E-book
10.29
drukowana A5
49.61
Osadnicy

Bezpłatny fragment - Osadnicy

Szli na zachód...


Objętość:
265 str.
ISBN:
978-83-8384-294-3
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 49.61

Pamięci moich dziadków:

Pradziadka Kazimierza

Dziadka Józefa

Poświęcam

Skąd oni w tej Galicji się wzięli…

W historii Prus czytamy, że miał miejsce fakt, iż przyjęli oni pod swój dach dwadzieścia tysięcy francuskich protestantów, którzy we Francji byli prześladowani z uwagi na wyznanie. Król Prus przyjął ich w ramach solidarności wyznaniowej. Różne były powody migracji, nie tylko religijne, ale również czysto gospodarcze.

Takim przypadkiem, ale na zupełnie innym podłożu, była akcja przesiedleńcza, która zapisała się w historii pod nazwą Kolonizacji Józefińskiej. Cesarz Józef II Habsburg doskonale znał dolę swoich poddanych na terenie Galicji, jako że miał zwyczaj podróżować po swoim państwie. Tamtejsi jego poddani byli to ludzie bardzo ubodzy i niejednokrotnie przymierali głodem. Ziemię uprawiali bardzo prymitywnymi metodami. Tenże cesarz Austro-Węgier, jako inicjator całej akcji, w porozumieniu z królem Prus zapoczątkował sprowadzanie rzemieślników do miast i rolników na tereny rolnicze Galicji a w naszym przypadku rozpatrujemy dokładnie teren Mielca, Baranowa i Kolbuszowej. Przybywali oni z własnej woli na bardzo korzystnych dla siebie warunkach. Mieli za zadanie podnieść poziom kultury rolnej oraz poziom rzemiosła w miastach. Galicja, bowiem była terenem bardzo zacofanym pod każdym względem, a przy tym bardzo ubogim, gdzie głód na tak zwanym przednówku następował, co roku był czymś normalnym. Najprawdopodobniej ci osadnicy przybywali z dwóch kierunków, czyli z północy, zatem z terenów Prus Wschodnich, oraz z kierunku zachodniego, czyli z terenów Śląska. Mieli prawo nawet zakładać swoje wsie i to robili, ale z czasem na tyle zasymilowali się rdzennymi mieszkańcami tych rejonów na tyle, że zaczęli się zaliczać do tutejszych i wchodzić z nimi w trwałe związki, wszelkie granice kulturowe oraz językowe zaczęły stopniowo zanikać.

Tak też, o tych, którzy przybyli z Prus, mówiono tutejszym językiem, że przybyli z Prusiech i tym sposobem nazywano ich Prusiami. Ci zaś, którzy przybyli z Austrii, a dokładnie ze Śląska, nazywano po prostu Szlązakami, potem Szlęzakami, Ślęzakami a dzisiaj przyjmują oni nawet nazwisko Slezak, jako że język angielski czy niemiecki nie ma znaków literowych ś lub ę. W różnych źródłach można jeszcze znaleźć takie nazwy, jak Szląsko, Szlesko, Шлеска, to nazwy słowiańskie. Ponadto nazwa górnołużycka Šleska oraz germańsko-niemiecka: Schlesien i niemiecko-śląska: Schläsing.

Na tutejszych terenach występowało wielu Szlęzaków jak i Prusiów, przy czym wielu z nich nie miało żadnych powiązań rodzinnych, jedynie nazwiska posiadali te same. Jest jeszcze jeden fakt, który potwierdza to rozumowanie. Już po drugiej wojnie światowej, kiedy wspomniane tereny Prus i Śląska znalazły się w granicach Polski, a władza PRL namawiała do zasiedlania nowych terenów, miało miejsce zjawisko, które potwierdziło, że wiedza o faktycznym pochodzeniu zarówno Prusiów jak i Szlęzaków była przekazywana między pokoleniami tych rodów, ale zapewne tylko ustnie, jako że na żadne ślady pisane nie udało się trafić…

To przypuszczenie potwierdza fakt, że zarówno jedni jak i drudzy postanowili wyruszyć do miejsc, o których wiedzieli od swoich przodków, że z tych ziem się wywodzą. No i Franciszek Pruś ruszył w stronę Prus, chociaż dokładnego miejsca nie znał i mapy nie posiadał. Ówczesny rząd informował go, że tam gotowe gospodarstwa czekają na niego i w pełni wyposażone. Nie powiedzieli mu tylko, że tamtędy przeszła Armia Czerwona i pozostawiła po sobie niejednokrotnie zgliszcza. Wrócił, zatem do domu przywożąc ze sobą jakieś drobne meble i zegar, który dzwonił, co pół godziny. Jego żona, czyli babcia zgłosiła veto i powiedziała, że nigdzie nie pojedzie, bo tutejszej rodziny nie zostawi, czemu dziadek się poddał i zupełnie zrezygnował z wyjazdu na tak zwane ziemie odzyskane, jedynie ten zegar przypominał o tym zamiarze. Ten zegar istnieje do dnia dzisiejszego, wisi w domu wnuczki Franciszka i działa nadal doskonale.

Podobną akcją propagandową i różnymi zachętami o podobnym charakterze spowity był kierunek zachodni, czyli nasz Śląsk i jego okolice. Najstarszy z rodu Szlęzaków, czyli drugi dziadek autora niniejszej książki, czyli Józef Szlęzak zaakceptował ten wyjazd. Skąd posiadał wiedzę o tamtych korzeniach nie sposób dzisiaj dojść. Zapewne była ona również przekazywana z ojca na syna, czyli dziadek Józef mógł ją otrzymać od swojego ojca pradziadka autora, czyli Kazimierza Szlęzaka i tak dalej idąc wgłąb historii…

Kiedy jeden dorosły człowiek, w pewnym momencie życia postanawia wrócić do miejsca, z którego wyrosły jego korzenie rodowe, możemy nazwać fanaberią. Kiedy jednak takich przypadków jest więcej i to w różnych miejscach świata, siłą rzeczy musimy nazwać zjawiskiem na podłożu socjologicznym a może genealogicznym. Zresztą jest to problem, który dotyczy nie tylko człowieka, bo na przykład łososie mają podobnie. Te ryby normalnie żyjące w morzach, kiedy dorosną, płyną z powrotem do miejsca gdzie się narodziły. Te ryby płyną tam, aby złożyć ikrę, czyli dać początek następnemu pokoleniu i tam same giną. Aby to rozwikłać trzeba by było przenieść się na pole naukowe, ale nie będzie to tematem naszych rozważań. Jedyna pewność, to fakty powyżej opisane i na tym pozostaniemy.

Jeszcze jedna okoliczność, to koniec wojny a w zasadzie wojen, bo zarówno pierwsza jak i druga wojna nastąpiły w niezbyt odległym czasie. To dopiero po tych wojnach a już ostatecznie po tej drugiej wojnie, nowe granice pozwoliły na ewentualne migracje do dawnych miejsc i migracje te nastąpiły w pierwszej chwili niemal lawinowo. Te miejsca okazały się znajdować w nowych granicach Polski, ponadto nowe władze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej wręcz namawiały do zasiedlania terenów zarówno Śląska jak i Prus Wschodnich. Ówczesna propaganda rządowa była bardzo silna, namawiano na zasiedlanie nowych ziem w sposób bardzo sugestywny oferując niemal wszystko darmo, bo na zasadzie dzierżawy. To określenie „darmo” usypiało dalsze pytania. Nad kosztami, czyli dzierżawą, podatkami nikt się zbytnio nie zastanawiał, bo niezbyt jasno o tym mówiono a ponadto chłop w rachunkach nigdy nie był mocarzem.

Kiedy dziadek Franek Pruś wrócił, wtedy postanowił wyjechać drugi dziadek Józef Szlęzak. On jednak wiedziony swoim węchem, skierował się w kierunku Śląska, lub jak wtedy mówiono, w kierunku Szląska. Również i w tym wypadku wybrało się razem kilka rodzin o tym samym nazwisku Szlęzak, chociaż wcale nie byli ze sobą spokrewnieni. Ci jechali już z mocnym postanowieniem pozostania, ponieważ wrócił stamtąd ten i ów i potwierdzał, że po wypędzonych Niemcach zostały gospodarstwa i domy gotowe do zasiedlenia, pełne mebli, różnego sprzętu a nawet ubrania i to modne.

Był jeszcze ostatni argument, ale bardzo ważny argument dotyczący korzeni rodów tych, którzy nosili nazwisko Szlęzak, było bowiem wiele rodzin o tym nazwisku, chociaż niektórzy nie mieli powiązań rodzinnych, niekiedy nawet się nie znali. Wszyscy oni mieli jakieś strzępy wiadomości o swoim pochodzeniu z tych stron, ale żadnych dowodów nie posiadali. Ksiąg parafialnych z tamtych czasów również nie było, zresztą po drugiej wojnie światowej trudno było cokolwiek znaleźć, bo podobno w parafii Szlęzaki/Ślęzaki w plebanię uderzyła bomba i księgi w przeważającej większości spłonęły.

Dopiero po ponad 160 latach, czyli po ponad pięciu pokoleniach sprawy te odżyły, kiedy okazało się, że Śląsk znowu znalazł się w granicach Polski i można tam jechać, władza jeszcze do tego zachęca i całe gospodarstwa rozdaje. Zatem coś drgnęło, coś jakby ożyło w grupie potomków dawnych osadników cesarza austriackiego. Mimo że wszyscy oni byli już tutejszymi, bo tu się urodzili, to jednak jakieś wieści przekazywane przez te pięć pokoleń, teraz ujrzały światło i powolutku zaczęły owocować. Zatem wielu wyruszyło.

1. Powrót do korzeni?

Wielu młodych we wsi już dawno wiedziało, że na zachodzie są puste mieszkania, bo Niemcy uciekli. Mało tego, że nie są puste, one są nawet umeblowane a w kuchni pozostały wszystkie garnki i łyżki. Wielu z nich jeździło, bo to była jazda na zachód, ale tylko na szaber, jak to popularnie we wsi się nazywało. Jednak, od kiedy władza na tych ziemiach okrzepła to i szaber został ukrócony, chociaż jeszcze przez wiele lat miał miejsce, tyle, że w bardziej przemyślanych formach. Pismo napisane na maszynie i koniecznie z pieczątką otwierało drogę do każdej kradzieży. Przy braku łączności i niedziałającej jeszcze na odpowiednim poziomie poczcie, sprawdzenie wiarygodności tego pisma było wręcz niemożliwe.

Mimo licznych niebezpieczeństw, jakie pozostawiła po sobie wojna, gromada ludzi czujących swój związek ze Śląskiem postanowiła zaryzykować i skorzystać z obietnic władzy. Jak to jeden z nich powiedział, że większej biedy, jaką tu mamy, tam chyba nie zastaniemy. Najpierw skrzyknęli się Szlęzaki, trzy rodziny. Były to jednak trzy rodziny, które nie miały ze sobą wspólnych przodków, byli sobie zupełnie obcy. Łączyło ich jednak chyba jedynie to, że ich przodkowie, 160 lat temu przybyli na te ziemie z austriackiego Śląska, za czasów cesarza CK Austrii Józefa II. Dla tutejszych każda rodzina była ze Szląska a więc i takie miała nazwisko. Aby jednak jakoś ich rozróżniać między sobą nadano im pewne przezwiska. Przezwiska te albo wiązały się z jakimiś cechami charakteru, miejscem zamieszkania i temu podobnie. Zatem skoro w rejonie zabudowy Szlęzaka rosły pewne iglaste krzewy chojaki i drzewka te nigdzie indziej nie rosły, to cała ta rodzina zyskiwała przydomek Chojaki i cała wieś tylko tak o nich mówiła, a prawdziwe nazwisko występowało tylko w urzędzie w gminie albo w parafii. Gdzie indziej gospodyni, kiedy się mocno zdenerwowała, to jej krzyk przypominał pianie koguta i tym sposobem cała rodzina otrzymała przydomek Koguty. Ktoś zobaczył przy stajni Szlęzaków kunę i tak został nadany im przydomek Kuny, mimo, że oni nawet o tym nie wiedzieli, zresztą po pewnym czasie, kiedy Koguty wyjechali, te przydomki przestały być używane przez pozostałych, a jeżeli były używane to nigdy w obecności tych posiadających te przydomki. Co ciekawe, ani Chojaki, ani Koguty, ani Kuny, nie obrażali się o to i tak już zostało. Można również przypuszczać, że wiele innych nazwisk we wsi miało swoje początki w epoce cesarza, bo jeżeli dało się łatwo przetłumaczyć z niemieckiego Birke na Brzózkę lub z Wolf na Wilka, to również tak już zostawało na zawsze.

To właśnie te trzy rodziny Szlęzaków, czyli Chojaki lub Chojoki, Koguty i Kuny, dogadali się ze sobą, że jadą na zachód. Do nich dołączyły jeszcze trzy inne rodziny. W większości były to bardzo młode małżeństwa, wielokrotnie jeszcze bezdzietne, jedynie na czele rodu Chojaków stał senior rodu, liczący sobie już 67 lat. Pozostałe trzy rodziny to Paduchy, Ślusarze i Szwaje. Była to, zatem gromada dość liczna, która postanowiła zamieszkać obok siebie, o ile to będzie możliwe. Wszyscy oni wywodzili się z jednej wsi, więc pragnęli, aby tak nadal pozostało.

Spotkanie wszystkich odbyło się w jedno niedzielne popołudnie, na podwórzu u Chojaków. Doskonale wiedzieli już, co tam otrzymają przy zasiedleniu, więc nie było zbytnio, co ze sobą zabierać, chyba jedynie podręczne sprzęty domowe i jak zwykle pierzyny i poduszki, bo to się zawsze zabierało ze sobą. Wszystko zostanie załadowane na wspólny wagon towarowy a oni pojadą pociągiem osobowym, bo już dwa lata po wojnie kolej osobowa funkcjonowała, a kolej w kierunku Krakowa i dalej, to nawet już za cesarza Franciszka była. Wszystkie te wiadomości zebrali synowie Józefa Chojaka, bo byli w tym całym towarzystwie najstarsi i znali te ziemie, jako że podczas wojny byli wywiezieni przez Niemców na te ziemie na roboty przymusowe. Tym sposobem byli nieco zaznajomieni z drygiem wojskowym, a w takiej grupie dyscyplina musi być, aby nie doszło, do jakiego nieszczęścia. Zresztą wszyscy się solennie zobowiązali, że Józefa będą słuchać w każdej sprawie i przez całą drogę.

— Ale jak już tam dojedziemy i osiądziemy, to wasza władza Józefie się skończy, tak?

— Antek, ani chwili dłużej nie chcę tej władzy nad wami mieć, już ja was dobrze znam — odpowiedział Józef Chojok śmiejąc się serdecznie.

Antek przyjął to, jako żart, ale wiedział, że Józef nie ma ochoty nikim rządzić i jak już tam będą na miejscu, usunie się w cień, bo stary już jest, to bardziej on jedzie z synami aniżeli synowie z nim.

Na tym spotkaniu rozstrzygnięto jeszcze jedną sprawę, a była to sprawa, która nie wymagała żadnych dyskusji, bo wszyscy byli bardzo zgodni. Zdecydowali, że dotychczasowe zagrody nikomu nie sprzedają, ale oddają jedynie pod opiekę bądź to rodzinie, bądź sąsiadom. Dwa czynniki spowodowały tę decyzję i nikt nawet przez chwilę nie myślał, że może być inaczej. Pierwszy powód, to fakt, że tak naprawdę, to oni nie za bardzo wierzyli tej nowej władzy a z drugiej strony, wszędzie się dało słyszeć, że Niemcy tam mogą wrócić, bo przecież wszystko po sobie zostawili. Jak powiadali ci, co tam już byli, to nawet obrusy na stołach leżały i garnki na kuchniach stały, tylko wchodzić i się rozgościć. Do każdego domu prąd elektryczny jest podłączony, woda rurami płynie do samej kuchni a w mieście to nawet na kuchni nie pali się drewnem tylko gazem. No a kosy przy żniwach już mało, kto używa, bo są takie maszyny, co to same koszą, same snopka wiążą i tylko trzeba dziesiątki postawić i to cała robota przy żniwach. Krótko mówiąc jest to robota głównie dla mężczyzn. Takie perspektywy roztaczali przed nimi urzędnicy z Ministerstwa Ziem Odzyskanych. To ci urzędnicy wyznaczyli im miejsce do osiedlenia. Była to miejscowość, która gwarantowała, że wszyscy będą mieszkać obok siebie. Była to Gmina Schonau, około 100 km za Breslau. Później dopiero miejscowości na tych terenach zyskiwały polskie nazwy i Breslau stał się Wrocławiem, natomiast Schonau, to Świerzawa, do tej samej gminy należała również Sędziszowa, jakiś czas nazywana Rowerówką, zapewne od niemieckiej nazwy Röversdorf. Rzeka płynąca przez tę gminę, to Katzbach, która potem zyskała polską nazwę Kaczawa. Wiele innych nazw geograficznych stopniowo wchodziły do obiegu i były stosowane.

Wszystkie te opowieści o tych cudownościach brzmiały niczym bajki i niejeden śmiał się z tego, bo nie wierzył w to traktując, jako zmyślenia. Słuchali tych opowieści, głowami kręcili, ale starsi swoje myśleli, swoje wątpliwości mieli. To tylko młodzi parli na ten wyjazd oczekując skarbów i wspaniałości. Jedynie stary Józef Szlęzak — Chojak ostrzegał:

— Zachowujcie się spokojnie i rozważnie, bo jedziemy w tereny zupełnie nieznane, gdzie jeszcze niedawno Niemiec siedział i to od kilkuset lat. Niemcy zostali wypędzeni albo sami uciekli i nie wierzę, aby pożegnali się z tymi terenami na zawsze i przestali myśleć o powrocie. Znacie Niemców, wiecie, co potrafią, bo każdy z was pamięta, co robili podczas niedawnej wojny. Zatem musimy się trzymać razem i wspierać się, dopóki tam pewnie nie osiądziemy. Czy zrozumieliście, co do was mówię?

— Pewnie, pewnie, zrozumieliśmy — odpowiadali kiwając głowami.

Józef jednak doskonale wiedział, że dla jednych wystarczyło słowo i będą słuchać, natomiast do innych można wygłaszać przemówienia, przestrzegać a nawet straszyć a oni i tak swoje zrobią. Jednak, skoro go obwołali starszym tej grupy, uznał za celowe, aby ostrzec przed przeciwnościami, na które mogą być narażeni. Podobno zdarzało się tak, że niektórzy osiedlający się trafiali na pojedyncze osoby, które pozostały w swoich domostwach, mimo, że front przeszedł i większość jego rodziny uciekła razem z niemieckim wojskiem. O tym Józef wiedział i tego obawiał się najbardziej — oby nie trafili na taki przypadek. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy miał się rozpocząć wyjazd. Na najbliższej stacji podstawiony został wagon towarowy, do którego wszyscy mieli załadować swoje bagaże. Najczęściej była to odzież, pierzyny i sprzęty najbardziej potrzebne. Reszta dobytku zostawała pod opieką rodziny, która pozostawała lub pod opieką sąsiadów. Niby to wyjeżdżali na zawsze, ale każdy zostawiał sobie możliwość powrotu, nieufność polskiego chłopa brała górę. Tyle razy w historii chłopi byli oszukiwani przez władzę, że i tym razem postępowali z nieufnością, chociaż ten obecny rząd polski powiadał, że jest rządem robotniczo-chłopskim.

Wagon towarowy został zamknięty i zaplombowany. Kolejarze solennie zapewniali, że jest to zamknięcie skuteczne, chroniące przed włamaniem, ponadto na kolei istnieje specjalna służba, której zadaniem jest ochrona zarówno pasażerów jak i przewożonego mienia. Nasi osiedleńcy przyjęli to do wiadomości, chociaż znowu z pewną dozą nieufności. Ich wagon wyjechał tydzień przed nimi samymi i będzie czekał na ich przyjazd w Schonau.

Oni sami mieli pojechać pociągami osobowymi z licznymi przesiadkami po drodze. Te przesiadki miały być w Dębicy, w Krakowie a potem już na tych terenach, które władza nazywała odzyskanymi, czyli w Breslau i Liegnitz. Te dwa ostatnie miasta za niedługo miały otrzymać polskie nazwy: Wrocław i Legnica.

Zatem przyszedł ten dzień wyjazdu. Bagaże już tydzień wcześniej pojechały i miejmy nadzieję, że będą czekać na nich u celu a nie odwrotnie. Wszyscy, zgodnie z zaleceniem Józefa mieli się trzymać w grupie i nie oddalać się zbytnio. Szczególnie dotyczyło to tych, co mieli bilety grupowe, czyli jeden bilet na kilka osób, na przykład rodzice i dzieci. Okazało się, że byli wśród nich tacy, co pierwszy raz w życiu pociągiem jechali, bo dotąd z domu to, co najwyżej do drugiej wsi, do Żyda przed wojną jeździli albo do kościoła — przeważnie na nogach, bo to tylko pięć kilometrów było. Wiedzieli, że były takie miasta jak Tarnobrzeg, Mielec czy Kolbuszowa, ale nigdy tam nie byli, bo, po co. Teraz dopiero mieli być w Dębicy, o której niektórzy nawet nie słyszeli. Tam miała być przesiadka na pociąg do Krakowa. Tylko niektórzy ze starszych wiedzieli, że odtąd jechać będą linią, którą kiedyś, za czasów Galicji, sam cesarz Franciszek jeździł do samego Wiednia. Ponieważ czas oczekiwania na pociąg do Krakowa był krótki, więc wszyscy mieli się nie rozchodzić, bo pociąg na nikogo nie będzie czekał, jak to zapowiedział Józef. Zatem wszyscy usadowili się w jednym miejscu, na terenie poczekalni i nikt nawet nie myślał o oddalaniu się. Jeżeli musiał za potrzebą, to jego najbliżsi musieli o tym wiedzieć.

Józef niby to nie był natrętny w napomnieniach, ale miał oko na wszystko, ponadto znał charaktery niektórych, dlatego już teraz zapowiedział:

— Następna przesiadka będzie w Krakowie i tam będziemy czekać około pięć godzin. Wtedy będzie można wyjść do miasta, bo tamtejszy dworzec jest prawie w mieście. Kto był kiedyś w Krakowie niech zaopiekuje się tymi, którzy zechcą pospacerować po rynku, ale niech wie, że odpowiada za tych, którzy z nim pójdą. Cały czas niech ma kontrolę nad wszystkimi i ma mieć wszystkich pod swoją opieką.

Wśród młodych już pojawił się zapał, bo objawił się zaraz również ten, co to był już w Krakowie i zadeklarował się, że poprowadzi chętnych do zobaczenia miasta. Teraz jechali trasą kolejową, która została zbudowana jeszcze za czasów Galicji, jak to się powiadało, budowaną przez cesarza austriackiego. Ponieważ podróż trwała w ciągu dnia, cały czas okna były zajęte przez obserwujących i co jakiś czas zmieniali się przy tych oknach.

Kiedy już w bardzo wolnym tempie pociąg wtaczał się na dworzec w Krakowie, na bocznym torze wszyscy zauważyli coś bardzo dziwnego, bardzo dziwny pojazd. Nie był to wagon, bo był dużo dłuższy od wagonu, nie była to lokomotywa, bo nigdzie nie było komina ani węglarki z tyłu. Jedynie koła ten pojazd miał takie same jak wagony i na torach stał, czyli można było się domyślać, że po torach jeździł. Jako że niewiele czasu minęło od zakończenia wojny, to pojazdu tego jeszcze nie usunięto, bo był mocno uszkodzony, miał dużą wyrwę, zapewne od bomby. Wielu patrzyło ze zdziwieniem snując przeróżne domysły. Ktoś stwierdził, że pewnie był to jakiś poniemiecki pojazd z czasów wojny. Dopiero jeden ze starszych z grupy osadników powiedział:

— Ja wiem, co to jest. To stało tu już wtedy, kiedy wracałem z Niemiec do domu, z robót przymusowych. Ja to widziałem już przed wojną na zdjęciu, w gazecie i to nie jest żadna maszyna poniemiecka. To jest polski pojazd szynowy, który zwał się lukstorpedą i został wybudowany w Fabryce Lokomotyw w Chrzanowie, to niedaleko od Krakowa. A tą lukstorpedą jeździli przedwojenni bogacze z Krakowa do Zakopanego. Ta lukstorpeda ma silnik spalinowy i potrafiła pędzić po szynach z prędkością ponad sto kilometrów na godzinę. Parowóz, który ciągnie nasz pociąg nigdy takiej prędkości nie osiągnie. Ciekawe czy ta nowa władza zechce nadal budować takie maszyny, wtedy w kilka godzin by się przejechało trasę, którą my pokonujemy chyba cały dzień, bo tak naprawdę to nie wiemy, kiedy dojedziemy na miejsce.

Wielu wysłuchało tej fascynującej opowieści, ale chyba opowiadanie to nie wywarło na nich większego wrażenia, bo przecież takie niby to sensacje można było spotkać niemal na każdym kroku, bowiem to skutki przebytej niedawno wojny, je przynosiły. Większość, a niemal wszyscy, którzy uczyli się o Krakowie w przedwojennej szkole, oczekiwało obrazów Rynku w Krakowie, wiedzieli, bowiem, że ostatnia wojna nie spowodowała tam niemal żadnych zniszczeń.

Tak właśnie było, nawet nazwy ulic z czasów okupacji nadal w wielu miejscach istniały, a Rynek nosił nazwę placu Adolfa Hitlera. Jednak Sukiennice, pomnik Mickiewicza czy stojąca samotnie wieża ratuszowa na Rynku bardziej przyciągały wzrok aniżeli atrybuty wojenne. Ludzie tak nawykli do zniszczeń oraz napisów niemieckich, że te stawały się dla nich zupełnie obojętne, bardziej wzrok przyciągały oznaki powrotu życia po zakończeniu wojny i wypędzeniu żołnierzy niemieckich. Tak miało być jeszcze przez długie lata, tak miało być nawet z miejscami na tynkach ścian budynków, gdzie widać było ślady po serii z karabinu maszynowego. Z czasem zupełnie przestało to kogokolwiek razić a nawet przyciągać czyjąkolwiek uwagę, dlatego ci, co pobiegli oglądać Rynek, przede wszystkim oglądali to, o czym słyszeli, czyli Kościół Mariacki i Sukiennice. Tylko po drodze rzucili okiem na Mickiewicza i na wieżę, do której wnętrza przecież wejść się w ogóle nie dało. Największe wrażenie wywarło na tych, co to pierwszy raz w życiu widzieli takie miasto, a byli to ci, którym wojna wstrzymała jakąkolwiek edukację i tym sposobem, ta mała wycieczka na krakowski rynek był pierwszą naturalną lekcją. Mówiąc szczerze Kraków na wszystkich wywarł niesamowite wrażenie.

Wielu z nich, którzy wrócili po wycieczce na dworzec miało rozpalone twarze, bo właśnie zobaczyli zupełnie inną Polskę aniżeli ta, którą dotąd znali, czyli swoją wieś Zawody i kilka okolicznych wsi, jak Huciany i Kaczaki. Z ważnych obiektów był kościół, sklep i karczma — prowadzone przez Żydów, którzy gdzieś nagle znikli. Oni teraz jadą zobaczyć jeszcze inną Polskę, o której starsi opowiadali im przedziwne rzeczy. Mieli, zatem wspaniałą lekcję historii jak również geografii, bo poza bezbarwnym i płaskim krajobrazem dawnej Galicji, mieli poznać tereny górskie Śląska. Już wszyscy wiedzieli, że ten Śląsk niegdyś już był Polską i teraz w wyniku ostatniej wojny powracał.

— Jak to był? A kiedy i czemu przestał być? — Zapytał jeden z najmłodszych osadników.

Józef Chojak miał zięcia Stacha, który znał dobrze historię i był bardzo oczytany, o czym wszyscy wiedzieli, ale nikt nie wiedział skąd on to wszystko wiedział. Teraz niemal odruchowo wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku, co on doskonale wyczuł, więc postanowił coś tam opowiedzieć.

— Tak, cały Śląsk, czyli ten Górny i ten Dolny, gdzie my jedziemy, należał do Polski, ale było to bardzo dawno temu, bo ponad sześćset lat temu. To nasz król Kazimierz Wielki oddał ten Śląsk Czechom za cenę rezygnacji z pretensji do ziem piastowskich oraz odciągnięcia ich od przystąpienia do spółki z Krzyżakami i księciem moskiewskim przeciwko Polsce. Był to zatem okup. Dzisiaj Polska dostała ten Śląsk, ale za sprawą Stalina straciła całe Kresy ze Lwowem na czele, o czym starsi już doskonale wiedzą.

— Czyli znowu handel! — Trudno zgadnąć, kto to krzyknął.

— Ja bym tego handlem nie nazwał … Dopowiedział drugi.

— Dość tych dyskusji, bo jeszcze ktoś usłyszy i doniesie tam gdzie trzeba i będzie kłopot, a po drugie podstawiają nasz pociąg, to się wszyscy zbierajcie, bo zaraz wsiadamy na dalszą drogę. Ponadto proszę wszystkich, aby w miejscach gdzie są inni ludzie, takich dyskusji nie zaczynać i już. Tak ma być dla naszego wspólnego bezpieczeństwa, kiedyś to zrozumiecie i pewnie za niezbyt długo. Był to głos najstarszego, czyli Józefa, którego wszyscy przyrzekli słuchać.

Faktycznie, uwaga Józefa została przyjęta w pokorze i nawet ci najbardziej rozochoceni dyskutanci umilkli. Wiedzieli, bowiem, że Józef i jego zięć Stach czytali gazety i książki przed wojną, jak i teraz po wojnie czytywali gazety, które wydawała już nowa władza ludowa. Zatem każdy zaczął zbierać swoje tobołki a potem wszyscy przeszli na peron drugi, bo to na ten peron podstawiono pociąg do Wrocławia.

Do Wrocławia przyjechali, kiedy było już ciemno i mieli tylko godzinę czasu na przesiadkę na miejscowy pociąg, którym mieli dojechać na ostatnią przesiadkę do Legnicy. Józef uprzedził wszystkich, że tym razem nie ma czasu na wyjście do miasta, zresztą jest ciemno a ulice nie były jeszcze oświetlone, bo to miasto było bardzo zbombardowane w czasie wojny. Tu wtrącił się Heniek Tomczyk, który był wywieziony na roboty przymusowe i wracał tędy po wojnie.

— Rok temu przejeżdżałem tędy z robót w Niemczech i nie tyle nie było, po co wychodzić, ale nie było gdzie wyjść, bo wszędzie gruzy leżały. Wrocław, a wtedy jeszcze Breslau był okropnie zniszczony, bo tu Niemcy chcieli zatrzymać front, ale nie udało im się to. Jeżeli ktoś będzie się chciał napić wody z sokiem, to na pewno na peronie będzie taka możliwość, myślę, że dzisiaj to będą tam już jakieś budki z piciem i kanapkami. Jest noc, więc musimy się szczególnie trzymać w kupie, bo kto wie, kto tam się będzie kręcił, chociaż jakaś milicja na pewno tam będzie pilnować porządku, to żadni szubrawcy nas nie odważą się zaczepić.

— Dobrze Heniek mówi i również go słuchajcie, bowiem on już tu był i wie, co mówi — dorzucił Józef.

Bardzo wcześnie rano wsiedli do pociągu, który miał ich zawieść do Legnicy. Na tym odcinku nie było już tłoku, bo w tym kierunku praktycznie jechali jedynie osadnicy, tacy jak oni. Zatem wszyscy mało wiedzieli a jedyne ich informacje odczytywali z kartek, na których spisane mieli nazwy miejscowości zarówno po polsku jak i po niemiecku, bo nie wiadomo było czy wszędzie już wprowadzono nazewnictwo polskie. W Legnicy już zmieniono napisy na polskie i nigdzie nie dało się zauważyć nazwy Liegnitz. W Legnicy miała miejsce szybka przesiadka z peronu trzeciego na peron pierwszy, na pociąg do Marciszowa a po drodze miała być Złotoryja, czyli po niemiecku Goldberg i po kilkunastu kilometrach mieli wysiąść w Szunowie, czyli po niemiecku Schönau. Od Złotoryi wszyscy stali przy oknach, bo nie mogli się nadziwić temu, co tu zobaczyli. Najpierw pagórki i lasy, za chwilę większe góry, w pewnym momencie skała pionowa jak ściana domu, lub obrywające się skały niczym piszczałki organów kościelnych. Nawet ci, którym chciało się spać, teraz stali z szeroko otwartymi oczami i chłonęli to, co widzieli. Ktoś zapytał:

— Przecież tu same góry i lasy, a gdzie tu się będzie orało, siało, sadziło ziemniaki a potem zbierało!

Tak niektórzy dopytywali, a były to niekiedy głosy trwogi lub co najmniej obaw o dalsze losy. Trzeba, bowiem pamiętać, że ci ludzie dotąd, w większości, nie widzieli na oczy takich górzystych terenów. Urodzili się, co prawda wśród lasów, ale na terenach równinnych, płaskich i piaszczystych, gdzie domy murowane były rzadkością. Teraz wjeżdżali niemal do nowego świata, dla nich zupełnie nieznanego, kryjącego same tajemnice. Na szczęście dla nich, byli wśród nich ludzie, którzy już wcześniej poznali te ziemie, a byli to ci, co podczas wojny pracowali w tych stronach przymusowo dla Niemców, dotychczasowych panów na tych ziemiach.

— Spokojnie, są i pola i to ogromne, no i ziemia tu bardzo dobra, już na pewno lepsza niż nasze dawne piaski w Zawadach. Ponadto wody tutaj dużo i susza w żaden sposób tym polom i za chwilę naszym polom nie zagrozi. Przyjdzie czas, że się nie będziecie mogli nachwalić tych stron i ziemi — to Heniek Tomczyk uspakajał mocno podnieconych przybyszów rozwiewając ich wątpliwości, bowiem niektórzy naprawdę patrzyli na to wszystko, z niemałą trwogą.

Słuchali Henryka z ogromnym niedowierzaniem, bo co on mógł wiedzieć i widzieć skoro był tu, jako niewolnik. Chłop był zawsze w pierwszej chwili nieufny, każda nowość wywoływała u niego strach, że chcą go znowu oszukać, bo tyle razy był oszukiwany. Tę nieufność miał, więc zakodowaną w swojej głowie. Im bardziej smaczny kęsek mu podawano, on kilka razy podchodził i się cofał, podchodził i się cofał, aby w końcu chwycić mocno i nikomu już nie oddać, krzycząc: — To moje!

Zatem będzie musiało dużo wody upłynąć w okolicznych rzekach zanim każdy z nich nabierze ufności do tego, co mu ta nowa władza, nazywająca się ludową, obiecała i dała. Obejrzą, dotkną i jeden na drugiego spojrzy z niedowierzaniem. Potem po cichu będą się naradzać, pytać jeden drugiego o zdanie czy brać, a może nie brać. Zawsze w swojej grupie mają tego najmądrzejszego i jego zapytają, co on zrobi. W końcu decyzja zapadnie i pójdą wszyscy, jeden za drugim godząc się z ofertą władzy.

2. Czy tu nasz dom?

Pochłonięci oglądaniem tych nowych i jakże przepięknych krajobrazów byliby nie zauważyli, że oto przed ich oczyma na pewnej małej stacyjce ukazała się tablica z napisem Szunów — tu była już polska nazwa. Kiedy wszyscy wysiedli, okazało się, że tylko oni tutaj wysiadali. Zawiadowca stacji był już poinformowany o tym, że takowa grupa przyjedzie, dlatego wyszedł na ich spotkanie. Zawiadowca wprowadził wszystkich na poczekalnię i oznajmił im witając:

— Dzień dobry wszystkim! Jestem zawiadowcą tej stacji kolejowej Polskich Kolei Państwowych i witam was serdecznie na naszej ziemi a dla was od dzisiaj, również na waszej ziemi. Za chwilę zadzwonię do miejscowego magistratu i powiadomię urzędnika od zasiedleń. On tu za chwilę przyjedzie i wskaże wam wasze domy, to tu bliziutko, za tą rzeką, którą Kacbachem nazywają, bo po niemiecku nazywała się Katzbach. Popatrzcie przez to okno poczekalni: widzicie drogę, most na tej rzece a tam dalej to już wasze domy, tam będziecie mieszkać.

— A ten pałac to czyj? Jakiś hrabia tam mieszka? — Ktoś zapytał.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, kolejarz również się śmiał, jednak natychmiast udzielił wyjaśnienia, co dopiero wszystkich zdziwiło:

— Nie moi drodzy, żaden hrabia tam teraz nie mieszka, to wy tam będziecie mieszkać, z tego, co wiem to chyba cztery rodziny tam ulokują. Za chwilę przyjdzie ten urzędnik, to wam wszystko powie. No i rzecz najważniejszą muszę wam obwieścić, to znaczy, że wagon z waszym dobytkiem już dawno przyjechał i oczekuje na rozładowanie, stoi tu niedaleko, na naszej bocznicy. Kiedy już będziecie mieli przydzielone gospodarstwa, czyli domy, to przyjdziecie tu na stację, wtedy wam komisyjnie otworzymy wasz wagon towarowy i dobytek wydamy, każdy zabierze swoje.

Ponadto Zawiadowca stacji wyjaśnił, że, co prawda, przyjechali do Szunowa, ale mieszkać będą po drugiej stronie Kacbachu, a tam jest już wieś, która narazie ma nazwę niemiecką Röversdorf, ale niedługo będzie to Sędziszowa. Było południe, pora letnia, więc jedni pozostali w poczekalni pilnując bagaży a inni poszli na most na rzece i z dala obserwowali zabudowania, które miały stać się, dosłownie już za chwilę, ich domami rodzinnymi.

Rola Józefa Chojaka, jako nieformalnego opiekuna grupy w zasadzie dobiegła końca. Kiedy młodzi rozbiegli się na różne strony, on wyszedł na most, oparł się o kamienną balustradę i rozejrzał się dookoła. Jako że był człowiekiem mocno wierzącym, takie oto słowa mu się nasunęły i popłynęły w jego myślach:

— Panie Boże, gdzie mnie tu przysłałeś? Czy to jest ta moja ziemia i moich przodków? Czy, niczym przed wiekami, wielki patriarcha Abraham, którego też wysłałeś do nowej ziemi, tutaj mam złożyć ostatecznie kości moje? Widzę na mojej drodze pałac, ale ja urodziłem się w zwykłej chałupie galicyjskiej i taka mi starczy! Proszę Cię Panie, daj mi pewność, że to tutaj jest moje ostateczne miejsce. Mam już swoje lata i nie chciałbym się więcej tułać, dlatego proszę Cię o to Panie!

Józef faktycznie zobaczył przed sobą wspomniany już pałac a wokół niego liczne zabudowania, coś na kształt folwarku. Po prawej droga równolegle z rzeką oddalała się w kierunku, z którego przybyli. Bardzo dziwną górę zobaczył na horyzoncie, bo wyglądała jak kopiec kreta a może jak pierś młodej kobiety. Po lewej najpierw most kolejowy, potem kościół — raczej bardzo stary, bo dach miał z klepek drewnianych. Dalej znowu wierzę kościelną było widać, to na pewno ten Szunów, gdzie władza ludowa się znajduje. Nie miał dobrego zdania o tej władzy, bo ze wschodu pochodziła, ale chcąc żyć, trzeba było jakoś się dostosować. Dobiegał już siedemdziesiątki, więc rozsądek musiał wziąć górę, zatem znowu trzeba będzie kark uginać. Pamiętał jak jego dziadek mu opowiadał. Ten dziadek nieraz wspominał, że oni nie pochodzą z Galicji, że przybyli z daleka, ze Szląska, przybyli w odpowiedzi na propozycję cesarza austriackiego, którego imię sam nosił, on Józef. Józef tak stał i myślał i bardzo wiele pytań sobie zadawał: — Czy to tutaj? Może tak, może nie, w każdym bądź razie nijak tego nie jest w stanie sprawdzić, bo nawet nazwisko napewno jego pradziad miał inne, a Szlęzak to tylko przezwisko nadane przez ówczesnych miejscowych, z tej racji, że ze Szląska przybyli, a potem przemianowali na Śląsk — tak pewnie było. Minęło już ponad 150 lat i szukanie jakichkolwiek śladów nie miało sensu, zresztą dwie wojny światowe na pewno zatarły wszelkie możliwe ślady. Od dziadka dowiedział się, że mieli przenieść do ubogiej Galicji oświatę rolną, której entuzjastą był ówczesny cesarz Józef.

Wreszcie Józef zadumał się nad tymi, co tu przed chwilą jeszcze byli i wojna ich wymiotła. Kim byli ci, którzy pozostawili swoje domy odchodząc czy też uciekając z tych miejsc, co by teraz powiedzieli tym, co to dzisiaj zajmują ich własność, Czy potraktowaliby ich z nienawiścią? Wiele tych myśli w głowie krążyło a głównie były to pytania. W końcu jednak zdecydował, że dalsze rozmyślania przełoży na inny dzień, kiedy już wszyscy zostaną zakwaterowani w swoich domach i każdy będzie wiedział, co jest jego, gdzie jego stół a gdzie jego miejsce do spania.

Nagle, z od strony stacji kolejowej dał się słyszeć głos, który przerwał dalsze rozmyślania Józefa:

— Józefie, chodźcie tutaj, przyjechał urzędnik z magistratu i chce mówić do nas wszystkich, nowych osadników.

Urzędnik przywiózł jakieś papiery, ale najpierw wyjaśnił jak będą wybierać sobie poszczególne lokale a potem namierzać ziemię zgodnie z ustawą. Oczywiście wszystkie czynności potrwają, co najmniej z tydzień i dopiero potem otrzymają dokumenty państwowe z pieczęciami, czyli tak zwane Akty Nadania. Tyle wyjaśnił na placu przed dworcem, bo dalej wszyscy przeszli na nogach około 500 metrów na placyk pod pałacem i tam urzędnik objaśnił gdzie przygotowane dla nich lokale się znajdują. Dodał jeszcze, że w poszczególnych lokalach można będzie zastać to i owo zdewastowane, bo przewinęło się tutaj wielu szabrowników, którzy wiele zniszczyli i ukradli. Zatem każdy mógł wejść i oglądać. W pewnym momencie Henryk Tomczyk zawołał:

— Józef do pałacu, należy mu się, to on nas tu bezpiecznie doprowadził, niech z godnością dożywa swojej starości.

Józef zadrżał, bo natychmiast przypomniały mu się słowa jego modlitwy, poczuł jakby dostał odpowiedź na zadane przed chwilą liczne pytania. Jednak odruchowo odpowiedział:

— Nie chcę żadnego pałacu, nie będę na stare lata wspinał się po schodach!

Tu wtrącił się urzędnik, który podjął ten temat:

— Ależ w pałacu są różne mieszkania, jest też takie, do którego wchodzi się bocznym wejściem i wcale nie po schodach, bo pewnie kiedyś było tam mieszkanie służby i jest tam również osobna kuchnia, w sam raz dla pana Józefa i jego żony. Wejdźcie i zobaczcie sobie.

Tym to sposobem seniorzy rodu Szlęzaków weszli do środka i już po chwili odpowiedzieli, że im się bardzo podoba i zostają tam. Na pewno było tam wiele udziwnień, które w ich chacie galicyjskiej nie występowały, ale skoro nie przeszkadzały, to niech sobie będą. Mieszkania w głównej części pałacu zajmowali młodsi.

Okazało się, że poza pałacem były to zabudowania składające się zarówno z lokali mieszkalnych jak i gospodarskich we wspólnym kompleksie, które były kiedyś tutejszym folwarkiem a wokół mieszkali na pewno ludzie, którzy pracowali w tym folwarku. Był dom z zapleczem ogrodniczym, był dom z młynem, jak również był dom z zapleczem hotelowym dla oczekujących na pociąg, bo był najbliżej stacji kolejowej. Wszystko to opowiedział przybyły urzędnik. Nie było jakiegoś szczególnego wybierania, bowiem gdzie ktoś dotarł i zajrzał do środka, tam zostawał. Do końca dnia wszyscy byli już zakwaterowani w różnych punktach dawnego folwarku.

Folwark

W tym folwarku była jedna ogromna stajnia dla krów, obok dla koni jak również wspólna chlewnia i to była ogromna nowość, bo przecież każdy z nich będzie miał swój własny dobytek. Przed stajniami był betonowy pojemnik z wodą do pojenia bydła i koni. W pojemniku tym była nawet bieżąca woda, istniał, bowiem cały system pozyskiwania wody z miejscowej rzeczki płynącej przez wieś w okolicy zabudowań wspomnianego folwarku i w szczególnej bliskości zabudowań gospodarskich Kazimierza z Chojaków. Był to system wysoce pomysłowy i tu należy go opisać. Idąc w górę tego strumyka jakieś półtora kilometra, napotyka się na nagły zakręt, z którego wyprowadzony został rowek o głębokości pół metra. Rowek ten płynął jakiś czas równolegle ze strumykiem by nagle zboczyć w kierunku domu z młynem, w którym to zamieszkał Kazimierz z Chojaków. Za domem z młynem wykopany był dość duży staw. Z tego stawu część wody mogła płynąć na koło wodne młyna a część płynęła w kierunku folwarku dla zasilenia poidła dla zwierząt. Zarówno woda po wykonaniu pracy na kole młyńskim jak i nadmiar wody z poidła kierowane były z powrotem do rzeczki, która ostatecznie wpadała do Kaczawy zwanej kiedyś Kacbachem. Odkrycie tego systemu nie było łatwe i trwało kilka lat. Jedynie z młyna nikt nigdy nie skorzystał, bo zaraz po wojnie szabrownicy wymontowali wiele cennych części.

Zapewne również, dzięki szabrownikom zniknął zabytkowy ołtarz z kościoła romańskiego. Kościół ten pochodził z XIII wieku i stał tuż za stacją kolejową. Wspomniany staw za domem było wykorzystywany głównie w zimie przez dzieci i młodzież, jako ślizgawka. Wielu młodych posiadało łyżwy, chociaż były to raczej elementy łyżew mocowane do butów przy pomocy drutu, musiał to być drut miękki, aby można było przy pomocy gwoździa kręcić na nim kółka, zwiększając siłę mocowania do buta. Okropnie wyglądała wtedy stopa po odpięciu łyżwy i zdjęciu buta. Przez długą chwilę nie dało się stanąć na nogach. Tym sposobem urządzali nawet rozgrywki hokejowe. Umiejętnie ucięte kije stanowiły faktyczne kije hokejowe. Pomysły dzieci nie miały granic.

Być może wybiegliśmy zbyt do przodu, zatem wracamy do pierwszych dni po przybyciu. Po kilku dniach otwarty został wagon z przywiezionym dobytkiem, władza dała im samochód ciężarowy, którym zwieźli wszystko na swoje miejsce. Dawne zażyłości z poprzedniego miejsca zamieszkania a nawet powiązania rodzinne okazały się tu okolicznością nieocenioną. Szczególnie miało to miejsce w rozdziale zagród we wspólnej chlewni czy oborze, czy nawet w stodołach, bo te też stanowiły wspólną zabudowę. W końcu jednak wszystko zostało ustalone, zapisane i po dwóch miesiącach każdy gospodarz otrzymał Akt Nadania, gdzie było napisane, co mu władza przydziela i od tego momentu staje się to jego własnością, chociaż na razie stanowi to tylko dzierżawę.

Pisało tam, że osadnik otrzymuje kilka hektarów gruntu, dom praktycznie wyposażony we wszystkie meble i jeżeli szabrownicy nie rozkradli to nawet łyżki i naczynia były. Była też młocarnia, chociaż na kilku gospodarzy, był koń i krowa oraz przeróżne maszyny rolnicze jak snopowiązałka, kosiarka do trawy, kultywator i różne inne maszyny. Najogólniej mówiąc, w tym akcie wymienione były grunty, budynki, inwentarz żywy i inwentarz martwy.

Po tygodniu, kiedy to wstępne sprawy urzędowe związane z zasiedleniem dobiegały końca, Józef postanowił zajrzeć do wszystkich swoich dzieci, które z nim tutaj przybyły, a więc do córki Marii z zięciem Wilkiem, synów Jana i Kazka i ocenić jak się urządzili. Miał już swoje lata, niejedno widział, więc mógł ocenić to, co tu zastali. Ponieważ wszyscy mieszkali bardzo blisko siebie, w promieniu dwustu metrów, więc trudności ze spacerem nie było żadnych. Również ich pola znajdowały się w dużej bliskości, chyba nie dalej niż jeden kilometr i były to pola skomasowane a nierozdrobnione jak to dawniej mieli na starym miejscu. Ostateczne akty nadania gospodarstw mieli otrzymać jeszcze za kilka miesięcy, jednak miejscowa władza honorowała ich zasiedlenie w pełnym zakresie i na miarę posiadanych środków i zastanych sprzętów natychmiast przystępowali do prac gospodarskich. Zniszczeń wojennych na tym terenie nie było zbyt wiele, w wielu wypadkach były to zniszczenia, jakich dokonali szabrownicy, co to zawitali tu na długo przed osadnikami. Szabrownicy była to plaga, z którą obecna władza nie zawsze sobie radziła.

Walk na terenie Szunowa i okolicach nie było, bo Niemcy wycofali się pospiesznie w kierunku zachodnim, pozostawiając wszędzie otwarte drzwi urzędów, w których uprzednio wszędzie pozdejmowano portrety Hitlera i innych dostojników. Pewnie Niemcy wiedzieli, że Sowieci mają niszczycielski zwyczaj brutalnego wyważania drzwi bez uprzedniego sprawdzenia czy są otwarte. Mimo silnego nacisku ze strony władz niemieckich na opuszczanie miasta, kilka rodzin pozostało, w tym był aptekarz i weterynarz. Obaj mówili doskonale po polsku, przy czym o weterynarzu dziwne opowieści krążyły. Powiadali, że pilnuje skarbów, jakie Niemcy schowali w lochach góry, która miała nazwę Wilimberg, a on sam podobno miał być oficerem niemieckim i milicja nim się mocno interesowała. Naszych osadników jednak ta sprawa nic a nic nie interesowała, ważne było, że był weterynarzem i leczył ich konie, z których wiele uratował. Klołzym go nazywali, bo jego faktyczne nazwisko było Herbert Klose.

Szunów

Któregoś dnia kilka kobiet osadników wybrało się do miasta na zakupy. Dla ochrony poszedł z nimi Heniek Tomczyk, czyli ten, który podczas niemal całej wojny był przymusowo wywieziony do Niemiec i poznał trochę ich język. Spodziewali się, bowiem, że w sklepach nadal będą Niemcy, no i gdzie jest sklep napisane będzie po niemiecku. To ostatnie się sprawdziło, bo na każdej ścianie domu były napisy niemieckie, aż się Heniek wzdrygnął, bo nagle przypomniał sobie niedawne czasy wojenne w Niemczech, tyle, że to było dużo dalej na zachód, bo aż w Bawarii. Jakież było zdziwienie tych kobiet, kiedy zobaczyły nie jeden sklep, ale wiele, chcąc kupić chleb szło się do piekarni, ale żeby marmoladę kupić i smalec, to trzeba było już iść do innego sklepu, a żeby kupić na przykład łańcuch dla psa, trzeba było jeszcze do innego sklepu iść. Niemal wszystkie sklepy miały już napisy w języku polskim, chociaż nieporadnie wykonane. U nich, na dawnej wsi, był jeden sklep, w którym wszystko było, tak jak przed wojną u Żyda i takiego widoku oczekiwali.

Było jeszcze coś, co ich najbardziej zdziwiło i co zauważyła Marysia od Chojaków:

— Patrzcie, tu są aż trzy kościoły, w miasteczku, które za godzinę można obejść, nie dziwne to? To, do którego my będziemy chodzić?

Heniek dotąd im tego nie wyjaśnił, jako że był do tego widoku przyzwyczajony. Teraz jednak zrozumiał, że te kobiety faktycznie tej mnogości kościołów nie rozumieją i trzeba by im to jakoś wyjaśnić, chociaż nie bardzo sam to pojmował, ale teraz uznał, że cos powie i zaczął:

— Bo widzisz Maryś, w Niemczech był Kościół Katolicki, czyli taki jak u nas i był jeszcze Kościół Protestancki zwany też Ewangelickim i tam gdzie byli katolicy i ewangelicy, to i kościoły budowali każdy dla swoich i jeszcze, co ciekawe, oni żyli ze sobą w całkowitej zgodzie, czego u nas bym sobie nawet nie wyobraził. Zaraz byłyby kłótnie, kto wierzy prawdziwie i tym sposobem trafi do nieba.

— My jesteśmy katolicy, to wszyscy wiedzą, a co to te protestanci, w co oni wierzą? Skąd się wzięli? Heretycy jakieś czy co?

— No tak, w naszym kościele nazywają ich heretykami, chociaż wierzą w tego samego Boga, co my, tylko trochę inaczej i władzy naszego papieża nie uznają, no i pewnie to ten ich kościół, bo zamknięty na kłódkę i wisi na nim tabliczka z napisem, że to skład materiałów budowlanych. Widać, że miejscowi już stwierdzili, który kościół jest tym prawdziwym. Nasz pewnie będzie ten kościół tam, nieco dalej, ale najlepiej jak się wybierzecie w niedzielę, to zobaczycie, do którego kościoła ludzie idą. No a ten kościół z drewnianym dachem koło stacji, najbliżej nas, przy Kacbachu, to jakiś bardzo stary kościół, pewnie będzie jeszcze inny i został już rozszabrowany i tam na pewno nic się nie dzieje.

— Heniu, ty dużo wiesz, trzeba cię będzie zawsze zabierać na te zakupy — dodała Hela od Kogutów.

— A co ja tam wiem, chociaż Niemców i ich kraj trochę poznałem, a tu w Szunowie, jak widzieliście sami Polacy i ich, czyli niemieckiego języka nigdzie nie słychać. Oni na pewno uciekli, bo Ruskich bardzo się bali i to od zawsze, mimo że sami nie byli lepsi od nich, chociaż uznawali się za najlepszych, a nas traktowali jak niewolników. Ja to odczułem na własnej skórze, nawet tam gdzie katolicy mieszkali.

— Moi dwaj bracia też byli na robotach przymusowych, to podobnie opowiadali — dodała Marysia.

— To oni z wami nie przyjechali tutaj?

— Oni nie wyjechali, ale wracając z przymusowych robót zostali w wielkim mieście Szczecinie, nad samym morzem, ale to już w Polsce. Tam też było wiele pustych mieszkań, jakie kto chciał i Franek z Władkiem tam zostali i tam się pożenili. Myślę, że kiedyś nas tu odwiedzą.

Obeszli całe miasto Szunów, bo nie było ono zbyt wielkie, zakupy niezbędne porobili i wrócili z wielkim zadowoleniem, bo ich wiedza o okolicy znacznie się poszerzyła. Swoje wrażenia kobiety opowiadały pozostałym rozwiewając wszelkie obawy u pozostałych.

Słowo ojca na nowej ziemi

Na najbliższą niedzielę Józef zaprosił wszystkie dzieci z rodzinami na wspólny obiad, chociaż wcześniej każde z nich miało coś dostarczyć do tego obiadu. Wszyscy byli tym zdziwieni, ale woli ojca nikt nie odważył się sprzeciwić, kogo, jak kogo ale ojca zawsze trzeba było słuchać. Kiedy wszyscy się zebrali w niedzielę przy wspólnym stole zaczął najstarszy z Chojaków, czyli Jaś:

— Co to tato za uroczystość dzisiaj, bo żaden z nas niczego się nie domyśla. Tak sobie myślimy, że skoro nikt nie umarł, to pewnie będzie weselnie, czyli na wesoło. Tak my sobie pomyśleli, że i flaszka się przyda, prawda?

Jaś wyciągnął butelkę wódki i postawił ją na stole. Wtedy to ojciec się roześmiał, zabrał butelkę i postawił ją na szafce obok stołu i zaczął:

— Ani to żadna uroczystość, ani wesele, a wódka może być tyle, że po obiedzie. Zebrałem was żeby porozmawiać, przecież już nie mieszkamy w jednym domu, to trzeba się gdzieś zebrać, to i najlepiej jest u ojca, nie tak?

— No niby macie rację tato, niech tak będzie — teraz już wszyscy przytaknęli i z ojcem się zgodzili.

— To najpierw zjemy to, co matka ugotowała a potem sobie porozmawiamy jak tu jest i co nas czeka — zakończył ojciec.

Kiedy już naczynia po obiedzie zniknęły ze stołu, ojciec rozlał po kielichu i wzniósł toast:

— Widzę, że wszystkim smakowało, dlatego teraz napijemy się na szczęście, za pomyślne dotarcie na to nowe miejsce i za dobre bytowanie na nowym miejscu, oby ta ziemia przyjęła nas i nie trzeba było z niej znowu wyjeżdżać.

Wszyscy wychylili po kielichu, tradycyjnie strzepnęli resztkę z kieliszków na podłogę postawili je na stole, natomiast ojciec ciągnął dalej:

— Przespacerowałem się kiedyś po okolicznych polach, aby dotknąć tej ziemi, powąchać jej i powiem wam, że wróciłem uradowany, bo to dobra ziemia, to nie nasze dawne piachy, ta ziemia będzie na pewno dobrze rodzić. Nie wiem jak wasze, ale moje zdanie jest takie. Co ty na to Kazek, jako najmłodszy gospodarz powiesz?

— Wcale nie dlatego, że chcę się wam tato przypodobać, ale powiem, że ja nigdy takiej dobrej ziemi nie widziałem, radość będzie na tym gospodarować. Ale jest jeszcze coś innego, co daje radość i powoduje chęć do roboty. To są zabudowania gospodarskie, chyba żaden z nas takich dotąd nie widział. Stajnie, stodoły, spichlerze, wszystko murowane.

Zięć Józefa, czyli mąż Marysi cały czas milczał i tylko głową przytakiwał, wszyscy wiedzieli, że Wilk oczytany jest i zawsze miał swoje zdanie na każdy temat. W końcu i on się odezwał:

— Wszystko to prawda, co tu wszyscy mówicie, ja to też widzę i twierdzę nawet, że poprzedni gospodarze wyprzedzili nasze gospodarowanie chyba nawet o sto lat, tak o sto i chyba się nie mylę. Jakby na to nie patrzył, to kiedyś Austriacy i Prusacy kładli duży nacisk na rolnictwo, bo byli bardzo praktyczni, a nasze tradycje rolne zatrzymały się gdzieś dawno temu, jeszcze przed rozbiorami. Dlatego musimy mądrze skorzystać z tego, co tu zastaliśmy. Popatrzcie choćby na tę maszynę do koszenia i jednocześnie do wiązania snopków, pewnie mało, kto wie, że tu jest kanalizacja i nie trzeba każdorazowo pomyj wylewać przed dom, że woda do kuchni, pod sam piec jest doprowadzona. Wiem, że niektórym te rurki już się spodobały i je powycinali, nawet nie zapytali mądrzejszych, to tak jakby sobie jeden palec ucięli, bo, po co aż tyle palców, przecież cztery wystarczy.

— Stachu, a czego możesz się spodziewać od człowieka nieoświeconego, wywodzącego się z galicyjskiej biedy? Nikt go nie nauczy, musi się sam nauczyć. Ale nie to jest najgorsze, to, o czym mówicie, można zawsze naprawić, ale jest jeszcze coś, co może dopiero nastąpić i oby nie nastąpiło. Słyszeliście na pewno o ruskich kołchozach, w których to niby wszystko jest własnością wszystkich. W 1920 roku zostali przegnani z Polski, ale teraz mamy ich tu i nie wiadomo na jak długo, oby nam nie zafundowali tego ich dobrodziejstwa. Ta nasza władza ludowa jest niby nasza, ale w takim przypadku niewiele będzie miała do powiedzenia — dodał ojciec.

— To jest bardzo słuszne ostrzeżenie, tata dobrze mówią, chociaż co my na to poradzimy? Czy tu, czy na naszym starym miejscu, to dobrodziejstwo i tak by nas dopadło. Jeżeli zrobią to na siłę, to chłop jakoś to przeżyje, nie takie okropności przechodził, ale to będzie nasza strata czasu. Jeżeli się temu przeciwstawimy to na pewno nas stąd wygonią. W takim razie, co nam tata proponują? — Zapytał najstarszy Jaś.

— Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale na pewno nie podnosić buntu, bo wrogami ludu okrzykną i jeszcze wsadzą do więzienia. Takie bohaterstwo byłoby najgłupsze i szkodliwe. Trzeba to przeczekać, bo w Polsce to się nie utrzyma. Ta wieś rozciąga się dalej, wzdłuż rzeki a tam też tacy jak my się osiedlili i to przyjechali też z naszych stron. Są z okolic Połańca, Staszowa, czyli zawiślany, no parasole, jak my ich nazywali. Trzeba będzie się z nimi zapoznać, posłuchać, co oni mówią, ale tak żeby, kto nie doniósł do UB, bo wiecie, czym to się może skończyć. Oni przybyli tu przed nami, więc i wiedzę o tym jak tu jest mają lepszą od nas. Niech no, który zaciągnie języka — zakończył ojciec.

— W tym narodzie znane jest bohaterstwo, ale donosiciele też są i swoje zrobią, dlatego należy pamiętać, co się mówi i do kogo — dorzucił Stach.

— Tato, a czemu parasole? Tyle razy to słyszałam, ale nie wiem, kto to wymyślił ani co to oznacza — zapytała Staszka, żona Kazka.

W tym momencie wszystkie chłopy buchnęli śmiechem, chociaż na pewno nie każdy wiedział, o co chodzi. Wtedy Józef zwróciła się w stronę zięcia:

— Weź no Stachu wytłumacz im wszystkim, bo to na pewno nie tylko Stasia nie wie.

Stach popatrzył po wszystkich myśląc, że ojciec żartuje, ale w końcu wytłumaczył Staszce, chociaż tak naprawdę, to nie tylko jej.

— Kiedy Polska była jeszcze pod zaborami, granica przebiegała wzdłuż Wisły. Myśmy w naszej Galicji byli po prawej stronie a po drugiej stronie Wisły była już Rosja. Ich straż graniczna spacerowała wzdłuż brzegu i co jakiś czas mogli przystanąć pod takim drewnianym zadaszeniem, które z daleka wyglądało jak parasol i tak to wszyscy po tamtej stronie zyskali przydomek parasola i do dzisiaj ich tak nazywają.

Na koniec Józef rozlał resztę wódki, wszyscy wypili już na stojąco z zamiarem udania się na swoje gospodarstwa do popołudniowego obrządku. Od tego obowiązku nikt nikogo nie mógł zwolnić, to był święty obowiązek.

Już wychodząc, najmłodszy syn Józefa, Kazek, zwrócił się do ojca i powiedział głównie do niego, ale tak, aby pozostali też usłyszeli:

— Tato, za niedługo spodziewajcie się wnuka albo wnuczki.

Ta wiadomość zatrzymała na chwilę wszystkich powodując radość u całej rodziny, bo to by był pierwszy potomek na tej nowej ziemi.

— Jak będzie syn, to ja go zaniosę do chrztu — zdeklarował się Stach Wilk, szwagier Kazka.

— Żeby tylko taki przemądrzały nie był jak ty, ale niechby był mądry i nie musiał całe życie ryć w ziemi — dodał przyszły dziadek, chociaż  kilku wnuków już miał i to samych chłopaków.

— Patrzcie ich, oni już zdecydowali, że to chłopak będzie, skąd tacy pewni są? — To już dodała przyszła babcia Józefka.

Wszyscy pożegnali rodziców i każdy poszedł na swoje, tylko ta perspektywa kołchozów nie dawała im wszystkim spokoju. Wszyscy poznali Sowietów, kiedy front przechodził przez ich wieś. Jedynie pozostali bracia byli w Niemczech na przymusowych robotach. Ci, tu obecni wraz ojcem, nienawiść do ruskich mieli zakodowaną, bo spustoszyli ich zagrodę, kiedy front przechodził — wszystko, co było do zjedzenia zabrali, dobrze, że sąsiedzi wspomogli.

Życie biegło dalej i nie zważało na przeróżne drobiazgi, zmiany następowały powoli, ale konsekwentnie. Choćby same nazwy zmieniły się. Już zanikała nazwa Szunów i w jej miejsce pojawiła się Świerzawa. W miejsce Kacbachu wprowadzono nazwę Kaczawy, chociaż u większości nadal był to Kacbach. Oni mieszkali już w Sędziszowej, a niemiecka nazwa szybko zanikła, jako że, trudna była w wymowie. Ta góra, niby to kryjąca skarby poniemieckie otrzymała polską nazwę Wielisławka, chociaż dla okolicznych nadal był to Wilimberg. Natomiast Niemiec mieszkający w pobliżu tej góry nadal był Klołzym i nikt nawet nie wymieniał jego prawdziwego nazwiska Klose, a i imienia Herbert też nie używano, jedynie to zniekształcone nazwisko, a on wcale nie protestował. Żył ze wszystkimi w zgodzie, wszyscy go znali i on wszystkich znał, weterynarzem przecież był. Wszyscy go stąd doskonale znali, bo bardzo często bywali u niego ze swoimi chorymi zwierzętami, które dość często na coś chorowały. Klose był bardzo skuteczny, jako lekarz zwierząt, chociaż również ludziom często doradzał.

Wyszedł też zupełnie nowy problem, o którym dotąd nikt nie wspominał ani nikt go nie widział. Nikt nie znał obecnych terenów a tu i ówdzie słychać było, że szabrownicy nadal się pojawiają. Nie to, że strach było z domu wyjść w nocy, ale przydałaby się jakaś ochrona. Po rozmowie z miejscowym milicjantem ustalone zostało, że gospodarze zorganizują się w trójki i co noc inna trójka będzie chodzić po terenie gdzie wszyscy mieszkali. Było to lepsze rozwiązanie aniżeli jednorazowy przejazd na rowerze pojedynczego milicjanta po terenie, chociaż on nawet pistolet miał przy sobie. Zrodziła się sytuacja, której dotąd nie znali, bo tam w Zawadach wszyscy się doskonale znali i nie było żadnych obaw. Tam nawet jak w niedzielę do kościoła szli to drzwi nie były zamykane. Tu nikt niczego nie był pewien, bo jak dotąd różni ludzie tu krążyli, zaglądali i odjeżdżali. Zaufanie istniało, ale tylko między swoimi, tym bardziej, że ci, którzy pełnili te nocne warty nieraz później opowiadali jak to niejednokrotnie kogoś przyczajonego w ciemności wypłoszyli. Oni wszyscy byli przyzwyczajeni do ciemności, bo tak skąd przyjechali nie było światła elektrycznego, bo nie było jeszcze prądu, ani w ich wsi ani we wsiach okolicznych. Tutaj, co prawda prąd był, ale tylko wewnątrz, w domach, na zewnątrz było ciemno.

3. Pierwszy tu narodzony

Zima przyszła, pierwsza tutaj i od razu przywitała ostrymi mrozami i śniegiem. Podczas takiej zimy, w samym jej środku przyszedł na świat zapowiadany już, pierwszy na tej nowej ziemi, członek rodu Chojaków i dali mu na imię Staś. Ten Staś już nie pochodził z dawnej rodzinnej wsi Zawady, bo on był już tutejszy, żaden osadnik. Kiedy w przyszłości pojedzie na wschód do Centralnej Polski, czyli do wsi jego rodziców, to tam będzie już obcym, on będzie już tym z zachodu. Dla drugiego dziadka Franciszka, który tam pozostał, będzie tym wnuczkiem z zachodu.

Jak się rzekło, chrzestnym został wuj Stach Wilk, natomiast dziadek Józef nie posiadał się z radości, nareszcie będzie miał, kim się zajmować. Do wiosny Staś był pod opieką mamy, ale potem zaczną się kłopoty, bo zaczną się roboty polowe, a dziadek, człowiek siedemdziesięcioletni, nie nadawał się zupełnie do opieki nad takim małym dzieckiem, zatem pozostała tylko jego żona, czyli babcia, takie małe dziecko wymagało kobiecej ręki.

Kiedy jednak po roku narodził się drugi syn, a potem córka, wtedy ich mama już nie wychodziła w pole. Tak czy owak, dziadek Józef był stałym gościem u małego Stasia, jako że miał bliziutko, kilkaset metrów. Miał koło siebie już dwóch wnuków, ale byli to chłopcy już kilkunastoletni, miał też dwójkę wnucząt, mieszkających daleko, bo aż w Szczecinie i nie widział ich, byli zbyt mali, aby podróżować: Janek miał roczek a Helenka dwa lata. Ta dwójka pochodziła od starszych synów dziadka, którzy wojnę spędzili na tak zwanych przymusowych robotach w Niemczech, stąd osiedli w Szczecinie. Pewnie kiedyś odwiedzą dziadka, ale jeszcze nie teraz, kolej na ziemiach zachodnich jeszcze nie funkcjonowała dobrze.

Dziadek stał się, więc codziennym gościem u wnuczka, on go po prostu uwielbiał i był gotowy na wszelkie psoty małego Stasia, za co niejednokrotnie obrywał od babci. No, bo jak można ocenić wyrwanie kijków podpierających młode pomidory, — bo Staś chciał się nimi bawić. Takie i inne zachcianki dziadek tolerował, ale już nie mama Stasia jak również babcia.

Któregoś dnia po południu przyszedł do Kazka od Chojaków sąsiad, Władek Ślusarz i już niemal od drzwi tak powiada:

— Słuchaj Kaziu, źle się dzieje i musimy coś z tym zrobić!

— To, że źle się dzieje, to wszyscy wiedzą, podobno chcą nam tu stalinowski kołchoz założyć, ale co my możemy na to poradzić? Wszystko mamy, ale w dzierżawie i tu cię mają…

— To też jest kłopot wielki, ale wyobraź sobie, że wezwali mnie wczoraj do urzędu, bo ktoś doniósł do Urzędu Bezpieczeństwa, że wieprzka zarżnąłem.

— No tak, słyszałem, że mamy we wsi kapusia i nie ty pierwszy byłeś wzywany i straszony karami. Tylko nie wiemy, kto to jest, trzeba by się dowiedzieć.

— Kaziu, już nie trzeba się dowiadywać, bo on sam już się zdradził kilka dni temu, na rynku i wielu miejscowych ludzi to słyszało. Ten dureń sam się chwalił jak to walczy z tymi, co to okłamują polski lud swoimi kułackimi metodami. On mieszka na drugim końcu wsi, pod Wilimbergiem, nad samym Kacbachem i tamtejsi jego sąsiedzi też dobrze wiedzą, że donosiciela mają w sąsiedztwie..

— Władek, a co to, te niby kułackie metody, którymi my się posługujemy, pierwszy raz coś takiego słyszę.

— A tam, takie to określenie wymyślone przez Sowietów i przywleczone do Polski. Papla podobno, że on władzy ludowej pomoże w wyplenieniu tego kułactwa. Na tamtym końcu wsi wszyscy go znają, i się go boją, z nikim w zgodzie nie żyje. Trzeba by mu grzbiet przetrzepać, może się opamięta. Jeździ do miasta na takim niebieskim rowerze i chodzi w bryczesach, znaczny jest. Ja już nawet wiem, który to jest, chociaż nie znam jego nazwiska, ale to nie jest ważne.

— To słuchaj Władek, skrzyknijmy się we trzech lub czterech i któregoś wieczoru da się mu nauczkę, jeżeli nie posłucha dobrego słowa. Dziękuję, że mnie ostrzegłeś, bo właśnie miałem prosiaka ubić, przecież w sklepach coraz to trudniej cokolwiek kupić. Już nie wspomnę o tych kołchozach, co mają nadejść. Znowu chłopa okłamali.

— Wiesz, co, jak by nie było, to ja temu sukinsynowi nie podaruję, znasz mnie dobrze. Jak już go całkowicie rozszyfruję to się skrzykniemy w kilku i go dopadniemy. Jeżeli on pod Wilimbergiem mieszka, to musi tu przejeżdżać koło stacji, czyli niedaleko nas. Jak już wszystko będę wiedział, to przyjdę po ciebie i dobierzemy jeszcze jednego albo dwóch, a teraz idę, bo krowy trzeba przygnać, już pora. Cześć!

Wszyscy wiedzieli, że jak Władkowi ktoś mocno zawadzi to ten nie odpuści, zresztą Kazek miał podobną naturę.

— Cześć, możesz po mnie przyjść, tylko nikomu więcej ani słowa na ten temat!

Tym to sposobem nastąpił ostry zgrzyt z władzą ludową i to zgrzyt poważny, władza nie ufała chłopu i uruchomiła donosicieli, tego było już za wiele. Jak to któryś powiedział — władza zaczęła ludziom zaglądać do garnka. Owszem, rozdała darmo, ale przecież nie swoje, a teraz próbuje na tym zarobić? Tak się nie godzi. Takie rozumowanie się rodziło i nie dawało to dobrych prognoz na przyszłość, tym bardziej, że te przeklęte kołchozy jednak wdrażano, chociaż wdrażano na siłę, przy wielkich oporach ludzi.

Minął tydzień od ostatniej rozmowy Antka i Kazka, a tu poszła po wsi wiadomość, że na polu, koło tego pustego kościoła znaleziono nieżywego człowieka. Obok leżał rower, a był to rower niebieski. Po tym rowerze ludzie rozpoznali jego właściciela, czyli tego ubeckiego donosiciela.

Kazek natychmiast się domyślił, co się mogło stać i w tym samym dniu wieczorem poszedł do Władka, którego spotkał akurat pod stodołą. Nawet niepytany, Władek zaczął pierwszy:

— Byliśmy we trójkę i byli to ci, co to na nich on doniósł. Ciebie nie wołaliśmy, bo na ciebie on jeszcze nie doniósł…

— No i już nie doniesie, ale trzeba było aż tak mocno? — Wtrącił Kazek.

— Ano, nie było takiego zamiaru, ale żebyś ty wiedział jak on się zaczął stawiać, grozić Urzędem Bezpieczeństwa i takie różne. Ten trzeci chciał mu pałą przywalić w plecy, ale on się w tym momencie pochylił i dostał w głowę. Kiedy żeśmy stamtąd uciekali, bo jakieś auto jechało i świeciło światłami, to on jeszcze dychał.

— Szkoda człowieka, ale tego ścierwa w ogóle mi nie żal, nie nadawał się do życia wśród ludzi. Jeżeli chodzi o mnie możesz być pewien, że ode mnie nikt się słowa nie dowie. Wiesz, co? Dowiedziałem się kiedyś, że nasz posterunkowy, ten sierżant też już miał go dość, bo musiał nagabywać ludzi, na których ten łotr ciągle donosił.

Przeprowadzone dochodzenie sierżanta z milicji nie doprowadziło do wykrycia sprawców, natomiast we krwi denata wykryto alkohol i czym prędzej śledztwo zostało umorzone, a wśród ludzi nawet zaczęła krążyć pogłoska, że tego popołudnia ten kapuś popił z Ubekami, a potem samochód go potrącił, kiedy jechał do domu na rowerze. W każdym bądź razie pogrzeb miał huczny, były przemówienia, w tym, miejscowego sekretarza partii. Potraktowano go, jako ofiarę walki z reakcją został pochowany z honorami niczym dostojnik. Pochowano go, jako bohatera, pewnie nawet ksiądz przyjął taką prawdę. Jednak jak było naprawdę wszyscy ludzie w Sędziszowej i Świerzawie doskonale wiedzieli — doigrał się… Wielu jego prawdziwe nazwisko poznało dopiero odczytując tabliczkę nagrobną.

Dla jednych był to zwykły wypadek po nadużyciu alkoholu, dla innych był to akt samoobrony tych, na których ten człowiek donosił, byli też tacy, co to zupełnie obojętnie przyjęli ten wypadek, a ten zabity lub potrącony przez samochód nie był żadnym bohaterem. Tylko Stach Wilk, który różne sytuacje umiał mądrze oceniać i właściwe wnioski wyciągać, teraz w gronie rodzinnym, czyli w otoczeniu swoich dwóch szwagrów oraz teścia, powiedział tak:

— Widzicie, ta nowa władza dała nam sygnał i bardzo szybko dostała odpowiedź. Pamiętajcie jednak, że w głównym rozliczeniu my jesteśmy zawsze na pozycji przegranej, dlatego nie ma, co chojrakować.

Stach spojrzał po wszystkich, a oni milczeli, głowy mieli opuszczone. Ojciec patrzył osowiały i nie wiadomo było czy on rozumie, o czym jego zięć mówi, bo ostatnimi czasy coraz bardziej tracił pamięć i niekiedy mylił członków rodziny, na przykład w każdym dziecku widział swojego dwuletniego wnuczka Stasia. Stach nie słysząc ani słowa od nikogo ciągnął dalej swoją myśl:

— Ta władza, która ludową się nazwała, myśli, że skoro nam gospodarstwa rozdała, to może wszystko z nami robić i każdemu nawet do garnka zaglądać — ciągle zapomina, że nie ze swojego dała. Teraz widać, że donosicielami się posługuje, gorzej jak zaborca postępuje, sowieckie metody stosuje. Tym sposobem zaufania chłopskiego, czyli naszego nie otrzyma. Ja wiem doskonale, że ten szpicel zbyt mocno oberwał od tych, na których donosił i władza też o tym wie — otrzymała sygnał, że tak nie wolno, chłop nie jest taki głupi. Jeżeli ten majątek, który my tu dostali ma być warunkiem za naszą uległość, to niech oni wiedzą, że my w każdej chwili możemy wrócić z powrotem, tam na wschód. Ja tam niczego nie sprzedałem, wszystko, co moje tam zostało. Jednak mimo wszystko apeluję o zdrowy rozsądek abyśmy strat nie ponieśli, nie tylko na majątku.

Jedynie najmłodszy Kazek się odezwał:

— Chyba Stach ma dużo racji i odtąd trzeba będzie o tym pomyśleć, miało być inaczej…

Kołchozy przyszły…

Po tym incydencie entuzjazm wśród miejscowych osadników jakby nieco zmalał, tym bardziej, że po wielkich oporach te kołchozy zostały wprowadzone. Było to po prostu przymusowe przejęcie ziemi rolników przez państwo i to na czas nieokreślony — kolektywizacją to nazywali. Ledwie ziemię uroczyście otrzymali, a już musieli ją oddać. Dla tej grupy osiedlonej wokół pałacu w Sędziszowej, czyli na terenie dawnego folwarku poniemieckiego, początkowo niewiele to zmieniło. Zgodnie z przepisami, wszystko niby było wspólne i zostało skomasowane w tej Spółdzielni, czyli w Kołchozie, bo tak oni ten związek nazywali, ale każdy z nich w pierwszej kolejności swojego doglądał. Władza niby to proponowała, aby sobie wybrali przewodniczącego, ale nikt nie chciał, bo niby to miał być kandydat, ale proponowany przez władzę. W końcu stary Ślusarz się zgodził i od razu dał się zapisać do partii, bo to był przecież warunek otrzymania tego stanowiska. Od tego momentu dla wszystkich okolicznych gospodarzy, których zrzeszono w tej spółdzielni-kołchozie, stał się prawie wrogiem, bo reprezentował teraz władzę. Mało tego, nawet wielu w rodzinie traktowało go, jako „ich” człowieka, zresztą żona ciągle mu to wypominała. Jakież metody mógł stosować prosty chłop, któremu dali władzę nad ludźmi, ano tylko takie, co je znał, zawsze stosowane w stosunku do niego samego, innych nie znał. Nawet dzieckiem będąc, aby wymusić na nim jakieś działanie, ojciec robił to zawsze podniesionym głosem albo wręcz przy pomocy siły.

Niegdyś, czyli jeszcze przed wojną, stary Ślusarz był szanowanym sąsiadem, teraz, jako przewodniczący kołchozu, niejako sam się postawił poza nawias dobrych sąsiadów. Zresztą on sam dostarczał argumenty, bo obdarzony władzą zaczął z niej korzystać, kiedy musiał a szczególnie, kiedy nie musiał. Wszyscy to zauważali, że władza uczyniła go człowiekiem niedostępnym i wyniosłym. Stracił zaufanie nie tylko szerokiego otoczenia, ale również najbliższych.

Od tego czasu atmosfera w środowisku osadników, o ile znacznie się nie pogorszyła, to uległa radykalnej zmianie. Potworzyły się klany rodzinne, do których przynależeli tylko ci, co sobie całkowicie zaufali i ci nadal sobie pomagali. Oznaczało to najczęściej wzajemną pomoc w sile pociągowej koni, czyli sprzęgali swoje konie dla wykonania ciężkich robót polowych. Dla przykładu, snopowiązałka musiała być ciągniona przez dwa konie z uwagi na swój duży ciężar własny. Ten fakt, to sprzęganie koni wymuszał, bo każdy z osadników otrzymał jednego konia, a dokupienie drugiego nie wchodziło w rachubę, zresztą nie było takiej potrzeby, bo robót na dwa konie nie było zbyt wiele w ciągu roku. Teraz, w warunkach kołchozowych, ważne było, kto, z kim ciągnął w jednym zaprzęgu. Kiedy jednak wprowadzono zasady kołchozowe, te wcześniejsze więzy, w wielu wypadkach zaczęły pękać i w to miejsce głównie te rodzinne się umacniały. Nieufność niemal wtargnęła między tych ludzi, bowiem wszyscy pamiętali o niedawnym donosicielu. Nawet wśród bliskich, kiedy rozmowy przechodziły na temat władzy ludowej, rozmowy ulegały wyciszeniu, ludzie nawet nachylali się do siebie a podejście kogoś obcego, natychmiast je przerywało.

Jedynie dziadek Józef w ogóle polityką się nie zajmował i nie bardzo rozumiał, o czym inni przy nim rozmawiają. On tylko potrafił rozmawiać ze Stasiem, do którego przychodził już codziennie. Stasiowi bardzo odpowiadało towarzystwo dziadka, który na wszystko mu pozwalał i bawił się z nim jak dziecko i to było wspaniałe. Tak, dla małego dzieciaka było to wspaniałe, ale dorośli wiedzieli, że z dziadkiem dzieje się bardzo źle i pogarsza się z dnia na dzień. Wszystko to powodowała choroba, która postępowała. Efektem widocznym było to dziecinnienie oraz to, że tracił pamięć, bywało, że nie potrafił trafić do domu wnuczka, do którego miał kilkaset metrów. W ostatnim etapie, kiedy każde napotkane dziecko było Stasiem oraz kiedy przestał rozpoznawać najbliższych, babcia — jego żona, przestała go wypuszczać z domu samego. W ostateczności, kiedy już bardzo chciał wnuczka zobaczyć, to wtedy babcia zaprowadzała go a potem przychodziła po niego.

Nikt o lekarzu nawet nie pomyślał, bo każdy wiedział, że to taka choroba, na którą lekarstwa nie ma. Tym sposobem stan dziadka Józefa pogorszył się na tyle, że ten nie wstawał już z łóżka. Nie trzeba było mu nawet zabraniać, on już sam nie potrafił. Wnuczek natychmiast zauważył, że dziadek go nie odwiedzał i zaczął dopytywać się o niego. Z czasem, jak każde dziecko, zapomniał o zabawach z dziadkiem.

Ojciec odchodzi

Staś ze smutkiem odczuł okres, kiedy przestał widywać dziadka, bo bardzo tęsknił za zabawami z nim. Jeszcze większy przeżył wstrząs, kiedy w końcu zobaczył dziadka, ale ten leżał już w trumnie. Staś pierwszy raz zetknął się z takim przypadkiem. Dwa obrazy dziadka zapadły mu głęboko w pamięć: ten, kiedy się z nim bawił kijkami wyciągniętymi spod pomidorów oraz ten, kiedy dziadek leżał już w trumnie.

Na pogrzeb nestora rodu Szlęzaków Chojaków zjechali się wszyscy synowie, nawet ci ze Szczecina. Trumnę od samego domu, do kościoła a potem na cmentarz nieśli czterej synowie i tym sposobem oddali ostatni hołd ojcu. Aż skóra cierpnie, kiedy sobie człowiek uświadomi, że kondukt pogrzebowy szedł trasą, którą chodziły nie tak dawno temu marsze niemieckich faszystów — marsze z pochodniami. Zmarły już tego nie wiedział, jak również nie dotarło do jego świadomości to, co w Polsce zachodziło, czyli to, przed czym kiedyś, na samym początku przestrzegał, czyli sowieckie kołchozy. Przecież nie tak dawno temu, bo zaledwie trzydzieści lat temu przepędzili sowietów z Polski i wydawało się, że na zawsze.

Rodzi się pytanie czy zmarły Józef Szlęzak zwany Chojakiem faktycznie dotarł do swoich korzeni, czy to tu miał początek jego ród? Dziadek Józef pod koniec swojego życia nic na ten temat nie mówił, ponieważ zdawał sobie sprawę z tego, jaka była polityczna sytuacja po zakończonej niedawno wojnie — on bał się poruszać tego tematu, bo panująca histeria, a w końcowym etapie życia, choroba uniemożliwiła mu wszelkie myślenie na ten temat. Nikt nie wie, jakie myśli chodziły po jego głowie w ostatnich chwilach życia.

Grób dziadka Józefa Szlęzaka na cmentarzu w Świerzawie

Ojciec dziadka Józefa, Kazimierz, czyli pradziadek Stasia spoczywał na cmentarzu przy kościele parafialnym we wsi Szlęzaki. Nazwa wsi Szlęzaki w niedługim czasie została zmieniona na Ślęzaki, podobnie jak nazwisko Szlęzak, chociaż tu i ówdzie nadal występowało. Jednak niektórzy z tych Szlęzaków bardzo strzegli pisowni tego nazwiska i w każdym możliwym miejscu przypominali urzędnikom o właściwej pisowni.

Kiedy babcia Józefa, żona zmarłego dziadka Józefa została sama, przeprowadził się do niej młodszy wnuczek Władek, syn Stacha Wilka. Rodzina Wilków w tym czasie powiększyła się o nowonarodzoną córkę Teodorę, mieli jeszcze starszego syna Edwarda, tym to sposobem mieszkanie stało się dość ciasne. Ponadto babcia Józefka mieszkała niedaleko, bo zaledwie dwieście metrów od domu córki, no i dzięki temu było jej raźniej, a tego wnuczka, czyli Władka bardzo lubiła. Zresztą sama już była wiekowa, bo miała już siedemdziesiąt lat i wymagała pomocy.

W tym czasie nacisk na kołchozy wzmagał się, chociaż ich twórca, czyli Józef Stalin — sowiecki dyktator, właśnie zmarł. Jedni płakali wspominając go, jako ojca narodów, inni cieszyli się, wspominając go, jako zbrodniarza, który miał na sumieniu więcej ludzkich istnień aniżeli Hitler. Miejscowy radiowęzeł cały dzień nadawał transmisję z jego pogrzebu. Ten radiowęzeł to sieć głośników zawieszonych w każdym domu. Przez ten głośnik zwany popularnie kołchoźnikiem, można było słuchać tylko tego, co tam nadawano, nie było żadnego wyboru — można było jedynie pogłosić, wyciszyć lub wyłączyć. Małemu Stasiowi na długo zapadła w pamięci ponura atmosfera transmisji pogrzebu Stalina, chociaż miał zaledwie cztery latka.

Nasi osadnicy, obdarowani przez władzę majątkami przestali już głośno protestować z powodu licznych i coraz to nowszych ograniczeń wprowadzanych przez tę władzę ludową. Jedynie podczas przypadkowych spotkań wymieniali już bardzo sporadycznie swoje opinie i to tylko w gronie zaufanych. Tak było i tym razem.

Pierwszy odezwał się Stach Wilk i wyraził coś, co zapewne niejeden z pozostałych rozważał. Wyraził to głośno, ale w gronie bardzo wąskim:

— Słuchajcie chłopy, tego nie daje się już nijak wytrzymać, przecież oni robią z nami, co chcą. Ja chyba wrócę do domu, tam chałupa na mnie cały czas czeka, nie zdzierżę tego dalej.

— Ja tam nie mam, do czego wracać, razem z tobą w tej starej chałupie się nie zmieścimy, musiałbym iść na łaskę do teścia, a to mi się nie uśmiecha. Ja przecież tuż po samym ślubie wyjechałem na ten zachód — odpowiedział mu szwagier Kazek.

Na to Szwaja uśmiechnął się i powiedział:

— A czy ty myślisz Stachu, że tam jest teraz inaczej niż tu? Myślisz, że tam inna władza rządzi? Jedź, ale żebyś nie zatęsknił za tym, co tu masz, kiedy będziesz musiał wrócić do kosy i cepów! Kto, jak kto, ale ty, człowiek oczytany, powinieneś wiedzieć, że chłopem nikt i nigdy się zbytnio nie przejmował, bo zawsze przypisany był do ziemi, czyli do ciężkiej roboty, ja tam jeszcze nie narzekam.

Pozostali niewiele mieli do powiedzenia i tylko głowy pospuszczali. Myśleli podobnie, ale wielu z nich nie miało, do czego wracać, zatem problem został odłożony. Tymczasem nadal w tym kołchozie pracowali i nadal każdy swojego pilnował w pierwszym rzędzie. Jednocześnie wszyscy liczyli na to, że ten sowiecki pomysł kiedyś upadnie, bo był to pomysł zupełnie nie polski, obcy i rozwijał się niczym wrzód na polskim ciele. Wszystko to czuło się w powietrzu — tak niemal wszyscy odczuwali, myśleli i niekiedy będąc w desperacji głośno swoje żale i bóle wypowiadali.

Któregoś popołudnia Jan Chojak, starszy brat Kazka wpadł do domu z zakrwawioną ręką, którą miał owiniętą jakąś brudną szmatą. Jego żona narobiła krzyku aż sąsiadka przyszła, bo pomyślała, że coś złego się stało, ale nie żeby aż krew się pojawiła.

— Rany boskie! Kto ci to zrobił? — Krzyczy żona.

— Nie pytaj, tylko coś z tym zrób! Potem ci powiem.

Po rozwinięciu szmaty okazało się, że brakuje połowy palca wskazującego u prawej ręki i krew nadal leci, przy czym poszkodowany w ogóle nie czuje bólu. Wszystko to spowodowane było szokiem, wszystko stało się nagle, niespodziewanie, bo sam poszkodowany tego nie przewidział.

Kobiety porobiły bandaże, obmyły ranę i zawinęły, krew przestała się sączyć, jedynie tylko płótna trochę przemokły, ale krew została zatamowana.

— Do doktora trzeba by z tym iść, żeby, co gorszego się nie wdało.

— Daj babo spokój, gdzie tu masz, jakiego doktora, a tam w mieście, kto go tam znajdzie. Dawno temu ojciec uciął sobie palec przy rąbaniu drzewa, to uciętą końcówkę pies zjadł a on przeżył do późnych lat. Nie będę nigdzie chodził.

— To powiedz w końcu, co się stało!

— Koń mi ugryzł…

— Twój koń? Przecież to najspokojniejsze zwierzę ze wszystkich, jak to?!

Jan nie powiedział już ani słowa, założył czapkę i postanowił wrócić do wieczornego obrządku. Natomiast prawda była taka, że Jan bardzo lubił swojego konia do tego stopnia, że sam go zawsze karmił i nikt nie miał do niego dostępu, mimo że niby należał do wspólnoty kołchozowej. Zresztą wszystkie konie były kołchozowe a każdy przychodził do swojego zwierzęcia. Tego dnia Jan Chojak ładował siano za drabinkę tuż przed końskim pyskiem. Koń już jadł to siano, ale jego właściciel jeszcze mu jedną ręką podsuwał a drugą głaskał go po łbie tak, jak to zawsze czynił, bo koń to bardzo lubił, zresztą jego właściciel również to lubił. Nagle Jan poczuł ból w ręce, która siano podsuwała, szarpnął i zobaczył krwawy widok — połowy palca nie było! Było jasne, że koń go zjadł razem z sianem. Ten incydent odbił się szerokim echem wśród wszystkich i został potraktowany na wesoło. Ostatecznie rana się zabliźniła, obyło się bez lekarza a brak połowy palca w niczym nie przeszkadzał.

Życie w środowisku osadników biegło nadal bez emocji, zarówno tych złych jak i bez tych dobrych. Wielu spodziewało się, że po śmieci Stalina nastąpi jakieś poluzowanie, że chociaż trochę coś się poprawi a tu nic takiego się nie poprawiało. Partia na przekór wszystkiemu jakby zaczęła pokazywać swoją ważność i siłę. Na rynku w Świerzawie zainicjowano sadzenie drzewa wolności. Tłumy na tę uroczystość nie przybyły, ale, w jaki sposób zmobilizowano do przybycia miejscowego księdza wielu zachodziło w głowę, jednak właściwy powód nie został odkryty. Dalej toczyły się rozmowy na temat sensowności pozostawania tutaj, chociaż dobra tutejsza ziemia jak i liczne maszyny rolnicze i budynki przemawiały za pozostaniem.

Heniu Tomczyk, co to w pojedynkę tu przyjechał, już dawno gdzieś zniknął. Podobno dostał list z domu, że ojciec umarł i gospodarstwo czeka na niego. Nawet się nie pożegnał, spakował manatki, wsiadł w pociąg i słuch po nim zaginął, a przyjechał na zachód, bo podobno tu łatwo się było można dorobić. Ten mit o łatwym zarobku już dawno prysnął jak mydlana bańka.

W pewną sobotę ­– tuż przed rozpoczęciem żniw — odbyło się zebranie wszystkich członków kołchozu. Zebranie prowadził przewodniczący, stary Ślusarz, był też przedstawiciel władz miejskich, czyli jakiś kierownik Wydziału Rolnego, no i był również gminny sekretarz partii. Ten kierownik wydziału miał długie sprawozdanie, czytał i czytał, wiele cyferek przedstawił i ciągle narzekał, że sytuacja ulega pogorszeniu, bo zrzeszeni rolnicy nie wywiązują się z nałożonych obowiązków, bo nie wykonują w pełni tego, co zapisane zostało w planach. Po tym sprawozdaniu przewodniczący otworzył dyskusję. Pierwszy do tej dyskusji zgłosił się jeden z młodszych — Kazek od Chojaków:

— Wy tu swoje, a przecież każdy wie, że w kołchozie brakuje sznurka do snopowiązałki, że smaru nie ma i to, że dobrego spawacza nie mamy a osie się urywają…

Widać było, że przewodniczący, stary Ślusarz mocno się zdenerwował na to wystąpienie i postanowił, że natychmiast odpowie:

— Kazek, po pierwsze, to my nie jesteśmy żaden kołchoz tylko Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna i zapamiętaj to sobie Kazek, Natomiast zamówienie na sznurek i smary zostało złożone w GS-ie i dostaniemy o czasie. Spawać potrafi elektryk, więc nie mamy się, co obawiać, a ty Kazek nie podburzaj ludzi!

Teraz głosy posypały się jeden po drugim i nie były to głosy, co by wspierały przewodniczącego spółdzielni, czy jak wszyscy mówili — kołchozu:

— Elektryk to potrafi jedynie lutować druty a nie spawać pęknięte osie czy wały! — Mówił następny.

— W ostatnie żniwa też nas zapewnialiście, że wszystko zamówione i przyjdzie o czasie, a ja przez dwa tygodnie robiłem kosą z żoną, która odbierała i robiła snopki, bo snopowiązałka stała zepsuta, nie tak było? To nie gadajcie, że Kazek nas podburza, my dobrze wiemy jak jest! On wam to tylko głośno powiedział… — Dodał sąsiad Kazka.

W tym momencie kierownik z miasta zdecydował się nieco uspokoić dyskusję, bowiem widać było wyraźnie, że zanosi się na ostrą pyskówkę, ludzie zaczęli się wypowiadać nawet bez udzielenia głosu. Natomiast sekretarz siedział cały czas i ciągle coś notował, na razie nic się nie odzywał.

Referujący kierownik rolny z miasta jeszcze przez chwilę coś odczytywał, ale ponieważ nikt go już nie słuchał, co było widać, zaniechał dalszego referatu i usiadł zniechęcony. Z sali już nikt się nie odzywał, bo ludzie doszli do wniosku, że ich gadanie i tak nic nie daje. Dla formalności, przewodniczący zebrania zapytał czy ktoś jeszcze chce zabrać głos, na co ktoś z tyłu sali odpowiedział:

— A o czym jeszcze chcecie usłyszeć? Mało usłyszeliście? Zresztą my to, na co dzień zgłaszamy!

Powstała dość nieporadna sytuacja, bo ten ostatni głos właściwie zamknął wszelką dyskusję, a być może miejscowa władza spodziewała się jeszcze jakichś pochwał za włożony trud w prowadzenie Spółdzielni, a tu ani słowa na ten temat nie padło. Jakaś dziwna cisza zapadła i dopiero po chwili uniósł rękę obecny sekretarz partii sygnalizując w ten sposób, że teraz on zabierze głos. Niniejszy sygnał przyniósł wielką ulgę prowadzącemu zebranie, bowiem ten nie wiedział, co ma w tej chwili zrobić. Sekretarz odchrząknął i zaczął:

— Wysłuchałem dzisiaj wszystkich głosów i powiem, że jestem mocno zawiedziony. Oczywiście, wszystkie zgłoszone tu utrudnienia przekażemy do odpowiednich instytucji i wszystkie niedomagania zostaną bardzo szybko usunięte. Partia nie pozwoli, aby takie drobiazgi powodowały straty w produkcji rolnej. Z drugiej strony niepokoi te kilka głosów malkontenckich. Czyżby ci, którzy tak narzekają, nie wiedzieli, że kraj jest po wojnie i wymaga zdwojonego wysiłku? Czyżby zapomnieli, dzięki komu tu dzisiaj gospodarują? A może ktoś ich podjudza? Może ktoś im podsuwa takie zachowania, aby zdyskredytować rolę władzy ludowej w dziele zagospodarowania ziem odzyskanych. Temu też się przyjrzymy wnikliwie i zobaczymy czy nie mamy tu do czynienia z obcymi siłami, wrogimi naszej ludowej ojczyźnie i jej ustrojowi.

Sekretarz jakby się rozkręcał w swojej wypowiedzi, zyskiwał pewność siebie i raz to unosił głos, raz go obniżał, raz chwalił tych, co to w trudzie pracują, raz ganił malkontentów. Byłby tak jeszcze długo mówił, ale w pewnej chwili dwóch członków zebrania wstało i wyszło. Wtedy dość sprawnie zakończył swoje wystąpienie raz jeszcze zapewniając, że partia wszystkiemu się przyjrzy, wszystko zbada i stosowne decyzje podejmie dla dobra wszystkich. Wtedy przewodniczący zebrania podziękował wszystkim i zamknął zebranie. Pierwszy wstał Kazek i ostentacyjnie machnął na to wszystko ręką udając się do drzwi. Sekretarz Partii akurat bardzo wyraźnie zauważył ten lekceważący gest i skłonił głowę w kierunku przewodniczącego zadając mu pytanie oraz otwierając jednocześnie swój notatnik i biorąc do ręki ołówek:

— A kto to jest ten, co tam idzie? Ten, co pierwszy wystąpił.

— To Kazek Szlęzak, jest ich tu cała rodzina. A temu ciągle coś się nie podoba. Dostał ten dom z młynem, na samym kraju wsi.

Razem z Kazkiem od Chojaków wychodził Stach Paduch, tyle, że ten widział reakcję sekretarza na gest Kazka. Dlatego nieco ściszając głos powiedział:

— Kaziu uważaj, ten sekretarz zapisał sobie twoje nazwisko.

— No i co, nieprawdę powiedziałem, czy co?

— O to chodzi, że wytknąłeś im to, o czym oni doskonale wiedzą i nie lubią jak im ktoś inny przypomina. Przyjmą to, jako pyskówkę czy nawet obelgę. Młody jeszcze jesteś i odważny, uważaj…

— Ja nie muszę należeć do ich kołchozu, sam sobie dam radę.

— Widzisz, ja też tak uważam i dlatego za niedługo chyba wrócę na swoje stare śmieci, tam na wschodzie. Dostałem list od szwagra, który namawia mnie do powrotu, bo powiada, że Niemcy tu wrócą a tam mój dom czeka, a on nie jest w stanie zapanować nad wszystkim. Jak się czegoś nie używa, to to marnieje, nie tak jest? Już dawno myślę o powrocie a po tym dzisiejszym zebraniu, to już pewnie decyzja zapadnie.

Chyba w ciągu miesiąca od tego zebrania wiele rzeczy zaszło w obrębie kołchozu. Najpierw pewnego dnia w domu Kazka pojawiło się dwóch cichych facetów w długich czarnych skórzanych płaszczach. Nie było go wtedy w domu, bo akurat kosił trawę pod okolicznym lasem. Najprawdopodobniej ktoś go ostrzegł, że będzie miał niezapowiedzianych gości i ten po prostu zrobił unik. Świadkiem tej wizyty był mały Staś. Na pytanie gdzie jest mąż, żona odpowiedziała:

— O tam, kosi trawę, tam pod lasem, można tam dojść albo dojechać na rowerze. — Żona pokazała przez okno, bo w odległości kilkuset metrów było widać zarówno kosiarkę jak i siedzącego na siodełku Kazimierza z batem w ręce.

Goście spojrzeli po sobie, jeden kiwnął przecząco głową i obaj bez żadnych wyjaśnień opuścili gospodarstwo, jednak gdzie się udali nie było wiadomo. Jak się po południu okazało, na łąkę pod lasem nie udali się.

Wieść o tej wizycie natychmiast rozniosła się po całym kołchozie, ludzie doskonale wiedzieli, kim byli ci tajemniczy goście. Trudno powiedzieć czy to przelało kroplę goryczy, ale po dwóch tygodniach z kołchozu wyjechały dwie rodziny, to jest rodzina Stacha Paducha oraz mieszkającego pod nim Szlęzaka Koguta. Obaj pochodzili z tych samych stron a wręcz z tej samej parafii, czyli z okolic Tarnobrzegu, na obu z nich czekały pozostawione domy, którymi, w obu wypadkach, opiekowali się pozostali członkowie rodu. Niezbyt wiele czasu upłynęło a ubyła kolejna rodzina — była to rodzina Wilków. W sumie z dawnej grupy przybyłych tu osiem lat temu pozostały tylko trzy rodziny Szlęzaków, Ślusarzów, Szwajów i rodzina Smosznych.

Tym to sposobem mit ziem odzyskanych doznał poważnego uszczerbku, zaczęło się dziać coraz gorzej, wielu innych namawianych przez swoje rodziny pozostałe na wschodzie kraju, zaczęły rozważać zakończenie swojej eskapady na ziemie zachodnie, zwane odzyskanymi.

W rodzinie Kazimierza Szlęzaka Chojaka zdarzyło się dość poważne nieszczęście, bo zachorował młodszy synek Czesiu. Na jego skórze zaczęły się pojawiać dziwne strupki. Miejscowy felczer nijak nie mógł temu zaradzić i poradził jechać aż do Wrocławia. We Wrocławiu przyjął mamę Stasię wraz z synkiem lekarz, który pozostał tu z czasów wojny. Ten niemiecki lekarz zalecił sposób wcale nie medyczny, bo zalecił on zmianę powietrza, czyli przewiezienie dziecka na inny teren, o innym klimacie. Tym to sposobem Czesiu został zawieziony do dziadków pod Tarnobrzeg, jak to się wtedy na zachodzie powiadało, został wywieziony do Centralnej Polski. Już po krótkim okresie okazało się, że ten naturalny sposób dał efekt, bo krostki na buzi i na całym ciele zaczęły zanikać. Niby problem się rozwiązał, ale dziecko musiało przebywać daleko od mamy.

Oczywiście, jak należało się spodziewać władze podobno rozpatrzyły głosy spółdzielców, a o wnioskach poinformowały przewodniczącego przywoławszy go do siebie. Ten oczywiście nic dalej nie przekazał, bo pewnie nie miał, co przekazać. O tym, co w kraju się dzieje raczej trudno było wiedzieć, bo przez ten nieszczęsny radiowęzeł, który tutaj mieli trudno było usłyszeć to, co ludzi interesowało. Najpewniejsza i prawdziwa audycja to chyba jedynie koncert orkiestry Feliksa Dzierżanowskiego, czyli muzyka ludowa. W gazecie Rolnik Polski również same optymistyczne wiadomości jak to Polska Ludowa rośnie w siłę, a ludziom żyje się coraz lepiej. Jednak ludzie wiedzieli swoje, bo przecież wyjeżdżali tu i tam, tak samo jak do nich przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Już wtedy było wiadome, że radio i prasa może nie tyle kłamią, co nie mówią wszystkiego, mówią półprawdy. Chociaż jak ktoś mądry powiedział, że półprawda to również kłamstwo, co na jedno wychodzi. W całym kraju wrzało, chociaż specjalne incydenty nie miały miejsca. Dopiero gdzieś w drugim kwartale 1956 roku zaczęło się na dobre i to w dużym mieście, bo w Poznaniu, czyli na zachodzie, chociaż nie na Śląsku.

Tak się złożyło, że u Kazimierza Szlęzaka z Chojaków, po córce Cecylii narodził się trzeci syn — w maju 1956 roku. Umyślono, aby dać mu imię Ludwik, jako że chrzestnym miał być również Ludwik, kuzyn mamy noworodka. No a ten chrzestny był nie byle, kim, bo był lekarzem aż w Poznaniu, ponadto był profesorem Akademii Medycznej w tym właśnie Poznaniu. To właśnie w Poznaniu, pod koniec czerwca 1956 zaczął się pierwszy w PRL bunt społeczeństwa przeciwko władzy ludowej. Chrzest małego Ludwika odbył się na początku lipca i wujek Ludwik, jego chrzestny przyjechał. Po uroczystości w kościele, zjadł tylko obiad, posiedział kilka godzin i pojechał z powrotem do Poznania. W czasie tych kilku godzin opowiadał, co się w Poznaniu działo. W szpitalach ranni, funkcjonariusze UB strzelają do ludzi, padają zabici. Wujek Ludwik przyjechał tylko na przepustkę i musiał wracać. Mały Staś stojąc za plecami ojca słuchał tej opowieści nic nie rozumiejąc. Jednak widząc zatrwożony wyraz twarzy ojca też się zaczął bać, chociaż wiedział, że tata i mama są zawsze koło niego.

Nasi spółdzielcy zrozumieli teraz, że ich drobne pyskówki na zebraniach kołchozowych, tępienie donosicieli i inne oznaki sprzeciwu powolutku składały się na to coś, co wybuchło w Poznaniu.

Upadek Kołchozu

Tym sposobem cały kołchoz, czyli ta Rolnicza Spółdzielnia zaczął zwalniać, kierownictwo przestało funkcjonować, a wcześniejsi członkowie zaczęli przejmować swoje mienie, które niegdyś podobno stanowiło wspólne dobro. Ludzie sami zaczęli sobie pomagać licząc tylko na siebie. Tym to sposobem Kazek Szlęzak zakolegował z Józefem Strojnym, którego pola niekiedy łączyły się, posiadali różne urządzenia i maszyny, które sobie pożyczali. Ponadto mieli konie, które bardzo chętnie chodziły w parze, czyli jak to się powiadało: gospodarze się sprzęgali. Również ich synowie byli w podobnym wieku i Staś miał teraz nowego kolegę Leszka. Mówiąc najprościej, nawiązywały się zdrowe układy sąsiedzkie niewymagające żadnej administracji czy organizacji partyjnej. Przy okazji okazało się, że Józef Strojny miał ciekawą przeszłość z czasów wojny. On został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec i w chwili wyzwolenia znalazł się w strefie angielskiej, został zaangażowany do służb pomocniczych otrzymując mundur wojskowy angielski. Mundur ten przechowywał w swojej szafie, jako pamiątkę z wojny. Podobną pamiątkę, czyli mundur wojskowy, ale tym razem amerykański przechowywał pan Józef Ostrowski ze Świerzawy, który również po wyzwoleniu służył w służbach pomocniczych amerykańskich. Obaj oni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że po odkryciu tych pamiątek przez UB mogli być posądzeni o szpiegowanie na rzecz zachodnich imperialistów, a w tych czasach dyspozycyjni sędziowie wojskowi wydawali wyroki bez żadnego dochodzenia. W takim wypadku jak te opisane, dowody wisiały u obu w szafie. Chociaż zarówno pan Ostrowski jak i Strojny doskonale sobie zdawali sprawę z ryzyka, to swoich pamiątek się nie pozbyli.

W 1956 roku doszło do zmian w rządzie PRL, I sekretarzem KC PZPR został niejaki Gomułka, którego naród przyjął z radością i nadzieją, bo ten do ostatniej chwili był przecież więźniem dotychczasowej władzy. Zapowiedziano znaczne ograniczenie cenzury i wiele innych swobód oraz, co najważniejsze, usankcjonowano rozwiązanie kołchozów. Jednak Gomułka zaczął również szukać winowajców ostatnich rozruchów w Polsce, no i bardzo szybko ich znalazł. Jego zdaniem byli to imperialiści zachodnioniemieccy a w szczególności słynne ziomkostwa, które rzekomo chcą powrotu na nasze ziemie odzyskane. Retoryka wspomnianego sekretarza Gomułki utrzymywała się cały czas na niezmienionym poziomie a chwilami sięgała nawet zenitu.

Po zakończeniu żniw, w pierwszą niedzielę września spotkali się na wspólnym obiedzie dwaj bracia Szlęzaki noszący przydomek Chojaki, bo już dawno ustalili, że trzeba się naradzić, co dalej robić, bowiem już tyle rodzin wyjechało stąd. Pierwszy zaczął starszy, czyli Jan:

— Ja tam nigdzie nie jadę, tu jest mi dobrze. Teraz, kiedy te kołchozy zlikwidowali wiem, co moje i na co mnie stać. Mam zdrowego syna, który pomaga w gospodarowaniu a wracać nie mam do czego. Przecież w naszym domu rodzinnym teraz mieszkają Wilki, to gdzie ja czy ty się pomieścimy? Ponadto w gospodarstwie musi być tylko jeden, co rządzi.

Młodszy brat Kazimierz wysłuchał, zamyślił się i po chwili powiada:

— Mnie tata podobno zapisali tę starą stodołę, ale przecież w stodole nie da się mieszkać, nie do tego ona służy.

— Masz stodołę, nie masz domu, ale pola tatuś też nie zdążyli podzielić i trzeba by było handryczyć się ze szwagrem Wilkiem, który już tam siedzi.

Starszy brat po chwili ciągnął dalej:

— Kazek, twoja sytuacja jest podobna do mojej i obaj nie mamy, do czego wracać. Tobie jeszcze teść pozostaje, ale tam też już ciasno się zrobiło. Ponadto moje pasierby z pierwszego małżeństwa na pewno tu zostaną, bo Janek już ma tutejszą żonę a Stach lada miesiąc będzie się żenił z tutejszą panną, to gdzie mnie tam wracać, przecież bez dzieci to jakoś tak nijak żyć, bo one tam na pewno nie wrócą.

— Chyba masz Jasiu rację, na razie nie ma co myśleć o powrocie. Ponadto, jak wiesz, od pewnego czasu sprzęgam się z Józkiem Strojnym, a to bardzo zgodny człowiek i nasze dzieci się kolegują. A to, że nawet ta nowa władza, która się ludową nazwała, traktuje chłopa po macoszemu, to czy to tu, czy to tam, wszędzie jest tak samo. Wojowanie z nimi nic nie da, bo zaraz cię będą nachodzić. Narazić się im jest bardzo łatwo, są pamiętliwi.

— Dobrze mówisz, sam dobrze wiesz, kto cię odwiedził, kiedy raz zaszumiałeś na zebraniu kołchozowym dopraszając się sprawiedliwości. Powiadają, że pokorne ciele dwie matki ssie. Tyle tylko, że ten Gomułka okropnie mnie ostatnio przestraszył — słuchałem go w głośniku. On tak straszy tymi Niemcami jakby mieli tu za chwilę wrócić. Żeby on tylko nie wywołał wilka z lasu.

— E tam, byłem ostatnio w Legnicy, bo chciałem sobie kupić porządne buty u Żyda. Czy ty wiesz ile tam Ruskich siedzi? Ja tam nie widziałem polskiego żołnierza tylko same ruskie wojsko. Niemiec się nie odważy. Coś mi się wydaje, że więcej w tym propagandy niż prawdy.

— No to widzisz sam, że nie znaleźliśmy ani jednego powodu, aby wracać, a to, że inni wracają to ich sprawa. Jeden zaczął, to inni go naśladują, chłopstwo zawsze takie było.

Obaj bracia od dzieciństwa bardzo się lubili i młodszy zawsze słuchał zdania starszego. Tak było i teraz. Starszy Jan wiele już w życiu przeszedł. Za żonę wziął sobie wdowę z dwójką dzieci, z którą miał jednego syna Józka. Kiedy Józek był malutki, ta zmarła zostawiając go z trójką dzieci. Ożenił się, zatem z jej siostrą, która miała już swojego Stasia, którego teraz mieli ożenić z tutejszą panną. Jan nieraz rozmyślał, czy to już koniec jego udręk, a kiedy okazało się, że obecna żona jest bardzo chorowita, jego udręki znowu nawracały. Tymczasem wyznaczony termin wesela zbliżał się, a miało to być na koniec żniw i tak się też stało.

Wesele odbyło się w dotąd pustych pomieszczeniach budynku znajdującego się w obrębie dawnych zabudowań kołchozowych. Najprawdopodobniej były to dawne pomieszczenia biurowe dawnego folwarku poniemieckiego. Wszyscy obecni osadnicy nie nawykli do mieszkania w wielu pokojach, bo byli przyzwyczajeni do mieszkań, co najwyżej dwuizbowych, przecież dawna chałupa chłopska nie posiadała więcej niż dwie izby i komorę. Dlatego na przykład, ten inny ze Szlęzaków, czyli Władysław zwany przez tutejszych Kuną, kiedy dostał w posiadanie budynek nad samą Kaczawą, co to za Niemców był hotelem z restauracją, to on z całą swoją rodziną zajął tylko dwa pomieszczenia na parterze, mimo że na piętrze było przynajmniej kilkanaście pustych pokoi. Tak było w wielu innych przypadkach.

Wesele też odbyło się w dwóch wolnych pokojach, przy czym jeden był tylko do tańczenia a w drugim siedzieli goście weselni. Poza rodzinami pary młodych zaproszono tylko tych z najbliższego kręgu. Była, zatem rodzina Smosznych z synem Bolkiem, Ślusarze, Szwaje oraz młodzież z tych rodzin. Dość wesoło zakończył się zwyczaj bijatyki weselnej. W pewnej chwili zgaszono światło na sali tanecznej i zaczęło się wzajemne okładanie kuksańcami. Najweselej było, kiedy po zaświeceniu światła okazało się, że syn okładał pięściami ojca.

Ten przypadek i wiele jemu podobnych powodował, że przybyli osadnicy dotąd żyjący w dość hermetycznej grupie, swoje więzy stopniowo luzowali i tworzyli nowe więzy z ludźmi dotąd sobie nieznanymi. Rodziły się dzieci, które już tak zwanej Centralnej Polski nie znały wiedząc jedynie, że gdzieś tam daleko żyją ich dziadkowie. Wyjazd w tamte strony był dla tych dzieci wielką atrakcją, bo odkrywały zupełnie nowy świat, gdzie nie było światła w domu tylko lampa naftowa, gdzie cały dzień chodziło się boso, bo dookoła pod stopami czuło się piasek i wiele innych atrakcji. Za to brakowało innych atrakcji, których u dziadka niestety nie było. Mały Staś będąc u dziadka w Centralnej nieraz się zastanawiał, co tutejsze dzieci robią w zimie. Ani jednej górki w okolicy, podobnie jadąc dalej, do innej wsi też było płasko. Zatem tutejsze dzieci nie wiedziały, jaką przyjemnością jest jazda na sankach, na nartach, czy na łyżwach, o grę w hokeja nawet nie próbował nikogo pytać.

Tam na zachodzie, Staś wychodził ze swojego domu i już zakładał narty i już mógł wspiąć się na górkę koło stodoły sąsiada Piątka. Była to górka niezbyt wysoka, ale stroma, tak, że jodełką nie dało się na nią wejść, trzeba było wchodzić bokiem. Zjazd z tej stromej części powodował, że można było dojechać aż przez most na rzeczce i dalej pod sam dom. Nieco dalej, może pół kilometra, była łąka będąca własnością ojca Stasia. Była to łąka w pewnej części mocno pochylona a w dalszej części już bardziej płaska. Staś wchodził na tę górę cały czas mając narty na nogach. Zaczynał zjeżdżać od samej góry uzyskując mocny pęd i dalej już spokojnie przejeżdżał przez całą łąkę, aż do samej granicy lasu. Gdy jednak dobrze manewrował nartami mógł trafić w przecinkę leśną i jechać dalej aż do brzegu rzeczki Młynki. W lecie, dawni gospodarze po skoszeniu trawy i jej wysuszeniu zwozili tą przecinką siano do swojej stodoły — zresztą w lecie widać było na tej przecince koleiny od wozów konnych. Takich okazji do uprawiania narciarstwa w tym rejonie było wiele. Natomiast w lecie w tych lasach rosły orzechy laskowe, grzyby i ogromne ilości poziomek. Dobra jazda na nartach zależała jeszcze od tego czy śnieg był tego dnia mokry oraz czy narty były dobrze nasmarowane woskiem. Wosk pochodził ze świeczki, która wcześniej była na choince. Staś zawsze zostawiał sobie kilka takich świeczek choinkowych, które trzymał w ukryciu, bo potem używał je właśnie do smarowania nart.

— Skąd miał narty? — Ktoś mógłby zapytać.

Odpowiedź na to pytanie była prosta, te narty po prostu znalazł na strychu swojego domu, tak jak wielu jego kolegów, bo one zostały po Niemcach. Na przykład kuzyn Józek miał narty całe białe, jedynie zielony pasek biegł od okucia do samego czubka. Powiadali, że były to narty po żołnierzach niemieckich, jeszcze z czasów wojny. Okucia miały z pasków skórzanych, zapinane na klamry. Za to już drugi kuzyn Władek od Wilków miał okucia sprężynowe — takich nart nikt nie miał i wszyscy bardzo mu zazdrościli.

Do szkoły podstawowej dzieci z dawnego kołchozu miały bardzo blisko, na tyle, blisko, że niektóre z nich podczas tak zwanej długiej przerwy mogły przybiec do domu na dodatkowe śniadanie, bo mamy zawsze coś dla nich przygotowywały. W przypadku większości rodzin, podobnie jak w rodzinie Kazimierza Szlęzaka, dzieci w okresie wakacyjnym wyjeżdżały do swoich rodzin w Centralnej. Jednego roku to dziadek Franek przyjechał do nich, w końcu i on chciał zobaczyć jak to gospodarowanie na zachodzie wygląda. Zresztą dziadek wiedział, że wielu z pierwszej grupy osadników wróciło do pierwotnych domów, w tym jego sąsiad Stach Paduch, z którym przed wyjazdem dość dużo rozmawiał. Paduch szczerze sąsiadowi Frankowi wszystko opowiedział, bo co tu było ukrywać czy przekręcać. Miał tu dom i pole, to i wrócił, chociaż inne powody też były. Jakby ta wojna, którą tak straszyli, wybuchła, to lepiej być we własnym domu. Na zachodzie, niby to było się na swoim, ale jednak nie na swoim, swoje zostało na wschodzie. Tak wielu rozumowało. Niby to bywali w Legnicy i widzieli, że tam ogromne masy wojsk sowieckich siedzą, polskiego żołnierza się nie uświadczyło, ale to jeszcze ich nie przekonywało. Jak Anglia ruszy, to ruskich pogoni — tak głosiła propaganda z zachodu.

Wracajcie, tu Niemcy przyjdą…

Dziadek bardzo dokładnie obejrzał sobie gospodarstwo a szczególnie maszyny rolnicze, których w większości dotąd nie widział. Nie ukrywał swojego zachwytu i podziwu, ale w kolejnym dniu pobytu doszło do rozmowy z zięciem i córką, pewnie to był główny cel jego odwiedzin. Zresztą dziadek nie ukrywał, że przyjechał nie tylko ich odwiedzić, ale także się rozmówić i oni to wyraźnie wyczuwali. Któregoś dnia kiedy kolacja miała się już ku końcowi, dziadek zwrócił się do obojga młodych:

— Bardzo mi się tu podoba, bo ziemia dobra tu jest, no i te maszyny i stajnie i stodoły, które tu widzę, to u nas chyba jeszcze za sto lat tak nie będzie. Powiem wam szczerze, że sam bym tu chciał żyć i gospodarować. Są jednak sprawy, które są ważniejsze od tego wszystkiego, co wam tu powiedziałem, i są one ważniejsze od bogactwa, to spokojne życie we własnym domu. Kto o tym nie myśli, to niezbyt rozsądnie myśli o całej swojej rodzinie.

— A cóż to tato może być ważniejsze? Dzieci mają blisko do szkoły, do sklepów jest tak samo blisko i do kościoła i nawet do kina, którego wy nie znacie.

— Tu Kazek masz całkowitą rację, ale pamiętaj, że rodzina powinna być w kupie choćby po to, aby mogła się wspierać a wy jesteście teraz na drugim końcu świata. No może nie świata, bo ja kiedyś byłem jeszcze dalej, bo aż w Italii, ale na drugim końcu Polski to jesteście, no i prawie za płotem macie Niemców. Wy tu może tego nie wiecie, ale ja mam radio, takie na baterie i słucham polskiego radia z zachodu. Widzicie, oni tam gadają o wybuchu nowej wojny przeciwko Ruskim. Jeżeli tak się stanie, to Niemcy tu wrócą i co wtedy? Będziecie u nich parobkami? Myśleliście o tym? Ja o tym myślę już od dawna i to i owo sobie obmyśliłem i chcę wam o tym opowiedzieć, złu trzeba przeciwdziałać, trzeba go wyprzedzić, bo inaczej my starzy tego nie przeżyjemy jakby się wam krzywda miała stać.

Staś słuchał również tego, co dziadek mówił i w ogóle nie rozumiał, o co chodzi. Kto niby miałby tu przyjść, przecież to jest nasze, on się tu urodził i nie chce nigdzie jechać, przecież w szkole ma tylu kolegów, to jak to? Niewiele rozumiał z tego, o czym starsi rozmawiali, ale zaczął się autentycznie bać, że zabiorą go stąd i nart w zimie nie będzie, bo u dziadka nie ma górek, że łyżew nie będzie i wielu innych zabaw tam nie będzie, bo, z kim? Ponadto tam nigdzie nie było szkoły, dopiero gdzieś daleko na innej wsi była i to podobno jakaś stara chałupa z dawnych czasów. Córka Staszka dotąd tylko słuchała, co ojciec opowiada i nie odzywała się. Kiedy jednak wyczuła, do czego ojciec zmierza zapytała, chociaż nie dała poznać, że już wie, o co chodzi:

— Tatuś, ja tam nie wierzę w żadną wojnę, chociaż każdy wypędzony ze swojego domu chce do niego wrócić. Nas nikt nie wypędził i dobrze nam tu, zresztą zapytajcie tego najmniejszego, swojego wnuczka Stasia.

— Tak, tak, mnie się tu podoba, tu jest ładnie, mnie tu jest dobrze… — Okazało się, że wnuczek słuchał całej rozmowy.

Teraz podjął rozmowę zięć, bo na pewno też już wyczuł intencje teścia:

— Powiadacie, że rodzina ma być w kupie. To gdzie wy chcecie wszystkich pomieścić, w tych dwóch izbach? Ja sobie tego nie wyobrażam. Po drugie, ja też w te strachy o wojnie i powrocie Niemców nie wierzę. Mieszka tu taki jeden Niemiec, który jest weterynarzem i ja z nim nieraz rozmawiałem i to i owo się dowiedziałem. Niemcy są teraz podzielone na kilka małych państw, w których rządzą Ruscy, Amerykanie, Francuzi i Anglicy i nie mają żadnego wojska. Ponadto, to wszystko, co Gomułka opowiada i straszy tym jego jakimś imperializmem zachodnioniemieckim, ja w to też nie wierzę. On jest chory z nienawiści i zamiast wspierać tych, co tu przyszli, jeszcze bardziej ich straszy i zniechęca.

— Kazek, nie będę się spierał z tobą na temat polityki, bo widzę, że orientujesz się w niej nie gorzej ode mnie, ale odpowiem wam na to mieszkanie w tych dwóch izbach. Widzicie, przyszły czasy, kiedy można się już budować i to nie tylko chałupy drewniane stawiać, ale murowane. Skoro już weszliśmy na ten temat to wam powiem, co sobie obmyśliłem. Wam wymuruje się dom obok starej chałupy, z lewej strony, tam za studnią, aby wszyscy z niej korzystali, znaczy z tej studni, bo woda tam dobra. Jeżeli Janka zostanie przy nas, to dla niej wybuduje się dom po drugiej stronie drogi, a najmłodszy Stefek ma jeszcze czas, bo jeszcze nawet narzeczonej nie ma, chociaż on chyba na roli nie zostanie, bo ma prawo jazdy i jest kierowcą autobusu w PKS-ie. Gdyby jednak trzeba było, to też mam sprawę przemyślaną. Ja mam trochę pieniędzy i wy też pewnie czegoś się już dorobiliście, to materiały możemy zacząć gromadzić zanim przyjedziecie, czyli powrócicie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 49.61