Śnieżna biała dal Ziemi Północy. Tu żyły tylko elfy. Elfy i olbrzymie morsy, takie co to swymi ogromnymi kłami umiały łamać przybrzeżne lody. Gdzieś za horyzontem srebrzysta tęcza na niebie słabo świeciła. I było tak za dnia i w środku nocy. Tu po prostu Eryle, bogini nocy, nie witała. Tak jakby te ziemie były zapomniane bogom. Tukmaki na te ziemie wołali: przedsionek piekieł. I choć tu zawsze zimno było, lecz ta martwa cisza budziła zawsze tylko przestrach i dreszcze zgrozy, bo martwota to przecież była i prędzej się tu można było tylko śmierci spodziewać. Przestrach tych, co tu z rzadka zapędzali się. Tak jak ci dwaj. Jacyś potężni to jednak musieli być włodarze, bo mieli ze sobą cały orszak ludzi. Oni dwaj, smukli młodzianie, na ciężkich koniach, a ich ludzie na psich zaprzęgach. Mróz dziś jednak był tak srogi, że psy z zaprzęgów skomlały tylko po cichu. Na te batogi co im grzbiety raniły, na te ludzkie zawołania, by jeszcze szybciej, jeszcze dalej brnąć w tę pustkę białego szaleństwa.
— Wasza Królewska Mość, czy, Panie, nie zimno ci?
Ten z wyglądu starszy krzyknął do swego towarzysza.
— Miałeś mi, Atagr, mówić po imieniu. Wszak za przyjaciela cię zawsze uważałem. Tu nie ma dworu, tu nie ma kamaryli. Jesteśmy tylko my dwaj. My dwaj i siły przyrody. No … I może ta garstka ludzi, co z nami się tu znalazła — młodzian, który to mówił, wskazał temu drugiemu te psie zaprzęgi, które przed nimi były o kilkadziesiąt łokci na przodzie.
— Dobrze, Panie. Hm … To znaczy, Orotogu. Więc, czy ci nie zimno?
— Nie, przyjacielu. Pojedziemy jeszcze z dwie staje w głąb tego lądu. Może zwiadowcy znajdą trop białego niedźwiedzia. Chciałbym na swe urodziny zdobyć tak cenne trofeum. Nawet jeśli z twoją pomocą.
— Widzi mi się, że dziś z tego planu nic nie wyniknie. Tak jakby niedźwiedzie wiedziały, że to one dziś mogą się stać łowną zwierzyną.
Młodzieńcy brnęli na koniach za psami. To nie był wysoki śnieg, ale i tak konie niezmiernie trudziły się. Biała piana ciekła im po wędzisku. Specjalnie wzięli ciężkie i nie wysokie konie. Takie tu w tych warunkach najlepiej sobie radziły. A pomimo tego, umęczone już dzisiaj były okrutnie. I to, wydało się, sprawi, że za chwilę może zrezygnują z tej pogoni za niedźwiedziami. Ale oczywiście zdecyduje, jak zawsze, książę Orotog.
— Co mi radzisz? — spytał Orotog.
— Mamy jeszcze dwa dni w zapasie. Jutro możemy spróbować raz jeszcze.
Niedźwiedzie nam nie uciekną. I tak będziesz miał swą cenną zdobycz.
— Wiesz, ja muszę. Mistrz Kapa rzekł mi, iż futro białego niedźwiedzia mnie będzie chroniło. Najlepiej chroniło. Ważne jest jednak to, bym go sam zdobył.
Prawie tak dobrze będzie chroniło, jak jego zaklęcia.
— Orotogu, wydaje mi się, iż, Panie,… to znaczy, wydaje mi się, iż za bardzo mu zawierzasz. Mój ojciec, książę Regent nie ma o nim dobrego zdania. Zresztą sam wiesz o tym najlepiej.
— Wiem, wiem. Regentowi nie podoba się to moje przywiązanie do starego Kapy.
Nagle jakieś zamieszanie z przodu przerwało ich rozmowę. Wyraźnie jakaś postać na koniu zbliżała się do przodu tej karawany. Atagr krzyknął:
— Pozwól, że zobaczę, co się to dzieje?
Książę Orotog skinął ręką na znak zgody. Wtedy to Atagr spiął konia i ruszył, by dostać się na czoło kawalkady. Tak też się stało po chwili, te kilkadziesiąt łokci, o które wyprzedzały ich psie zaprzęgi pokonał bardzo szybko. Gdy był już na przedzie wyraźnie dostrzegł, iż ta postać na koniu, co dojeżdżała do nich, to był jeden ze zwiadowców. Gdy w końcu dotarł on do karawany, Atagr już tam na niego czekał.
— Wasza książęca Mość, natknęliśmy się na osadę elfów — rzekł zwiadowca.
— Gdzie? — Atagr był bardzo rzeczowy.
— Jakieś dwie staje stąd, bardziej na wschód. To jest jakiś zgromadzenie lub miejsce, gdzie elfy medytują i kontemplują samotność. Są przyjaźnie nastawieni. W pobliżu ich osady mały lasek rośnie. To stamtąd pewnie zbierają susz leśny na paleniska.
— A co z niedźwiedziami, czy znaleźliście jakiś trop?
— Nie, Panie. Znaleźliśmy tylko tę osadę elfów. Niedźwiedzie z rana zwykły żerować. Nie teraz. Wydaje się, że grozi nam zamieć śnieżna.
— Czy to jest niebezpieczne?
— Tak, Panie. Tu, na tej pustce, jesteśmy nie osłonięci. Razem z zamiecią zimny wiatr sprowadzą tu bogowie. A to już może być dla nas groźne. Dla nas, i dla naszych psów.
— Więc powiedz, co robić? Musimy się ochronić, a przede wszystkim ochronić księcia delfina.
— Radzę, Panie, przeczekać zamieć w osadzie elfów. Za godzinę kawalkada nasza powinna spokojnie dotrzeć do siedziby elfów. Do tego czasu chyba jeszcze zamieć się nie zacznie. Lecz każda zwłoka będzie już niebezpieczna.
— Dobrze więc. Będziesz przewodnikiem — rzekł Atagr do zwiadowcy. — Jedziemy za nim. Z nerwem — krzyknął jeszcze Atagr do ludzi z czoła karawany. — Za godzinę będziemy już grzać się przy palenisku — krzyknął jeszcze raz do nich, tak by pobudzić ich do tego trudu. Ludzie ci bowiem, tak jak i ich psy, byli już mocno zmęczeni tą dzisiejszą wędrówką.
Atagr zostawił ludzi i skierował się do Orotoga, który był kilkanaście łokci z tyłu czoła. Nie mógł on słyszeć, co Atagr rozprawiał ze zwiadowcą, lecz doskonale już słyszał rozkazy Atagra dla ludzi z psich zaprzęgów.
— Jedziemy do osady elfów — rzekł z siodła Atagr do Orotoroga.
— Po co?
— Dla twego bezpieczeństwa. Śnieżyca ma być. Jesteśmy tu nie osłonięci. Bez ognia, wydani na zimno. Gdyby ci się coś stało, Panie, ojciec by mnie bez zbędnej zwłoki oddał katu, i to pomimo tego, żem jego najukochańszy syn.
— Jak zwykle przesadzasz. Damy sobie radę, ale dobrze, jedźmy do tych elfów.
Będę miał możliwość po raz pierwszy w życiu przekonać się, co to za istoty. Czy oni mocno do ludzi są podobni?
— Powiadają, Panie, że są drobni, lecz wielkiej siły duchowej. Ja też jeszcze żadnego elfa nie widziałem dotąd, choć jestem od ciebie znacznie starszy. W Wendzie chyba nie ma żadnego elfa. A w Poledzie tym bardziej. Jednego starego gnoma żem widział onegdaj, lecz gnomy szpetne są, a elfy przeciwnie. Podobno urodziwi ci oni wielce. To znacznie starsza rasa od nas ludzi.
— Ja nawet gnoma nie widziałem jeszcze na oczy — Orotog jakby smutny był z tego powodu.
Ruszyli więc powoli za zwiadowcą. On już to dobrze znał drogę do celu. Za staję, dwie ta rozległa biała pustka miała się zmienić w nieco bardziej zalesiony teren. Książę Orotog właściwie wymusił siłą na Regencie Kowdlarze tę swoją męską przygodę. Początkowo stary Kowdlar ani myślał zgodzić się na to. Miał za sobą nawet wolę samej królowej matki. Lecz Orotog uparł się i był w tym tak podobny do swego ojca, w tym zapamiętaniu, iż w końcu skruszył opór żelaznego Kowdlara. Oto sam Mistrz Kapa wywróżył delfinowi, iż, nim stanie się w pełni dorosłym, musi zdobyć dla siebie futro białego niedźwiedzia. Jeszcze rok miał przeminąć, gdy w końcu Orotog dorośnie w pełni i stanie się panem, królem Ulandii. Ale już co najmniej od dwóch lat młodzieniec ten coraz pewniejszy był siebie, Regent też coraz częściej przychylał się do jego woli. O dziwo, jak mogli to dobrze ocenić dworzanie, decyzje te, które od delfina wychodziły, były mądre i nie przynosiły ujmy młodemu następcy tronu. A w rzeczy samej mówiły tylko o tym, iż nowy król wydaje się, iż będzie godny swego monarszego tronu. Lecz ta wyprawa na zimne ziemie elfów była wybitnie ryzykowna. Może i jednak Kowdlar doszedł w końcu do wniosku, iż nawet przyszłemu królowi konieczne jest przeżyć inicjację w dorosłość. Tak by stał się on w pełni mężczyzną i wojownikiem. I chyba tylko dlatego byli oni teraz, i Atagr, i Orotog, na tych pokrytych białym i mroźnym puchem ziemiach.
Ta osada elfów, tych kilka drewnianych chat, tworzyła rodzaj pierścienia, w środku którego kilka wielkich głazów leżało, ale tak zmyślnie niczym budowla, niczym starannie zaplanowana przestrzeń.
Elfy, które wyszły im na spotkanie, w samej rzeczy, jak to już Atagr Orotogowi rzekł, niżsi byli od ludzi. Sięgali może tak do piersi ludziom i to ci już nieco wyżsi. Szczuli takoż byli, znacznie szczuplejsi i drobniejsi od ludzi. W swej urodzie do małych ludzkich chłopców by ich można było porównać. A ręce mieli takie piękne, niczym ręce, którym podobne miały tylko panny ludzkie wywodzące się z arystokracji. Włosy jasne, jak len, jak słoneczniki.
Przed wjazdem w tę skromną siedzibę elfów, rodzajem bramy, ich przywódca już czekał na karawanę, ale przede wszystkim to na delfina. Bowiem zwiadowcy już uprzedzili elfy, że to sam następca tronu Ulandii zajedzie w ich progi. Ten elf jasną sutannę miał ubraną opasaną brązową szarfą. Musiały to być symbole jego dostojeństwa i przywództwa tej grupy elfów żyjących na uboczu świata. A że zimno było, z tej przyczyny głowę w wełnianym kapturze miał schowaną.
Jako to z daleka książę Orotog i Atagr mogli zobaczyć tę małą grupę elfów, co na nich czekała. Jednak nie to delfina zaciekawiło. Największe zdziwienie spowodował u niego ów krąg wielkich głazów, co na wewnętrznym dziedzińcu osady elfów leżał. Książę nie kryjąc zdumienia, rzekł w pewnym momencie do Atagra:
— Widzisz to? — ruchem ręki wskazał mu olbrzymie kamienie.
— Ach. Tak. To mi się wydaje pewnie jest związane z ich jakimś kultem. Może to rodzaj świątyni jest? — Atagr odgarnął włosy z czoła.
— Aha, świątyni? No tak, masz rację. Bo cóż to by mogło być innego? Chyba nie dla ozdoby je tam położyli?
Powoli już dojeżdżali do bramy. Gdy konie przystanęły przy drewnianych wierzejach, na powitanie usłyszeli od, chyba najważniejszego, elfa:
— Witaj, o Panie, Potomku boga Re, władco Północnego Cienia. Czym może nasz zakon służyć Ci? Powiedz, a uczynimy to z radością.
Na to przywitanie jednak to nie Orotog odezwał się, lecz książę Atagr:
— Jego Królewska Mość, książę Orotog, pragnąłby tu zyskać azyl i odpoczynek, schronienie przed burzą śnieżną, która to zdaniem naszych tropicieli nastąpi za jakiś czas. A potem, jeśli nam tej gościny użyczycie, nasz Pan i cały jego orszak opuści was z rana i pozostawi w pokoju.
Na te słowa ten sam elf rzekł od razu :
— Będzie to dla nas zaszczytem, Panie — tu skłonił się Orotogowi i zaprosił ręką, by cała ta kawalkada wjechała na wewnętrzny dziedziniec tej osady.
Orotog bacznie przyglądał się elfom, sycił swój wzrok, bo piękne są to zaprawdę istoty. Były tam, pośród tej grupy elfów skupionej wokół swego przywódcy, dwie lub trzy samice. Z urody podobne do malutkich ludzkich dziewczynek.
Jako to cały orszak już po chwili był w wewnętrznym dziedzińcu. Psy zaprzęgowe zaczęły dokazywać, niby cieszyły się, że zyskały wytchnienie. Piszczeć poczęły i radośnie szczekać. Gwardianie, którzy chronili Jego Wysokość, od razu zaczęli wymieniać głośno między sobą opinie. Oni to również pierwszy raz w życiu na własne oczy zobaczyli elfy. I tylko brzęk mieczy świadczył o tym, iż to wyśmienici wojownicy byli. Ich okazałe mięśnie, które by mogły o tym zaświadczyć, schowane były w futrzane odziewki. Lecz byli to zaprawdę wybrańcy z wybrańców, sam książę Regent Kowdlar osobiście wybrał ich, każdego z osobna, po to by ochraniali następcę tronu Ulandii.
Orotog i Atagr zeskoczyli sprawnie, choć po czubki przecież byli opatulenie w futra, ze swych wierzchowców. Ten sam elf, który ich przed bramą witał, cały czas był w pobliżu i pilnował swych dostojnych gości. Książę Atagr w końcu spytał się go szczerze:
— Jak cię zwą, elfie. Książę delfin z pewnością chciałby wiedzieć, u kogo gości?
Słysząc to, Orotog się niemal zaśmiał, tak jakby przyjaciel jego, Atagr, powiedział coś do śmiechu. Elf zaś ten zmieszał się i szybko odpowiedział:
— Przeprasza, wielmożów, zwą mnie Lutyret, Dziewiąty Elf Zakonu Czarnego Elfa.
— O! Zakonu Czarnego Elfa? — niespodziewanie odezwał się sam Orotog.
— Tak, właśnie, Szlachetny książę. Zakonu Czarnego Elfa.
— To przecież w tym zakonie kształcił się w magii Mistrz Kapa — mówił Orotog. — Czy słyszałeś, elfie, o takim uczniu?
— Było, Wasza Wysokość, kilku ludzi pośród naszych uczniów, lecz podejrzewam, Panie, że inne miano musieli oni nosić w naszym zakonie. Nie pamiętam nikogo o imieniu Kapa.
— No, zdaje się, chyba masz rację, elfie — przyznał delfin. — Tak, tak, ty musisz mieć rację. Ale to podaj mi imienia tych ludzi, których znasz z Zakonu Czarnego Elfa — i tu dała znać znowuż nieustępliwość syna Amargadeusza. Choćby po nitce od kłębka on chciał poznać prawdę, całą prawdę.
— Wasza Wysokość sam znałem dwóch ludzi. Byli to Xyto i Burt, uczyli się, by zyskać miano Mistrzów Magii, lecz jak znam ich losy, to udali się na ziemie królestwa Spoka, ziemi Trautonów.
Zapanowała cisza. Orotog jakby przemyśliwał odpowiedź Lutyreta, a Atagr nie miał śmiałości wchodzić delfinowi w słowo.
— Mówisz, królestwo Spoka? Ale kiedy to było? Podaj choć przybliżony termin Orotog znów zaczął napierać.Było to, Wasza Wysokość, ponad dwa dekambry temu. Tak, więcej niż trzydzieści lat temu — mówił elf.
— Atagr, ile lat Mistrz Kapa służy memu królestwu? — tym razem Orotog zwrócił się do swego druha.
— Będzie to, Panie, mniej niż dwa dekambry. Mniej więcej wtedy, gdy to ja się narodziłem, wtedy to on został głównym magiem twego Szlachetnego ojca. Wiem to od swego rodzica, często wspominał to, iż Mistrz Kapa kiedyś uratował mi życie. Gdy byłem jeszcze oseskiem to było.
— Hm… — Orotog głośno westchnął — to by się więc nawet zgadzało. Nieprawdaż, elfie?
Weszli w końcu do jednej z chat. Do tej najokazalszej. Gwardianie i ludzie z otoczenia księcia delfina zostali na razie na zewnątrz. Póki co pozostaną jeszcze na mrozie. Ale stały tam w obejściu chyba dwie stajnie lub stodoły. Zda się, to tam będą oni mogli w końcu się ulokować. I co najważniejsze ogrzać się. Na szczęście mieli oni wszyscy odpowiednie szaty. Futra i wełniany odziewek.
W chacie, dość ciasnej jednak, bo w końcu gospodarze byli przecież dość lichej postury, było jednak ciepło. W centralnej izbie olbrzymie palenisko stało. Ogień buchał wręcz wprost na gliniane klepisko. Były tam dwie samice elfów, lecz gdy Lutyret wszedł wraz ze swymi dostojnymi gośćmi do środka szybko wyszły.
Praktycznie Lutyret skinął tylko ręką, a tamte, jakby to dla nich nie była pierwszyzna, wzięły wełniane włóczki, które na stole leżały i opuściły tę ciepłą izbę gospodarczą.
— Wasza Królewska Mość, racz, Panie, usiąść na tej ławie. Ogrzej się, Panie, spokojnie. — powiedział elf.
— Za mną, Atagrze, za mną — Orotog zdjął rękawice. Zdjął też jedną z warstw futer, które miał na sobie. Podobnie uczynił i książę Atagr. Usiedli więc koło siebie. A ciepły żar z paleniska zaczął ich stopniowo ogrzewać. Coraz cieplej i cieplej. Tymczasem elf nalał z garnca, który stał przy palenisku jakiś płyn. To był bulion.
— Wasza Wysokość, i ty, Panie — elf podał Orotogowi terakotowy kubek — napijcie się. To Wam ogrzeje ciało od wewnątrz. — Podszedł dom paleniska i do drugiego kubka nalał trochę bulionu. Następnie podał go Atagrowi.
— O, dobre, z czego ta zupa? — rzekł po chwili wyraźnie zadowolony delfin.
— Panie, z foczej piersi. Najlepsze to na zziębnięte nogi. Energia chi tego płynu ogrzewa członki, ręce i nogi. Ręce można ogrzać nad paleniskiem, lecz nogi to co innego.
— To prawda, elfie, jest jak mówisz — odezwał się Atagr — czuję jak ciepła fala dochodzi do mych stóp. A ty, Panie, co czujesz? — słowa te syn Kowdlara skierował do Orotoga.
— Ja czuję dziwne ciepło w dołku pod żebrami. To dobrze, elfie? Czy to jest normalne? — Orotog jakby był trochę zaniepokojony.
— Dobrze, Wasza Wysokość. To twój potrójny ogrzewacz doładowuje się i, Panie, ciągnie chi z tego bulionu, którym się raczysz — Lutyret uspokoił Orotoga. Przynajmniej takie miał intencje.
— A cóż to takiego, ten potrójny ogrzewacz? — młodziutki delfin widać było, że zaciekawił się wielce. Tak mocno, że aż pokraśniał cały na licu. Słowa elfa jeszcze bardziej rozbudziły żądzę wiedzy u młodziana, bo to była przecież dla niego nowość
— Panie, to takie miejsce w ciele, gdzie najwięcej energii chi jest zgromadzonej. To tam ma siedzibę nasze wewnętrzne czucie, nasze wewnętrzne dziecko.
Orotog zmieszał się trochę i niby chciał się zamaskować z tego, do jakiej konfuzji doprowadziły go słowa mądrego elfa. Dlatego skupił się na piciu ciepłej zupy. Atagr udawał, że nic nie kojarzy, że nie widzi, iż delfina aż rozpiera z tej ogromnej ciekawości. Było pewnym, że Orotog już za chwilę będzie dalej dopytywał elfa. Na razie jednak pili zgodnie ciepły posiłek. Zgodnie i w zupełnej ciszy.
— Panie, powracając jednak do twego pytania o Zakon Czarnego Elfa — to pierwszy Lurtyret przerwał ciężką ciszę.
— No, no — Orotog go zachęcił.
— Otóż, Wasza Królewska Mość, my elfy żyjemy znacznie dłużej od was, ludzi. Dla mnie dwa, trzy a nawet cztery dekambry to nie aż tak dużo, jak dla was. Ja byłem w Zakonie przez dwa dekambry, swoją naukę skończyłem ponad dwadzieścia lat temu. Być może powiesz mi, Panie, coś o wyglądzie tego Mistrza Kapy? Bo ja pamiętam, iż Xyto był wysokim blondynem, zaś Burt miał wyraźne zakola oraz tendencję do tycia, nawet pomimo tego, iż w Zakonie jedliśmy tylko warzywa i zioła.
— Z tego wynika, iż mógłby to być Xyto, Panie — Atagr wszedł w słowo elfowi.
— Xyto? Hm … Ciekawe to więc, dlaczego zmienił miano? — Orotog zaczął się zastanawiać głośno. — Czyżby miał coś do ukrycia? Powiedz mi, elfie, czy ten cały Xyto zhańbił się może czymś lub może coś złego zrobił? — Orotog tak jakby coś przeczuwał. Jakby szukał przyczyny tej zmiany tożsamości Kapy.
— Wasza Wysokość, pamiętam jak przez mgłę, iż rzeczywiście Rada Starszych rozpatrywała kiedyś, czy można dopuścić Xyto do końcowych ślubów. Tylko teraz nie pamiętam, czym to motywowano? Nie wiem też, czy w końcu to Xyto został dopuszczony lub nie do tych błogosławieństw. Po prostu nie było to dla mnie ważne, nie pamiętam tego.
— Czy chcesz mi przez to powiedzieć, elfie, że te ostateczne śluby są tak ważne? — Orotog odstawił pusty kubek na klepisko.
— O tak, Wasza Wysokość. Bez tych ślubów i błogosławieństw nie można przeprowadzać gro ceremoniałów i rytuałów magicznych. Bez tego ostatecznego szlifu, bez tej końcowej inicjacji nie można z powodzeniem czerpać całej siły z Planu Astralnego. — Lutyret poprawił swe loki. —
— A może to, Panie, jednak nie Kapa? — Atagr znów zwrócił się do delfina.
— Ja coś czuję, druhu, że Kapa ukrywa przed nami całą prawdę o sobie — powiedział na to Orotog. — Choć, trzeba to przyznać, ja nie pamiętam, by Kapa jako mag zawiódł kiedyś mnie lub księcia Regenta. Może ty coś pamiętasz, Atagrze?
— Musiałbyś, Panie, spytać się mego ojca. Ja nie pomnę żadnej wpadki Mistrza Kapy. Przynajmniej na polu magii. Choć my, książę, przecież niewiele wiemy w tym względzie. Może Kapa to jakoś maskuje?
— Może? — wyrwało się Orotogowi. — Masz tam, elfie, jeszcze trochę tej zupy, bo teraz czuję, że i mnie do nóg zaczęła napływać fala gorąca?
Kowdlar siedział przed swym kryształowym lustrem. Niedobrze się dzisiaj czuł; czuł nudności. Nawet nie zjadł porządnego śniadania. Może to i nawet dobre było dla niego. Bardzo, bardzo się zestarzał, odkąd jego syn, Atagr, dopełnił rycerskich ślubów, a było to ładnych parę lat temu, przytył okrutnie, może nawet ze trzydzieści, albo czterdzieści pundów. Od kilku już lat nie dosiadał już praktycznie wierzchowców, wszędzie poruszał się w mahoniowej lektyce, a te kilkadziesiąt kroków, które musiał codziennie wykonać, by na przykład poruszać się w swej kancelarii lub nawet w alkowie, wspierał się z trudnością na pięknej, zrobionej z kła mamuta, lasce. Odkąd rządzenie Ulandią spadło praktycznie na jego barki, odkąd został Regentem, rzadko bywał w swej posiadłości na prowincji w Średnich Lasach w Poledzie. To tam znudzona księżna Teborna starzała się samotnie, w towarzystwie jedynie swej służby i ulubionej psiarni. Miała tych psów kilka, tak jakby to miało jej zastąpić kontakty z równymi sobie. Był teraz w połowie piątego dekambra i czuł się też adekwatnie do wieku bardzo starym. Nigdy by nawet nie przypuścił, służąc Amargadeuszowi w wielu bitwach, że dożyje tak sędziwego wieku. Lecz los tak chciał, chcieli tak bogowie. A może to bogini czasu, Chronora, zapomniała o nim? A może to dusze tych, których pozbawił życia w licznych wojennych potyczkach, nie pozwalały mu w spokojnie pożegnać się z tym łez padołem? On teraz cierpiał. Był zniedołężniałym. Dla niego, prawdziwego rycerza, był to dopust boży. Już by wolał zginąć w równej walce, niż teraz powoli męczyć się, jeszcze kilka lat i będzie już zupełnie wegetować. Tak myślał czasami, że dobrze to już, iż za rok jego służba i misja dopełni się zupełnie, kiedy to książę Orotog zostanie w końcu koronowanym władcą Ulandii. Jeszcze został rok, cały rok, pełny rok.
Spojrzał w błyszczące kryształem górskim lustro. Starzec przed nim siedział. Siwe, przerzedzone włosy, biała broda, i cierpienie w oczach. Oto był on, książę Regent, pierwszy wśród równych sobie.
A miał przecież wszystko. Wszelkie dobra tego świata mogły należeć teraz do niego.
Jego majątek sięgał setek tysięcy złotych talentów. Jedynie dobra królewskie przewyższały te majątki wszelkie, które zgromadził żelazny Regent. I cóż z tego? Do kurhanu jedynie weźmie swój miecz, jedynie Kapatokę.
Na szczęście miał swego dziedzica. Książę Atagr stał się najbliższym druhem młodziutkiego delfina. Kowdlar sprzyjał temu. Był zadowolony, iż następca tronu przyjaźni się z synem. Atagr uczył królewicza w rzemiośle rycerskim. Czytał mu nawet księgi filozofów, które zgromadzone były licznie w bibliotece Szkolnicy, której przewodził Dostojny Nauczyciel Królewski Erej. Ogólnie nad rozwojem księcia Orotoga czuwał wprawdzie Erej, lecz, co sam mówił Atagr, często czytali oni, młodzieńcy, razem mądre księgi, a potem zawzięcie dyskutowali o nich. Oczywiście, Atagr był znacznie starszy od delfina, o ponad dziesięć lat, ale to tylko jedynie imponowało synowi Amargadeusza. Orotog już bowiem tak bardzo palił się do tej dorosłości. Zaprawdę, biedny to chłopak, nie wie, co czyni. Myślał sobie tak czasami stary Kowdlar. Nie wie, co go będzie czekać, i to nawet pomimo jego królewskiego rodowodu. Lecz staremu Regentowi już było wszystko jedno, już chciał tylko spoczynku, więc nie czynił żadnych przeszkód młodziutkiemu delfinowi.
Kowdlar jeszcze raz, teraz już niechętnie, a nawet z pewnym niesmakiem, popatrzał na swe odbicie w kryształowym lustrze. Grzebykiem z masy koralowej poprawił swe siwe włosy, tym samym grzebykiem przeczesał brodę. Przypomniało mu się przy tym, właśnie wtedy gdy poprawiał włosy, iż ma dziś wizytę u baronowej Geldery. Jej piękna córka, pogrobowiec, Alekda, była tym powodem, dla którego staremu Regentowi chciało się jeszcze żyć wśród ludzi. Jego skrywanym marzeniem było, by córka Elubedy złączyła się związkiem z jego Atagrem. Dawał sobie jeszcze rok na to. Ten ostatni rok na urzędzie. Baronowa Geldera bowiem jakby niechętnym okiem patrzała na taki związek jej córki i to nawet pomimo że Atagr, książę Atagr, był praktycznie najlepszą partią w całym królestwie. Lecz ona bogata była i niepotrzebne jej już majątki były, jej córce nic w życiu nie zabraknie. Sama zaś widziała swą córę, tak szczęśliwą, lecz jako główną kapłankę Świątyni Isztar, którą od podstaw stworzył w Wendzie Mistrz Kapa. On to, jako główny kapłan świątyni, szczerze namawiał wdowę, by Alekda, jako pogrobowiec, związała swe życie w służbie świątyni. Panowała bowiem taka tradycja, że dzieci w ten sposób zrodzone, choć nie był to jakiś specjalny precedens w czasach, gdy tak wiele było wojen, poświęcać na służbę bogom. Na razie Alekda nie skończyła jeszcze szesnastu wiosen. Lecz dziewicą będąc, tym bardziej nadawała się na kapłankę Isztar. Kapłanki Isztar wymagane było, by były dziewicami, pomimo nawet tego, że przecież bogini ta była patronką płodności. A same kapłanki i strażniczki świątyni celebrowały zwykle obrzędy płodności, nadzorowały rytualne orgie. Same zaś musiały być tak niewinne jak lilia jest, tak nieskalane jak nenufary w błotnych stawach.
Pójdzie więc dzisiaj jeszcze do Geldery. Już kilku niewolników czekało z jego ulubioną czerwoną, mahoniową lektyką. Teraz już tylko tak się przemieszczał. Gdy jechał zaś, bardzo to rzadko bywało, do Poledy, wówczas miał do dyspozycji odpowiednie powozy. Każdy oznaczony jego herbem, każdy bogato zdobiony; niech kmiotki wiedzą, kto to jedzie. Najważniejszy człowiek w Ulandii.
Zobaczy więc dzisiaj tę buzię, która w samej rzeczy dużo mu przypominała twarz Elubedy. Lecz jakże piękna ona była, taka niewieścia, kobieca, urokliwa. Piękne by miał książę Regent jeszcze wnuki, choć pewnie mało miał szans, nawet pomimo ewentualnego sukcesu w małżeńskich negocjacjach, by doczekać się ich tu na tym świecie.
Zobaczyli ją w końcu. Tylko dla tego, iż słońce zaszło za chmurę. Szła powoli i dostojnie, u boku dwójka małych niedźwiadków. Jej białe futro prawie wtapiało się w biel wszechobecnego śniegu. Zwiadowcy byli nieco z boku, kilku gwardian też było, by w razie czego pomóc delfinowi. A on przecież miał zrobić tylko jedno.
Posłać jej śmiercionośny bełt, prosto z zamka kuszy.
Wtem! Niedźwiedzica zatrzymała się. Zaczęła węszyć. To doszedł do niej w końcu zapach jej śmiertelnego wroga. Człowieka.
Warknęła ku swym dzieciom, a te, niby w popłochu, tulić się do niej poczęły. Sama zaś stanęła na dwóch nogach i jeszcze bardziej zaczęła węszyć, podobnie jak psy to robią, gdy szukają śladu.
— Śpieszmy się, gdy się rozeźli będzie naprawdę niebezpieczna, masz dobrą pozycję do strzału — powiedział przygarbiony Atagr.
Byli oboje w rodzaju zagłębienia. Następca tronu miał już przygotowaną do strzału kuszę. Mierzył. Mierzył już przez chwilę. Lecz tak jakby nie umiał się zdecydować.
— Żal tak zabijać matkę dzieciom, nie uważasz? — Orotog syknął cicho ku Atagrowi.
— To tylko zwierzę, kolejne twoje trofeum — odpowiedział Atagr.
— To może ty ją zabij, ja czuję, że nie mogę.
Orotog zrobił gest, jakby chciał oddać kuszę. Lecz wtedy to Atagr niemal z siłą odsunął kuszę od siebie i mocno włożył ją ponownie w ręce delfina.
— Masz ją ustrzelić. To twój obowiązek — powiedział do delfina poważnie, niemal z groźbą, tak jak nauczyciel mówi uczniom, gdy te dokazują zanadto.
— Hm … Może zasadźmy się na samca? Z samcem to co innego? — wyczuć było wyraźnie, że Orotog się waha, że ma jakieś opory.
— Strzelaj już, bo zaraz to ona nas upoluje.
Minęła kolejna chwila zwłoki. Atagr w duchu już sobie pomyślał, iż nic z tego już dzisiaj nie będzie. Żachnął się niemal do siebie, że niby to Orotog dzieciak jeszcze, baba, nie mężczyzna. Lecz też w tej chwili zabrzmiał świst wypuszczanego bełtu. Orotog do celu miał z pięćdziesiąt łokci. Lecz oto co za piękny strzał to ci był w rzeczy samej.
Bełt utkwił niedźwiedzicy prosto w oku. Chwilę to ona stała jeszcze na swych łapach, i tak jakby chciała wyrwać strzałę z oka. Lecz po następnych kilkunastu sekundach przewróciła się, potem jakiś charkot się z jej paszczy wydobył. Małe niedźwiadki były przerażone. Co stało się z ich matką? Lecz niedźwiedzica już teraz leżała bez życia.
— Brawo, Orotog, brawo książę — to gwardianie zaczęli głośno wyrażać swój aplauz.
Orotog był mocno zmieszany. Na jego licu pojawił się rumieniec. Atagr to jedynie mógł dojrzeć, lecz już tylko on. Delfin szybko się opanował. Wstali z tej śnieżnej kryjówki i ruszyli prosto do martwego niedźwiedzia.
Gdy tak, krok za krokiem, byli coraz bliżej, małe niedźwiadki skupione wokół swej matki, co bez życia leżała, zaczęły histerycznie piszczeć, jakby chciały ją zmobilizować, by je obroniła. Lecz na nic to się zdało. Gwardianie, co byli kilka kroków za delfinem już nieśli drewniane pałki. Pewnie po to by dobić maluchy.
— Żal mi tych maluchów — nagle odezwał się Orotog.
Niedźwiadki coraz mocniej piszczały. A oni byli coraz bliżej.
— Cóż chcesz, w naturze malcy równie często giną. Niedźwiedziom bowiem grożą nie tylko ludzie, mają też swych naturalnych wrogów. No choćby tygrysy lub olbrzymie morsy.
— Nie mamy miejsca dla nich, lecz gdybym miał możliwość, wziąłbym je do Wendy — smutno powiedział następca tronu.
— Wiesz, one i tak już są za duże, by je udomowić. Na zawsze pozostałyby dzikie i nieujarzmione. Próżne starania — rzekł Atagr.
W tej to chwili małe niedźwiadki, widząc że matka się nie rusza, odbiegły w popłochu od tego miejsca kaźni, napuszyły się przy tym mocno, jakby starając się być większe, przybrały postawę obronną. Wyszczerzyły kły. Można było dojrzeć, że już mają całkiem groźne zęby.
Orotog uklęknął przy niedźwiedzicy. Próbował wyciągnąć bełt z jej oka. Lecz na nic to się zdało. Pocisk bowiem tak głęboko utknął w ciele niedźwiedzia. Przyczyną śmierci były uszkodzenia w mózgu niedźwiedzicy.
— Dobry strzał — powiedział Atagr z nieukrywaną zazdrością. — Taki zdarza się jeden na dziesięć oddanych.
— Racja — przytaknął delfin. — Ja miałem dużo szczęścia, a ona pecha. Udał mi się strzał, który normalnie nie wychodzi nawet na strzelnicy, w ogrodzie królewskim.
Usłyszeli nagłe piski i przeraźliwy jazgot. To gwardianie dobijali pałkami niedźwiadki. Już po chwili zapanowała martwa cisza. Orotog nie odwrócił się nawet, by zobaczyć swych ludzi w akcji. I tak wiedział on, wiedział i Atagr, że niedźwiadki już dołączyły do swej matki w innym świecie.
— Piękne będziesz miał futro — powiedział Atagr.
— Będzie mnie chronić — przytaknął Orotog. — A my dzisiaj wieczorem przy ognisku posmakujemy niedźwiedziego ozora. Podobno to wielki rarytas. Lecz rzadko gości nawet na królewskich stołach.
— Jak powiadają starzy ludzie, kto zje niedźwiedzi ozór, staje się nieustraszony niczym sam niedźwiedź. — Atagr pomógł wstać z klęczek Orotogowi. Strzała jednak nadal tkwiła w oku. Lecz, co najważniejsze, futro było w całości. Będzie więc tym bardziej cennym trofeum.
Gdy lektyka dochodziła do pałacu baronowej Geldery, słońce powoli zachodziło już. Nawet trochę chłodniej się zrobiło. Delikatna bryza łagodziła teraz to dotkliwe uczucie upału gorącego lata. Książę Regent dotkliwie odczuwał ciepło pory letniej. Męczył się przy tym okrutnie i stale miał pragnienie. Lecz pił tylko źródlaną wodę, czasami sok z winogron, nigdy nie gasił pragnienia alkoholowym trunkiem. Teraz wręcz nie umiał sobie tego wytłumaczyć, jak mógł drzewiej w tak ciepłą porę roku oddawać się z Elubedą notorycznym pijaństwom. Dzisiaj by już czegoś takiego nie wytrzymał. Lecz czas nas przecież uczy pokory.
W końcu oto stanęli u bram pałacowych. W tej części Wendy arystokracja miała swe liczne wille, mniejsze i większe. Nawet sam Kowdlar myślał, by tu zakupić jakiś mały pałacyk. Wprawdzie mieszkał on ci w samym Zamku Królewskim, ale przecież za rok, rok z niewielkim okładem zmieni się to przecież radykalnie. Wtedy będzie potrzebował jakiegoś lokum, gdzie będzie mógł z synem i żoną mieszkać. A dawna rezydencja, którą miał nim został Regentem, zasiedlona była przez rodzinę księcia Ulekga, równie sędziwego jak książę Regent, dawnego posła Amargadeusza na ziemie Oforyki.
W końcu z dużym trudem Kowdlar wyszedł ze swej mahoniowej lektyki. Już to służba Geldery czekała tam na niego. Jakiś młody niewolnik starał się pomóc sędziwemu Regentowi wejść do środka budynku.
W samym środku to już Geldera czekała.
Była ubrana w atłasową suknię koloru pomarańczowego. Ten kolor sprawił jakiś przypływ sił u Kowdlara. Zakrzyknął on nie więc niemal na powitanie:
— Niech bogowie Cię wspierają, droga przyjaciółko.
— Witam, witam, Regencie. Czekałam dziś na twe przybycie.
Uścisnęli się na powitanie i razem skierowali się do sal pałacowych. Kowdlar mocno utykał i szedł dość powoli. Lecz Geldera, pomna na to, nie forsowała tempa. Mieli wszak do pokonania tylko jeden korytarz. Już po chwili Kowdlar usadowił się na drewnianym fotelu, a Geldera usiadła na niewielkiej sofie. Ostrym głosem rzekła do służebnego, by ten przyniósł czarę z czystą, pitną wodą.
— Ekscelencjo, czym mogę ci służyć, Panie? — powiedziała z pewnym uśmieszkiem na twarzy.
— Pani, wszak wiesz dobrze, iż interesuje mnie, z uwagi na moją przyjaźń z twym mężem, jak Ci się wiedzie? — Kowdlar mówił powoli, tak jakby cedził słowa. — Chciałbym, by tobie oraz twej córce, Alekdzie, życie się układało godnie.
W tej to chwili ich rozmowę przerwało wejście służącego. Niósł on w rękach sporą wazę napełnioną po brzegi źródlaną wodą.
— Dziękuję ci. Przynieś dla mojego gościa napar z hibiskusa. Napijesz się, książę, mojej herbatki? — ostatnie zdanie Geldera skierowała do Kowdlara.
— Tylko nie za gorącą, Pani.
— Słyszałeś, Areh. Powiedz więc kucharzowi, by herbatkę schłodził. Co do twojej miłej i zawsze oczekiwanej z radością wizyty, Panie — znów mówiła do Kowdlara- to uspokoję ciebie. Wszystko jest jak należy. Duchy opiekunowie naszego rodu na pewno jednak przychylnie patrzą na twe starania, by nam, mnie i mej córce, nic nie brakowało. Jeśli mój zmarły małżonek gdzieś tam z góry patrzy na to, to musi być szczerze kontent z tego, że w ten sposób kultywujesz tę wielką przyjaźń między wami.
— A gdzie to jest Alekda? Czy ona w domu?
— Tak, książę. Boleści głowy nabyła. Chyba się nie obrazisz, że Cię nie przywitała. Naprawdę źle się czuje, i to od samego rana. Leży w swym łóżku i oczy ma przewiązane czarną opaską. Jedynie to daje jej jakąś ulgę.
— Biedactwo — cisnęło się na usta Kowdlarowi.
— Mistrz Kapa, który był u nas zeszłego tygodnia, stwierdził, bo córka od jakiegoś czasu ma te bóle, iż to pewnie stąd, iż kobietą się stała.
— Aha. Cóż to oznacza?
— No, Panie, miała pierwszy okres pół roku temu — Geldera uśmiechnęła się nadto sztucznie.
— Aha. Aha. Ale to chyba dość późno. Normalnie, chyba, popraw mnie Pani, niewiasty w młodszym wieku to mają- Kowdlar nie dostrzegł w jej zachowaniu ni trochę ironii.
— No, właśnie dlatego te bóle. Najpewniej coś jest nie tak. Nie tak jak powinno — mówiła z pasją Geldera.
— Lopeoda ci tu przyślę.
— A on ci, Panie, jeszcze służy?
— No stary jest. Ale, jak to mówią, im starszy medyk tym lepszy — powiedział Kowdlar. Podrapał się po swej siwej głowie i dodał. — On to chyba jest starszy nawet ode mnie. Ale teraz już nie ma prawie żadnych obowiązków. Jedynie dogląda zdrowia księcia delfina i mojego.
— I twego syna, szlachetnego Atagra — Geldera go poprawiła.
— A nie. On to jest okaz zdrowia. Żadnej boleści w życiu nie miał. Zwykłego kataru też nie doświadczył — Kowdlar jakże dumny był, gdy mówił te słowa.
— Niebywałe — wyrwało się z ust Gelderze. — A królowa Matka? U kogo ona się leczy?
— Ach, i królowa Matka, masz rację, Pani. Królowa Matka też u niego się leczy, w samej rzeczy — przyznał nieco zbity z pantałyku Kowdlar.
Służebny w końcu przyniósł napar z hibiskusa. Położył go na ławie i wyszedł bez słowa. Geldera zrobiła zachęcający gest w stronę Regenta. Sama zaś nalała sobie wody do drewnianego kubka.
Kowdlar upił mały łyk naparu. Bardzo odświeżający to był napitek. Kowdlar poczuł nawet, iż opuszcza go pewna słabość, jaką czuł od rana w końcach stóp.
— Czy to jedynie hibiskus, czy może jakaś mieszanka? — spytał się, tak jakby chciał uzyskać recepturę napoju.
— To mojej matki mieszanka. Dostaję ją w pudełku, sama więc nie wiem, co tam jest.
— Ach. Orzeźwia mnie ten napój. Uważaj, droga przyjaciółko, bo z uwagi na twoją herbatkę częściej tu będę u ciebie gościł — uśmiechnął się przy tym.
— Zapraszam, Regencie, zawsze zapraszam — powiedziała Geldera przytomnie.
— Wiesz jednak, Pani, jaki jest główny powód mej wizyty u ciebie?
— Domyślam się, Panie. — Geldera jeszcze raz upiła łyk ze swego kubka.
Jakoś tak ciemno się zrobiło. Przez okna było doskonale widać, iż słońce schowało się za ciemne chmury. Powiał też chłodniejszy wiaterek od dworza.
— Doskonale wiesz o tym, że ja z twym zmarłym mężem stworzyliśmy przymierze braterstwa. Ślubowaliśmy sobie przyjaźń do samej śmierci. I tak też się stało.
— Wiem, wiem, książę, doskonale o tym wiem. Nie tylko mi o tym mówił Elubed, lecz i inni ludzie, ci, którzy was obu znali. — Geldera powoli sączyła wodę.
— Otóż, Elubed nie dożył narodzin swej córki. Lecz, wiedz, moja droga przyjaciółko, iż gdyby tak się stało, jestem przekonany, chciałby on tego, co i ja teraz chcę z całej mocy.
— To znaczy? — spytała niepewnie.
— By nasze rody połączyły się węzłem pokrewieństwa.
— To znaczy? — tak jakby Geldera nie rozumiała, do czego zmierza Kowdlar.
— Chodzi mi o to, by nasze dzieci wzięły ze sobą śluby małżeńskie.
— Ach! O to ci, Panie, chodzi. O to! — Geldera niby posmutniała, zrobiła poważną minę. Zmieniła także pozycję na swej sofie. Tak jakby szykowała się do jakiejś batalii. A ona tylko chciała dobrze dobrać słowa, do tego co za chwilę powie. — Pamiętam, Panie, iż ostatnim razem, gdyś, Panie, gościł u mnie, też podnosiłeś tę kwestię.
— Więc, Pani, czyś przemyślała już tę sprawę? Zaprawdę godne to, by nasze rodziny połączyć.
— A czy, Panie, nasze dzieci także tego pragną? Może twój syn tak, choć i w to szczerze wątpię, lecz moja córka, wiem to na pewno, nie byłaby tym uszczęśliwiona — Geldera zrobiła znowu tę samą kwaśną minę podstarzałej matrony. Wyszło przy tym, jak wiele zmarszczek miała ona na swym licu, co z pewnym niesmakiem mógł teraz stwierdzić Kowdlar.
— Pytałaś jej, Pani? Dzieci nie zawsze wiedzą, co dla nich najlepsze. Ja stosunkowo późno brałem śluby małżeńskie, podobnie jak i Elubed, i muszę ci powiedzieć, Pani, myślę, że nie było to dla mnie najlepsze. Prawdziwe szczęście znalazłem dopiero przy boku mej małżonki Teborny. Dlatego chciałbym, gdy jeszcze mogę, tak wpłynąć na mego syna, by nie powtarzał on mego błędu — Kowdlar mówi szybko.
— Masz, Ekscelencjo, całkowitą rację, lecz radzę ci, Panie, znajdź dla swego syna inną kandydatkę na żonę. Nie będzie to wszak takie trudne dla ciebie, przecież twój syn to najlepsza partia w kraju. Jestem pewna, że wiele godnych, starych i szlachetnych domów w naszej Ulandii, a także i poza nią związałoby się chętnie z twoim rodowodem.
— Nie inaczej, o Pani. Masz całkowitą rację. Lecz ja ponawiam moją propozycję właśnie tobie. — Na licu Kowdlara zagościł jakiś rumieniec uporu, zacietrzewienia.
— Hm… Panie. Dziś ci nie dam ostatecznej odpowiedzi — tak jakby Geldera nieco zmiękła. — Sama nie sprzyjam temu pomysłowi, jak widzisz, jestem z tobą zupełnie szczera. Lecz nie chcę decydować w tej chwili ostatecznie. Być może ma córka będzie miała odmienne zdanie do mojego. Lecz, zmartwię cię, do tej pory zwykła zgadzać się zawsze ze mną. Lecz, jak powiadam, zostaw mi, Panie, jeszcze trochę czasu do namysłu.- Geldera poprawiła fałdę swej sukni, odgarnęła do tyłu swe obfite włosy.
Kowdlar, słysząc to, niby bezwiednie, uśmiechnął się jednak do siebie. Ostatniego razu stanowisko Geldery było jednak bardziej radykalnie. Odnotować więc należy jakiś postęp w tej trudnej sprawie negocjacji małżeńskich. Tym chętniej więc Kowdlar rzucił się na tę herbatkę z hibiskusa. Pił więc tak, i uśmiechał się od ucha do ucha, uśmiechał się od ucha do ucha i pił orzeźwiający napar.
Lamart szedł z duszą na ramieniu na to spotkanie. Był najmłodszym dzieckiem w rodzinie rymarza Gertaka. Od samego urodzenia budził powszechny popłoch u swego ojca i matki Ody. Bo tak było, że jak on już się odezwał to innym szczęki opadały. Polegało to na tym, iż we wszystkim, dosłownie we wszystkim, co życie niosło zawsze znajdował takie ziarno prawdy, na które nikt inny nie wpadł wcześniej. Miał więc od samego zarania żywota z tym tylko same kłopoty. Chłopcy sąsiadów, jego rówieśnicy, mieli z tego niezły ubaw, bo gdy Lamart rzekł coś, to boki można było zrywać. I Lamart najczęściej bywał obiektem żartów i dowcipów. Lecz nic go to w sumie nie uczyło, bo to wynikało chyba głęboko z karmy tego nieboraka. Lecz oto, gdy nieco podrósł, gdy zaczął uczyć się w rzemiośle swego ojca, najczęściej dzieci szły śladem rodzica, jego sława doszła w końcu do Mistrza Kapy oraz do nauczycieli Szkolnicy Królewskiej, tym samym do Ereja. Lecz tym razem nie był to powód do żartów i docinków. Tylko Erej za namową Mistrza Kapy postanowił odbyć rozmowę z młodocianym Lamartem. Został więc on wezwany, by stawił się osobiście przed obliczem Nauczyciela Królewskiego Ereja.
Miał jeszcze trochę drogi przed sobą, razem z rodzicami mieszkali w innej dzielnicy Wendy. W duchu myślał, że chyba niczego złego nie zrobił? Dlaczego to jednak tak szanowany obywatel Wendy chce z nim rozmawiać? Lecz takie to były czasy, że niczego nie można było być pewnym. A może go oddadzą katu na tortury? Nie, chyba jednak nie. Tak to sobie w duchu rozważał.
Przed wyjściem z domu, matka, Oda, odprawiła nad nim mały rytuał ochronny. Kopnęła go lekko lewym kolanem w prawe biodro. Jak mówią stare baby, najlepiej to chroni od kaprysu losu i nieszczęścia. Wprawdzie tak zwykło się żegnać mężów, co to na wojnę idą, ale przecież kto to może wiedzieć po co i na co to wzywają biednego Lamarta do samej szkolnicy. Szkolnica Królewska budziła u ludzi mieszane odczucia. Jedni chwalili księcia Regenta, że to za jego rządzenia powstało to szlachetne zgromadzenie, w którym pobierali nauki co mądrzejsi ludzie w całej Ulandii. Nie zawsze to było równoznaczne z tym, iż było ich na to stać. Nie! Najczęściej to bowiem byli zupełnie ubodzy synowie rodzin chłopskich i ubogich stanów. I to, a owszem, bardzo się podobało gminowi. Z drugiej zaś strony krążyły i takie opinie, że Szkolnica kosztuje skarb królestwa zbyt wiele; że można by te pieniądze przeznaczyć na cele znacznie bardziej ważne dla kraju, dla Wendy. Może to też była lekka zazdrość tych, co nawet najmniejszych szans nie mieliby, by dostać się do takiego bractwa. Szaraczki buntowały się, iż ich kosztem inni, bystrzejsi, znacznie bystrzejsi mogą sobie kształtować dolę podług znacznie korzystniejszych reguł, niźli zwykły gmin i kuć swój przyszły, wydaje się z tej przyczyny, lepszy los. Lamart więc tak szedł powoli, tak jakby chciał odwlec ten moment spotkania ze sławnym Erejem. A pogoda dziś była całkiem przyjemna. Nie było aż tak upalnie, lecz na tyle ciepło, iż można było rozkoszować się spacerem. Lekka bryza w plecy, tylko potęgowała ten efekt.
W pewnym momencie Lamart zobaczył jednak już budynek szkolnicy. Pozostało jeszcze może z ćwierć stai i będzie na miejscu. Droga zamieniła się w tym momencie z zalesioną alejkę. To między innymi tu uczniowie i nauczyciele szkolnicy zwykli się przechadzać i dyskutować równocześnie na ważkie tematy.
Lamart podziwiał piękny, zwalisty gmach szkolnicy. Gdzieś tam, z drugiej strony wejścia do budynku dojrzał kilku, wydawać by się mogło, młodych mężczyzn czy nawet tylko chłopców, którzy stali między platanami; kilku siedziało na drewnianych ławkach. Tak jakby trzymali oni wszyscy coś w dłoniach. Lamertowi się zdało, iż to księgi albo inne woluminy. Ludzie ci skupieni byli w kilku grupkach. I widać było, że rozmawiają o czymś w swoim gronie.
Sam gmach szkolnicy miał przynajmniej sześćdziesiąt łokci długości i szerokości, bo w formie sześcianu był on wybudowany. Do środka prowadziła amfilada schodowa. Jako to Lamart znalazł się w końcu u wejścia do szkolnicy. Jakiś młody mężczyzna stał wsparty o ścinę. W w ręku miał jakąś rolkę księgi.
— Panie, gdzie znajdę Nauczyciela Królewskiego Ereja? — spytał się go z pewną tremą Lamart.
— W swym gabinecie jest, chłopcze. Lecz cóż ty od niego możesz chcieć? — mężczyzna uśmiechnął się szczerze.
— Panie, mam się stawić u Nauczyciela. To on kazał mi tu przyjść.
— A, to w takim razie idź za złotą linią, ona doprowadzi cię do pokoju Ereja.
Po tej uwadze mężczyzny, Lamart zobaczył, iż rzeczywiście od schodów do budynku na posadzce biegnie kilka kolorowych linii. Była też tam złota linia.
Mężczyzna, mówiąc to, odwrócił się bokiem do Lamarta, jakby go chciał w ten sposób zlekceważyć. Nie usłyszał więc słowa dziękuję, które mu posłał Lamart wchodząc do budynku szkolnicy.
W środku było mocno ponuro i ciemno, i to nawet pomimo tego, że palące się pochodnie wyznaczały drogę. To w środku wydawało się, że budowla jest jeszcze większa niż na zewnątrz. Lamart poczuł gęsią skórkę na plecach. Strach, ogarnął go strach, a przecież nie należał do tych, co to bez powodu się boją. Koledzy często nazywali go dziwakiem, lecz nikt nigdy mu nie zarzucił tchórzostwa. A w tych czasach najbardziej przecież pogardzano strachliwymi ludźmi. Opanował się więc po chwili. To znaczy, tak mu się zdało. Bo to najlepszą metodą na stracha jest wmówienie sobie, swemu wewnętrznemu ja, przecież, że się człek niczego nie boi. W końcu złota linia skończyła się. Lamart stanął przed wielkimi dębowymi drzwiami.
Zapukał ostrożnie. Może zbyt delikatnie, tak jakby był babą nie chłopcem. Lecz oto usłyszał z wnętrza.
— Wejść! — silny głos męski.
Wszedł. Pojawił się znowu ten strach. Na trzęsących się nogach wszedł do środka.
Za drewnianym stołem siedział młody mężczyzna. Lamartowi się zdało, iż w sile wieku. Miał pogodną twarz i lekki trzydniowy zarost. Szaty purpurowe; właśnie jadł on coś; na paterze przed nim leżały owoce, a sam Erej żuł coś w ustach.
— Podejdź, chłopcze — powiedział Erej, nie przerywając jedzenia. — No, śmiało, śmiało- dodał szybko, bo widać było, iż chłopak jest mocno skonfundowany. -Bez obaw, chłopcze. Jak cię zwą?
— Ja, Panie, jaaaaa się nazywam Lamart.
— Ach to ty, no dobrze. Słyszałem wiele o tobie. Podobno zadziwiasz swoje otoczenie. Ale nie martw się, wielu tak ma. I ja taki też byłem w twoim wieku — Erej wziął z patery winogrono i włożył go do ust, ale nie przestał mówić. — Nie chcę w tobie budzić przedwcześnie radości, a może smutku, jeśli boisz się opuścić swój rodzinny dom, ale jest taka szansa, iż stałbyś się członkiem nowej, tej naszej rodziny, którą postronni zwą Szkolnicą Królewską. — Erej znów sięgnął po owoc, widocznie zasmakował się w tym zupełnie. — Czy interesowałoby cię to? Dodam, iż po ukończeniu nauki w niej zyskałbyś zupełnie nowe możliwości w życiu, mógłbyś na przykład służyć Ulandii jako dworzanin lub poseł naszego już wkrótce króla Orotoga.
Słysząc to Lamart aż się uśmiechnął do siebie. On dworzaninem albo posłem? Nie chciało mu się w to wierzyć, był przecież synem rymarza i rymarzem miał zostać w przyszłości.
— Jak to, Panie, ja członkiem szkolnicy? — wydukał tylko z siebie.
— No ty, ty, ale…
— Tak, słucham, Panie?
— Musi to być twoja wola i decyzja oraz … — tu Erej zawiesił nieco tembr głosu. — lecz wprzódy musisz się jeszcze wykazać. Bo ja muszę mieć pewność, że przyjmuję właściwego człowieka.
— Co mam więc, Panie, uczynić?
Na te słowa Lamarta Erej wyciągnął z zza stołu dość sporą drewnianą klepsydrę. Pokazał ją Lamartowi i rzekł :
— Widzisz to?
— Tak, Panie.
— Zaraz odwrócę tę klepsydrę i zadam ci pytanie. Jeśli odpowiesz na nie, nim piasek się przesypie, przyjmę cię do naszej szkolnicy, bo wnoszę, iż chcesz być członkiem naszej elitarnej rodziny, nieprawdaż?
Na co Lamart zrobił głową gest potwierdzenia.
— Słuchaj więc. Jakie zadałbyś jedno, podkreślam jedno, pytanie o drogę do miasta jednemu z dwóch celników, dwóch braci, co stoją przy rogatkach miasta, przy rozwidleniu dróg. Jedna droga prowadzi do miasta, druga na manowce. Jednak wiadomo ci będzie, iż jeden z celników to łgarz i zawsze kłamie, a drugi mówi zawsze prawdę, i tylko ty nie wiesz który to który. Masz pięć minut na rozwiązanie tego. — To mówiąc Erej postawił klepsydrę; piasek powoli zaczął się przesypywać.
Lamart poczuł, że miękną mu nogi. Ciepło zaś w brzuchu zalewa mu serce. Miał dosłownie kilka minut. Zaczął gorączkowo myśleć. Zaczął analizować tę dziwną zagadkę, a piasek powoli, lecz nieubłaganie przesypywał się. Mijały minuty, mijały sekundy. Wtem! Coś go oświeciło. Krzyknął: —
— Wiem, Panie, wiem! — i aż sam się zdziwił ze swej radości.
— No to, powiedz mi, zostało ci jeszcze kilkadziesiąt sekund. Jak brzmi pytanie?
— Oto, Panie, spytałbym się dowolnego z tych dwóch celników: jaką drogę wskaże mi twój brat, bym mógł się dostać do miasta. Ale odpowiedzią właściwą byłaby wtedy droga przeciwna do tak wskazanej — Lamart miał aż czerwone lico z emocji.
— No … Niebywałe! — Erej aż westchnął głośno z tej konfuzji, w jaką go wpędził chłopak swą odpowiedzią. -Dobrze… e, chłopcze, bardzo dobrze. To nie była łatwa zagadka, przyznaję. Mało który chłopak radzi sobie z nią w tak krótkim czasie. Więc miałem dla ciebie jeszcze jedną próbę, gdybyś tej nie odgadł. Ale ty sobie poradziłeś. Niebywałe. Ile ty masz, chłopcze, lat? Powiedz mi.
— Dwanaście, Panie.
Na te słowa chłopaka Erej tylko się uśmiechnął, przypomniały mu się bowiem czasy, gdy mniej więcej w tym samym wieku zaczął służyć w domu Dyso, ojca Presurta Olanda, gdzie dobry los zetknął go z Cyganem Dziadem.
Erej wziął ze sterty papirusów kartkę, częściowo już zapisaną i dopisał coś do niej.
— Hm … Chłopcze. Na razie będziesz chodził w czwartki i piątki do grupy Nauczyciela Jufe. Czy odpowiada ci to? Aha, jeśli się zgodzisz, dostaniesz dziesięć talentów na miesiąc, jako swoistą dietę. Ma to być oficjalnie pomoc dla uczniów spoza Wendy, na to by znaleźli kwatery oraz na dość drogie księgi? I choć ty z Wendy, ale dostaniesz całą kwotę.
— Ile? Panie, to majątek. Mój ojciec za cały rok pracy dostaje pięć talentów. — Chłopak był zszokowany.
— Właśnie dlatego, Lamarcie, iż księgi w dzisiejszych czasach sporo kosztują. My wprawdzie mamy własną bibliotekę bogato zaopatrzoną, ale doszliśmy do wniosku, ja i Mistrz Kapa, wiesz kto to?, iż każdy uczeń naszej szkolnicy powinien też mieć własne księgi. To jak zgadzasz się? Jeśli daleko mieszkasz od szkolnicy, pomogę ci wynająć jakiś pokoik w okolicy.
— Panie, tak, tak. Jestem zaszczycony. Dziękuję, dziękuję.
— No, nie śpiesz się tak bardzo z podziękowaniami. Każdego bowiem nowego czeka półroczna próba. Jeśli się w tym czasie nie sprawdzisz, zrezygnujemy z ciebie. Jedynym teraz twoim obowiązkiem jest uważne czytanie zaleconych ksiąg, tych które ci zaleci Jufe albo ja osobiście. Musisz też przerwać praktykę u swego ojca, bo zostałeś teraz uczniem Królewskiej Szkolnicy w Wendzie. To wielce zaszczytne. A w ogóle, nie zapytałem, ty umiesz czytać? — Erej zrobił przy tym kwaśną minę.
— Tak, Panie, umiem.
— No, chłopcze, powodzenia, bystry jesteś wielce, więc myślę, że sobie poradzisz. Przypuszczam, że będziemy mieć wiele pociechy z ciebie, my, Nauczyciele, i nasza Ulandia. Naprawdę, mało było przed tobą tych, którzy rozwiązali tę zagadkę tak szybko i przy pierwszym podejściu, a ty dałeś radę, niebywałe! A ja chciałem ci dać tylko tym prztyczka w nos. No brawo, brawo!
Mroźne ziemie elfów już dawno zostawili za sobą. Już od wczoraj byli na ziemiach królestwa Fluksji. Jeszcze dzień jazdy wierzchowcem i będą w Ulandii, a potem jeszcze jeden dzień i staną w końcu u bram Zamka Królewskiego w Wendzie. Orotogowi bardzo się śpieszyło, dlatego jechali praktycznie bez popasu. Wymieniali jedynie wierzchowce. Raz też nocowali na bagnach u wrót Fluksji, i to było wszystko. Atagr był mocno zmęczony. Atagr i jeszcze dziesięciu gwardian, którzy towarzyszyli królewiczowi jako obstawa. A sam Orotog był niezwyciężony, ani trochę nie wykazywał zmęczenia. Czy to było z powodu tego, iż najmłodszym był w tej grupie, a może to siły jego ojca, Amargadeusza, objawiały się teraz w tej chwili próby. Bowiem i sam Amargadeusz był znany z tego, że dużo umiał znieść i przetrzymać w swoim czasie. Zaprawdę była to chwila próby dla wszystkich z wyjątkiem chyba tylko delfina. A on jeszcze żartował sobie, gdy rzadko przystawali. Młody delfin, widział to doskonale Atagr, jeśli miał jakieś chwile słabości, to tylko wtedy, gdy patrzał na swe juki, czy się nie poluzowały one, bowiem wiózł w nich cenny skarb. Tak się przynajmniej zdawało Orotogowi. Była to pięknie wyprawiona, świeża jeszcze skóra i futro białej niedźwiedzicy. Atagr zaś trzymał w swych jukach także świeże dwa futerka małych niedźwiadków. I po to oni się zapędzili na skraj świata? Po zwykły skrawek futra, który równie dobrze można było kupić za dwa talenty na którymś z targów w Wendzie? Atagr nie mógł tego pojąć zaiste. Lecz wola Orotoga się wypełniła. Wyprawa, wydawało się teraz, iż powiodła się w całości. Zdało się, iż była to zasługa tylko i wyłącznie rosłych gwardian, którzy choćby nawet tylko pośrednio gwarantowali królewiczowi pełne bezpieczeństwo. Samo też polowanie na niedźwiedzia było mocno ustawione, niedźwiedzica nie miała żadnych szans; nawet, gdyby nie powiódł się mu ten piękny strzał, którym uśmiercił niedźwiedzicę, to za plecami już byli gwardianie oraz książę Atagr. Oni z pewnością zrobiliby wszystko, by i tak Orotog mógł cieszyć się tym cennym trofeum, które teraz miał przy siodle.
Galopowali więc tak na swych rumakach po Solnym Trakcie, który prostą drogą prowadzi do Ulandii. Z przodu był delfin, u jego boku Atagr, a kilka łokci za nimi gwardianie.
Nagle z przeciwka, dostrzegli to dokładnie, bo droga biegła prosto, między drzewami, lecz dobrze była oświetlona, jakąś starą furę z dwoma ciężkimi końmi. Na ten widok, Orotog zwolnił bieg, wyciągnął rękę do swych ludzi i krzyknął:
— Zapytamy się ich — wskazał ręką dość jeszcze odległą furę- czy nie mają trochę czystej wody? Bo mi nasze wino coś zbrzydło.
Powoli więc jechali na koniach; fura była coraz bliżej. Już po chwili mogli się przekonać, iż końmi powoził jakiś mężczyzna w sile wieku, a obok niego na koźle siedziała starsza kobieta. Mieli oboje zaniedbane szaty. Atagrowi przeszło przez myśl, że on na pewno nie będzie pił od nich wody, już woli te trochę kwaśne wino, które miał w bukłaku przy siodle. W końcu, gdy się zrównali, Orotog krzyknął:
— Stać, coście za jedni?
Mężczyzna co to powoził furą zrobił gest pokorny ręką i skłonił się nisko, na tyle na ile mógł w tych warunkach.
— Dostojni Panowie, my wolni ludzie jesteśmy. Jam jest Poju, a to moja żona Mets. Jedziemy do miasta Hars, na jarmark świąteczny.
Wtem coś z tył fury się poruszyło, stęknęło.
— A to co? — krzyknął znowu Orotog
— A to, Panie, kaleka, opiekujemy się nim.
— Jak to kaleka? — dziwił się delfin.
— Znaleźliśmy go dwa roki temu w tukmackich lasach.
— Co mu jest? Czemu on przykryty szmatami — na to włączył się Atagr.
Ci dwoje na furze jakby się zmieszali. Zrobili dziwne miny.
— Panowie, ktoś tego człowieka okaleczył. Wyłupił mu oczy, język odciął i wykastrował jak wałacha — mówił Poju. — Przygarnęliśmy go, bo długo by nie pożył. Teraz też ledwo dycha.
— Pokażcie go — powiedział Atagr.
Poju schylił się za siebie i odgarnął stare szmaty. I, rzeczywiście, był tam ktoś, wtulony w kąt drewnianej fury. Trząsł się, raczej nie z zimna, lecz jakby coś przeżywał wewnętrznie. Chudy był on ci, zarośnięty, lecz włosy miał pełne. Wysoki też musiał być, bo ledwo się mieścił w tym kącie, w którym teraz leżał. Łachmany tylko miał na ciele ubrane.
— Ty, człeku, jak cię zwą, mów tu zaraz? — powiedział Atagr.
Lecz odpowiedzią była cisza. Tę ciszę pierwszy przerwał Poju.
— On wam nie powie, Panie. Lecz słyszy, co do niego się mówi, nie może tylko opowiedzieć ci, Panie, słowem.
— To jak się z nim porozumiewacie? — powiedział Orotog.
— Panowie, on umie pisać. Z trudem mu to wychodzi, bo ślepy, ale jednak umie.
— — To jak on się zwie, napisał wam, człowieku?
Na te słowa ta dziwna dwójka jeszcze bardziej się zmieszała, lecz Poju szybko się opanował i rzekł:
— Tego jednego nie chce zdradzić. Wiemy, że kiedyś był bardzo majętny i ustosunkowany, lecz zdradził nam, iż tyle złego uczynił, że bogowie pokarali go. Człowiek, którego uważał za pewnogo, okaleczył go i pozbawił fortuny. Wszystko sobie ów przywłaszczył i porzucił tego biedaka w lesie, tak by go wilki pożarły.
Na obliczu księcia Orotoga pojawiło się współczucie.
— Wiecie kogo spotkaliście, tu na tej drodze? — powiedział.
— Nie, Panie, nie wiemy, kim jesteście.
— Jam jest Orotog syn Amargadeusza.
Na te słowa delfina ów kaleka nagle jakby wybuchnął spazmami płaczu, z piersi mu się wydarły jakieś kalekie dźwięki.
— Co mu? — na to rzekł Atagr.
— Nie wiem, Panie, nigdy się tak nie zachowywał. A ciebie, Wasza Królewska Mość, niech prowadzą w życiu bogowie. Wielki to dla nas zaszczyt.
— Macie to — Orotog rzucił Pojowi mieszek z dinarami. — Opiekujcie się dalej tym kaleką. A jeśli los tak sprawi, że dożyje on chwili, gdy na króla Ulandii już będę namaszczony, przyjedźcie z nim do Wendy, wtedy uzyskacie dalszą pomoc.
— Dzięki ci, O panie, nasz przyszły władco — Poju cały skurczony zaczął piać
peany zachwytu dla Orotoga. Trochę to zniesmaczyło Atagra, a także ludzi z obstawy królewicza. A i samego delfina to chyba zaczęło mierzić.
— Człowieku, czy macie świeżej wody w bukłakach? — Ortog rzekł z pewną niecierpliwością do nich.
— Matka, daj Jego Królewskiej Mości wody — na to kobieta podała Poju skórzany worek. — Oto, Panie- rzekł Poju — najczystsza woda we Fluksji, sam ją osobiście zaczerpnąłem z górskiego strumyka.
Orotog wziął do ręki bukłak, otworzył go i zaczął pić łapczywie źródlaną wodę. I nie inaczej był to najlepszy sort wody, bo młody delfin pił coraz więcej, aż część z tej wody płynęła mu po brodzie. Pozostali patrzyli na królewicza. A ten okaleczony człowiek w furze jakby cały czas płakał i zawodził coraz mocniej swym martwym językiem. I choć płakał, to z tych wyłupionych oczu nie mogła już wypłynąć żadna łza najmniejsza. Płakał więc tak po cichu i płakał tak bez nawet najmniejszej kropli łez.
Księga „O bycie kilka słów” leżała przy łóżku, lecz na podłodze. Oland chyba czytał ją wczoraj przed snem, a potem upuścił. Juta chodziła wokół jego posłania na palcach. Byle tylko cicho, byle go nie zbudzić. Dziwne się teraz rzeczy z nim działy. Odkąd mocno przytył, zdrowie mu zaczęło szwankować. Od pięciu lat skarżył się na narastające straszliwe bóle, szczególnie rano, w prawym boku. Bóle miał już od znacznie dawna, lecz nie tak intensywne jak teraz. Język miał stale obłożony, dziwne gazy męczyły go. Często tak było rano. Szczególnie na czczo. Ponadto biegunki miał lub, przeciwnie, zaparcia. Medyk Lopeod, który kiedyś go badał, stwierdził, że to wątroba jest przyczyną jego problemów. Lecz na to nie ma skutecznego lekarstwa. Lopeod poradził Jucie, by podawała z rana mężowi świeży sok z pokrzywy i zalane gorącą wodą siemię lniane, lecz radykalnej ulgi nie należy się spodziewać. Co szczególnie często podkreślał medyk. Teraz zaś od trzech tygodni Oland tak źle się czuł, że nie wychodził z łoża. Wszystkie jego obowiązki na urzędzie przejął Puto. To on praktycznie od pięciu, sześciu lat kierował pracami Presurta Królewskiego. Książę Regent dość nieprzychylnym okiem na to patrzał. Był on przecież znacznie starszy od barona Olanda i równie ciężko chory, lecz umiał się tak zorganizować, iż urząd swój cały czas sumiennie wykonywał. Lecz cóż było robić, skoro Oland wyznaczył na swego pełnomocnika byłego niewolnika, no to niech będzie taka jego wola. Na szczęście w królestwie był pokój i dobrze się działo. Wojny już Ulandia nie prowadziła od wielu lat. A o Magu Uberyku od lat nie było żadnego słuchu. Gdzieś przepadł bez wieści. Może umarł, a może pogodził się już z tym, że nie będzie w Ulandii panował. Jedynym sukcesorem do korony i władzy był królewicz Orotog. I wyglądało na to, że nic nie przeszkodzi koronacji Orotoga, którą wstępnie ustalono na miesiąc Koguta w roku Lwa, to jest za mniej więcej rok z okładem. Do tego czasu delfin już będzie w pełni dorosłym i jak przepowiedziały wieszczki wyroczni Mory, będzie to dla niego najlepszy czas na to.
Juta chciała poprawić mężowi zagłówek, lecz wtem Oland się jakby ocknął, wziął głęboki wdech i stęknął:
— Moja droga, czy była dziś poczta królewska? — spytał nagle; mówił z trudnością.
— A…a, rzeczywiście był goniec z listem od szambelana Obika — Juta przytaknęła.
— Od Obika? — Oland się zdziwił. — Otwarłaś?
— Nie, nie otwierałam. Pieczęci królewskie miała. Musisz sam otworzyć. — Juta starała się poprawić Olandowi posłanie. Od tego mieli sługi, lecz teraz przy okazji to ona chciała to zrobić. Oland wspomógł się na jej ramieniu, i zmienił położenie swego już mocno otyłego ciała.
— To daj mi go, zbyt jeszcze słaby jestem, by pójść o własnych nogach do gabinetu. Dobrze, że tu mamy ciepły klimat. Zawsze na to narzekałem, lecz teraz zimno mi wiecznie, i gdyby nie to naturalne ciepło, to pewnie bym ciężej jeszcze znosił tę moją chorobę.
Juta na tę sugestię Olanda, wyszła z alkowy męża do kancelarii, jego gabinetu, gdzie leżała poczta. Juta wiele się nie zmieniła od czasów, gdy to młodziutki Oland starał się o nią. On mocno posunął się w latach, ona jakby była wiecznie młodą. Może piła jakiś tajny eliksir młodości? Oland często żartował, iż chyba matka jej, Jerna, zostawiła Jucie w spadku owo cudowne panaceum na zdrowie i urodę, i wieczną młodość. Na pewno Juta dbała o siebie, w przeciwieństwie do Olanda, który z wiekiem stawał się pomału hedonistą, chcącym czerpać z życia wszystko, co najlepsze, szczególnie rozsmakowywał się w jadle i napitku. Stąd jego stopniowe podupadanie na zdrowiu, które zaczęło się jeszcze za czasów panowania króla Amargadeusza. Teraz choroba przybrała swą ostrą fazę. Juta, pomna swego doświadczenia, czuła, że z Olandem nie jest dobrze. Była przygotowana nawet na najgorsze. Jemu nic nie mówiła, ale w swej alkowie, bo już od ładnych pięciu, sześciu lat spali osobno, czasami płakała późną nocą. Nie miała dzieci, nie wiedzieć dlaczego, bo medyk królewski Lopeod orzekł, iż nie widzi przyczyny tego. Nie miała dzieci, więc nie miała oparcia w najbliższych. Matka już nie żyła, rodzice Olanda także już pomarli. Został więc jej tylko Oland. A on teraz tak ciężko chory. Gdy on odejdzie, przyjdzie naprawdę zły czas dla baronowej Juty. Majątek ma, ale majątek to nie wszystko. Najgorsza w życiu jest samotność. Szczególnie zaś dla tych, którzy mieli zawsze w kimś wsparcie. Juta pomału myślała już o tym, iż gdyby tak się stało, że Oland przegra walkę z chorobą, ona zostawi Pustynię Róży nowemu lennikowi, a sama z majątkiem swym przeniesie się do stolicy, do Wendy. Osadzi się w jakimś godnym pałacyku i będzie tam żyła w cieniu dworu królewskiego, do czasu aż bogini Chronora przesypie też i jej klepsydrę życia.
Dlaczego do Wendy? Dlaczego w cieniu dworu królewskiego? Miała tam kilka przyjaciółek, które poznała w czasach, gdy Oland był jeszcze prężnym i aktywnym Presurtem Królewskim, wtedy to nawiązała kilka znajomości na dworze królewskim, które do dzisiaj podtrzymywała.
W tym czasie, gdy Juta poszła po list od Obika, Oland sięgnął, choć przyszło mu to z trudnością, po księgę, co na podłodze leżała. Była to księga napisana przez Cygana Dziada. Od kilku lat zaczęła się ona cieszyć wielką popularnością w kręgach arystokracji Ulandzkiej. Skrybowie wręcz nie nadążali z kopiowaniem. Mieli też przecież inne obowiązki, ale przepisywanie w liczne egzemplarze księgi „O bycie kilka słów” stało się praktycznie ich głównym zajęciem. Podobnie też i sam Presurt Królewski miał swoją kopię tego dzieła. Modą na dworze królewskim stało się, by żywo dyskutować niektóre akapity tych mądrości, co po sobie zostawił Cygan Dziad. I choć Oland wielce już był chory, jednak nie chciał pozostawać w tyle za innymi notablami królestwa. Dlatego, z trudem, bo z trudem, ale czytał to dzieło. I dzisiaj już z rana czytał tę księgę, i teraz miał zamiar to czynić. Nie umiał jeść, nie umiał pić, z trudem oddychał, lecz czytania takoż nie umiał zaniechać.
Juta w końcu przyszła z powrotem, w ręku trzymała list od szambelana. Niby teraz była smutniejsza, niby poważniejsza. Podała Olandowi pismo i wyszła bez słowa z komnaty. Oland z trudem rozłamał pieczęci królewskie.
Szanowny przyjacielu.
Jak już z pewnością dotarło to do ciebie, Jego Królewska Mość, książę Orotog, powrócił z wyprawy z ziemi elfów. Jego przygoda skończyła się pełnym sukcesem. Ma już swoje cenne trofeum. Książę zmężniał i nabrał pewności siebie. Piszę do Ciebie na wyraźną sugestię księcia delfina. Pragnie on dowiedzieć się o stan twego zdrowia. Czy poprawił się? Czy lepiej się już czujesz? Książę delfin ufa, że po jego koronacji, będziesz mógł dalej sprawować swój urząd. O czym mam Cię, w jego imieniu, poinformować, i zapewnić, że sprzyja temu całkowicie.
Przesyłam Ci, w osobnej paczce, pewien specjał, który myślę będzie Ci przydatny. To wyciąg z zielnej rośliny, z której korzenia ludy Helawitów tworzą cudowny ekstrakt. Pomocny jest wielce w chorobach duszy i ciała. Stosuj go trzy razy do dnia i raz na noc po jednej łyżce. Można go rozcieńczyć wodą. Jest przykry w smaku. Lecz to, co niedobre, jak mówią ludzie, przynosi zdrowie. Ja sam przy jego pomocy pozbyłem się uporczywego kataru z nosa. Lecz, wierzaj mi, działa on na mnogi szereg ludzkich boleści.
Znaj więc, jak wysoko cenię tę naszą przyjaźń. Pamiętam zawsze i będę pamiętał, że to ty pierwszy wyciągnąłeś do mnie pomocną dłoń po śmierci naszego pana, króla Amargadeusza.
Twój oddany przyjaciel, Obik.
— Służba! — Oland w wielkim trudem zakrzyknął. Po prawdzie było to słabe zawodzenie, lecz służący dosłyszał głos swego pana.
— Tak, Panie — w drzwiach ukazała się głowa niewolnika.
— Czy razem z listem od szambelana przyszła też jakaś paczka? — rzekł słabym głosem.
— Tak, Panie. Byłem przy tym, gdy poczta nadeszła.
— To, Jop, przynieś mi tu tę paczkę natychmiast.
— Słucham, Jaśnie Pana.
W domu baronowej Geldery dzisiaj aż iskrzyło. Pokłóciły się. Ta smarkula, jak Geldera nazywała swą córkę, Alekdę, gdy ta robiła coś na przekorę, znowu się zbuntowała. Jej bunt polegał na tym, iż nie odzywała się do swej szanownej matki, a także odmówiła zjedzenia śniadania i obiadu. To najbardziej niepokoiło matkę, bo córa miała tendencję do zagładzania siebie. Nie pomagały groźby, nie pomagały krzyki, jak ta mała postanowiła coś, to dzielnie się tego trzymała. A powód tego był taki, iż Alekda oświadczyła dziś z rana, iż nie pójdzie na termin do świątyni Isztar w Wendzie. A przecież jeszcze tak niedawno to jeszcze ona sama wyrażała tę wolę, by zostać kapłanką Isztar. Dziś jednak młodej się odmieniło. Zdenerwowana Geldera cały czas w duchu analizowała, co też się stało córce, iż zmieniała swój dawny zamiar? A może ona się zakochała? Tylko w ten sposób matka mogła sobie wytłumaczyć tę zmianę stanowiska córki wobec swej przyszłości. A przecież Mistrz Kapa był już zamówiony na inicjacyjną ceremonię Alekdy. Wszyscy już byli przekonani co do wyboru Alkady. Jakże ja będę teraz świeciła oczyma przed każdym ze znajomych, gdy wyjdzie na to, że Alekdzie się odmieniło? Tak myślała teraz Geldera. I na samą tę myśl aż jej cierpła skóra na łydkach. To była obawa przed całkowitą sromotą i przed ludzkimi językami, które na pewno ich teraz nie oszczędzą. A przecież Geldera była wdową, może nie biedną, lecz samotną wdową, kto teraz je dwie obroni przed nie przychylnością ludzi? Nie miały męskiego wsparcia. Książę Regent, owszem, był pomocny, przyjaciel domu, lecz nawet on nie uchroni je od powszechnego ostracyzmu. Jak one teraz będą mogły żyć tu w Wendzie? Owszem, mogłyby wyjechać gdzieś do majątku na głęboką prowincję. Lecz byłoby to równoznaczne z całkowitą rejteradą, przed kapitulacją przed złymi językami. A tego dumna Geldera nawet nie chciała do siebie dopuścić. Więc przyjdzie im teraz cierpieć. Cierpieć i zaciskać zęby. A może Alekda zmieni jeszcze zdanie? Matka desperacko uchwyciła się tej myśli. To przecież jeszcze dzieciak, ona sama dobrze nie wie, czego chce od życia.
Geldera, by uspokoić się nieco, wzięła się za haftowanie. Miała kilka jeszcze nie dokończonych takich prac. Najbardziej lubiła haftować chustki, a także małe obrusy pod terakotowe wielkie amfory. Teraz więc haftowała zawzięcie. Miała nadzieję, że to odpędzi natrętne złe myśli. A Alekda nie wychodziła ze swego pokoju. Geldera wcześniej co rusz posyłała w tamte rejony pałacu niewolnicę, by ta podsłuchiwała, co też robi panienka. Teraz jednak już było jej wszystko jedno. Pozwoliła nawet niewolnicy oddalić się na wypoczynek.
Wtem jakiś łomot rozległ się w zachodnim skrzydle pałacu, tam mniej więcej, gdzie pokój swój miała Alekda. Gelderą wstrząsnął jakiś prąd przerażenia, jakiejś wewnętrznej intuicji. Rzuciła w kąt robótki i wybiegła pośpiesznie z komnaty w kierunku pokoju swego dziecka. Widziała przy tym, iż Ojt i Hguy, dwaj niewolnicy służący w ogrodzie, też tam już biegli, a byli oni na schodach. Pokój bowiem Alekdy był na piętrze.
Krzyknęła do nich jakby tak zupełnie bezwiednie:
— Biegnijcie do niej, czym prędzej. Szybko!
Ojt tylko kiwnął jej, że rozumie. I tym prędzej ruszyli obaj. Wyprzedzali przy tym Gelderę o dobrych kilka chwil.
Jakoż i Geldera w końcu dotarła przed drzwi pokoju córki. W tym samym to czasie Ojt i Hguy wychodzili stamtąd.
— Nic się panience nie stało, Pani — powiedział, z wyraźną ulgą na licu, Ojt.
— Odsuńcie się — rzekła Geldera i weszła z ogromną trwogą w sercu do swej córki.
A tam zobaczyła córkę całą otępiałą, siedzącą na drewnianej ławie. Głowę miała spuszczoną ku podłodze, nie ruszała się i z trudnością łapała oddech. Geldera też to dobrze dostrzegła, iż na haku, na którym zwykła być umocowana pochodnia, by dać światło pod wieczór i nocą, zwisała rozerwana ni to lina ni szarfa, zrobiona z prześcieradła.
— Co się stało, córuś? — Lecz mówiąc to, Geldera już dobrze się domyślała, co tu się przed chwilą stało.
Odpowiedzią była przeraźliwa cisza. Alekda najwyraźniej nadal się do niej nie odzywała.
— Córuś, coś ty zrobiła? — Geldera zaczęła płakać.- Powiedz mi, nie znęcaj się nade mną — matka szlochała. Cicho zaczęła rękawem ozdobnej sukni przecierać załzawione oczy. Chwyciła się przy tym za głowę. Córka chyba to dostrzegła, bo zmiękła w końcu.
— Mamo, maaa ...mo, ja nie chcę iść służyć do świątyni Isztar. Za każdą cenę. Nawet za cenę życia … — i znów zapanowała ciężka cisza. W końcu to matka ją przerwała.
— Dobrze, dziecko, już dobrze. Jeśli taka twa wola, to nie pójdziesz, masz moje słowo. Tylko, błagam cię, nigdy nie rób mi tak, jak teraz próbowałaś. Czy chcesz mnie zostawić samą na tym świecie? Czy jesteś tak okrutna? — Obie zaczęły cicho płakać.
Orotog i Atagr siedzieli przy wspólnym posiłku. Pieczone przepiórki, posiłek godny królów. Młody Orotog wręcz ślinił się przy tym, podobnie i jego towarzysz. Kucharz królewski dzisiaj wykazał się sporym talentem. Brązowa przypalona skórka dopełniała swym słodkim tonem smak świeżo upieczonego mięsa. Na stole jeszcze oprócz pieczywa były dwie flaszki przedniego wina. Młody delfin nie był jakimś wielkim znawcą i smakoszem wina, lecz przy takim jadle wręcz koniecznym było przepłukanie ust szlachetnym trunkiem.
— Wiesz, spytam się go o ten Zakon Czarnego Elfa — powiedział nagle Orotog.
— Mistrza Kapę? — Atagr niby nie zrozumiał.
— A kogo innego? — delfin się trochę zdenerwował. — Ciekawym jego reakcji. Jeśli coś ukrywa, powinien się zmieszać.
— Hm.., magowie umieją kontrolować emocje. Z twojego planu może nic nie wyjść. Jeśli tyle lat się nie wydało. A mnie się jednak widzi, że on swoje wszystkie święcenia i błogosławieństwa uzyskał zgodnie z wymaganą procedurą. Ten elf, cośmy go spotkali, mógł nie znać wszystkich ludzi z Zakonu Czarnego Elfa.
— No tak, pewnie masz rację. Ale i tak spróbuję. — Orotog się zamyślił. — Choć, z drugiej strony, gdyby nie miał tych święceń, nie mógłby tak skutecznie i przez tyle lat wykonywać swej praktyki magicznej.
— No widzisz.
Psy, które leżały na kamiennej podłodze komnaty, podniosły czujnie głowy, zaczęły intensywnie węszyć. Dwa zaś z trzech dogów podbiegły pod same drzwi, tak jakby tam kogoś wyczuły. Na tą reakcję psów Orotog zareagował dziwnie. Zrobił gest ręką, by mówić ciszej, i wręcz szeptem powiedział:
— Mój drogi, chyba nas ktoś podsłuchuje. Pst…
— E… Chyba przesadzasz — powiedział również szeptem Atagr.
— Nie — cały czas szeptem. — Odkąd przyjechałem, stale ktoś za mną chodzi. Nocą aż się przestraszyłem. Pytałem gwardian, co pilnują mojej alkowy, ci nic jednak nie wiedzą.
— Widzisz, wydaje ci się. Jak cię ktoś może podsłuchiwać nocą, skoro pod drzwiami jest straż?
— A może to straż? Nie uważasz? — mówili wciąż szeptem. Orotog był przejęty. Lecz psy jakby się już uspokoiły. Ułożyły się znów przy nogach Orotoga i Atagra.
— To jest wykluczone. To są przecież najwierniejsi z najwierniejszych. Prędzej by nastawali na swych rodziców, niż na ciebie lub na twą szanowną matkę, królową Sylandę.
Atagr uśmiechnął się w stronę Orotoga. Stuknęli się złotymi pucharami. To wino, co dzisiaj pili, pochodziło z Patery. To tam na słonecznych tarasach dojrzewały najsłodsze grona. To stamtąd pochodził najdoskonalszy trunek. Sam książę Regent, który był głównym konsumentem wina, gromadził całe lata najlepsze roczniki w piwnicach Zamku Królewskiego. Książę Regent ponadto zadbał już o to, by ci, co mieli koncesję na handel winem albo nawet pospolitym piwem, odprowadzali bajeczne podatki na konto królewskie. Pomnażał tym samym swój majątek, a także majątek królewicza. Lecz wszystko to i tak zmieni się po koronacji. Wówczas to wszystkie narzędzia i prerogatywy władzy przejmie młody król. Lecz na szczęście majątek Kowdlara już był tak bajecznie rozdęty, że nie wpłynie to żadną miarą na styl życia Kowdlara i jego syna, Atagra. A także ewentualnych potomków z ich linii. Oczywiście, jak mawiają ludzie, tylko śmierci można być pewnym. Gdyby ród Kowdlara popadł w jawny konflikt z rodem królewskim, z linii Arena, to różnie to może przecież być. Bywało, że król konfiskował całe majątki tym, którzy mu w jakiś sposób podpadli. Robił to i Amargadeusz wcześniej, może to zrobić w przyszłości jego syn Orotog. Lecz takiej sytuacji już na szczęście nie doczeka leciwy w latach książę Kowdlar. Po prostu nie dożyje takiej ewentualnej sromoty.
— Druhu, może ja wypytam szambelana Obika? On jest przecież przełożonym służby królewskiej w Zamku Królewskim. Jeśli jest coś na rzeczy w twych podejrzeniach, on, wydaje się, będzie to, być może nawet nieświadomy rangi tego, wiedział — powiedział już dość mętnym głosem, po spożyciu już dobrej kwarty wina, Atagr.
— Myślisz? — i Orotog miał już swoje wypite. — A może to ja jestem przeczulony? Ale dobrze, popytaj się Obika, a także setnika gwardian. Może tobie coś powiedzą, co boją się mnie powiedzieć? Zapewnij ich także o pełnym bezpieczeństwie z mojej strony, jeśli coś wiedzą ważnego w tej sprawie.
Książę Atagr miał wręcz przykazane przez księcia delfina, by prywatnie traktował go jak przyjaciela i mówił mu po imieniu. Jednak w momentach tych, gdy w ich obecności znajdowały się osoby trzecie, niezależnie od ich rangi i tytułów, niezależnie czy to byli włodarze lub zwykłe kmiecie, Atagr zawsze wtedy zwracał się do Orotoga jak do następcy tronu i do swego suwerena.
Lecz gdy razem biesiadowali, bawili się wtedy snadnie, nadużywając wtedy zwykle wina, czasami piwa, lub nawet ostrej gorzały. Bywało wtedy nawet tak, iż Atagr, jako znacznie starszy, uczył młodego delfina, jak ma postępować z ludźmi. Orotogowi bowiem bardzo imponowało to u swego druha, że jest on już tak dojrzały i mężny. Sam już palił się do tego, by objąć władzę w swym królestwie. To książę Atagr pierwszy sprowadził jakiś czas temu do alkowy młodziutkiego delfina pierwszą nałożnicę. Co pochwalił nawet sam Kowdlar, gdy dowiedział się o tym od swych zwykłych szpiegów.
— Potrzebowałem tej wyprawy na ziemie elfów. Nie mówiłem ci wcześniej dlaczego — mówił Orotog.
— No tak, dla skóry niedźwiedzia — odpowiedział przytomnie Atagr.
— Ale nie wiesz po co mi ta skóra. Chcesz wiedzieć? Tylko zachowaj to dla siebie — odpowiedzią był chwiejny gest głową.- A więc, chodzi o to, iż Mistrz Kapa mi powiedział, że Kojku, Przewodniczący Kopca Woli, takiej władzy wśród gnomów na Wyspach Gnomów …
— Rozumiem — przytaknął Atagr.
— …Tuż przed męczeńską śmiercią przeklął mego ojca, oraz cały ród z linii Arena.
— O!? — zdziwił się mocno Atagr. — Nie wiedziałem. Ojciec mi nic nie mówił.
— No widzisz, mało kto wie o tym. Lecz Mistrz Kapa upiera się przy tym, i powiedział mi kiedyś, że jedynym remedium na to dla mnie i dla moich dzieci będzie zdobyte własnoręcznie futro z białego niedźwiedzia. Rozumiesz więc teraz, dlaczego wyruszyliśmy na tak niebezpieczną wyprawę. Ryzykowałem ja wielce, i wy, razem ze mną, także. Różnie to mogło się przecież skończyć.
— Ach to tak się rzeczy mają — już prawie że bełkotał Atagr.
Było już chyba tak, że oboje mieli dziś dość wypite. Przecież inaczej książę Orotog nie wyjawiłby tego sekretu Atagrowi. Choć przecież byli w przyjaźni, lecz nawet przyjaźń ma swoje granice. Teraz zaś Atagr zyskał niemałą przewagę, bo poznał tajemnicę, która być może zaważy kiedyś na jego losie lub losie Orotoga.
— Ponadto cały czas muszę się strzec przed wojownikami Okute. Oni mają wyrok śmierci dla mnie. — Orotog cały czas był szczery, winą było oczywiście to, iż miał już mocno w czubie.
— Tak, ojciec mi mówił. Lecz w naszym kraju wojowników Okute nie uświadczysz.
— Racja, ale i tak mam pewne obawy. — Orotog rzucił psom kawałki niedojedzonych przepiórek na kamienną posadzkę. A psy, jakby na to tylko czekały, rzuciły się łapczywie na mięso i kostki, robiąc niemało hałasu. — Zdradzę ci coś, co nie możesz rzec nawet swemu ojcu, księciu Regentowi. Przyrzeknij — Orotog chwycił prawą rękę Atagra.
— Przyrzekam — powiedział tamten poważnie.
— Jak zostanę królem, to wycofamy się z Wysp Gnomów i oddam władzę na tych ziemiach z powrotem gnomom. Niech oni się tam sami rządzą.
Przemyślałem to sobie. Ulandia ma i tak więcej kłopotów z tymi ziemiami niż pożytku.
— Hm … Wielce to szlachetne z twojej strony — Atagr nie umiał jednak ukryć zaskoczenia. Aż podrapał się po swym podbródku.
— Pozostanie tam po nas jedynie grób Kodyny, oraz wiele nieprawości jakie uczyniliśmy tym istotom — mówił zapamiętale Orotog.
Było ich najwyżej dziesięciu. Dziesięciu w różnym wieku. Siedzieli na granitowych siedziskach, rodzaju półek, które biegły z góry tej dość wielkiej sali ku dołowi. Na samym zaś dole był rodzaj podestu, na którym teraz stał nauczyciel Jufe. On stał, oni siedzieli i słuchali jego wywodów. Lamart w tym towarzystwie był najmłodszym. Nie tylko wiekiem, ale także stażem w tej szacownej szkolnicy. Już od prawie miesiąca przychodził regularnie w czwartki i piątki na rozmowy z nauczycielem, i oto teraz, dziś, został zaproszony oficjalnie przez Jufe na wykład. Tematem wykładu była geometria. Lamart dość szybko pogubił się w tym, co mówił wykładowca, lecz niby pewny swego udawał przed innymi tam zebranymi tak jak on uczniami, że wszystko pojmuje. Tak mu się przynajmniej zdawało, że to nikt się nie zorientował. Każdy uczeń siedział i słuchał, i nie robił notatek z wykładu, bowiem było to zakazane. Każdy miał kształtować i ćwiczyć swoją pamięć. Te mądre słowa jakie padały tu z ust Jufe spowodowały szybko, iż Lamartowi zaczęło się kręcić w głowie. Najchętniej uciekłby stamtąd i jedynie wstyd powstrzymywał go od tego. A Jufe zachowywał się tak, jakby prawił truizmy, jakby mówił do takich, co doskonale orientują się w tej dziedzinie, którą dzisiaj wykładał. Mówił lekko, ze swadą. Robił częste przerwy, modulował tembr swego głosu w zależności od tego, co mówił, co chciał przekazać. Często dokonywał porównań, pokazywał podobieństwa i różnice, robił przykłady czytelne dla słuchających go. Inni uczniowie, w przeciwieństwie do Lamarta, jakby doskonale bawili się przy tym. Oni pochłaniali wręcz wszystko to, co dzisiaj usłyszeli od Jufe tu na tej sali.
Jufe nie należał już do najmłodszych. Był znacznie starszy na przykład od od Ereja, i także nie zajmował tak eksponowanego stanowiska jak Erej. Bo to przecież Erej obok Mistrza Kapy był najważniejszą personą w tej Szkolnicy Królewskiej. Jufe był tylko szeregowym nauczycielem szkolnicy. Lecz i to przecież wielce znaczyło. Była to także intratna pozycja i rola. Już Mistrz Kapa zadbał o to, by w szkolnicy nauczali tylko wybitni i mądrzy Ulandczycy, i nie tylko Ulandczycy. Wszyscy nauczający w szkolnicy byli starannie wybrani i wyselekcjonowani. Bez żadnego wyjątku. Każdy z nich miał już jakieś dokonania. Jedni napisali już swoje dzieła, inni byli rekomendowani, a jeszcze inni byli doskonale znani ze swego dorobku albo Erejowi, albo Mistrzowi Kapie. I takoż było z Jufe. Jufe napisał dwie księgi, które cieszyły się głębokim poważaniem wśród magów i medyków. Były one często kopiowane przez skrybów i miały zasięg nie tylko w całej Ulandii lecz także w innych krainach. Jufe miał dogłębną wiedzę. I, co ważne, chciał się nią dzielić. Co nie było aż tak częste w tych czasach, gdy ludzi wykształconych było jak na lekarstwo. Inną sprawą było to, iż ze Skarbca Królewskiego dostawał godziwą za to zapłatę. Można rzec nawet, że bardzo godziwą, bowiem wszyscy nauczyciele Szkolnicy Królewskiej byli wynagradzani hojnie z kiesy państwowej.
W pewnym momencie Jufe zamilkł i jakby zaczął się nad czymś zastanawiać. Po czym rzekł do zebranych uczniów.
— Geometria, moi drodzy jest najważniejsza. Geometria i logika. Obie zaś — zakaszlał, musiał chustką przetrzeć usta — obie zaś — kontynuował — oparte są na tak zwanych zdaniach podstawowych lub pierwotnych. Ktoś, kto zna te zdania, może wywieść z nich wszystko. Dawałem wam już dzisiaj przykłady zastosowania geometrii, mam nadzieję, że je zapamiętacie na długo. Teraz zaś przejdźmy do tych zdań pierwszych. Czy któryś z was zna choć jedno zdanie pierwsze? — Jufe niby nachylił się w stronę swych uczniów. Lecz nikt się nie zgłaszał. — A ty, chłopcze, jak ci na imię? — Jufe najwyraźniej zwrócił się teraz w stronę Lamarta. I choć znał jego imię, chciał pewnie, by i inni je poznali.
— Ja? — spytał bezradnie wskazany chłopak.
— Tak, ty.
— Mam na imię Lamart — powiedział speszony.
— No to wstań, Lamart, i powiedz, czy znasz jakieś zdanie pierwotne? Widzę, że bardzo uważnie przysłuchiwałeś się mojemu wykładowi — Jufe najwyraźniej się nabijał.
— Z geometrii? — Lamart czuł, że cały czerwienieje. Lecz nagle przypomniał sobie coś. — Może takie- wystrzelił szybko- iż suma kątów w trójkącie jest równa kątowi półpełnemu. — Mówiąc to, Lamart zobaczył, jak wielkie zdumienie sprawił swoją odpowiedzią nie tylko u Jufe, lecz także u innych zebranych w tej sali.
— No! Niebywałe!? — stwierdził z lekka zszokowany Jufe. — Zdawało mi się, że jesteś tu nieobecny duchem, gdym mówił swój wykład. No tak, ale to jest dobra odpowiedź. Dobrze, dobrze, Lamart. Tylko tak dalej. Czy zna ktoś jeszcze jakieś zdanie podstawowe? A ty usiądź na swoje miejsce. — Jufe zaczął rozglądać się, niby szukał odważnego. Lecz nikt nie podniósł ręki. — Wyobraźcie sobie dwie proste zawsze odległe od siebie o tę samą długość. Czy te proste się kiedyś przetną? — Jufe podniósł nieco ton głosu. — No, właśnie, to jest jedno ze zdań pierwotnych. Oto dwie proste równoległe, to znaczy równo od siebie odległe, nigdy się nie przetną, innymi słowy nigdy nie będą miały punktu wspólnego… —
Lamart czuł, że wzbudził powszechne zaciekawienie tych kilku wybrańców, co to dziś byli na wykładzie Jufe. Nauczyciel kontynuował wykład, lecz oto słuchacze niby zaczęli zerkać ukradkiem, co też robi ten, co wzbudził swą odpowiedzią zdumienie nauczyciela. Lamart więc czuł teraz te ukradkowe spojrzenia. Słuchaczami byli tylko chłopcy. W wieku kilkunastu lat, lecz najmłodszym w tej grupie był właśnie Lamart. Część z nich pobierała nauki w Szkolnicy Królewskiej już od jakiegoś czasu, może roku albo dwóch, część jednak była zupełnie świeża, podobnie jak świeży był tu Lamart. Chyba stanowili oni razem grupę najbardziej niedoświadczonych uczniów, czyli stali w hierarchii szkolnicy najniżej.
Jufe kontynuował swój wykład, zupełnie niespeszony, tak jak to już pewnie robił nieraz. Widać było, że geometria jest jego pasją. Lamart zawsze się zastanawiał, po co ludziom znajomość arytmetyki lub nawet geometrii. Owszem, pasterz musi wiedzieć, ile ma owiec lub lam w stadzie, więc musi je stale zliczać i na nie baczyć, no ale na tym kończy się chyba zastosowanie tych bardzo wymyślnych nauk. W pewnym momencie Lamart zauważył, że chłopak, który siedział po jego prawej stronie na tej samej półce, bacznie mu się zaczął przypatrywać, lekceważąc tym samym nauczyciela. Uśmiechał się przy tym przyjaźnie, tak jakby chciał się zaznajomić. Był może starszy o rok lub dwa od Lamarta, lecz chyba tego samego wzrostu i postury. Był także równie chudy jak młody Lamart. Lamart się na to zmieszał. Choć chodził już praktycznie do szkolnicy od ponad miesiąca, lecz zauważył, że chłopcy tu tak jakby się izolowali od siebie wzajemnie, nikt dotąd nie chciał z nim rozmawiać, nikt oprócz nauczyciela Jufe. Jedynym przejawem jakiejś zażyłości w tej wspólnocie wiedzy było to, iż czasami uczniowie spacerowali razem w grupie z nauczycielem po skwerze, który znajdował się przy szkolnicy. Spacerowali i dyskutowali, i omawiali to, co było na wykładach.
Słońce wysoko wisiało, prawie że nad dachem szkolnicy. Chłopcy pomału rozchodzili się do swych domów, bo wykład Jufe wieńczył ten ich dzisiejszy dzień w szkolnicy. I Lamart zdecydował się, że pójdzie już do domu. Gdy przechodził jednak koło jednego z platanów, usłyszał, że ktoś, dość cicho, mówi w jego stronę. Obejrzał się za siebie, ujrzał kilka łokci z tyłu tego samego chłopca, który siedział koło niego na wykładzie i który się do niego na wykładzie uśmiechał:
— Ej, jak się czujesz po wykładzie? Wiem, że się zwiesz Lamart. Ja jestem Koli — chłopak już stał prawie przy Lamarcie.
— Miło mi — przytaknął Lamart.
— Jesteś tu nowy — stwierdził tamten. — Może się poznamy? Będziemy częściej się widywać, bo jesteśmy z tej samej grupy. Wszyscy tu są dla siebie tacy zimni — Koli nie musiał tego mówić Lamartowi, bo ten sam już doszedł do tej samej konkluzji. — Ja już rok tu chodzę, lecz według Mistrza Kapy nie jestem jeszcze godny, by przejść do wyższej grupy.
— Ja dopiero zacząłem.
— Podobno jesteś jakiś wielki bystrzak, podsłyszałem rozmowę nauczyciela Ereja z Mistrzem Kapą o tobie. Ale zupełnie przypadkowo, nie myśl sobie, że ja donoszę na innych czy jestem jakąś plotkarą. O nie!
— A co oni o mnie mówili? — zaciekawił się Lamart.
— Erej mówił Mistrzowi Kapie, że ty jesteś jak nieoszlifowany jeszcze diament;
że ty możesz wszystko pojąć, wszystko zrozumieć. Każdą rzecz, każdą prawidłowość.
Koło nich przechodzili inni uczniowie, lecz nikt tu się nie śpieszył. A Koli to była gaduła. Cały czas niemal trajkotał jak katarynka. Lamart tylko się przysłuchiwał, i potakiwał od czasu do czasu.
— Podobno władzę w Szkolnicy Królewskiej chcą przejąć w całości byli uczniowie Cygana Dziada — mówił Koli.
— Tak? A kto to jest ten Cygan Dziad? — spytał poważnie Lamart.
— Nie słyszałeś o Cyganie Dziadzie? Dziwne to, właśnie Królewski Nauczyciel Erej jest uczniem Cygana Dziada.
— Aa … Nie wiedziałem. A gdzie żyje ów Cygan Dziad? Jest on Ulandczykiem czy Cyganem?
— No nie! — Koli aż stanął ze zdziwienia. — Jesteś chyba jedyną osobą w szkolnicy, która nie wie, kim był Cygan Dziad. On już nie żyje, lecz żyją jego uczniowie, i oni chcą wraz z Erejem, ich przywódcą, całkowicie przejąć władzę w Szkolnicy, i przede wszystkim przejąć fundusze tej szkolnicy.
— A kto im stoi na przeszkodzie? — przytomnie spytał Lamart.
— No właśnie, nominalny Rekter Szkolnicy i jego trzódka.
— To znaczy Mistrz Kapa, nieprawdaż? — Teraz to Lamart przystanął.
— Właśnie, wszechmocny Mistrz Kapa — uśmiechnął się Koli. — Radzę ci, bo mam tu większy staż niż ty, nigdy nie podpaść tu, w szkolnicy, Mistrzowi Kapie. On wszystkimi manipuluje, i tylko Erej, oraz kilku innych uczniów Cygana Dziada, umieją sobie z nim radzić. W ogólności Erej jest najbardziej lubianym nauczycielem Szkolnicy. Czas byś to poznał. Krąży taka fama w Szkolnicy, że Mistrz Kapa nie tylko jest biegły na Planie Astralnym, ale także porobił jakieś mętne pakty z bogami. Jedyną osobą w królestwie, z którą się jeszcze liczy Mistrz Kapa jest książę Regent.
Lamart pomyślał sobie, że rzeczywiście Koli nie jest jakąś zwykłą plotkarą, jak sam o sobie mówi, tylko że jest strasznie wielką plotkarą, jak teraz to mógł się on sam o tym przekonać. Ale w sumie Koli spodobał się Lamartowi, poczuł on do niego sympatię. Pomimo tego, że Koli wiecznie trajkotał, jednak miał bardzo przyjemny głos i dobrze się go słuchało. On chyba zresztą wiedział o tym. Nie był to falset małoletniego, lecz już piękny głos męski. Koli bowiem mutację miał już za sobą. Co, warto zauważyć, czekało w najbliższej przyszłości Lamarta.
— Powinieneś wiedzieć, że za jakiś czas będziesz się musiał określić, po której jesteś stronie. Dadzą ci jeszcze jakiś czas spokój, miesiąc albo dwa, a potem się będziesz już musiał zdeklarować. Ja należę do stronników Ereja — mówił zapamiętale Koli, machał przy tym rękoma, jakby się chciał odgonić od komarów.
— Dlatego, myślę, masz takie trudności z przejściem do wyższej grupy? — domyślił się głośno Lamart.
— Tak, właśnie tak, ująłeś to właściwie. Teraz bowiem przewagę ma jednak
Mistrz Kapa i to nie tylko w Szkolnicy Królewskiej, ale także w całej Wendzie. Stary już jest bardzo książę Regent, a delfin Orotog jeszcze nie jest dopuszczony w kulisy i tajniki władzy.
— Stary, stary? Ale przecież i Mistrz Kapa jest także niemłody, czyż nie? — zdziwił się Lamart. Przystanęli. Słaby, chłodny wiatr z lekka uderzył ich w plecy.
— O idzie burza — przytomnie stwierdził Koli. — Widzisz tam te czarne obłoki? — mówił dalej, wskazując palcem niebo nad Szkolnicą. — Co do Mistrza Kapy, jak ci już mówiłem, ludzie znający się na rzeczy twierdzą, iż zawarł on jakieś mętne układy z bogami, stąd bierze się jego dobra kondycja i nie widać po nim przeżytych lat. Ponoć dostaje o bogów jakieś maści czy napoje, które tak skutecznie go regenerują. — Tu Koli zaczął mówić niemal szeptem. — Tylko, proszę cię, nie zdradź nikomu, co ci tu mówię. Nie chcę wrócić do domu, bo z wiejskich kmiotków się wywodzę, a jakby doszło do ludzi Mistrza Kapy, co o nim mówię, to niechybne by mnie wyrzucili ze szkolnicy. Praca na roli się mi już nie widzi. Przyrzeknij, że nic nie powiesz — Koli chwycił ramię Lamarta.
— Przyrzekam, przyrzekam. Nie martw się. Ja tu nikogo jeszcze nie znam, sam zaś mam nadzieję, że nie mówisz tego wszystkiego, by mnie sprawdzić? Może nauczyciele kazali ci mnie wypróbować? — teraz to Lamart miał wątpliwości.
— Nie, jasne że nie. Wiesz, zostańmy przyjaciółmi — Koli najwyraźniej wyczuł bratnią duszę.
Przy tej deklaracji, Koli wysunął prawicę. Jako że Lamart nie miał tu żadnych znajomości, a od czegoś trzeba przecież zacząć, czuł on także pewną sympatię do Koliego, dlatego szybko uścisnął rękę teraz już przyjaciela.
Lecz rzeczywiście nie odwołanie nadchodziła powoli burza. Już to za chwilę poczuli na swych policzkach słabe kropelki deszczu. Wiatr również wzmógł się. Plantany na skwerze przed szkolnicą zaczęły bujać się powoli, tak aż liście im szumiały. Zobaczyli jeszcze tylko, że odźwierny szkolnicy, Lokul, zamykał szybko okiennice. To był stary wiarus, co na wojnie stracił stopę, lecz że znał księcia Regenta z czasów, gdy ten zwykłym rycerzem był tylko, znał i był nawet w tamte czasy z nim po imieniu, dlatego dostał tę robotę w szkolnicy. To on pilnował, by wymieniać pochodnie w środku i by świece rozświetlać, gdy była po temu pora. Chłopcy więc szybko ogarnęli się w sobie i ruszyli ku swym domom.
Oszalałe jaskółki latały między drzewami, nad tym małym kawałkiem placu, tam gdzie najwięcej ławek było przed szkolnicą. Burza! Burza! Oto zaraz Kerdolot pokaże maluczkim ludziom, iż to jego potęgi muszą się oni bać najbardziej.
Za ogrodzeniem, za płotem, Kowdlar mógł doskonale to dojrzeć, tabun koni pasał się na bogato trawiastej łące. Kowdlar z wysokości swej lektyki delektował się tym widokiem. Kilkoro z nich, rącze rumaki, podrywało się co jakiś czas i pędziło bez opamiętania przez całą przestrzeń łąki, a potem zatrzymywały się te konie kilkanaście łokci przed ogrodzeniem, aż kopyta ich wbijały się z hukiem w tę zieloną murawę. Wszystkie konie stanowiły część specjalnej hodowli. Kilka z nich już za parę dni opuści Ulandię i zostanie przetransportowanych do sąsiedniej Fluksji, jako upominek od księcia delfina dla króla Norgula i jego córki. Książę Kowdlar był zainteresowany teraz Fluksją nie tylko dlatego, iż było to sąsiadujące z Ulandią królestwo, ale także dlatego, iż Norgul, choć był całkiem młody, miał już także dość dorodną córkę. Polora piętnaście lat właśnie w tym roku kończyła. Książę Regent zdołał już zainteresować Orotoga tą młodą księżniczką. Orotog dostał jej wierny portret oraz wymienili oni, młodzi, między sobą korespondencję.
Królewna miała piękny charakter pisma. Kowdlar to wiedział, bo nawet rzucił okiem na tę korespondencję. Oto sam Orotog mu ją pokazywał. Z portretu jej zaś widać było, że jest wielce urodziwa. To byłoby dobre dla Ulandii, dla królestwa, związać poprzez małżeństwo te dwa kraje. Tym bardziej okres bez wojny można by tym samym przedłużyć dowolnie. Dwa, a właściwie trzy wliczając w to Engorę, silnie związane królestwa byłyby murem nie do sforsowania dla jakichś zewnętrznych agresorów.
A i sam król Norgul sprzyjał temu związkowi. Nie miał on wojowniczego charakteru swego poprzednika, króla Alkareta. Wolał dyplomację od najazdów i rabowania sąsiednich ziem i krain. W każdym razie, posłowie już krążyli między Fluksją i Ulandią, i wszystko zmierzało do tego finału, iż książę Orotog poślubi księżniczkę Polorę. Kowdlar chciał, by to się stało, nim Orotog zostanie oficjalnie koronowany na władcę Ulandii. Wówczas to równocześnie i sama Polora razem ze swym mężem mogłaby też zostać koronowana.
Królowa Matka Sylanda, również życzliwie odnosiła się do tych matrymonialnych planów Regenta. Książę Orotog zaś był silnie związany uczuciowo z matką i zawsze bardzo liczył się z jej zdaniem.
Książę Kowdlar więc w swej lektyce przyglądał się koniom, równocześnie zaś czekał na swego syna Atagra. I oto w końcu dojrzał młodego, który wierzchem dojeżdżał do Potrójnego Dębu, jak okoliczni to nazywali tę łąkę z końmi oraz przylegający doń lasek.
— Witam cię, szlachetny ojcze — Atagr z pewnej odległości krzyknął do Kowdlara.
— Długo już tu czekam, miałeś być o drugiej — niemal warknął mu Kowdlar.
— Przepraszam, ojcze, lecz królewicz mnie nieco zatrzymał. Prędzej nie mogłem przybyć. A która to teraz?
— Trzecia już jest, dziecko, trzecia. No, ale skoro to sam królewicz cię zatrzymał. To cię tłumaczy.
Kowdlar dał znak ręką, by niewolnicy położyli lektykę i odeszli na bok.
— Pomóż mi, synu — najwidoczniej chciał o własnych siłach wyjść z lektyki.
— Już ojcze — Atagr, który już wcześniej zszedł z konia, wsparł na swym ręku rodzica.
Już po chwili powoli zaczęli iść wzdłuż palisady; biegła tam dość zarośnięta zielskiem ścieżka. Przy czym Kowdlarowi sprawiało to wiele trudności. Szedł jednak dziarsko, niby walcząc ze swoją słabością, wsparty jedną ręką na lasce, drugą na barku syna. Tymczasem konie się nieco spłoszyły. Odbiegły z tego miejsca, bezpośrednio gdzie, za palisadą, dumny Regent spacerował ze swym potomkiem.
— Powiedz mi, synu, czy podoba ci się młoda Alekda?
— Córka Geldery? — Atagr chyba nie wiedział, do czego zmierza ojciec.
— No ta, ta sama — przytaknął Kowdlar. — Mówiłem ci już kiedyś, że widziałbym was dwoje jako rodzinę. I wiem, że się kiedyś spotykaliście, chodziliście razem na jarmarki.
— Pamiętam, ale z tego co mi wiadomo, to ona wybiera się jako kapłanka do świątyni Isztar.
— W tym sęk, że to już jest nieaktualne. — Kowdlar przystanął, tak jakby chciał odpocząć. Stanęli prawie że przed pniakiem dojrzałej jarzębiny, co tam rosła. Obok stała jeszcze wierzba, mocno pochylona ku ścieżce. Nieco dalej brzoza.
W oddali, widzieli to dobrze, grupa niewolników, nosicieli lektyki, zebrana pod wielkim kasztanowcem, dyskutowała o czymś zawzięcie. Było to doskonale widać, bo niektórzy z nich gestykulowali rękoma i pokrzykiwali do siebie wzajemnie. Do Kowdlara i Atagra wszak nie dochodził żaden odgłos, ale Kowdlar zrobił kwaśną minę do syna:-
— Patrz, chyba omawiają to, że ostatnio znów kilka pundów przytyłem — powiedział tonem wesołym do Atagra.
— Nie, ojcze. To ponoć wielka rewolta niewolników wybuchła w Engorze. Atapu II ledwo uszedł z życiem.
— Ten młody Eent, co to przybrał imię królewskie Atapu II? — na twarzy Kowdlara pokazało się wielkie zdziwienie, aż wybrzuszyła się mu bruzda pod lewym okiem, tam gdzie kiedyś raniony był mieczem.
— Tak, a co szpiedzy ci jeszcze nie donieśli?
— Nie czytałem dzisiaj i wczoraj raportów. A skąd ty to wiesz?
— Wszyscy już wiedzą w Wendzie, popatrz, nawet twoi niewolnicy, tylko ty, ojcze, nic nie wiesz.
— Tak to jest, dziecko. To tak jak w tym powiedzeniu, że rogacz dowiaduje się o zdradach małżonki ostatni. Ja przecież powinienem wiedzieć pierwszy o takich sprawach. W końcu chodzi tu o bezpieczeństwo w naszym kraju. I choć Engora nie graniczy z nami, ale powstanie niewolników zawsze jest groźne, nawet za miedzą — mówił Kowdlar, również jednak zaczął uważnie obserwować tę grupę swych niewolników.
— Ojcze, nam nic nie grozi. U nas niewolnicy nie mają się tak źle.
— Dziecko, jak ty mało jeszcze wiesz, choć już za niedługo młodość ci się kończy. Synu, niewolnicy zawsze wszędzie mieli się źle i będą się mieli źle. Czy to w Engorze, czy w Spoka, czy nawet na Wyspach Gnomów. — Kowdlar puścił się ramienia syna i oparł się tą ręką sztachety płotu. Drugą zaś ręką trzymał się kurczowo swej ozdobnej laski, tak by utrzymać równowagę i balans.
— Ja swoich niewolników traktuję dobrze — Atagr niby naprężył się w sobie.
— Oj, dziecko, dziecko. Uszy by ci spuchły, gdybyś usłyszał z rana, co twoi niewolnicy mówią o tobie i o służbie u ciebie. Pamiętaj, człeka można ukrzywdzić nawet zbędnym gestem lub krzywym uśmiechem, a tego im na pewno u ciebie nie zbrakło. Takich rzeczy ludzie nie umieją kontrolować. I nawet ty tego nie potrafisz, tym bardziej, że widzę, iż ty sobie z tego nawet nie zdajesz sprawę. I po cóż byli owi wszyscy nauczyciele, na czele z Erejem, których zatrudniałem dla ciebie, by cię mądrości nauczyli.
Atagr zrobił bezradną minę, niby się uśmiechał pod wąsem, niby coś obmyślał. Tymczasem Kowdlar znów się uczepił jego ramienia i poszli, lecz teraz to już z powrotem, w kierunku lektyki i tej grupki niewolników, którzy przed chwilą tak zawzięcie z sobą debatowała.
— Dlatego się tu spotkaliśmy, bowiem w Zamku, niestety, szambelan Obik wszędzie ma swoich szpiegów. Mówię: niestety. Gdyż dawniej był to bardzo sympatyczny i oddany bez reszty królowi Amaragadeuszowi człek, lecz to, co się z nim stało na stanowisku, które teraz piastuje, nie da się opisać żadną miarą.
Jakiś odważny ogier przebiegł nagle, trzy łokcie za parkanem, obok nich. Czarny był niby torf, piękny i silny ogromnie. Atagr aż obrócił się doń, by lepiej go zobaczyć. A to zwierzę, jakby czując, że jest podziwiane, zaczął donośnie rżeć i obracać głową.
— Chyba przesadzasz, ojcze. Taki miły człowiek — stwierdził Atagr.
— No tak, synu, widzę, że daremne były moje próby, byś wyrósł na mądrego człeka. I chociaż przeczytałeś wszystkie księgi, jakie sprowadziłem do naszej rodowej biblioteki w Poledzie, to nadal jesteś niedojrzały jak trzynastolatek. Niestety przekonuję się o tym boleśnie na każdym kroku. Lecz nic to, bo zapomniałbym, po co cię tu wezwałem. — Kowdlar przystanął, wziął kilka głębszych oddechów. — Chodzi właśnie o Alekdę. Pójdziesz z wizytą do Geldery, po to jednak głównie, by spotkać się tam z Alekdą. Spróbuj zainteresować ją ponownie swoją osobą. Ty przecież umiesz rozmawiać z kobietami. Postaraj się. Tu chodzi o twoje przyszłe życie.
— Mam ją sobą zauroczyć? — Atagr uśmiechnął się.
— No widzisz, umiesz jednak kombinować. Pamiętaj, że jesteś najlepszą partią w królestwie. I ustępujesz pod tym względem jedynie delfinowi Orotogowi, ale ten najpewniej weźmie sobie za żonę jakąś królewnę, być może Polorę. Ty zaś masz wziąć za żonę córkę mego przyjaciela, Elubedy. To jest twój obowiązek. Pamiętaj, obowiązek.
Lurycjan, Mistrz prawa naturalnego. Tak zaczynała się księga, pierwsza księga, którą zakupił Lamart. Kosztowała go majątek, bo aż całych sześć talentów. Lecz i tak to była wielka okazja. Tak się bowiem stało, że wdowa po baronie Kurtu pozbywała się wszelkich dóbr w stolicy, tak by osiąść z pewnym majątkiem gdzieś na prowincji. Była to dawna dama dworu, bezpośrednio podwładna Zuberty. Jej mąż zaś był posłem króla Amargadeusza, który przewoził korespondencję królewską do Fluksji i Engory. Z tej też przyczyny księga owa dostała się więc Lamartowi prawie za bezcen. Jej kupno zawdzięcza tylko i jedynie sprytowi Koli, który dał cynk swemu nowemu przyjacielowi, że taka możliwość istnieje i należy się spieszyć z kupnem, bo jak inni się dowiedzą, to … Koli zresztą też zakupił kilka ksiąg od wdowy, bowiem zbiór barona był dość obfity.
Jako się bowiem to stało, uczniowie Królewskiej Szkolnicy mogli sobie pozwolić na zakup dość drogich woluminów. Na pewno nie mogli tego czynić często, ale raz na kwartał, i to nawet ci co uboższy, mogli sobie sprawić taki zakup. Koli najwyraźniej zrobił sobie mały zapasik w kiesie i uzbierał co nieco, bo kupił od wdowy aż trzy woluminy. On, syn kmiotków, zapłacił za to chyba z dwadzieścia talentów. Było go na to stać. Jego rodzice w życiu nie widzieli na oczy takiej kwoty. I nigdy nie uzbierali takiego dobra.
Lamart powoli obracał obręcz księgi. Na zszywanych papirusach były tam rzeczy przedziwne. Lurycjan bowiem w tej księdze opisywał i obrazował jak stworzone jest ciało ludzkie. Najciekawsze, oczywiście, były rysunki trzewi. Dodatkowo bogato opisane i wytłumaczone. Na pewno ta księga przyda się kiedyś, lecz teraz Lamart nawet nie umiał określić z przybliżeniem kiedy. Być może w którejś z wyższych grup. Na razie troską Lamarta było to, by spełnić wymagania nowicjatu, jakie nałożył na niego nauczyciel Erej. Doskonale przecież widział, jak Koli drży na samą myśl, iż mogą go skreślić z listy uczniów szkolnicy. To te talenty, to te złote talenty, które za tym stały, sprawiały, iż wszyscy uczniowie Szkolnicy Królewskiej starali się bardzo i robili wszystko, co można było, by skończyć cały cykl nauczania i uzyskać dyplom Magistera Szkolnicy Królewskiej. Co wiązało się z licznymi przywilejami i zapewniało odpowiedni komfort życia w przyszłości. Było to niemal jak uzyskanie szlachectwa, a nawet jeszcze więcej, bowiem w Ulandii i na świecie nie brakowało przecież wielce zubożałej szlachty, a tytuł Magistera zapewniał jednak dobrobyt każdemu, kto się nim legitymował.
Lamart przypatrywał się księdze, to rozwijał ją lub zwijał, bacznie przyglądając się ilustracjom. Jednakowoż miał też na dziś pewne zadanie, zadanie o którym cały czas myślał. Zadanie do rozwiązania, które podał mu sam Erej. Dostał je kilka dni wstecz, lecz nie umiał dojść cały czas do prawdy. I choć kombinował, choć analizował w myślach problem, cały czas miał jeszcze wątpliwości. Oto wziął kartkę i jeszcze raz czytał na głos. Czytał powoli i uważnie.
W pewnym pałacu były trzy komnaty, do których biegły trzy drzwi. Przed drzwiami zaś stał strażnik. Ty zaś wiesz dobrze, że w którejś komnacie jest worek złota. Musisz wybrać za jednym razem którąś z komnat i drzwi do niej i musisz powiedzieć o swym wyborze strażnikowi. Lecz, gdy dokonasz już wyboru, strażnik ów wstrzyma cię, byś jeszcze nie wchodził. I otworzy ci równocześnie któreś z nie wybranych przez ciebie drzwi, a ty będziesz widział, że tam nie ma złota. Następnie strażnik ów zaproponuje ci, byś dokonał jeszcze jednego wyboru. Pytanie brzmi: czy masz pozostać przy swym pierwszym wyborze lub wybrać te trzecie drzwi, które strażnik nie ruszył? Co będzie bardziej zyskowne?
Lamart odłożył kartkę i znowu zaczął rozmyślać.
Rodzice byli w swoich zajęciach. Ojciec, Gertak, był na dole w swym warsztacie. Matka, Oda, pilnowała obiadu w kuchni. I choć mieli małe i skromne mieszkanie w rzemieślniczej części Wendy, to Lamart miał jednak zawsze dość miejsca na swoją naukę. Rodzice, odkąd syn stał się uczniem Szkolnicy Królewskiej, zaczęli go całkiem inaczej traktować, starali się, by nic mu nie wadziło w nauce. Wszak to on, można nawet tak powiedzieć, utrzymywał teraz rodzinę. W domu, odkąd Lamart przyniósł pensyję ze szkolnicy, nie zbrakło im teraz świeżych owoców i wszelakich warzyw, mięsiwa różnorakiego, a także takich produktów, które zwykle gościły w ich domu tylko na wyjątkowe okazje.
Nagle gdzieś tam jął się dobywać odgłos jakby to psy się zwarły w walce. Dwa wielce agresywne psy. Dwa, a może więcej? W Wendzie nie brakowało bowiem bezpańskich kundlów. Wałęsały się po uliczkach i często dochodziło między nimi do walk. Czy to o sukę, o przywództwo w stadzie, czy nawet o gnat, które wyrzuciła jakaś gospodyni prosto do rynsztoka. Żywiły się one odpadkami i często zastraszały okolice. Do tego stopnia, iż matki bały się wielce wypuszczać na ulice swe dziatki. Lecz teraz ta walka wielce przeszkadzała Lamartowi w myśleniu. Aż parsknął do siebie cicho. Niby w jakiejś bezradnej złości, iż ktoś mu śmie przeszkadzać. Lecz po minucie znów wszystko ucichło. Psy już najpewniej wytłumaczyły sobie, które z nich jest ważniejsze. I nastała cisza. Lamarta znowu wziął do ręki kartkę. Zaczął ją ponownie na głos czytać.
Engora stanęła w ogniu. Atapu II musiał uciekać na wschód kraju. Niewolnicy, okazało się, byli bardzo dobrze przygotowani do walki, wszak część z nich to byli gladiatorzy. Lecz po kilku tygodniach siła uderzeniowa powstania niby zaczęła tracić na swej mocy. Okazało się także, że część niewolników nie przyłączyło się do powstania. A Atapu II miał przecież po swej stronie wojsko, najemników i rycerzy. Po pierwszym szoku, włodarze Engory na czele z Atapu II doszli do siebie i zaczęli konsekwentnie wypierać powstańców z tych ziem, które ci przejęli po początkowych sukcesach. W ślad za rozruchami wyrastały szpalery pali i krzyży, na które byli nawlekani poskromieni niewolnicy. Nie lepsi byli i sami powstańcy, którzy także grabili i mordowali każdego, kto stawał im na przeszkodzie. Śmierci z rąk powstańców doznawali nie tylko panowie i szlachta, ale nawet zwykli kmiecie, tylko dlatego, że stawali powstańcom na drodze lub im nie sprzyjali. A echo tych walka docierało do najdalszych zakątkach ówczesnego świata. We wszystkich krainach panowie zaczęli dokładnie patrzeć na ręce swych niewolników. Obawa narastała, bano się, że rebelia może się zacząć wszędzie. I w Spoka, i w Ulandii, Paterze, Fluksji, Ureni, dokładnie wszędzie, bo przecież los niewolników wszędzie był podobny. Równie straszny i równie nieznośny. Po szynkach się jednak roznosiła ta fama, iż rebelię wywołał Fryel, syn wodza Klutu, wodza ludu, który zwą w Ulandii Nechitami. Oto Fryel dostał się do niewoli w czasie jednej z wojenek, a potem został sprzedany jako zwykły niewolnik. Jednak Fryel, nie przywykły do tak ciężkiego losu niewolnika, boć przecież szlachetny był z urodzenia choć dzikus, w końcu zbuntował się i wywołał rebelię. A jako że wśród niewolników było i jest wielu pochodzących z tych prastarych lasów Nechitów, więc bunt od razu zyskał wielu zwolenników. Zdało się początkowo, a zaskoczenie było tak wielkie, iż powstańcy szybko opanują całą Engorę. Bogowie chyba jednak im nie sprzyjali, bo Atapu II nie tylko ocalił życie, ale w końcu zaczął stopniowo uzyskiwać przewagę w walce z wichrzycielami i podłymi psubratami, jak ich nazywano powszechnie. To znaczy tam, gdzie panował stary, odwieczny porządek, gdzie o życiu niewolnika decydował tylko jego pan i nikt inny. Z tej to przyczyny rebelii niewolników, książę Regent musiał wykonać kilka takich ruchów w Ulandii, by niewolnicy ulandzcy, nawet nie pomyśleli o nieposłuszeństwie. Po pierwsze Kowdlar wydał dekret, iż każdy niewolnik, który sprzeciwi się woli swego pana, oślepion będzie na jedno oko. Jeśli zaś podniesie rękę na swego pana, rękę tę mu się odtrąci i dodatkowo dostanie dwadzieścia batogów na goły grzbiet. Jeśli wyżyje z tego, takoż będzie zhańbiony rozpalonym piętnem na czoło i nigdy nie będzie miał prawa, by się wykupić z niewoli. Po drugie, każdy właściciel niewolników, jeśli poweźmie usprawiedliwione podejrzenia, że któryś z jego niewolników jest skory do buntu, może takiego bezkarnie obwiesić lub utopić, byleby tylko nie znęcał się nad nim.
Dekrety te na głównych targach i jarmarkach Ulandii czytali heroldowie każdego dnia równo w południe. Były też poprzybijane ćwiekami na drzwiach szynków i karczm w całym królestwie.
Ponadto książę Regent postawił w stan bojowości legiony najemników. To prawda, wojny Ulandia nie prowadziła już od dziesięcioleci, ostatnim takim zagrożeniem była ofensywa na Ulandię, którą w roku urodzenia delfina chciał przeprowadzić zatraceniec Uberyk, lecz w konsekwencji skończyło się na niczym. Od tego czasu legiony najemników służyły tylko i wyłącznie do utrzymywania porządku w samym królestwie. Nie było jednak dotąd jakichś większych buntów. Wojownicy więc się nudzili i wymyślali sobie i, o zgrozo, ludności cywilnej różnorakie dowcipy i wygłupy. Były to dość nieszkodliwe żarty, a to kogoś upili i wysmagali gołego pokrzywami, a to porywali dla zgrywy młode dziewuchy, by potem przywozić je z powrotem, lecz już brzuchate, żądając przy tym od rodziny znaleźnego. Uwodzili kobiety, dziewice a nawet matrony i powodowali nieprzyzwoicie wielki przyrost narodzin bękartów, dzieci, do których nikt się nie chciał potem przyznawać. Więc i w samych szeregach najemników przywitano ten alert bojowy z niejaką ulgą. Oto znowu legiony najemne stały się potrzebne Ulandii.
Jako to się też było, że stanęło pod zbroją pięć tysięcy najemników. Zgrupowani byli na południu Ulandii, w prowincji Jihe. Do dyspozycji starego Regenta lub nowego Wodza Ludzi Małych, Lucerdusa, syna barona Luruka. Kowdlar już jednak z wiekiem zatracił całkowity zapał do żołnierki, której przecież poświęcił większość swego życia. Wolał teraz wszystkie sprawy związane z wojskowością scedować na ludzi znacznie młodszych. Dlatego to z jego inicjatywy Lucerdus zajmował się wszystkimi tymi sprawami i to on, wydaje się, będzie dowodził najemnikami, jeśli będzie konieczna obrona suwerenności kraju. Nawet gdyby to był wróg wewnętrzny, czyli niewolnicy ulandzcy.
Dzisiaj to zaś Kowdlar zawezwał do siebie szambelana Obika. Obik to bowiem był niekwestionowanym przywódcą, nieformalnym, kamaryli dworskiej. Po otwarciu testamentu Amargadeusza, okazało się, iż Obikowi zmarły król darował w swej ostatniej woli nie tylko szlachectwo, ale także ogromne dobra, liczne wsie i sioła, a także królewskie browary i winnice, koncesje na handel złotem oraz szlachetnymi kamieniami. Początkowo więc, tuż po śmierci króla, Obik dostał się pod ogromną i nieprzyjazną presję starych Ulandzkich rodów, którym to nie spodobała się ta nobilitacja kmiotka. I choć tak wywyższon przez Amargadeusza, dostał się pod presję powszechnego potępienia ze strony arystokracji. I wtedy to jedynym, który mu pomógł przetrwać te trudne chwile, był Presurt Oland. To on wyciągnął doń pomocną rękę, nawet zaprzyjaźnili się wtedy wielce.
Wprawdzie Obik mógł się zaszyć gdzieś w jakiejś ze swoich nowych posiadłości i tam doczekać w dobrobycie kresu swego życia, lecz nie, i tu dał znać o sobie charakterek tego niewysokiego i mizernego z postury człowieka. Wszak to on był, nie bez powodu, zausznikiem i prawą ręką króla. Miał więc na to dość sił, by stanąć do walki z powszechną niechęcią arystokracji. I w końcu to on wygrał. Po wielu miesiącach, stopniowo stawał się coraz silniejszy, co w konsekwencji doprowadziło do tego, iż Regent mianował go szambelanem Zamku Królewskiego. A teraz oto, i to od już kilku lat, to właśnie Obik skupia, obok formalnego władcy, Regenta, dużą część władzy w królestwie. I sam Kowdlar musi się z jego pozycją liczyć. Gdyby go pominął w kluczowych decyzjach, mogłoby to doprowadzić do kryzysu w państwie.
Szambelan miał być u Kowdlara, w jego kancelarii, już pół godziny temu. Dochodziła właśnie jedenasta przed południem, przynajmniej na czasomierzu w kancelarii Regenta. Kowdlar był aż cały zzieleniały po twarzy. On, pierwsza osoba w kraju, musi czekać na tego… I tu cisnęły się Kowdlarowi słowa co najmniej obraźliwe. A wystarczyłoby, że Kowdlar machnąłby ręką i spadłaby głowa z karku szambelana. No, ale ten afront trzeba będzie jednak znieść. Obikowi bowiem nic się nie może stać. Nie stać było teraz księcia Regenta by tworzyć wobec siebie i wobec legalnej władzy jakieś fermenty. Ale dwa albo trzy batogi na tyłek to by się przydały szambelanowi, nie mógłby on potem tak wygodnie usiedzieć. Kowdlarowi aż uśmiechnęła się gęba na taki pomysł. Lecz tu znowu się pomiarkował, bo uzmysłowił sobie, że najpóźniej za rok odda władzę, a szambelan zostanie takowoż na Zamku Królewskim. Po co mu więc pamiętliwy wróg na stare lata. Więc tym sposobem szambelan uratował swój tyłek od bolesnej kontuzji.