestem wskazuje mi stołek barowy tuż obok swojego. — Nalegam.

A co mi tam. Wzruszam obojętnie ramionami i gramolę się na siedzisko. Mój towarzysz z gracją zeskakuje z krzesełka i migiem powraca z nowym kieliszkiem.

— Lubi pani tequilę? — pyta, nalewając mi szczodrą porcję.

— Nie wiem — odpowiadam zgodnie z prawdą. — Rzadko kiedy mam okazję ją pić.

— No to się zaraz przekonamy. — Podsuwa mi kieliszek i nalewa sobie równie hojnie. — Po prawdzie to nie jest tequila tylko mezcal, ale jak dla mnie różnica w smaku jest niewielka. No to hop! — Stukamy się kieliszkami i wychylamy ich zawartość na raz. Nie wiem, czy tak powinno się spożywać ten trunek. A co ze zlizywaniem soli i zagryzaniem cytryny? Łzy napływają mi do oczu i znowu kaszlę.

— O Jezu! — wykrztuszam z siebie, a Brzozowski klepie mnie po plecach.

— Za drugim razem będzie lepiej — śmieje się i nalewa następną kolejkę.

— Oj, nie, nie. Ja już dziękuję — chrypię lekko przerażona perspektywą wlania w siebie drugiej porcji palącej lawy.

— Na drugą nóżkę — odpowiada samozwańczy barman, głuchy na moje protesty. — No to hop!

Za drugim razem faktycznie jest lepiej. Biorę z blatu butelkę i obracam ją w rękach. Przysuwam sobie szkło prawie do oczu, żeby rozszyfrować etykietę.

— Mezcal Gusano Rojo — czytam na głos, a następnie ze wstrętem odstawiam flaszkę i z wykrzywioną obrzydzeniem twarzą wskazuję Brzozowskiemu palcem dno butelki. — Tam jest robal! Zaraz zwymiotuję! — Macham dłońmi z mocno rozstawionymi palcami, jakbym chciała grabić powietrze na wysokości twarzy.

— Ojej, poważnie? Może dlatego była na promocji. — Przez chwilę wygląda na strapionego, po czym wybucha śmiechem. — No, jasne, że tam jest robak! A konkretnie larwa owada z gatunku Scyphophorus acupunctatus. — Patrzy na mnie z lekką wyższością, jakby pływające w butelce obrzydlistwo było czymś zupełnie normalnym.

— Ale po co? — Nie mam pojęcia, w jakim celu producent wkłada do butelki jakiegoś robala horus duptus.

— Żeby było wiadomo, że pijemy właśnie tradycyjną meksykańską wódkę, wytworzoną z agawy, na której żeruje ten owad — tłumaczy cierpliwie Brzozowski.

— Nadal nie widzę w tym sensu. — Czuję palącą zgagę, kiedy wypity alkohol cofa mi się z powrotem do przełyku.

— Powiedzmy, że to taka gwarancja autentyczności. — Mężczyzna wzrusza ramionami.

Nie chce mi się już gadać o robalu, bo jestem na granicy strzelenia pawia. Mimo, że nie jestem fanką wysokoprocentowych alkoholi, nigdy nie widziałam, żeby w polskiej wódce pływał jakiś chrząszcz, a w bimbrze stonka.

— Rozumiem, że na trzecią kolejkę już pani nie namówię.

— Nie ma szans.

— Okej. — Kiwa ze zrozumieniem głową i nalewa sobie robalowej nalewki.

Przyglądam się mu w milczeniu. Brzozowski przypomina z wyglądu amanta polskiego kina z okresu międzywojnia. Ma dość ostre rysy twarzy, czarne włosy i ciemne oczy. Gdyby dać mu prochowiec i kapelusz, mógłby zagrać w filmie u boku Eugeniusza Bodo. Nie jest oczywiście przystojny, a mimo wszystko skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie uważam go za atrakcyjnego. Myślę, że ma ponad czterdzieści lat, chociaż u facetów trudniej rozpoznać wiek. W przypadku płci brzydkiej o upływie czasu najczęściej świadczą siwienie, łysienie i brzuszek piwny, ale u gospodarza nie zauważam żadnej z tych oznak. Czuję, że się rumienię i nie jestem pewna czy powodem jest obecność Brzozowskiego czy może nieszczęsny mezcal.

— Mogę o coś spytać? — odzywam się dopiero po tym, jak towarzysz uraczył się kolejną porcją wódki.

— Pytania i szczere odpowiedzi to baza, na której opiera się mój sukces. Na przyszłość proszę po prostu zadać pytanie, a nie pytać o to, czy może się pani o coś tam spytać. Takie podchody są bez sensu. To jak jechać do Gdańska przez Zakopane. Nic mnie tak nie denerwuje jak brak bezpośredniości. — Odwraca się w moją stronę i patrzy mi w oczy. Spojrzenie ma przenikliwe i bardzo trzeźwe, co jest dziwne, zważywszy na to, ile wypił.

— Dlaczego pan to robi? — wyrzucam z siebie, po czym spuszczam wzrok. — Ten ośrodek, to wszystko… — Zataczam łuk ramieniem, żeby dać mu do zrozumienia, jak szerokie zagadnienie mnie ciekawi.

— To był zupełny przypadek — odpowiada od razu. — Otwarcie takiego interesu nigdy nie było moim marzeniem. Skłoniła mnie do tego osobista sytuacja.

— Och, przepraszam… — bąkam. Teraz wydaje mi się oczywiste, że ktoś, kto trudni się terapią par, ma za sobą podobnie przykre doświadczenia, co klienci. Być może narzeczona zostawiła go w przeddzień ślubu albo żona zdradzała z czyścicielem basenu.

— Za co pani przeprasza? — dziwi się rozmówca. — Ten ośrodek powstał z myślą o mojej siostrze Neli. Powiedzmy, że miała w życiu pecha do mężczyzn, a rozmowy ze mną zawsze stawiały ją na nogi. To ona podpowiedziała mi, żebym wykorzystał swój naturalny dar, jak to ładnie określała, do pomocy innym. Nie skończyłem psychologii, socjologii czy filozofii, a jednak okazało się, że znam się na ludziach i ich potrzebach bardziej niż absolwenci kierunków behawioralnych. Pragnąłem zostać aktorem, ale nie chciało mi się iść na egzamin do szkoły teatralnej. Nabór przypomina targ koni.

— Siostra musi być z pana dumna.

— Tak, myślę, że jest — odpowiada po chwili zadumy, a potem nalewa sobie kolejnego drinka i wypija go od razu. Wygląda na smutnego. — Mam nadzieję, że jej nie zawiodłem. Wciąż robię to z myślą o niej.

— Jesteście blisko?

— Bliżej niż bliźniaki syjamskie. Nasi rodzice byli lekarzami. Zmarli w wypadku samochodowym, kiedy Nel zdawała maturę, a ja szedłem na studia. Niby byliśmy już pełnoletni, ale wciąż dzieciaki. — Błysk widoczny wcześniej w oczach Brzozowskiego ustępuje mglistemu spojrzeniu, kiedy zaczyna wspominać trudne czasy. — Odziedziczyliśmy pewien majątek i nieruchomości, w tym ten dom, ale życiowo i emocjonalnie byliśmy nieco zagubieni.

— Przykro mi.

— Niepotrzebnie, bo nie byliśmy nieszczęśliwi. Po pierwsze mieliśmy siebie, a po drugie nasi rodzice byli zapobiegliwi. Jeszcze za życia poprosili przyjaciółkę rodziny o opiekę nad nami, gdyby cokolwiek im się stało. Ciotka była i nadal jest dla nas wielkim wsparciem. Po śmierci mamy i taty wprowadziła nas w dorosłe życie. Doradzała w kwestiach finansowych, zawodowych, sercowych. Angażowała się we wszystko na sto procent. Nadal nas wspiera, mimo że ma już swoje lata.

— To błogosławieństwo mieć wokół siebie kochających ludzi. — Obracam w palcach pusty kieliszek i markotnieję. — Rodzice mieli dziewiętnaście lat, kiedy się urodziłam. — Nie lubię rozmawiać o mojej sytuacji rodzinnej, ale czuję, jakbym była winna rozmówcy podobne wyznanie. — Kiedy skończyłam pół roku postanowili pójść na studia. Nie da się studiować dziennie i jednocześnie być rodzicem, więc o pomoc poprosili moją babcię. Ona z kolei była jeszcze przed pięćdziesiątką. Sama pracowała, więc nagminnie zatrudniała opiekunki. Tak naprawdę, to średnio kojarzę pierwsze siedem lat życia, bo to był jeden wielki chaos. — Zgrzytam zębami na wspomnienie wczesnego dzieciństwa. Piastunki wirują mi w głowie, jak obrazki w kalejdoskopie: Klara śmierdziała potem i papierosami, Hanna mnie biła, Anna spraszała do domu swoich chłopaków, Sylwia była w porządku, ale podbierała ubrania i rodzinną biżuterię, żeby wdzięczyć się przed lustrem.

— Ma pani teraz dobry kontakt z rodzicami?

— Nie za bardzo — przyznaję. — Oboje założyli nowe rodziny. Mama mieszka w Monachium, a tata został w Gdańsku. Są dla mnie bardziej jak dalecy znajomi. Teoretycznie mam bardzo dużą rodzinę. — Uśmiecham się krzywo. — Ale tak naprawdę to mam tylko męża i córkę. Muszę o nas walczyć — mówię twardo. — Nie chcę i nie mogę już nikogo stracić.

— Pomogę pani — oznajmia pewnie. — Tak na marginesie, mówi pani po niemiecku? Sam mam niemieckie korzenie. Rodzina ze strony mojego ojca zawsze szczyciła się pruskim pochodzeniem. Ten dom powstał w wyniku rozbudowy rodzinnego dworku. Moi przodkowie parali się bartnictwem. Po prawdzie, po rozbiorach branża pszczelarska ustąpiła wyrębom lasów, ale nasza familia wciąż niestrudzenie produkowała miód. Dopiero mój ojciec przerwał tę tradycję. A ja, nawet gdybym chciał, nie mógłbym powrócić do korzeni. Mam uczulenie na pszczeli jad. Jak słyszę bzyczenie, to uciekam w popłochu.

Otwieram usta, żeby coś powiedzieć (bynajmniej nie po niemiecku), ale Brzozowski patrzy na zegarek i zeskakuje ze stołka.

— Chyba pora się rozejść — mówi ze znużonym uśmiechem. — Miło mi było panią poznać, pani Ewelino.

— Nawzajem, panie Eugeniuszu. — Ześlizguję się z siedziska z dużo mniejszą gracją niż Brzozowski. Cholerne barowe stołki! — Zaraz, zaraz, czy ja się panu przedstawiłam? — Zatrzymuję się w drzwiach.

— Nie, ale znam wszystkich moich gości. Studiowałem wasze akta i wiem o was naprawdę dużo. Do zobaczenia za parę godzin. — Odkłada kieliszki do zlewu, a butelkę zabiera ze sobą i wychodzi z kuchni, mijając mnie w drzwiach. Czekam aż się oddali, układając sobie w głowie to, co przed chwilą usłyszałam. To oczywiste, że Brzozowski wie o mnie dużo. Ankieta, którą musieliśmy wszyscy wypełnić, zawierała mnóstwo szczegółowych, otwartych pytań, na które trzeba było udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Jednym słowem, założyciel ośrodka wie o mnie tyle, ile mu powiedziałam i ile mu przekazał Piotrek. Czemu w takim razie mam dziwne przeczucie, że w rzeczywistości wie o mnie o wiele, wiele więcej niż to, co przeczytał w kwestionariuszu? Czy możliwe, że jakimś cudem poznał mój najbardziej strzeżony sekret? Ten, którego sama tak się boję? Ten, który nie pozwala mi spać?

Moja skóra, cała pokryta gęsią skórką, zmniejsza się o co najmniej dwa rozmiary. Zmywam kieliszki, wycieram je kuchenną szmatką i odstawiam do szafki, zacierając ślady tego dziwacznego spotkania, ale nie mogę pohamować dygotu. W porównaniu ze mną Patrycja jest spokojna jak indyjska krowa.

Piotrek nadal śpi kamiennym snem, ale przynajmniej już nie chrapie. Kładę się obok i walczę z chęcią obudzenia go. Część mnie chce mu powiedzieć o dziwnym spotkaniu z Brzozowskim i wódce z robakiem. Tak zrobiłaby Ewelina sprzed roku. Piotrek pewnie tylko by pomrukiwał w odpowiedzi na mój wywód, a rano by się okazało, że nic nie pamięta i nie wie, o co chodzi. Ta Ewelina, którą jestem teraz, ostatecznie odpuszcza sobie chęć dzielenia się nowymi doświadczeniami z mężem. Nienawidzę tego, kim się stałam przez jego kłamstwa. Chociaż Piotrek śpi wyjątkowo cicho, ponownie sprzedaję mu kopa w nogę.

Przedstawienie siebie jako forma przedstawienia

— Po żonie widać, żeście do późna testowali sprężystość materaca, hę? — Sławek obleśnie wita nas w kuchni.

Nie potwierdzam i nie zaprzeczam jego insynuacjom, tylko wlokę się markotnie do dzbanka z kawą. Wiem, że wyglądam jak upiór, ale pocieszam się, że oprócz Sławka i Janiny wszyscy wyglądają, jakby zarwali nockę. Nawet Piotrek, który przecież spał jak zabity, wygląda na zmarnowanego. Przypuszczam, że boi się nieuchronnej wiwisekcji i muszę przyznać, że jego strach sprawia mi przyjemność. W kącie kuchni stoi Daryna, ubrana w schludny fartuszek. Ona z kolei wygląda świeżo i pięknie, mimo że zapewne musiała wstać bladym świtem, żeby naszykować dla nas śniadanie.

Cała wyspa kuchenna pokryta jest półmiskami z różnymi dobrodziejstwami. Nie brakuje wędlin, serów, dżemów, produktów mlecznych, płatków zbożowych, musli i różnego rodzaju pieczywa. Przypuszczam, że Daryna korzysta z zamrożonego ciasta, które rano wypieka, bo każda bułka, bagietka i chleb są jeszcze ciepłe i obłędnie pachną. Ślina napływa mi do ust. Nakładam sobie wszystkiego po trochu i zabieram się za pałaszowanie posiłku, nie patrząc na innych.

W kuchni panuje cisza, mącona jedynie odgłosami mlaskania, chrząkania, chrupania i stukania sztućcami o porcelanę. Daryna stawia obok mnie talerz z parującą jajecznicą i dwiema gorącymi kiełbaskami. Śliczna Ukrainka podkradła się do mnie po cichu i nie mam jak jej podziękować, bo w buzi przeżuwam olbrzymią porcję jedzenia. Kiwam tylko z wdzięczności głową, na co ona posyła mi uprzejmy uśmiech i zabiera się do obsługi Piotrka. Jem tak żarłocznie, że dość szybko zaczynam odczuwać ciężar na żołądku, ale pomimo wyraźnej prośby organizmu o zwolnienie i rozdrabnianie kęsów, zachowuję się, jakbym nie miała nic w ustach od co najmniej trzech dni. Jajecznica jest boska — idealnie doprawiona, puszysta i wilgotna. Kiedy dojadam posiłek do końca i wycieram usta serwetką, delikatnie łapię przechodzącą obok mnie Darynę za przegub i dziękuję za pyszne śniadanie. Ona obdarza mnie swoim profesjonalnym uśmiechem i poklepuje moją dłoń.

— Żona nie mówi. Głuchoniema jest. — Janusz ma tak tubalny głos, że mam wrażenie, jak by ktoś wziął megafon i wydarł mi się wprost do ucha.

— Och… — skonsternowana puszczam rękę Daryny i krzyżuję spojrzenie z jej mężem, który musiał się zjawić, kiedy ja byłam skupiona na jedzeniu. Nie miałam pojęcia, że siedzi z nami przy stole. — Przykro mi, nie wiedziałam — bąkam zakłopotana.

Janusz sapie, gryząc jakąś wielką bułę.

— Taaaaaa… — mruczy, ale nie wraca już do tematu.

Śniadanie kończymy na pół godziny przed umówioną sesją, więc przyjmuję propozycję Piotrka, żeby przejść do drugiego budynku i się po nim rozejrzeć.

Laura miała rację, kiedy zachwalała galerię łączącą oba obiekty. Tylko ktoś o zerowym poczuciu wrażliwości i estetyki mógłby tak po prostu przejść się oszklonym korytarzem, traktując go jedynie jako wynalazek architektonicznej funkcjonalności.

— Wow! — Piotrek gwiżdże z zachwytu, kiedy stajemy pośrodku łącznika i podziwiamy widoki. Czuję się jakby ktoś mnie wsadził w przezroczystą bańkę i wtoczył gdzieś na Alaskę. Jako że dom stoi na lekkim wzniesieniu, zaś my dodatkowo znajdujemy się na najwyższym piętrze budynku, w końcu mam okazję zobaczyć okolicę.

Mało wiem o Borach Tucholskich, bo chociaż nazwę słyszałam od maleńkości, nigdy tu nie byłam. Przed przyjazdem wygooglowałam sobie podstawowe informacje i wiem, że ten jeden z największych w Polsce obszarów zielonych liczy sobie powierzchnię około trzystu tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie wiem, gdzie konkretnie się znajdujemy, ale mam wrażenie, że jesteśmy oddaleni od całego świata o mile świetlne.

Za brzydkim betonowym murem widzę jedynie gęsto rosnące drzewa, całe przykryte grubą warstwą puszystego śniegu, który wciąż pada. Grube płatki wirują w powietrzu i otaczają nasz szklany tunel, sprawiając, że czuję się jak mieszkaniec dekoracyjnej śnieżnej kuli.

— Pięknie — mówię cicho, przyklejając twarz do szyby.

— Tak — przytakuje Piotrek.

— Nie ma się czym podniecać. Środek głuszy, wygwizdów, psy dupami tu szczekają. Za taką kasę mógłbym wygrzewać się teraz na tropikalnej plaży i pić drinka z parasolką. — Głos Sławka sprawia, że magiczny nastrój pryska. Ani on ani jego zahukana małżonka nie zatrzymują się, żeby obejrzeć pejzaż. Mijają nas obojętnie i maszerują przed siebie.

— Co za wazon! — syczę, kiedy znikają w wejściu do drugiego budynku.

— Tragedia — potwierdza Piotrek. — Idziemy? Sesja zaczyna się za dziesięć minut.

— Do odważnych świat należy.

— To już nieaktualne. Świat należy do głupich. Wystarczy mieć konto na Insta czy TikToku.

— W takim razie bądźmy głupi. — Łapię męża za rękę, chociaż wymaga to ode mnie sporego wysiłku i idziemy na zaplanowane spotkanie.

Drugi budynek to funkcjonalnie urządzony kwadratowy klocek. Na piętrze znajduje się siłownia i obszerna łazienka z toaletą. Cały mój dzień to jeden wielki trening, więc nigdy nie widziałam sensu w katowaniu ciała na jakichś stalowych maszynach, ale mimo wszystko podziwiam wyposażenie sali ćwiczeń. Znajdują się tam dwa rowerki, dwa orbitreki magnetyczne, bieżnia, ławeczka, zestaw ciężarków o różnej masie, trzy dmuchane piłki, drabinka i kilka mat do ćwiczeń. Macham do Patrycji, która z zamkniętymi oczami siedzi na dmuchanej piłce i ściska piętami jej boki, balansując rozedrganym ciałem na gumowej kuli. Jej mąż spokojnie pedałuje na rowerku, czytając tę samą książkę, którą męczył wczoraj.

— Idziecie? — wołam do państwa Embolo.

— Gabriel twierdzi, że zostały mu jeszcze dwie strony do końca rozdziału — odpowiada Patrycja. Kiedy otwiera oczy, by na nas spojrzeć, zlatuje z piłki i okropnie skrzywiona ląduje na parkiecie. — Zaraz tam zejdziemy — dorzuca i uśmiecha się zakłopotana. Jest to oczywiście nerwowy, jokerowy grymas.

— Okej.

Szarość wąskiego korytarza ożywia czworo kolorowych drzwi. Na wszystkich przywieszona jest metalowa plakietka z odpowiednim napisem: jacuzzi/sauna, terapia grupowa, pralnia, terapia indywidualna. Nie mamy czasu, żeby zwiedzać wszystkie pomieszczenia, więc od razu kierujemy się do sali przeznaczonej na zespołowe wybebeszanie.

Przestronny pokój urządzony jest spartańsko. Pośrodku stoi dziewięć ustawionych w kółko składanych krzeseł. Dwa z nich okupują już Sławek z Beatką. W kącie umocowana jest umywalka, zaś w drugim rogu pomieszczenia stoi zwykły stół z radioodbiornikiem. Poza tym nie ma nic. Wiem, czemu to ma służyć — maksymalnemu skupieniu na powodzie, dla którego tu jesteśmy, niemniej dziwnie się czuję w takiej klasztornej scenerii. Ascetyzm na pewno nie jest mi bliski, zwłaszcza jeśli chodzi o aranżację wnętrz. Uwielbiam chodzić po Ikei, czy Pepco i kupować akcesoria do dekoracji domu. Na myśl o nowych zapachowych świecach, paterach, podkładkach na stół, wazonach, czy mydelniczce rozpływam się jak ciepły wosk.

Siadamy z Piorkiem na wolnych krzesłach i tępo wpatrujemy się w gołe ściany. Ubrana w szary uniform Beatka znowu podziwia swoje brzydkie buty, a jej mąż bez cienia wstydu gapi się na mnie. Przez chwilę krzyżuję z nim spojrzenie, ale wytrzymuję jedynie parę sekund. W zimnych oczach tego faceta jest coś, co mnie przeraża. Dołączają do nas Patrycja i Gabriel, a tuż po nich zjawia się Laura, ubrana w bryczesy i wysokie buty, jakby wybierała się na jazdę konną. Z pewnej odległości wygląda jak bohaterka z pornosa, smagająca kochanka po tyłku szpicrutą, ale z bliska bliżej jej do transwestyty. Nie rozumiem, jak można tak mocno szpachlować sobie twarz makijażem.

Janina i Igor najwidoczniej lubią zjawiać się na końcu, bo wciąż ich nie ma. Dżokejka spogląda na swój zegarek i marszczy brwi. Widać, że nie lubi spóźnialskich.

— Przepraszamy — Janina wchodzi do pokoju, praktycznie ciągnąc za sobą młodego kochanka, wyglądającego, jakby ktoś go zdjął z krzyża po uprzednim przeprowadzeniu lobotomii. — Igor trochę niedomaga.

— Panie Malicki, czy wszystko w porządku? — Laura wygląda na lekko spiętą. Zastanawiam się, ile czasu by zajęło karetce dotarcie do tej zabunkrowanej w środku lasu rezydencji. Igor wygląda naprawdę źle. Mam nadzieję, że to wynik stresu albo niestrawności, bo jeżeli ma właśnie atak wyrostka, to możemy chwytać za łopaty i iść do ogrodu.

— Jest okej. — Igor ciężko opada na krzesło i uśmiecha się krzywo. — Zaraz dojdę do siebie, dziękuję.

Przez chwilę Janina stoi przy nim wyraźnie zmartwiona, ale w końcu siada obok i łapie chłopaka za rękę. Wszyscy gapią się na nich, zupełnie nieprzekonani słowami Igora, ale w końcu Laura postanawia przejść do rzeczy.

— No dobrze. Proszę państwa, jeżeli nikt nie ma nic przeciwko, chciałabym, żebyśmy od dzisiaj mówili sobie na ty. Przez najbliższe dwa tygodnie będziemy zdani tylko na siebie i skrócenie dystansu na pewno wyjdzie nam na dobre. Czy wszyscy się na to zgadzają?

Niektórzy potakują, inni werbalizują przyzwolenie i zadowolona Laura kiwa głową, rozdając szerokie uśmiechy.

— Dobrze. Pierwsza sesja jest najtrudniejsza. Po pierwsze dlatego, że dotyczy otwarcia się, a po drugie dlatego, że będziecie to robić przy innych. To trudne, zwłaszcza, że człowiek często nie potrafi być szczery sam ze sobą czy ze swoim partnerem, a co dopiero z obcymi. Sesja jest wstępna i ogólnikowa, ale z reguły przebiega w sposób gwałtowny i wywołuje reakcje powszechnie uważane za nieprzystające. To nic złego ani wstydliwego. Mamy dwie główne zasady i proszę je respektować. — Laura podnosi ostrzegawczo palec. — Po pierwsze zawsze mówimy prawdę, a po drugie nie hamujemy swoich emocji. — Opuszcza rękę i drapie się po nosie. — Jeśli ktoś chce wrzeszczeć, to proszę bardzo. Agresja wobec innych jest absolutnie zabroniona, ale nikt was nie ukarze, jeśli trzaśniecie drzwiami, czy przewrócicie krzesło. Czy wszystko jest jasne?

— Nie, ale wyjdzie w praniu. — Głos Patrycji drży, podobnie jak całe jej ciało. Powinna była wziąć ze sobą gumową piłkę, to może trzymałaby równowagę.

— Dokładnie. — Laura spogląda po kolei na każdego z nas. Krzesła ustawione są w ciasnym okręgu, więc doskonale widzimy się nawzajem. Gdyby każdy się pochylił i wyciągnął rękę do przodu, moglibyśmy zetknąć się opuszkami palców.

— Dobrze. Teraz chciałabym, żeby każdy powiedział wprost, bez owijania w bawełnę, dlaczego tu jest. Zacznij, Patrycjo.

— Dlaczego ja? — Kobieta oburza się i drży tak mocno, że zaraz pośle krzesło w drzazgi.

— I tak będziesz musiała odpowiedzieć. Słuchamy. — Terapeutka zaciska mocno usta, jakby bała się, że spomiędzy nich wypłynie jakiś brzydki wyraz.

— Jestem tutaj, ponieważ mój mąż mnie zdradza i nie ma jaj, żeby mi o tym wprost powiedzieć, okej? — Patrycja spogląda na Laurę wyzywająco. — Starczy na początek?

— Starczy. Gabrielu?

— Jestem tutaj, ponieważ moja żona ma paranoję — Pan Embolo odpowiada spokojnie, po czym wzdycha i dodaje. — Bardzo ją kocham, ale jeśli to się nie zmieni, będę zmuszony odejść.

— Po kolei. — Laura wskazuje na Piotrka.

— Jestem tu, bo kocham żonę i chcę uratować nasze małżeństwo.

Patrzę na niego i mam ochotę walnąć go pięścią w nos. Dlaczego nie mówi, z jakiego powodu nasze małżeństwo wymaga ratunku? Najlepiej wybielić się na wstępie, opowiadając o swoich głębokich uczuciach. Mam już dość, a przecież dopiero zaczęliśmy.

— Wybaczcie, mąż jest zbyt oszczędny w słowach. — Uśmiecham się sztucznie. — Jesteśmy tutaj, ponieważ przez parę miesięcy miał romans, okłamywał mnie i nasze dziecko, a teraz się wielce dziwi, że nie jestem w stanie mu ponownie zaufać. Kochanie, mamy być szczerzy, pamiętasz? — Wyciągam rękę i głaszczę go po policzku, a on wygląda, jakby właśnie połknął laskę dynamitu.

— Beato? — Laura leci dalej.

— Sama nie wiem… — duka wywołana do odpowiedzi Myszka. — Ja jestem tutaj chyba po to, żeby Sławek mi powiedział, dlaczego tak bardzo się zmienił. To stało się tak nagle, zupełnie, jakby któregoś ranka wyszedł do pracy jako mój mąż, a powrócił jako obcy w jego ciele…

— Co ty wygadujesz? — Sławek przerywa żonie. — Jaki obcy? — Patrzy na nią z wyrzutem, ale ona nadal ogląda swoje buty. Mężczyzna wzdycha teatralnie i parska krótkim śmiechem. — Jestem tutaj, żeby moja szanowna małżonka w końcu się ode mnie odczepiła i nie szukała z nudów dziury w całym — oznajmia wszem i wobec. — Jesteśmy razem dwadzieścia lat, mamy dwójkę dzieci. To chyba nic dziwnego, że nie stoimy w miejscu i się zmieniamy, prawda?

— Ale nie tak… — jojczy Becia.

— Czyli jak? — dopytuje Sławek.

— No wiesz.

— Nie wiem. Co to za monologi waginy?

— Nieważne.

Przez chwilę panuje cisza. Beata milczy i najwidoczniej nie ma ochoty na kontynuowanie rozmowy. Jest mi jej żal, bo wiem, że niedługo będzie musiała wrócić do tematu, ale póki co wyręcza ją Janina.

— Jestem tu, bo chciałabym, żeby Igor zrozumiał, że fakt, że nie chcę spełnić niektórych jego żądań nie znaczy, że mi na nim nie zależy.

— Jestem tutaj, bo chciałbym uwierzyć Janinie, że to co mówi, jest prawdą.

Wyznanie tej pary jest najbardziej enigmatyczne, ale moja wyobraźnia i tak dopowiada resztę. Mam przeczucie, że chodzi o sprawy łóżkowe, a konkretnie o to, że starsza Janina nie ma ochoty na erotyczne eksperymenty, na które namawia ją młodszy partner.

Zadowolona Laura klaszcze w dłonie, jakbyśmy właśnie dokonali jakiegoś przełomu, z którego nie zdajemy sobie sprawy.

— Kontynuujemy. Teraz każdy z was niech rozwinie swoją poprzednią wypowiedź. Przy okazji proszę o to, żebyście powiedzieli, czym się zajmujecie i gdzie się poznaliście. Od początku. — Znowu radosne klaśnięcie. — Patrycjo.

Ciągnięta za język kobieta znowu zaczyna niezdrowo podrygiwać. Udziela mi się jej napięcie i łapię się na tym, że zaciskam pięści tak mocno, że ranię sobie wnętrze dłoni.

— Zacznę od prostszej części. Jestem lekarzem, a konkretnie ginekologiem-andrologiem.

— Od pochwy i od stóp jednocześnie? — Sławek gwiżdże przez zęby w wyrazie chyba uznania, chociaż kto to może wiedzieć, a ja parskam śmiechem, że ten jełop pomylił specjalistę od płodności z podologiem.

— Właśnie tak. — Patrycja uśmiecha się krzywo. — Jest pan tak samo inteligentny jak przystojny. — Pochyla się do przodu i kładzie rozedrgane dłonie na swoich policzkach. Boję się, że rozszarpie sobie skórę na twarzy. — A jeśli chodzi o zdrady męża, to ja po prostu wiem i już. — Gniewnie tupie nogą. — Widzę, jak się na niego gapią kobiety i widzę, jaką przyjemność mu to sprawia. Im mocniej zaprzecza, tym bardziej mu nie wierzę. I jeszcze bezczelnie chce ze mnie zrobić wariatkę, ale wiem, że mam rację i że moczy fiuta gdzie popadnie!

— Litości! — Gabriel wznosi oczy do nieba, ale nie doczekawszy boskiej interwencji, opuszcza głowę i patrzy na nas zrezygnowany. — Widzicie, co się tu dzieje. Z czym ja się muszę męczyć i borykać. Nie wiem, skąd u Patrycji takie podejrzenia, ale są one wyssane z pa…

— To tobie wysysają z pały!

— Nie mam czasu na skoki w bok, bo pracuję po dwanaście godzin na dobę. Podobnie jak żona jestem lekarzem. Specjalizuję się w chirurgii plastycznej.

— Ha! — Patrycja trąca łokciem męża. — No właśnie! Najpierw powiększasz cycki i usta, a później wpychasz między te silikony swojego wacka! Wdzięczne pacjentki pewnie same ci wchodzą do wyrka. Na twoim komputerze pełno zdjęć gołych bab!

— Uspokój się, błagam. Przecież to zdjęcia pacjentek! — lamentuje Gabriel.

— Kurwiarz! — lży nieprzekonana Patrycja.

— Piotrze. — Laura przerywa lekarzom niewzruszona. Przypuszczam, że widziała niejedno i mało co jest w stanie zrobić na niej jeszcze wrażenie.

— Ja eeee… Uhmmm… Ja hmmmm, hehe… — Śmiać mi się chce z tego beatboxu. — Pracuję w banku. Jestem agentem kredytowym, doradcą inwestycyjnym i każdym, kim szef każe mi być — wydusza z siebie i posyła wszystkim swój profesjonalny, sztuczny uśmiech dupka. Na tym przedstawieniu swojej osoby moja gorsza połowa kończy wywód.

— Bardzo nam miło — Patrycja mówi, obgryzając sobie paznokcie. — A jesteś tutaj, żeby pozyskać klientów, czy dlatego, że wkładałeś kutafona w bankowe skrytki?

— Na litość boską, Pati! — Gabriel gromi żonę spojrzeniem. Po raz pierwszy słyszę, żeby wyraźnie podniósł głos. Najwidoczniej przyzwyczajony jest, że luba jeździ po nim jak po łysej kobyle, ale czuje się niezręcznie, kiedy wulgarnie atakuje innych.

— No co? — wypluwa na podłogę obgryziony paznokieć. — Jesteście siebie warci — dorzuca i bierze się za skubanie skórek przy płytce paznokcia.

— Owszem, dopuściłem się zdrady, ale to był błąd i bardzo tego żałuję. To nie jest tak, jak myślicie. Ta kobieta uwiodła mnie, chciała wykorzystać. Nie czułem z nią żadnej więzi emocjonalnej. To było tylko kilka spotkań. To była pomyłka. — Piotrek strzela krótkimi zdaniami, jakby paliły go w język. Słyszałam te tłumaczenia milion razy, ale i tak mu nie wierzę.

— Małżonek znowu robi z siebie ofiarę. — Ponownie czuję się w obowiązku coś doprecyzować. — Ta kobieta gwałciła go przez ponad pół roku, a on biedny chodził z nią do łóżka z lufą przystawioną do skroni. Przez te wszystkie miesiące udawał, że ciężko pracuje i zarabia na dom. Wpędzał mnie w poczucie winy, że wciąż robię za mało, zbyt wolno, nieudolnie, podczas gdy on gził się w najlepsze. Przyznał się dopiero wtedy, kiedy zdobyłam dowody i wylądowałam w szpitalu. — Trzęsę się na samo wspomnienie tamtych okropnych dni. — Nie wiem, ile by to trwało, gdybym nie odkryła prawdy na własną rękę. — Uśmiecham się gorzko, a po policzku spływa mi pojedyncza łza. Nie jest to oznaka smutku, ale wstydu i złości. Wyczekujące spojrzenie Laury przypomina mi, że muszę jeszcze coś dodać. — Jestem masażystką i fizjoterapeutką. Przez lata pracowałam w salonach, ale po urodzeniu córki musiałam zrezygnować ze stałego zatrudnienia, żeby zająć się domem i dzieckiem. Obecnie dojeżdżam do klientów, dzięki czemu mogę sama układać sobie grafik i tak planować rozkład dnia, żeby podołać wszystkim obowiązkom, a mam ich od cholery i jeszcze więcej.

— Ja nie pracuję. Jestem pełnoetatową matką i kurą domową — Beata mówi ospale, kompletnie bez żadnych emocji. — A kiedy mówiłam, że Sławek się zmienił, miałam na myśli to, że nagle zaczął się zachowywać jakbyśmy byli z dziećmi złem koniecznym. Tak, jakby obudził się nagle i dostrzegł, że w jego domu mieszkają obcy ludzie, z którymi nie chce przebywać. Jest obcesowy i oschły. Nie nawiązuje z nami kontaktu wzrokowego. Kiedy już coś mówi, to są to przykrości. Kiedy pytam się, o co mu chodzi, wciąż słyszę, że o nic i że jest zmęczony. Wiem, że w pracy miał trudny czas, ale to nie jest usprawiedliwienie. Nawet od stałych znajomych się odwrócił. Poza mną wszyscy położyli już na nim krzyżyk, nawet nasze nastoletnie dzieciaki, ale ja wciąż go kocham i wierzę, że wszystko się jeszcze ułoży. — Zaczyna chlipać i pociągać nosem.

Sławek drapie się w głowę i ostentacyjnie wzdycha.

— Jestem policjantem. Wiecie dlaczego mundurowi tak szybko odchodzą na emeryturę? — Wodzi palcem w koło, wskazując każdego z nas. — Nie? No to was oświecę! Bo ryje im się beret! Od oglądania okropieństw i słuchania o nich człowiek wariuje. Przez dziesięć lat pracowałem w wydziale kryminalnym i doświadczyłem takiego syfu, o jakim wam się nie śniło! Słyszeliście może o dzieciach w beczkach, babciach w kanapie, głowach w lodówkach i tym podobnych? Otóż ja to widziałem! A później zeznawałem w sądach i nierzadko patrzyłem jak ewidentnie winna gnida wychodzi na wolność albo dostaje żałośnie niski wymiar kary, bo jakiś psychiatra z koziej dupy zdiagnozował u niego chwilową niepoczytalność. Beatka mówi, że jestem inny. Owszem, jestem! Jak mam nie być? Nie mogę już zwrócić uwagi córce, żeby zasłoniła dupę, kiedy idzie na imprezę? Od razu jestem mało wyrozumiały i zaborczy. Nie o to chodzi! Chodzi o to, żeby nie wezwali mnie następnego dnia do kostnicy na identyfikację zwłok mojego dziecka, które zostało zgwałcone i uduszone przez jakiegoś zboka, święcie przekonanego, że mini spódniczka dawała mu zielone światło! — Głowa Sławka jest na granicy eksplozji. Jego żona kuli się coraz mocniej, jakby miała zamiar wtopić się w krzesło.

Przypadek Sławka i Beaty zdaje się być inny niż nasze. O ile można przepracować temat zdrady i spróbować na nowo, o tyle nie wymaże się doświadczeń człowieka, które z czasem ukształtowały jego osobowość. Nasz problem jest trudny do przepracowania, ale ich rysuje się jako absolutnie nienaprawialny.

— Janino? — Laura przerywa ciszę, a ja przypominam sobie, że faktycznie mamy jeszcze dwóch uczestników tej tragikomedii.

— Jestem emerytowaną pielęgniarką, ale po sześćdziesiątce nie można tak po prostu odłożyć powołania na półkę i patrzeć jak obrasta kurzem, więc udzielam się w naszym przyszpitalnym hospicjum jako wolontariuszka. Głównie rozmawiam z chorymi i organizuję atrakcje, mające umilić im czas. Koncerty, wystąpienia teatralne, tego typu rzeczy. Związek z Igorem był zaskoczeniem dla mnie samej. Długo się mu opierałam, bo uważałam, że nie powinnam marnować komuś młodości, ale on był tak zawzięty, że w końcu uległam i niczego nie żałuję. — Janina ściska dłoń partnera, który wygląda już ciut lepiej, chociaż wciąż bliżej mu do żywego trupa niż normalnego człowieka. — Kocham Igora. Mówię mu to codziennie, bo z każdym dniem zależy mi na nim bardziej. Trzy miesiące temu poprosił mnie o rękę. Odmówiłam. Nie uważam, żeby papierek był nam do czegokolwiek potrzebny, bo i tak jesteśmy jak małżeństwo. Nigdy nie wyszłam za mąż, za to przeżyłam chyba z milion rozwodów moich znajomych. Niestety Igor uważa, że nieprzyjęcie oświadczyn oznacza brak uczucia. Nie wiem, jak mu wytłumaczyć, że tak nie jest. Być może teraz, kiedy obnażyłam swoje emocje przed obcymi ludźmi, on w końcu uwierzy w to, że jest dla mnie ważny. — Mowa Janiny jest smutna, ale kobieta trzyma fason i nie pozwala sobie na rozmazanie perfekcyjnego acz subtelnego makijażu. Po raz kolejny przychodzi mi na myśl słowo „dama”.

— No to teraz ja. — Igor mocniej ściska dłoń ukochanej, ale na nią nie patrzy. Wodzi szklistym wzrokiem po innych obecnych. — Jestem rysownikiem. Współpracuję z kilkoma wydawnictwami i zajmuję się głównie szkicami do powieści. Przeważnie fantasy, ale zdarza mi się też tworzyć obrazki do książek dla dzieci. Zakochałem się w Janinie po pierwszej godzinie znajomości. Rozmowa z nią sprawiła, że poczułem się lepiej i chciałem spotykać się z nią codziennie. Nigdy nie myślałem, że zwiążę się z dużo starszą kobietą, ale wyświechtany frazes o tym, że miłość nie liczy lat, jest w stu procentach trafny. Tak się po prostu stało i już. — Zaczyna kaszleć, na co Janina wstaje i klepie go po plecach.

Patrzę na Piotrka, ale on gapi się w podłogę, zapewne przeżywając fakt, że tak szybko go zdekonspirowałam. Przypuszczam, że w ogóle nie słuchał innych uczestników terapii, tylko wciąż analizuje moje słowa, które — według niego — są krzywdzące i niesprawiedliwe.

Niedyspozycja Igora mija i mówi dalej lekko schrypniętym głosem. — Jest mi przykro, że Janina nie przyjęła moich oświadczyn, chociaż staram się zrozumieć jej punkt widzenia. Brak ślubu jakoś przeboleję, ale ona nie chce zrobić dla mnie jeszcze jednej rzeczy…

— Teraz nie będziemy o tym mówić! — Janina podnosi głos i wyrywa swoją dłoń z ręki Igora. Jej podbródek drży i widzę, że usilnie stara się nie popłakać.

— Dlaczego? — Młodziak patrzy na nią zdumiony. — Przecież to ważne.

— Nie teraz! — ucina histerycznie kobieta i robi to tak stanowczo, że Igor zamyka usta i spuszcza głowę, jakby ktoś wcisnął mu na ciele przycisk „off”.

— Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z tego, że jesteście tutaj po to, żeby szczerze powiedzieć o wszystkim. Prędzej czy później trzeba będzie odkryć karty. — komentuje Laura.

— Ale chyba nie musi to być na pierwszym spotkaniu, prawda? Powiedzieliśmy o sobie dostatecznie dużo jak na pierwszą godzinę, nie uważasz Lauro? Nie masz dla nas innych propozycji? Jakichś ćwiczeń, czy czegoś w tym stylu?

Laura otwiera usta, żeby powiedzieć coś mądrego, ale w tym samym momencie otwierają się drzwi i ktoś wchodzi do sali. W świetle dnia i z założonymi soczewkami kontaktowymi mam możliwość zweryfikować nocne zwidy i uważniej przyjrzeć się Eugeniuszowi Brzozowskiemu. Moje skojarzenie z filmowym amantem okazało się trafne. Gospodarz ma jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jest szczupłym brunetem o semickich rysach. Ubrany jest w ciemne spodnie i szaty sweter z golfem. Nie wygląda jak ktoś, kto w nocy pił shota za shotem. Wręcz przeciwnie, Brzozowski mógłby z powodzeniem usiąść teraz naprzeciwko Oprah Winfrey i udzielić jej profesjonalnego wywiadu, po którym stałby się bożyszczem tłumów. Czuję się dziwnie podniecona faktem, że poznałam go wcześniej niż inni i że dzieliliśmy ze sobą tak intymny czas jak nocna popijawa w kuchni. Mimowolnie uśmiecham się do niego, ale on ześlizguje się ze mnie wzrokiem, jakby mnie nie poznawał albo co gorsza — poznał, ale nie chciał się do tego przyznać. Zgrzytam zębami i chrząkam, po czym chwytam za rękę Piotrka, który nie wie, czym sobie zasłużył na tę chwilę czułości.

— Dzień dobry państwu. — Brzozowski staje za krzesłem Laury i kładzie jej rękę na ramieniu. — Przepraszam, że przerywam pierwszą sesję, ale po państwa minach wnioskuję, że nie macie mi tego za złe. — Uśmiecha się do wszystkich uprzejmie. — Nazywam się Eugeniusz Brzozowski. Jestem założycielem tego ośrodka i współtwórcą planu terapeutycznego. Z trudem dojechałem tu w środku nocy, ale nie wyobrażałem sobie, że mogłoby mnie zabraknąć. Kiedy tłukłem się tutaj autem, spiker w radio powiedział, że w kwestii opadów śniegu i utrzymującej się temperatury właśnie mamy w Polsce powtórkę z 1979 roku, kiedy zdarzyła się zima stulecia. Ponoć cały kraj jest sparaliżowany, a my utknęliśmy pośrodku leśnej głuszy. Turnus trwa dwa tygodnie, ale niewykluczone, że zostaniemy tutaj do wiosny. — Laura zaczyna infantylnie chichotać. — Na szczęście Panna Gutz się państwem zaopiekowała. — Brzozowski zdejmuje rękę z ramienia Laury i dyskretnie ociera sobie dłoń o spodnie. — Znam państwa historie. Wiem tyle, ile zechcieliście o sobie napisać w kwestionariuszach, ale umiem czytać między wierszami i tym samym wiem dużo więcej, niż chcieliście wyznać. Teraz będę cierpliwie czekał, aż moje teorie ujrzą światło dzienne i sami zobaczycie to, co poboczny obserwator widzi gołym okiem. Pani Janino, mówiła pani o grach. Tak się składa, że znam jedną, którą na chwilę przerwiemy intymne wynurzenia. — Brzozowski podchodzi do stolika, a następnie wyciąga z zawieszonej pod blatem pojedynczej szuflady cielistą piłeczkę wielkości piłki tenisowej. Obraca ją w dłoniach, zaczyna podrzucać jedną ręką i przechadzać się za naszymi plecami. — Ta gra nazywa się „Zobacz”, a chodzi w niej o to, żebyście zobaczyli siebie oczami innych. Tak jak już powiedziałem, nawet jeśli wy sami czegoś nie dostrzegacie, to nie znaczy, że jest to niewidoczne.

Zobacz!

— Zmęczony. — Brzozowski lekko rzuca piłką w stronę Gabriela, a ten łapie ją z miną jakby właśnie wpadł mu w ręce ludzki mózg. Terapeuta przyjacielsko uśmiecha się do chirurga plastycznego. — Według mnie jest pan zmęczony, panie Embolo — dorzuca, chociaż w tej chwili odbiorca wygląda raczej na zdziwionego. — Wiecie już, o co chodzi? Chciałbym, żeby każdy z was, rzucając piłkę w kierunku innego, dowolnie wybranego uczestnika, powiedział przy tym jedno słowo, które przychodzi mu na myśl w związku z tą personą.

— Przymiotnik? — pyta Patrycja.

— Wszystko jedno. — Gospodarz wzrusza ramionami i wycofuje w kierunku drzwi. Zatrzymawszy się na chwilę w progu, dodaje. — Do zobaczenia później. — Kłania się i wychodzi.

Siedzimy jak kołki. Patrzymy po sobie zdezorientowani. Gabriel ściska piłeczkę jak jakiś obiekt kultu. Laura uśmiecha się głupkowato i gestem namawia doktora, by rozpoczął zabawę. Modlę się, żeby nie rzucił piłeczki do mnie, bo nie mam żadnego pomysłu na to, jakim słowem miałabym określić moich towarzyszy, a te, które przychodzą mi do głowy, powinny pozostać niezwerbalizowane.

— Chory. — Kulka leci w kierunku Igora. Chłopak łapie przedmiot i uśmiecha się pod nosem.

— Nerwowa. — Patrycji nie udaje się złapać piłeczki w rozedrgane ręce, więc bluźniąc pod nosem, pochyla się, by ją podnieść.

— Nieszczery. — Piotrkowi na pewno nie podoba się, że nie usłyszał komplementu, ale udaje, że ma to gdzieś i posyła pani ginekolog rozgrzeszający uśmiech.

— Wyrozumiała. — Piłka uderza półprzytomną Beatę w głowę. Na szczęście nie bawimy się czymś twardym. — Oj, przepraszam! — Piotrek dźwiga się z krzesła, żeby podnieść zabawkę, ale Sławek go ubiega. Przewraca oczami i wciska żonie w dłoń terapeutyczny instrument. Nie wiem, czy Beata usłyszała w ogóle, jak określił ją mój mąż. Przez chwilę mam obawy, czy przypadkiem nie przycięła komara, zanim Brzozowski wyjaśnił nam zasady gry, ale po dłuższej chwili namysłu rzuca piłkę do Janiny.

— Opanowana.

— Mściwa. — Jestem w szoku, kiedy starsza pani kieruje to słowo do mnie. Refleks sprawia, że łapię piłkę, chociaż nie zgadam się z tym, co powiedziała. Mrużę oczy i chrząkam, ale nic nie mówię, żeby nie wyjść na przewrażliwioną na własnym punkcie. No i na mściwą. Znamy się tak krótko, że mamy prawo mylnie się oceniać. Gadżet, którym się wymieniamy to silikonowa, antystresowa piłeczka imitująca kobiecą pierś. Ściskam ją kilkukrotnie w dłoni, rozglądam dookoła i krzyżuję wzrok ze Sławkiem. No tak, pan policjant jeszcze nie miał okazji uczestniczyć w zabawie.

— Wybuchowy. — Rzucam mu piłkę, delikatnie podnosząc się z krzesła, po czym ciężko opadam na siedzisko.

Sławek przerzuca sobie piłeczkę z ręki do ręki z taka prędkością, że ledwo ją widać. Ma uśmiech kota z Alicji w Krainie Czarów.

— Makumba. — Wszyscy mają skonsternowane miny, kiedy piłka ląduje w dłoniach Gabriela. — Sorry stary, ale nie znamy się, a to się po prostu rzuca w oczy. — Sławek jest z siebie bardzo zadowolony. Opiera się wygodniej na krześle i krzyżuje ręce na piersi.

— Nic nie szkodzi. — Chirurg plastyczny ma łagodny wyraz twarzy. Znowu emanuje spokojem. — To pewnie wynika z twoich zdolności poznawczych. Nie da się ukryć, że jestem czarny, ale po policjancie spodziewałbym się większej spostrzegawczości. Prymitywny. — Odrzuca mu piłkę i wyciera obie dłonie o spodnie, jakby właśnie pozbył się krowiego placka.

Twarz gliniarza pąsowieje. Czuję, że ma napięte wszystkie mięśnie i obawiam się, że zaraz dojdzie do rękoczynów. Nie mam pojęcia, kto by zwyciężył, gdyby doszło do bijatyki. Sławek wygląda na faceta, który kiedyś codziennie siedział na siłowni, po czym nagle przestał się tam pojawiać i nie pracował nad ciałem od co najmniej dwóch lat. Sylwetka Gabriela świadczy o tym, że coś trenuje i o siebie dba. Sądząc po jego usposobieniu stawiam na tai-chi albo aikido. Spokój i równowaga na pewno dałyby mu dużą przewagę nad w gorącej wodzie kąpanym przeciwnikiem. Kiedyś zapodałam sobie na YouTube filmik, będący przekrojem przez sceny walk z filmów ze Stevenem Seagalem. Myślałam wtedy, że się posikam ze śmiechu i nie wiem nawet, czy przypadkiem tego nie zrobiłam. Gwiazdor, który z każdym kolejnym filmem miał coraz tłustsze włosy i był oraz grubszy, prawie zawsze stał jak kołek i jakimś cudem powalał wszystkich wrogów, nawet tych, którzy go atakowali wymyślnymi kopnięciami. Kiedy puściłam nagranie Piotrkowi, ten nie zaśmiał się ani razu, a po wszystkim zaczął się wymądrzać, że aikido polega na wykorzystaniu siły i pędu przeciwnika, a Seagal jest w tym mistrzem. Gabriel wygląda mi na czarne wcielenie Stevena, chociaż jest przystojniejszy, chudszy i ma umyte włosy.

Beatka kładzie dłoń na ramieniu męża. Nic nie mówi, ale jej dotyk działa na Sławka kojąco i chociaż nie spuszcza wzroku z chirurga, rzuca piłkę Igorowi.

— Zboczeniec.

Chłopak prycha i obiera sobie za cel Beatkę.

— Stłamszona.

— Przerażona. — Piłeczka ląduje w rękach Patrycji, która oddaje ją szybko Janinie.

— Wyniosła.

— Nieodpowiedzialny. — Piotrek łapie silikonowego cycka i widząc moją triumfującą minę, wręcza mi zabawkę.

— Mściwa.

— Było już! — cedzę przez zęby, ale przyjmuję podarek.

Poza Gabrielem wszyscy siedzą spięci i wyraźnie rozdrażnieni. Nikt nie chce kontynuować tej zabawy, ale Laura jej nie przerywa. Szatan musiał uśmiechać się w taki sam sposób, jak robi to teraz nasza terapeutka, kiedy Hitler doszedł do władzy. Najchętniej rzuciłabym jej piłkę i nazwała głupią cipą, ale udaje mi się powstrzymać. Nie mam nic do powiedzenia, więc wybieram bezpieczną opcję i kładę Piotrkowi piłeczkę na kolanach.

— Czarujący. — W tej chwili jest to zarówno komplement jak i obelga. Mój małżonek zawsze miał dużo uroku osobistego, a jego zawód dodatkowo pomógł mu uwypuklić cechy, które powszechnie uważane są za atrakcyjne. Kiedyś kochałam jego wyrozumiałe spojrzenie, ciepły uśmiech i poczucie humoru. Dzięki tym atrybutom jest świetny w swoim fachu i przypuszczam, że również im zawdzięcza upolowanie kochanki.

— Niepewny. — Piotrek rzucał piłką do Igora, który wbrew znaczeniu epitetu, jakim został określony, łapie ją bardzo sprawnie.

Wymiana zabawki odbywa się wyłącznie na linii Igor — Sławek — Gabriel i czuję się przeszczęśliwa, że nie jestem już obiektem głupiej oceny. Szczerze mówiąc jestem nieźle wkurzona tym debilnym ćwiczeniem. Czemu to ma w ogóle służyć? Nie znam tych ludzi, a oni nie znają mnie. Jeżeli autorski program terapeutyczny Brzozowskiego ma polegać na zabawach rodem z piaskownicy, to nie pozostaje mi nic innego, jak dziwować się nad jego skutecznością. Mam nadzieję, że następne zadanie nie będzie polegało na podkładaniu sobie pierdzącej poduszki. Nie podążam już wzrokiem za piłeczką, bo boję się, że dostanę zeza. Gapię się tępo przed siebie, a obraz rozmywa mi się przed oczami. Co chwila widzę rozmazaną smugę, gdy pocisk niezgody przefruwa mi przed oczami.

Małpa — kretyn — nekrofil — pustak — mistrz zen dla ubogich — Edyp — dzban — Simon Mol w kitlu.

— Panowie! Wystarczy. — Laura litościwie przerywa ten bezsens. — Obawiam się, że nie wszyscy zrozumieli sens tego ćwiczenia.

— A to miało w ogóle jakiś sens? — Janina prycha pogardliwie. — Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to ćwiczenie refleksu.

— To proste zadanie mające uzmysłowić wam, jak jesteście odbierani przez innych. — Laura wzrusza ramionami, jakby to było oczywiste.

— Ale my się przecież w ogóle nie znamy! — buldoczy się Piotrek.

— Nie trzeba się znać, żeby coś zaobserwować — terapeutka ucina sucho, zakłada nogę na nogę, obiema dłońmi obejmuje ułożone wyżej kolano i znowu uśmiecha się wazeliniarsko. — Czas na krótką przerwę. Myślę, że niektórym naszym panom przyda się uzupełnienie elektrolitów. W międzyczasie chciałabym, żebyście pomyśleli o tym, czy usłyszane dziś epitety uznajecie za słuszne.

— Jeżeli chcesz uniknąć krytyki: nic nie mów, nic nie rób, bądź nikim. — Uśmiechnięty Gabriel podnosi się z krzesła i spokojnie wychodzi z sali.

— Mąż uwielbia aforyzmy. — Patrycja przewraca oczami, dając wszystkim do zrozumienia, że nie jest fanką wplatania w wypowiedzi złotych myśli starych filozofów. — Czasem są naprawdę od czapy. — Wzdycha i wychodzi.

— Cholerny intelektualista! — Sławek podnosi się z krzesła z taką werwą, że prawie przewraca mebel. — Będzie mnie tu od prymitywów wyzywał, kiedy sam dopiero co wylazł z buszu!

— Spokojnie Sławciu. — Beatka nie podnosi ani tyłka ani głowy, ani nawet gałek ocznych. Wygląda na to, że całą przerwę przesiedzi w takiej samej pozycji, w jakiej zastygła godzinę wcześniej.

— Będę spokojny jak ten Bambus mnie przeprosi. A ty — pokazuje palcem na Igora, który wciąż siedzi i uśmiecha się ironicznie pod nosem — lepiej się nie odzywaj, bo mnie wkurwiasz. Sprałbym ci dupę, ale widzę, że masz chyba jakąś jelitówkę, więc sobie daruję.

— Nie wytykaj go palcem, bo ci go odgryzę. — Agresywne słowa Janiny sprawiają, że wszyscy zamierają, a żuchwa policjanta opada mu niemal do kostek. — Wsadź głowę do lodówki i pooddychaj głęboko. Niejednego takiego jak ty poznałam i wszyscy bez wyjątku źle skończyli.

— Grozisz mi? Pavulon mi strzykniesz, emerytowana piguło? — obrusza się Sławek, ale opuszcza palec i zaczyna nerwowo przeszukiwać kieszenie spodni i koszuli. — Kurwa i jeszcze to sztywne piździsko zakosiło mi fajki — warczy i sztywnym chodem narciarza biegowego wymaszerowuje z pomieszczenia. Zaraz za nim wychodzi Piotrek. Janina pyta Igora, czy chciałby coś do picia, ale nie czekając na jego odpowiedź zapowiada, że i tak coś mu zaparzy i również się ulatnia.

Zostaję sama z Beatą i Igorem, chociaż żona policjanta mogłaby z powodzeniem robić za dodatkowy mebel. Chce mi się siku, ale postanawiam poczekać, aż przynajmniej dwie osoby wrócą na salę i dopiero udać się do toalety. W tej chwili po domu krąży zbyt wiele naelektryzowanych osób, z którymi nie mam ochoty się stykać.

— Głupota, co? — zagaduję Igora, a ten przewraca oczami i drapie się w głowę. Beatka wydaje z siebie jakiś jęk, ale nie patrzy na mnie. Może faktycznie śpi.

— Chciałbym powiedzieć, że to było ciekawe doświadczenie, ale niestety, to by było kłamstwo i tym samym złamanie najważniejszej zasady programu. — Igor ziewa i przeciąga się. Przez chwilę przez jego twarz przebiega grymas bólu, ale po chwili jego rysy łagodnieją. Chłopak jest dorosły i o jakieś dwie głowy wyższy ode mnie, ale jest w nim coś, co budzi we mnie tkliwość.

— Jak się czujesz? Tak naprawdę.

— Bywało lepiej — wzdycha. — Bywało też gorzej, więc nie narzekam — dodaje ze smutnym uśmiechem.

Nie chcę go ciągnąć za język. Związek Janiny i Igora ma wiele paradoksów. Po pierwsze jest osobliwy, bo to starsza kobieta zaskarbiła sobie uczucie przystojnego młodszego kochanka, a po drugie wygląda na to, że to pani Kruk ma więcej energii, werwy i zdrowia niż Malicki. Zastanawiam się nad tą ironią losu i nawet nie zauważam, kiedy obok mnie siada naburmuszony Piotrek. Niedługo później na salę wraca Sławek, który z kolei nie chce zbyt szybko spocząć na krześle, więc zwiedza prawie puste pomieszczenie. Wygląda jak turysta w muzeum sztuki, z tym wyjątkiem, że zamiast podziwiać rzeźby i obrazy kontempluje ruchy pędzla na pustych ścianach i artystyczną instalację w postaci skromnego biurka z radiem.

Patrycja również zajmuje swoje krzesło i obgryza nerwowo skórki przy paznokciach. Przerwa zaraz dobiegnie końca, więc wstaję szybko, żeby skorzystać z toalety. W drzwiach cudem udaje mi się uniknąć kolizji z Janiną, która nie patrzy przed siebie i drepcze jak gejsza wpatrując się w kubek z jakimś parującym naparem.

— Oj, przepraszam. — Przepuszczam skupioną kobietę i udaję się do siłowni, gdzie powinna być łazienka. Budynek sprawia wrażenie opuszczonego i idąc ponurym korytarzem co chwila oglądam się za siebie, jakbym spodziewała się jakiegoś wariata z siekierą w ręku i w worku na głowie. Do siłowni praktycznie wbiegam i podskakuję przestraszona, kiedy napotykam utkwiony we mnie wzrok opartego o ścianę Gabriela. W dłoniach trzyma otwartą książkę. Białka jego oczu są tak białe, że mam wrażenie, jakby zamiast gałek miał wmontowane w oczodoły jarzeniówki.

— Jezu! — Kładę sobie rękę na piesi, próbując uspokoić nierówno bijące serce. — Ale mnie wystraszyłeś!

— Już dobrze — odpowiada, powracając do lektury. — Czający się w budynku Murzyn pewnie wystraszyłby nawet mnie — dodaje z przekąsem.

— Nie to miałam na myśli — rzucam pospiesznie.

Przypominam sobie, że doktor Embolo niedawno usłyszał od Sławka tyle rasistowskich tekstów, że pewnie każdego ma za homofoba.

— Wiem, nie przejmuj się. — Z głośnym trzaskiem zamyka gruby wolumin i gładzi zdobioną okładkę. — Czy ten cyrk zaczął się już na nowo?

— Prawie wszystkie zwierzęta się zebrały. Brakuje tylko tresera.

— Idealne porównanie. — Gabriel wstaje i rusza do wyjścia. — Do zobaczenia na arenie.

Szybko załatwiam swoje potrzeby, a kiedy wracam na salę, są już na niej wszyscy uczestnicy. Brakuje sztywnej Laury. Na jej krześle siedzi Brzozowski i patrzy na mnie z lekką naganą. Szybko zajmuję swoje miejsce i czuję jak temperatura skóry na moich polikach wzrasta do jakichś stu stopni Celsjusza.

— Teraz, kiedy jesteśmy już wszyscy, pora podsumować pierwszą grupową sesję. Następny etap to terapie indywidualne. Ustalimy, dlaczego tak naprawdę stoicie nad przepaścią. Powiem szczerze, że tu nie chodzi o to, żeby każda para wspólnie cofnęła się znad urwiska. Byłoby pięknie, ale nie zawsze się udaje. Za sukces uważam też to, kiedy jedna składowa pary zdecyduje się skoczyć w nieznane, a druga jej na to pozwoli. — Uśmiecha się czarująco i przeczesuje dłonią gęste włosy. — To działa tak. Zadam kilka szybkich pytań, i proszę o szybką odpowiedź. Bez namysłów, bez jąkania. Oczywiście proszę o szczerość, w przeciwnym wypadku marnujemy swój czas.

Nikt się nie sprzeciwia. Chcemy mieć to już za sobą.

— Patrycjo, czy widziałaś kiedyś dowody zdrady Gabriela?

— Nie, ale on nie jest głupi, więc to nic nie znaczy. Ja to wiem.

— Skąd?

— Wiem, jakie są kobiety. Wiem, kogo w nim widzą.

— Czyli?

— Spełnienie erotycznych fantazji o egzotycznym kochanku z wielkim penisem. Albo biednego odmieńca, którego trzeba chronić przed złem tego świata. Najczęściej jedno i drugie.

Mocno trenuję mięśnie twarzy, żeby zachować spokój i nie wybuchnąć śmiechem. Gabriel nic nie mówi, tylko patrzy w sufit, za to Patrycja trzęsie się, jakby ktoś ją raził prądem.

— Nie ufasz jemu czy innym kobietom?

— Wszystkim.

— Myślisz, że każda kobieta jest taka płytka?

— Większość.

— Ty też?

Pytane zawisa w powietrzu i niemalże widzę, jak zmienia się w ostre wahadło opadające stopniowo na głowę doktorowej. Patrycja otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili je zamyka i opuszcza wzrok. Nie wiem, do czego dążył Brzozowski, ale wygląda na to, że nie oczekiwał żadnej odpowiedzi, a rekcja kobiety wyraźnie go usatysfakcjonowała.

— Beato, kiedy zauważyłaś, że Sławek się od ciebie oddalił?

— Nie pamiętam dokładnie… Jakieś pół roku temu. Chyba. No, nie wiem sama.

— Odczep się od niej! — huczy policjant. — Mnie pytaj.

— Przyjdzie na ciebie kolej — spokojnie odpowiada Brzozowski, nie zaszczycając Sławka spojrzeniem. — A teraz pozwól mi porozmawiać z Beatą i nie wtrącaj się. Czy w życiu męża coś się wtedy zadziało?

— To znaczy?

— Czy ochłodzenie waszych stosunków miało związek z jakąś sprawą, nad którą pracował albo innym wydarzeniem?

— Nie jestem pewna… — Beatka łypie na męża z lekkim przestrachem. — Naprawdę nie pamiętam. On mi nic nie mówi o swojej pracy. Mówi, że problemy zostawia na komisariacie, ale…

— Tak?

— Wydaje mi się, że zaczęło nam się psuć jakoś po imprezie zorganizowanej z okazji przejścia na emeryturę jednego z kolegów Sławka. Niedługo później mąż zmienił wydział, co wydało mi się dziwne, bo uwielbiał pracę w terenie.

— Co za głupoty babo pleciesz. — Na czole Sławka perlą się krople potu.

— Jaki się stał?

— No, głównie milczący. Czasem wybuchowy, trochę tak jakby brutalny… — Głos Beaty jest coraz cichszy, za to sapanie Sławka osiąga wyższe rejestry.

— Bił cię?

— Nie, ale w pewnych sytuacjach…. No wiecie, intymnych, zachowywał się nieczule i…

— Oszalałaś?! — wydziera się Sławek. — Przestań zapraszać obcych do naszego łóżka!

— Przestałam go już podniecać — bełkocze Becia.

— Chcesz coś dodać? — Brzozowski zwraca się do policjanta.

— Tak, ty wścibski pedale! Zajmij się swoją dupą, zboczeńcu!

Włoski na moim ciele stają dęba, tak jakby powietrze było naelektryzowane. Sławek od początku nie krył się ze swoim buractwem, ale znieważanie gospodarza to już wyższy poziom chamstwa. Terapeuta nie wygląda na oburzonego. Wręcz przeciwnie. Uśmiecha się szeroko, jakby właśnie usłyszał najpiękniejszy komplement.

— O to chodziło Sławku! Interesujący dobór słów. Na tyle interesujący, że nie będę cię już o nic pytał — cmoka Brzozowski. Odwraca się na krześle i patrzy na mnie. Wszyscy w końcu odsapnęli, ale ja czuję się jeszcze gorzej. Te czarne oczy przewiercają mnie na wylot. Dłonie mi się pocą, szumi w głowie, a przed oczami latają czarne plamy. Nie wiem, czy jestem gotowa na zestaw pytań Brzozowskiego, ale moje obawy okazują się bezpodstawne, bo to nie jestem celem ataku.

— Piotrze, jak długo miałeś kochankę?

Mój szacowny małżonek długo nie odpowiada. Gapię się na jego profil a on z kolei zabija wzrokiem gospodarza.

— Może pięć, sześć miesięcy — mamrocze.

— Kto wykonał pierwszy ruch?

— Ona! To była ważna klientka. Manipulowała mną, bo wiedziała, że muszę tańczyć tak jak mi zagra.

— Czy zawsze na proste pytanie odpowiadasz pełną wymówką?

Piotrek zgrzyta zębami, nerwowo zaciska i rozluźnia pięści. Czarujący bankier nie czuje się komfortowo, kiedy ktoś odkrywa jego prawdziwą naturę. A prawda jest taka, że mój mąż ma na wszystko usprawiedliwienie. Kiedy tak zastanawiam się nad sytuacjami, kiedy mnie zawiódł, od błahych po istotne, przypomina mi się, że rzadko kiedy odpowiadał jednym słowem na zadane pytanie, bo bardzo często dopełniał odpowiedź jakimś durnym wytłumaczeniem. Zawsze słyszałam: „Tak” lub „nie” w towarzystwie magicznych „ale”, czy „bo”, za którymi szła wymówka: nie zrobiłem czegoś, BO źle się czułem, nie miałem czasu, spotkanie się przedłużyło, musiałem jechać do matki, swędziała mnie dupa.

— Wiedziała, że jesteś żonaty?

— Nie wiem.

— Jak to? Nie powiedziałeś jej? Może to by ją powstrzymało — drąży Brzozowski.

— Chciałem to szybko zakończyć. Nie chciałem, żeby Ewelina i Iza zostały w to wplątane.

— Nie zauważyła obrączki?

Cisza.

— Zawsze ją nosisz, prawda?

— Tak — wzdycha mąż. — Może wiedziała w takim razie. Sam nie wiem. Nie poruszaliśmy nigdy tego temat. — Rozkłada ręce i nerwowo chichocze. — Przecież się przyznałem do zdrady! O co tu chodzi?

— Czy transakcja z klientką doszła do skutku?

— Że co?

— Twierdziłeś, że to była ważna klientka. Jak długo trwa dogadanie spraw finansowych i podpisanie umowy?

— Różnie.

— Ale chyba nie pół roku, co?

Znowu cisza. Brzozowski dłuższy czas wpatruje się w Piotrka, a ten z kolei odwzajemnia spojrzenie. Mąż nie czuje się przegrany, natomiast ja odczuwam silny niepokój. Czemu padły akurat takie pytania? Mimowolnie obracam obrączkę ślubną na moim serdecznym palcu. Czasem muszę ją ściągać w pracy, bo przeszkadza w masażach. Nie widzę wielu powodów, dla których mąż miałby pozbywać się swojej biżuterii. W myślach klaruje mi się jedna sytuacja, która mogłaby tłumaczyć takie postępowanie: robienie interesów z bogatą, atrakcyjną i napaloną klientką.

Otrząsam się jak pies, który właśnie wylazł ze stawu. Brzozowski odpuścił maglowanie mojej gorszej połowy i wziął na tapet Igora z Janiną.

— Gdzie się poznaliście? — Pytanie skierowane jest do obojga, ale to Igor postanawia podjąć sparingową rękawicę.

— W pracy Janiny.

— Czyli gdzie? Bo ponoć jest na emeryturze.

— W szpitalu.

— W jakich okolicznościach?

— Gównianych — parska Igor. — Niestety, nie tylko w przenośni.

Brzozowski wyczekująco wpatruje się w Malickiego. Po policzku Janiny spływa pojedyncza łza i kobieta gniewne ociera ją wskazującym palcem. Nikt się nie odzywa, jedynie Sławek wciąż ciężko sapie, chociaż jestem pewna, że nie słucha aktualnych zwierzeń innych, lecz rozpamiętuje przesłuchanie Beaty.

— Widzicie kochani… — Igor bierze głęboki oddech i pochyla się do przodu — …tak naprawdę poznałem kobietę mojego życia dzięki kumplowi, który tworzy z nami trójkącik. Nazywa się chłoniak i zżera mnie kawałek po kawałku.

Igor uśmiecha się pod nosem, a z oczu Janiny wylatuje więcej łez, którym kobieta pozwala spływać po policzkach.

— Poznałem Janinę, kiedy myślałem, że ze mną już koniec. Leczenie nie dało pozytywnych rezultatów, poza faktem, że zmieniło moje życie w wegetację. Kiedy tak leżałem w szpitalnym łóżku, słaby, zrezygnowany i obsrany, na krześle obok usiadła kobieta, która sprawiła, że wróciłem do żywych. Nie pamiętam, co dokładnie mi powiedziała, ale to nie było ważne. Ważne było to, że chciałem jej słuchać więcej i częściej. Po dwóch tygodniach usłyszałem magiczne słowo: „remisja”. Lekarz powiedział, że to cud, ale ja wiedziałem, że to nie boska interwencja, tylko ta kobieta ocaliła mi życie.

— Nie ocaliła go do końca, prawda? — To nie Brzozowski zadaje to niedyskretne pytanie, tylko ja.

— Ano. — Igor puszcza do mnie oko. — To prawda. Cieszyliśmy się sobą przez cztery miesiące, podczas których doznałem więcej szczęścia niż przez przeżyte dwadzieścia osiem lat. Później usłyszałem kolejne magiczne słowo: „wznowa”. A za nim kolejne wyświechtane frazesy: „uporządkuj swoje sprawy”, „leczenie paliatywne” i inne gówna, obojętne wypowiadane przez znudzonego lekarza.

— Czego, poza małżeństwem, nie chce zrobić Janina? — dopytuje Brzozowski.

— Nie chce mnie zabić — odpowiada prosto z mostu Igor, a Janina wybucha głośnym płaczem i wychodzi z sali.

Siedzimy osłupiali, nawet Sławek przestaje gniewnie zipać, tylko wykręca sobie po kolei palce u rąk.

— Myślę, że na dziś to już koniec — Brzozowski wstaje z krzesła. — Podczas obiadu Janusz przekaże wam prace domowe.

Odbijany

— Nie będę oglądał takiego gówna! — Sławek prycha i wydyma spierzchnięte usta jak Donald Trump.

Staramy się nie przejmować jego zachowaniem, bo mamy zadanie do wykonania i opór jednostki, która zdaje się być w wiecznej kontrze do wszystkich i wszystkiego, niespecjalnie nas obchodzi.

— Ja też nie jestem tym zachwycona — zaznaczam. — Ale podpisaliśmy kontrakty i zobowiązaliśmy się do posłuszeństwa.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 50.7