E-book
11.18
drukowana A5
62.91
Opowieści z Kaalen

Bezpłatny fragment - Opowieści z Kaalen


Objętość:
439 str.
ISBN:
978-83-8189-728-0
E-book
za 11.18
drukowana A5
za 62.91

„Perspektywa patrzenia na świat zależy od tego, skąd człowiek się wywodzi”

Joele Naftali, królewski mapownik.

„Niezależnie od wszystkiego, Kaalen jest zawsze w samym środku”

Salomen Dapirai, gwałciciel i morderca.

„Gdyby spojrzeć na mapę, jako na wierny portret znanego nam świata, Kaalen znajdowałoby się rzeczywiście w samym jego środku. Kraina ta otoczona jest od północy i zachodu kolejno: pustynią, górami i morzem, za którymi znajdują się krainy północne Esitanii, od południa natomiast otaczają ją LLiiria oraz kraina Rozpelle, zwana przez zawistnych kozim zadkiem — głównie z uwagi na swój anachroniczny ustrój polityczny oraz znikomą ilość ośrodków cywilizacji w niej się znajdujących. Od strony wschodniej świat odgraniczają od Kaalen góry, przez które lepiej było w dawnych czasach nie chodzić — większość więc nie chodziła i stąd na mapach za wschodnimi górami Kaalen nie ma nic. Oczywiście wszystkie powyższe tezy można postawić tylko jeżeli zawierzy się mapom tworzonym przez ograniczone stworzenia: Nuite twierdzą bowiem, że środek świata jest w każdym siedliszczu Nuite i to od niego należy zaczynać rysowanie wszelkich map, gdyż w innym wypadku nie mają one sensu, Cedruny natomiast są zdania, że rysowanie map nie ma sensu, ponieważ i tak pląsamy po płomieniach.”

Nilf Nansen, „Historia mapownictwa”

Gdyby chodziło o wzrost czy budowę ciała, Saar Hagen nie wyróżniałby się zbytnio spośród przechodniów biegających jak oszalałe króliki po ulicach Randen. Tak jak oni był dość wysoki i dosyć smukły, tak jak oni nosił szeroki płaszcz i tak jak niektórzy z nich — starannie ukrywał pod nim miecz. Tym, co wyróżniało go spośród mieszkańców Randen i sprawiało, że niejeden z nich przystawał, oglądał go od stóp do głów, po czym dyskretnie chuchał na lub pocierał umocowany w wierzchnim okryciu amulet chroniący przed złymi mocami, były jego włosy i twarz. Saar Hagen zwykle nie reagował na owe, uchybiające jego godności, odruchy, przyzwyczajony do tego, że na ulicach innych miast niż Randen można było zetknąć się z o wiele gorszym zachowaniem: można było także spotkać na nich strażników porządku miejskiego równie niezadowolonych z jego włosów i rysów twarzy, co wspomniani przechodnie. Z tego właśnie powodu, Saar Hagen bardzo starał się nie rzucać nikomu w oczy: zgodnie z panującym obyczajem włosy przykrywał zazwyczaj kawałkiem burej, modnej już chyba wyłącznie na południu tkaniny, starał się wychodzić tylko po zmroku i zwykle trzymał się bocznych ulic. Randen ostatecznie, choć na wszystkich mapach oznaczane było jako miasto — metropolia, znajdowało się w samym środku głębokiej prowincji, a odmieńcy i w ogóle wszystko, co wyglądało jak gdyby mogło być uchodźcą z Kaalen nie było w tym miejscu zbyt dobrze tolerowane. Nie to, żeby w Randen miały rację bytu w ogóle jakiekolwiek zamieszki, niepokoje czy chociażby niewłaściwe i niesympatyczne postawy względem wspomnianych istot prezentowane przez jego mieszkańców. Istoty takie — Saar Hagen rozmyślając niezobowiązująco na ten temat przygarbił się lekko, po czym szczelniej przykrył włosy połyskujące granatem spod burej i modnej szmaty — były witane przez reprezentantów miasta z sympatią i życzliwością, obsługiwane na lokalnych straganach przez pyzate i uśmiechnięte dziewuszki, znajdowały miejsce, w którym mogły się osiedlić, po czym — po kilku tygodniach — rozpływały się w przestrzeni tak, jakby nigdy nie istniały. A najlepsze w tym wszystkim było to — myślał dalej Cień sunąc niemal bezszelestnie pod ścianami starych i złowieszczo zapadniętych budynków — że po ich zniknięciu nikt nawet o nie nie zapytał. Ani o to, co też mogło się z nimi stać… ani o to, kim były.

Saar Hagen pokonał kilkoma szybkimi krokami pozostałą odległość dzielącą go od wejścia do gmachu stanowiącego główny cel jego wędrówki, całym ciężarem ciała oparł się na klamce i popchnął olbrzymie, drewniane wrota: zgodnie z jego oczekiwaniami drzwi ustąpiły dopiero po chwili, upewniwszy się, że istota, która na nie napiera nie ma złych zamiarów. „Klamka z emocenu” — pomyślał — „Proszę, proszę. Północ biednieje, południe się bogaci, skoro stać ich na taki zbytek”. Wszedł powoli do sieni niepozornego budynku, w każdej chwili oczekując dalszych szykan i kontroli ze strony jego właścicieli, nic takiego jednak nie nastąpiło. „Widocznie uznali, że sam emocen wystarczy” — skonstatował w myślach — „I powinien, patrząc na jego cenę, bo kosztuje więcej za garść niż tresowane szczenię maruny”. Zatrzymał się na chwilę, niezdecydowany — przed nim bowiem sień rozwidlała się w korytarz o wielu ukośnych rozwidlenach. Jego wątpliwości, co do tego, w którą stronę należałoby się udać rozwiał głos nawołujący go z jednej z bocznych odnóg. Skręcił w nią i stanął przed olbrzymimi drzwiami, na których dziwne płaskorzeźby zdawały się poruszać i pulsować życiem. „Czarodzieje” — pomyślał z niesmakiem, patrząc na wibrujące energią drzwi — „zero gustu i dobrego smaku”. Wierzeje zaskrzypiały i same powoli otworzyły się przed nim na oścież — „Do tego jeszcze naiwni, jeśli myślą, że nie zauważyłem linki i mechanizmu” — pomyślał z rozbawieniem i wkroczył śmiałym krokiem do komnaty. Siedząca tyłem do niego w fotelu postać nie usłyszała ani nie zauważyła go jeszcze.

— Wnijdź Cieniu, nie obawiaj się — postać zachłysnęła się i nieumiejętnie rozkaszlała, starając się zamaskować przestrach wywołany nagłym pojawieniem się przed nią Saar Hagena — a, jesteś. To dobrze. Mam — zabytkowy czarodziej o trzęsących się dłoniach zawiesił na chwilę głos dla większego efektu, po czym kontynuował teatralnym głosem — mam dla ciebie misję. Zadanie.

Saar Hagen milczał, wpatrując się w starca swoimi błyszczącymi, granatowymi oczami i czekał, na to, co ów ma do powiedzenia, staruch jednak poczuł się chyba zażenowany ciszą i ponownie uderzył w pompatyczny ton.

— Nie znam cię Cieniu — wygiął pogardliwie wargi wypowiadając słowo Cień i Saar Hagen poczuł jak łuski na ukrytych pod płaszczem skrzydłach zaczynają mu sterczeć ze złości i uwierać w plecy — Nie wiem, czy jesteś równie dobry, co twój poprzednik, tuszę jednak, że nie przysłano by mi kogoś, kto nie wie wiele o ogniu walki, o …

— Do rzeczy — Saar Hagen przerwał mu spokojnym, monotonnym głosem, jaki zachowywał tylko dla ludzi — Co mam przynieść i ile mi za to zapłacisz?

Czarodziej, nieprzyzwyczajony widać do tego, że ktoś przerywa jego wypowiedź odął się tak, że niemal pękł zanim raczył odrzec cokolwiek. Gdy to uczynił, Saar Hagen chciał roześmiać mu się w twarz.

— Nie ma mowy — powiedział krótko — nie ma w ogóle o tym mowy. Jestem Cieniem, nie cielęciem i nie jestem głupi. Ale z czystej ciekawości powiedz mi jeszcze — powtórzył, kładąc silny nacisk na ostatnie zdanie — Ile byłbyś gotów za to zapłacić?

Dziesięć minut później, cięższy o trzy pokaźne sakiewki i dwa silne amulety Saar Hagen opuszczał niegościnny dla wszystkich poza czarodziejami, acz hojny nawet dla użytecznych przybłęd przybytek wiedzy tajemnej. „Jestem chciwy” — myślał, zły sam na siebie — „chciwy i głupi, a robią ze mną, co chcą. Ale, na wszystkie jagody wiecznego krzewu, taka masa pieniędzy, taka kupa sokołów i w połowie płatna z góry… Za coś takiego” — myślał dalej, maszerując pod górę głównego traktu Randen — „nie musiałbym robić nic, absolutnie nic przez trzy długie obroty wszystkich gwiazd. Zresztą zawsze” — rozumował dalej — „mogę zniknąć z tym, co wziąłem i nie wrócić”. Ale wtedy, nie byłoby już zleceniodawców, zadań ani stałego źródła zarobku, a — o czym Saar Hagen wiedział aż nadto dobrze — pieniądze potrafiły odlatywać w siną dal równie szybko, co ich skrzydlaci imiennicy.

***

Selene Ogare poruszała się szybko i pewnie, torując sobie drogę wśród przechodniów. Wielu z nich ustępowało jej miejsca; niektórzy znając jej stopień, a niektórzy — zauroczeni jej urodą. W niecałe dziesięć minut pokonała drogę pomiędzy domem cechowym, a drzwiami jej własnej sadyby: nie wytracając prędkości i sprężystości chodu nacisnęła klamkę i weszła do olbrzymiego hallu siedziby rodowej Ogare.

Złośliwi mówili, że ród Ogare zawdzięczał swoją nazwę i bogactwo umiejętności łaszenia się do każdego nowego łowczego, który trzymał napiętą kuszę, Selene opierając się na rodowych kalendarzach i pamiętnikach doszła jednak do wniosku, że stwierdzenie owo nie może być prawdą — a przynajmniej nie całą. Faktem było jednak, że dom, który Selene z niechęcią opisywała jako swój dom rodzinny, był najwspanialszym — i najlepiej wyposażonym — budynkiem w mieście, zaraz po domu cechowym czarodziei. Olbrzymie arrasy zwieszały się ze ścian hallu przyciągając wzrok gości świeżością barw i delikatnością splotu. Gdy podchodziło się do niektórych i wciągało powietrze w nozdrza, można było nawet jeszcze wyczuć zapach wyhaftowanych na nich kwiatów; co w kontekście tego, że arrasy miały po siedemset — osiemset lat, świadczyło dobitnie o kunszcie i pieczołowitości, z jakimi je wykonano. Na środku potężnej hali pysznił się olbrzymi, rzeźbiony, dębowy stół i to do niego w tamtej chwili Selene podeszła. Na jego blacie — błyszczącym jak najwspanialszy kryształ i odbijającym sufit niemal równie dobrze, co lustro, leżała para skórkowych rękawiczek i rzucona niedbale etola. Selene skrzywiła się. Porzucone w nieładzie rzeczy świadczyły o tym, że jej ciotka i opiekunka wróciła już do domu z dwudniowej wyprawy w sobie tylko wiadomych celach — i w sobie tylko wiadome miejsca.

— Witaj Selene — głos brzmiący echem srebrnego noża upadającego na podłogę dobiegł uszu czarodziejki — widzę, że wcześnie wracasz pod rodzinny dach z rady dorga. Nie omawiano żadnych ciekawych tematów?

— Witaj ciociu — Selene zdusiła w sobie irytację, jaką odczuwała za każdym razem, gdy słyszała krytyczny i wyniosły ton opiekunki — rada dzisiaj niestety nie odbyła się z powodu absencji mentora dorga. Jak minęła ci podróż?

— Jaka podróż Selene? — Ciotka roześmiała się dźwięcznie, szczęśliwa, że może przyłapać Selene na tym, że ta czegoś nie wie — Byłam w instytucie Bavenberga, przeprowadzaliśmy kilka istotnych eksperymentów z udziałem istot, które wymagały stałego nadzoru i kontroli. Zostawiłam ci informację u Hele.

A informacja ta dotarła do mnie jak zwykle z twoich ust, bowiem twoja wierna przyjaciółka Hele nie raczy swoich do mnie otworzyć po ostatnim incydencie… I przedostatnim też — cisnęło się na usta Selene, jednak zamiast tego powiedziała tylko:

— Najwyraźniej pani Hele była zbyt zajęta prowadzeniem nauki wśród najmłodszych adeptów, aby mnie o tym fakcie poinformować. Mam nadzieję, że eksperyment się powiódł?

Ciotka Selene roześmiała się perliście.

— Nie mógł się nie powieść — stwierdziła z dumą w głosie. Ciotka Selene, Baelinda Ogare była pewna w życiu wielu rzeczy. Jedną z nich, były jej własne umiejętności oraz wiedza — D’Zaj, wolontariusz pod koniec eksperymentu był w stanie przekazać pewną część swojej niespotykanej mocy biorcy — w tym wypadku mnie. Niestety, nadal nie udało się doprowadzić do przekazania całej energii, wiedzy i umiejętności i niezmiernie interesuje mnie, co by się wtedy stało. Cóż, nauka jest na takim poziomie zaawansowania, że być może już niedługo uda nam się tego dowiedzieć, Selene. Powiedz mi moja droga — ciotka przerwała na chwilę i przyjrzała się Selene uważnie, jak gdyby od odpowiedzi tej ostatniej zależeć miało, jeśli nie jej życie, to chociaż przyszła kariera — co robisz dziś wieczorem?

Selene ścierpła skóra na nadgarstkach jak zawsze, kiedy się denerwowała. Wiedziała jakie będą następne słowa ciotki, jako, że schemat jakim się porozumiewały implikował propozycję wzięcia udziału w jakimś śmiertelnie nudnym, towarzyskim przedsięwzięciu. Przez krótką chwilę Selene zastanawiała się, czy nie skłamać i nie powiedzieć, że ma już plany na ten (i przy okazji na wszystkie pozostałe) wieczory, wiedziała jednak, że ciotka doskonale wychwytuje wszelkie oznaki kłamstwa, i że jeśli ją, Selene na nim przyłapie, to nie da jej o tym zapomnieć przez najbliższe trzy miesiące. Dlatego też, starając się nadać swojemu głosowi pełne napięcia i oczekiwania brzmienie powiedziała:

— Nic szczególnego ciociu. Chciałam przeczytać kilka rozdziałów „Meandrów Sztuki”, Naftalego: chciałam też wybrać się na wieczorną przechadzkę, korzystając z tego, że właśnie jest pora kwitnienia bzu.

Ciotka uśmiechnęła się do niej promiennie. „Fałszywa baba” — pomyślała Selene z nagłą, nie wiadomo skąd biorącą się złością — „wiedziała, że nienawidzę tych bezsensownych spotkań”.

— Seleno, mam dla ciebie znakomitą propozycję alternatywną — ciotka mówiąc te słowa, przybrała pompatyczny ton — Dziś wieczorem, w domu Helitela Orneta będzie miała miejsce kolacja — doprawdy, w wyśmienitym towarzystwie. Otrzymałyśmy na nią oficjalne zaproszenie i chciałabym móc dać znać Helitelowi, że pojawimy się na niej we dwie.

Do mnie to zaproszenie nigdy nie dotarło — chciała powiedzieć Selene — jak wszystkie zaproszenia, które wyłapujesz i chowasz w przepastnych rękawach, wyciągając tylko te, które uznasz za potrzebne albo wystosowane przez właściwe osoby. Powiedziała jednak tylko:

— Ależ oczywiście, będzie to dla mnie najwyższa przyjemność. Jak sądzisz, czy suknia błękitno — granatowa jest właściwa na taką okazję?

***

Kolacja ciągnęła się tak, jak gdyby nigdy nie miała się skończyć. Zgodnie z oczekiwaniami i przewidywaniami Selene, jedzenie było okropne; za to każda, dosłownie każda nowa potrawa, musiała być okraszona soczystym przemówieniem i dedykacją — nierzadko złośliwą. Kiedy pan domu raczył zadedykować jej móżdżki w kokilkach, okraszając je niewybrednym komentarzem, iż ma nadzieję, że zawartość puszki mózgowej Selene jest po owych długich (zbyt długich — dobiegł jej uszu złośliwy szept z końca stołu) latach nauki większa objętościowo i mniej przypieczona — czemu towarzyszyły: gromki wybuch śmiechu z jakże celnego kawału oraz owacja wszystkich uczestników biesiady, czarodziejka poczuła, że nie wytrzyma w tym miejscu ani chwili dłużej. Odczekała grzecznie, aż zostanie podane ostatnie danie (malinowe puddingi w okrągłych, porcelanowych czaszach dedykowane pani Asten, która niebacznie założyła tego dnia mocno wydekoltowaną sukienkę), po czym, korzystając z zamieszania powstałego w związku z przejściem do hali gry, uchyliła potężne dębowe drzwi i wymknęła się na korytarz.

Selene planowała prześliznąć się poziom niżej, przejść korytarzem prowadzącym pod trotuarem na drugą stronę ulicy i wyjść w górnej bibliotece, w której — na co liczyła — nie będzie już o tej porze nikogo. „Posiedzę tam z pół godziny, poczytam, ochłonę, wrócę, pokażę się na dwadzieścia minut, znowu wrócę do biblioteki i tak ta nieszczęsna kolacja jakoś zleci” — rozumowała. Jak bardzo myliła się, co do przedziałów czasowych, które sobie wyznaczyła, miało się dopiero okazać.

Dom Helitela Orneta mógł nie być tak bogaty jak siedziba rodu Ogare, jeżeli chodziło o wystrój lub wyposażenie wnętrza, z pewnością jednak jego lokalizacja stanowiła coś, czego ciotka Selene mogła skrycie zazdrościć jego właścicielowi każdego dnia i każdej nocy — był to bowiem najlepiej położony, jeżeli chodzi o prestiż miejsca budynek w całym Randen. Stał on przy głównym trakcie komunikacyjnym miasta; od domu cechowego magów, wielkiej i mniejszej biblioteki oddzielony był jedynie ulicą i trotuarami, od wież laboratoriów alchemicznych zaś oraz — co nie mniej istotne — znakomitej restauracji specjalizującej się w podawaniu egzotycznych potraw — oddzielało go jedynie dwadzieścia metrów błękitnego i przezroczystego jak kryształ powietrza. Selene — oraz wszyscy pozostali mieszkańcy miasta — wiedzieli, że dom ów stanowił swego rodzaju nagrodę przyznaną któremuś z dawnych praprzodków Helitela Orneta za pewne usługi wyświadczone Wielkiej Radzie Niezawisłych — ugrupowaniu obecnie (według niektórych na szczęście) już nieistniejącemu. Ugrupowanie owo pragnęło dawnego Orneta jednocześnie nagrodzić prestiżową lokalizacją oraz mieć na oku i sprezentowało mu wspomnianą okazałą rezydencję, której korytarze Selene w tamtej chwili z taką prędkością przemierzała. Czy przodkowi Helitela odpowiadała lokalizacja i charakter nagrody, o tym kroniki nie wspominały, szybko zresztą po otrzymaniu owego wspaniałego podarunku zniknął on ze sceny politycznej i ekonomicznej (a także z oficjalnych kronik), a jego miejsce zajął jego syn — Randen, od którego imienia wzięło swoją nazwę całe miasto. On to nawiązał bardzo bliską współpracę z Wielką Radą Niezawisłych; jemu też niezliczone pokolenia adeptów, zdaniem przełożonych, winne były wdzięczność za powstanie wyższej biblioteki dostępnej dla początkujących. Przełożeni taktownie pomijali w swoich wypowiedziach oraz dziełach o nim traktujących niektóre mniej udane pomysły Randena, zganiając je na ciemnotę i ogólne zacofanie epoki; jednym z tych pomysłów była przykładowo eksterminacja wszystkich D’Zaj (pomysł w tamtym czasie dość karkołomny) jako zagrożenia dla „źródła wszechmocy”. Pomysł z biblioteką był dość prosty w swojej genezie — Randen bowiem, nie tyle chciał ułatwić początkującym dostęp do wiedzy, ile ograniczyć go w określonych kwestiach — pomysłowi temu zaś rada przyklasnęła gromko. Szczególnym problemem tamtego okresu przemawiającym zdecydowanie za wprowadzeniem idei Randena w życie był fakt, że w dolnej bibliotece nie przechowywano wyłącznie książek, ale także inne rozliczne artefakty najrozmaitszego pochodzenia, wciąż jeszcze nieoznaczone, niezbadane i często nieskategoryzowane, których tendencja do znikania — albo wręcz do wyrządzania krzywdy użytkownikom — była wprost proporcjonalna do wzrostu ilości odwiedzających dolną bibliotekę osób. Poza wspomnianymi, istniał jednakże jeszcze jeden, osobisty powód — o którym pamiętali dziś nieliczni — dla którego Randen podjął trud utworzenia małej biblioteki na górze. Dolna biblioteka, umiejscowiona była w olbrzymich jaskiniach wyrzeźbionych przez płynny, powietrzny sajenit (oraz prawdopodobnie D’Zaj) w skale, a zejścia do niej istniały dwa. Jedno znajdowało się od strony domu cechowego, przedłużeniem powstałym w późniejszym czasie łącząc go z małą biblioteką, drugie natomiast — o którym mało kto pamiętał współcześnie, i o którym w dawnych czasach nie wiedział nikt poza praszczurem Helitela oraz samą radą — znajdowało się pośrodku podziemnego korytarza wykutego w skale pod ulicą i łączącego bibliotekę z jego własnym domem. Szczególną cechą owego przejścia był fakt, że dawni rzemieślnicy wykonali je z mimikranu. Był to surowiec dziś już nieistniejący, który, odpowiednio wyrzeźbiony i przetworzony, potrafił naśladować każde inne podłoże, przy którym się znajdował. Osoba zatem, która stała naprzeciwko owych drzwi nie widziała ich, dopóki nie zostały otwarte. Tak więc Selene korzystająca z owego korytarza, po raz nie wiadomo który, stanęła zaskoczona i lekko zaniepokojona, kiedy okazało się, że w lewej ścianie, w której wykuta była jedna z licznych w skalnym korytarzu wnęk, zieją otworem wrota. Być może powinna była wtedy wysłuchać podszeptów rozsądku i minąć je tak, jak gdyby nic się nie stało i — tak jak powinien to uczynić każdy szanujący się czarodziej — poszukać informacji na ich temat w księdze lub kronice, prawdopodobnie trafiłaby wtedy na wzmiankę o drugim wejściu prowadzącym do biblioteki dolnej, jej ciekawość zostałaby zaspokojona i cała ta historia nie posiadałaby dalszego ciągu. Selene jednak — niestety lub na szczęście — rzadko słuchała podszeptów rozsądku kiedy zauważała coś, co ją zainteresowało. Przesuwając ręką po ścianie wymacała framugę drzwi wbitą w mur i szybko oszacowała jej wielkość oraz przypuszczalny wiek: zjawisko zainteresowało ją tym bardziej. Białe, marmurowe stopnie znajdujące się za drzwiami prowadziły w górę, po kilku krokach jednak Selene zorientowała się, że jest to iluzja, dodatkowo bardzo stara i miejscami zanikająca — spod prowadzących w górę schodów widziała bowiem skalisty, pokryty rozpadlinami chodnik biegnący krętym i wąskim szlakiem na wprost oraz nieco w dół. Selene wysiliła umysł i przebiła się przez resztki iluzji, po czym szła dalej, oświetlając sobie drogę mdłym światełkiem, które wparła tego samego dnia w wyjściowy diadem. Ponownie pogratulowała sobie tego pomysłu (ciotka określiła to mianem kiczu i bezguścia), po czym skoncentrowała się, iluzja bowiem stawała się znowu silniejsza (i jakby nowsza), zagłuszając coraz mocniej rzeczywistość i prezentując przed twarzą Selene nowe, wykonane ze zwykłego, okutego brązem drewna, drzwi. Selene widziała pod owymi drzwiami jakieś inne kształty, musiała jednak przystanąć i skupić się na kilka minut, zanim dostrzegła ich rzeczywistą naturę. Były to również drzwi, ale inne: stare, olbrzymie wrota, wykonane z drewna, na których nieznany i niepamiętany już przez nikogo artysta stworzył płaskorzeźby. Iluzja była bardzo realistycznie wykonana, a jej zniesienie wymagało tak olbrzymiej koncentracji, że Selene nie miała siły przyglądać się dokładniej owym małym dziełom sztuki snycerskiej, kiedy naciskała klamkę i otwierała je, widziała jednak, jak wyrzeźbiona na wysokości jej pasa głowa mruga oczami i lubieżnie wyciąga w jej stronę język. To tylko wzmogło jej ciekawość — żywe drzewo bowiem nie było wykorzystywane w budownictwie przez ponad dziewięćset lat z okładem, a dekretem konwencji z Lainen, z uwagi na fakt, że zostało ono jako gatunek zaliczone do istot świadomych i osób — wycofano je z listy surowców już ponad trzy tysiące lat temu. Fakt, że wierzeje, przed którymi stoi mają minimum dwa tysiące lat oznaczał zatem — jak Selene dobrze wiedziała — że to, co chronią musi być co najmniej równie stare. Selene z trudem popchnęła olbrzymie skrzydło prastarych drzwi — i znalazła się w ubikacji.

Iluzja była tutaj tak silna i tak nowa, że Selene miała poważny problem, żeby wogóle przekroczyć próg — ten bowiem, kto ją tworzył postarał się, aby stanowiła ona zaporę nie do przejścia. Toaleta zaprojektowana była na wzór tych, które budowano jakieś czterdzieści — pięćdziesiąt lat temu w domach uboższych mieszkańców Randen: wyłożone szkiełkami komórki bez żadnych okien, dodatkowych drzwi albo akwariów z rybami: w jej środku znajdował się sedes i to właściwie stanowiło całe jej wyposażenie. To nie ów widok jednak odrzucił Selene z powrotem za próg: ten kto stworzył ową iluzję postarał się bowiem, aby łazienka sprawiała wrażenie opuszczonej, zaniedbanej i nie wyczyszczonej od bardzo długiego czasu. I tak w powietrzu unosił się niesamowity fetor, po podłodze chodziły niewiadomej rasy stworzenia o sześciu nóżkach, a wszędzie — dosłownie wszędzie — leżały nieczystości. Każdy nie czarodziej, a także słaby lub początkujący czarodziej poddałby się na tym etapie swojej podróży, Selene jednak do słabych nie należała. Skoncentrowała się tak silnie, że poczuła osłabienie i tylko wspomnienie stopnia czystości podłogi, na której stała powstrzymało ją przed osunięciem się po framudze w dół. Koncentracja dała jednak efekty — pod wizją brudnej ściany znajdującej się naprzeciwko wejścia czarodziejka ujrzała kolejne drzwi — tym razem wykonane nie z żywego drzewa, ale z hebanu. Ruszyła w ich kierunku najszybciej jak tylko mogła, starając się utrzymać wizję rzeczywistości jak najbardziej realną, wiedziała bowiem, że jeżeli choć przez chwilę straci ją z oczu dotknie ręką brudnej, oblepionej dziwnymi substancjami ściany toalety — a tego nie chciała bardzo. Selene przekroczyła kolejny próg, pchnięte energicznie drzwi zamknęły się za nią bezszelestnie, po czym zniknęły, czarodziejka nie zwróciła jednak na to szczególnej uwagi: zaskoczona i nieco rozczarowana odkryciem stwierdziła bowiem, że znajduje się w dolnej bibliotece magicznej.

***

Saar Hagen płynął przez ciemność, która nie była ciemnością, ale powietrzem. Tak przynajmniej czuł, biegnąc najciszej i najszybciej jak potrafił przez labirynt korytarzy, z którego znana była mała biblioteka. Cień widział plany tego miejsca i domu cechowego, nie były one bowiem objęte żadną tajemnicą, wiedział jednak, że problemy pojawią się już w chwili, w której dostanie się do zejścia do biblioteki wielkiej — ta bowiem nie była uwzględniona w żadnych planach i przemierzając ją, mógł polegać jedynie na opisie drogi zapewnionym mu przez kaszlącego starucha, który owe zadanie mu zaproponował.

„Kiedy dostaniesz się już do wejścia, khe khe” — skrzeczał staruch — „pójdziesz nim w dół. Schody będą prowadziły cię w górę, ale tym się nie przejmuj, to zwykła iluzja, zresztą kiepska — raczej na potrzeby adeptów niż włamywaczy. Kiedy schody się skończą, trafisz do wielkiego hallu. Tam możesz spotkać kogoś spóźnionego, kto z biblioteki będzie korzystał albo strażnika — ludzkiego albo nie. Postaraj się, aby cię nie zauważył, a jeżeli już zauważy: ogłusz i zostaw w jakiejś wnęce. Z hallu prowadzi kilka korytarzy: ten, który cię interesuje, to jest ten za drzwiami, na których wyrzeźbiona jest głowa chimery: idź nim prosto, a trafisz do celu. Jak znaleźć to, co mnie interesuje, musisz dowiedzieć się sam”.

Saar Hagen nie powiedział ani słowa, skinął tylko głową, chociaż na usta cisnęło mu się wiele pytań: między innymi o to, jakie przeszkody, o których staruch nie wspomniał czekają go na tej drodze i dlaczego — jeżeli dotarcie do owej biblioteki miałoby być tak łatwe — staruch nie podprowadzi rzeczy, która go interesuje sam. Cień nie miał jednak w zwyczaju kwestionować warunków swojego źródła dochodu, a na tyle był pewny własnych umiejętności, aby wierzyć, że w razie gdyby sprawy potoczyły się źle, on sam dałby radę łatwo się wywinąć. Skręcił w jeden z korytarzy, o których pamiętał, że prowadzi on do zejścia na poziom dolnej biblioteki. Póki co, na swojej drodze nie spotkał nikogo ani niczego, co mogło mu przeszkodzić: aksamitna ciemność starych murów wydawała się niemal wymarła. Przed nim niewyraźnie zamajaczyły drzwi: dotarł do nich w ciągu kilku sekund, otworzył i ruszył iluzją schodów prowadzących pod górę, w dół, do biblioteki.

***

Selene rozejrzała się. Biblioteka oświetlona była dość słabo — zwaliste, stare regały wyglądały w półmroku jak uśpione olbrzymy. Czarodziejka ruszyła powoli do przodu, rozglądając się na boki. Lubiła dolną bibliotekę miedzy innymi dlatego, że można było tu znaleźć nie tylko książki, ale też magiczne przedmioty, do których nikt się nie przyznawał: czarodziejskie kryształy zmatowione ze starości, puzderka zrobione z materiałów, których do produkcji puzderek dawno się już nie używało, stare pergaminy zawierające przepisy na to jak zapobiec łysieniu albo rozliczenia między czarodziejami dotyczące ilości składników dekoktów, jakie jeden czarodziej był dłużny drugiemu. Wszystkie te przedmioty dawały złudzenie, że to, co działo się kilkaset lat temu, wciąż jeszcze toczy się gdzieś obok, w rzeczywistości: że wciąż ma znaczenie, bo znalazło miejsce pośród ksiąg. Wszystkie te artefakty w porządku próbowała utrzymać — jak wiedziała Selene — grupa odpowiedzialnych za to czarodziei wyższego stopnia, wydawało się jednak, że przedmioty owe żyją własnym życiem i przemieszczają się zgodnie z własną wolą. Czarodziejka zdecydowała, że skoro przypadek skierował ją w stronę tej, a nie wyższej biblioteki, skorzysta z okazji i poszpera po najdalszych regałach, do których dostęp zawsze był utrudniony — tak w kwestii przestrzennej jak i formalnej — dla wszystkich czarodziejów, z wyjątkiem tych najwyższych stopniem. Ruszyła w stronę owych regałów, po drodze przeglądając mijane półki, w poszukiwaniu ciekawych przedmiotów i interesujących ją tytułów książek.

***

Saar Hagen znalazł pierwszą nieścisłość w słowach kaszlącego starucha. Schody nie prowadziły do hallu — prowadziły do korytarza, który prowadził do hallu. A w owym korytarzu, w znudzonej pozycji siedział kwarcytowy gargulec zastygnięty podczas obgryzania paznokci.

***

Selene minęła ostatni regał przed środkiem sali, w którym znajdowały się miejsca do studiowania woluminów i stanęła zaskoczona. Przy jednym ze stołów ktoś siedział. Postać podniosła głowę i Selene poznała Aliele Sahareta: jednego z tych, którzy przez część czarodziei nazywani byli starymi wariatami, a przez inną określani byli jako mędrcy. „Co on tu robi o tej godzinie?” — zastanawiała się i do głowy natychmiast przyszła jej następna myśl — „Co ja mu powiem, że robię tu o tej godzinie?!”. Aliele Saharet zauważył ją i Selene widziała, że on również jest zaskoczony: skinął jednak głową i uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

— Jak widzę, nie tylko ja uznałem, że ta noc jest dobra na lekturę — zwrócił się do niej z miłym wyrazem twarzy — jakiej to wiedzy poszukujesz pani tak późną porą w tej piwnicy?

Selene lubiła Aliele Sahareta z kilku powodów. Po pierwsze nie był wyniosły, arogancki i dumny z własnych osiągnięć oraz jako jeden z nielicznych w czasie spotkań z adeptami nie opowiadał w kółko o technikach czarowania, ale ilustrował swoje opowieści wieloma przykładami z działań czarodziei oraz innych magicznych istot. Po drugie: był chyba jedyną znaną Selene osobą, która do wszystkich magów zwracała się w normalnej, zestandaryzowanej formie, nie dzieląc wypowiedzi na te skierowane do nad i do pod — rzędnych sobie osób — co Selene, która zawsze miała problemy z krasomówstwem, po prostu urzekało. Te dziwactwa nie przysparzały mu wielu przyjaciół — o to jednak Aliele Saharet zdawał się szczególnie nie dbać ani na to nie zauważać. Selene odwzajemniła uśmiech i zdecydowała się na szczerość.

— Wiedzy ogólnej — odrzekła — wymknęłam się z kolacji i postanowiłam poświęcić pół godziny, aby nie zmarnować wieczoru całkowicie — od razu, kiedy tylko te słowa wymknęły jej się z ust, przeklęła swój brak taktu i umiaru w ich dobieraniu, ale Aliele tylko się roześmiał.

— Bardzo słusznie — powiedział — zmarnowany wieczór to jedna z gorszych rzeczy jakie istnieją — poza zmarnowanym dniem. Jak ci się pani wogóle udało tutaj wejść? O ile wiem, biblioteka dziś właśnie zakupiła nowego nieszczęsnego gargulca, aby pilnował wejścia do tak niebezpiecznego miejsca, jakim jest ta jaskinia — zawiesił na chwilę głos i przyjrzał jej się uważnie — Ominęłaś go pani jakoś, czy przekonałaś, że musisz wejść?

— Nic nie wiem o gargulcu — Selene odwzajemniła spojrzenie. Dopiero teraz ujrzała, że staruszek nie ślęczy tylko nad księgą, ale także nad jakimiś przedmiotami, które pieczołowicie przykrył kawałkiem materii, i na których w czasie rozmowy trzymał przez cały czas rękę — wymknęłam się z sali i szłam korytarzem pod ulicą w stronę górnej biblioteki, gdy nagle zauważyłam na ścianie przejście, którego wcześniej tam nie widziałam. Wyglądało na stare, zaciekawiło mnie więc: i oto jestem tutaj.

Staruszek znowu się uśmiechnął się — wydawało się — uspokojony. „Ma strasznie miły uśmiech” — pomyślała Selene.

— Stare przejście — powiedział — słyszałem o nim, ale od lat nikt z niego nie korzystał. Mówisz pani, że było otwarte? — Zastanowił się przez chwilę — Cóż, może zamek przytrzymujący w końcu puścił. Nie oszukujmy się, te drzwi wspierane były magią, ale wszystko ma swoja odporność — uśmiechnął się znowu — A jak idą twoje, pani badania, na temat symbiontów i ich wpływu na otoczenie?

Selene zdziwiła się, o jej badaniach słyszało bowiem bardzo niewiele osób. Jeszcze mniej czytało cokolwiek na ten temat — poczuła się więc zaszczycona, że taka osoba jak Aliele Saharet wie, czym ona się zajmuje.

— Dobrze, dziękuję — odparła — Ostatnio rozważałam teorię dotyczącą tego, czy emocen można traktować jako rodzaj symbionta — w pewnych okolicznościach bowiem, potrafi koegzystować, a nawet czerpać… hmm… powiedzmy energię z człowieka lub z innej istoty świadomej, To bardzo ciekawe i rozległe zagadnienie.

Aliele Saharet skinął głową.

— Sporo słyszałem o emocenie — powiedział — i obserwuję twoje, pani działania już od pewnego czasu. Jesteś pani żądna wiedzy nawet w obszarach, w których tej wiedzy nie tylko nie podaje ci się pani na talerzu, ale wręcz utrudnia dotarcie do niej. To dobra cecha, chociaż czasem niebezpieczna — znowu się uśmiechnął — no, nie zatrzymuję już. Oboje mamy wiele ksiąg do przejrzenia, a z tego co rozumiem, ty pani masz akurat ograniczoną ilość czasu na lekturę. Jeśli znajdziesz pani czas, przyjdź proszę do mnie następnego dnia chciałbym, jeśli można, pomówić na temat twoich, pani odkryć i dalszych poczynań w kwestii emocenu… I innych.

***

Widać, że staruch rzadko korzysta z biblioteki, skoro zapomniał o nim wspomnieć — pomyślał Saar Hagen zły i zastygnięty w pół ruchu, wpatrując się w kwarcytowego maszkarona i zastanawiając się, jak ten problem obejść. Wiedział, że kamienne i mineralne gargulce stanowiły dość prosty typ strażnika: budziły się tylko wtedy, kiedy coś w odległości kilku metrów od nich poruszało się (w tym niestety również oddychało): z tego powodu też, były dość popularne wśród czarodziejów jako podstawowa ochrona domostw lub drogocennych przedmiotów. W czasie dnia — lub wtedy, gdy nie korzystano z ich usług — gargulce przechowywane były w specjalnych, zamkniętych pomieszczeniach, do których nikt nie wchodził i Saar Hagen właśnie rozważał w myślach, czy nie wycofać się teraz i nie wymyślić jakiegoś sposobu, aby wrócić w to miejsce w ciągu dnia, kiedy niespodziewanie gargulec przed nim pękł bezdźwięcznie i rozsypał się na podłodze na tysiąc kawałków.

Saar Hagen odetchnął. „Teraz przynajmniej wiem” — pomyślał — „że staruch mnie prowadzi i wspiera, a ten maszkaron, to nie była pułapka… Przynajmniej nie ta, której powinienem się obawiać”. Mijając szczątki stworzenia spojrzał na nie ze współczuciem. „Tak to się kończy, kiedy jest się zmiennocielnym” — pomyślał — „Przykro mi, ale przynajmniej nie ja mam na rękach twoją krew, albo raczej w obecnym stanie skupienia — twoje odłamki”. Dotarł do korytarza i odszukał drzwi z głową chimery, chwilę przy nich balansował, po czym otworzył je i bezszelestnie wśliznął się do środka. Równie bezszelestnie zanurkował za najbliższy regał, usłyszał bowiem głosy dwóch rozmawiających ze sobą osób — rozmawiających — jak wyczuwał — całkiem niedaleko miejsca jego obecnego położenia.

***

Selene pożegnała się i po długim marszu przez bibliotekę dotarła do najdalszych regałów. Wdrapała się na podwyższenie, na którym stały i z zainteresowaniem zatrzymała się przy pierwszym, przeglądając zgromadzone na nim przedmioty i księgi: odnalazła jedną, która szczególnie ją zaciekawiła swym tytułem, wyciągnęła ją ostrożnie z półki, po czym usiadła na jednym ze stojących pod ścianą kufrów i zaczęła przeglądać poszczególne jej działy. Słyszała w oddali, jak Aliele Saharet pokasłuje nad zakurzonymi woluminami i ten odgłos wywołał w niej, nie wiedzieć czemu, przyjazne uczucia. Przez moment zastanawiała się, o czym czarodziej chce z nią rozmawiać dnia następnego, potem jednak, nie rozwiązując tej kwestii do końca, zanurzyła się ponownie w lekturze. W jaskini znowu zapanowała niczym niezmącona, głęboka jak woda w studni, cisza.

***

Głosy ucichły i najwyraźniej obie osoby rozstały się: Cień widział, jak jedna z nich zmierza w kierunku najodleglejszego kąta biblioteki: kąta, który — jak wiedział — jego również interesował najbardziej. Westchnął i zaklął w duchu: zadania nigdy nie były tak proste, jak mógł się tego spodziewać. „Tego staruch również nie przewidział” — pomyślał zniecierpliwiony. Zaczął przemykać od regału do regału, szybki i cichy jak duch, przy każdym z nich zastygając na moment i przyczajając się. Niecałe trzy minuty później dotarł do miejsca, niedaleko którego siedziała na kufrze druga, zatopiona w lekturze postać. Saar Hagen cicho wspiął się na masywny szczyt ostatniego rzędu zastawionych książkami półek i zaczął przeglądać zgromadzone na nich przedmioty, starając się robić jak najmniej hałasu. Wiedział, że potrafi być wyjątkowo cichy: praktycznie niesłyszalny dla istot innych niż Cienie i Nuite: „i niestety” — pomyślał nagle z goryczą — „także kwarcytowe gargulce” — wiedział jednak również, że czarodzieje słyszą nie tylko uszami, i że postać owa może wyczuć jego ruch: starał się więc poruszać możliwie wolno i najciszej jak potrafił. Przez kilka długich minut przeszukiwał półki jedna po drugiej, aż w końcu dotarł do tej właściwej: podniósł z niej kilka owiniętych w skórę przedmiotów i dwa rulony, które wrzucił do swojej, schowanej w zwojach skóry pod skrzydłami torby, po czym szukał dalej. Po kolejnym okresie czasu, który spędził na bezowocnym przegrzebywaniu zawartości wielu półek pozostała mu tylko jedna możliwość; szafa, przy której siedziała czytająca postać. Westchnął w duszy i ruszył w jej kierunku, przeskakując górą z regału na regał, kiedy nagle coś go tknęło i zwrócił głowę w stronę siedzącego w oddali czarodzieja. Przed nim — co dostrzec z takiej odległości mogły tylko oczy Cienia — leżało coś, co sprawiło, że Saar Hagen uśmiechnął się i porzucając myśl o ostatnim niezbadanym regale, przeskoczył na równoległy rząd półek, trącając przy okazji stopą wolumin leżący w miejscu, w którym do tej pory stał. Wolumin zaszeleścił, przesuwając się po drewnie i spadając poza obręb półki: Saar Hagen w ostatnim momencie błyskawicznie chwycił go, po czym przywarował płasko na samej górze regału, z oczami utkwionymi w sylwetce siedzącego nieopodal mężczyzny. Postać nie poruszyła się jednak, zatopiona w lekturze i minutę później Saar Hagen uznał, że może bezpiecznie kontynuować wyprawę w stronę siedzącego na środku sali czarodzieja. Bezmyślnie chowając wolumin, który trzymał w ręce do torby, ruszył w tamtą stronę, cały czas trzymając się górnych rzędów półek i ocienionych narożników sali. W ciągu niecałych dwóch minut osiągnął najbliższy siedzącej przy stole postaci regał, na którym ponownie przywarował, rozważając, w jaki sposób pozbyć się czarodzieja, pozbawić go tego, co przed nim leży i uciec w bezpieczne miejsce. Czarodziej, jakby słysząc jego myśli, podniósł się z krzesła i — wciąż wpatrując się z uwagą w dokument, który miał przed sobą — ruszył, aby obejść regał od prawej strony. Saar Hagen, nie czekając na lepszą okazję błyskawicznie zsunął się z półki, rozpinając po drodze wyjętą spod skrzydeł torbę, chwycił przedmioty oraz rękopis leżące na stole, odwrócił się i stanął twarzą w twarz ze starym magiem, który przypatrywał mu się, ze zdumieniem kręcąc głową.

— Cień — powiedział czarodziej, a w jego głosie zaskoczenie mieszało się z zaciekawieniem — Prawdziwy Cień tutaj… No proszę. Po co ci moje stare szpargały, Cieniu?

Saar Hagen nie wiedział dlaczego po prostu nie ogłuszył tego nieznajomego człowieka. Stali naprzeciw siebie: on sam na pewno był silniejszy i szybszy — chociaż może nie cichszy — od staruszka… Stary czarodziej roześmiał się.

— Jesteś szybszy — powiedział dźwięcznym, mocnym głosem nie siląc się nawet na udawanie starczej nieporadności — ale silniejszy i cichszy na pewno nie. Słyszałem cię już jak szedłeś w tamtą stronę. Coś takiego, nie spodziewałem się dożyć dnia, w którym w końcu ujrzę Cienia pod dachem tej biblioteki… Usiądź na chwilę, nikt więcej poza mną i panią Ogare już tu dziś nie przyjdzie, a ona jest pewnie zbyt zajęta czytaniem, aby wogóle zauważyć, że ktokolwiek się pojawił… Czego tu szukasz?

W tym momencie Saar Hagen zdecydował, że postara się nie pozbawiać staruszka przytomności, jeżeli tylko mu się to uda. Nie wyczuwał z jego strony zagrożenia: poza tym oczywiście, że ewidentnie czarodziej potrafił czytać w myślach i korzystał z tej umiejętności na wszelkie możliwe sposoby. Staruszek roześmiał się znowu.

— Dziękuję — powiedział odrobinę ironicznie, ale przyjaźnie — miałem nadzieję, że mnie nie ogłuszysz. A teraz usiądź ze mną, proszę — skoro wynosisz już rzeczy, nad którymi pracuję, chciałbym otrzymać chociaż chwilę rozmowy w zamian.

Cień uśmiechnął się krzywo i monotonnym głosem przyjętym jako konwencja porozumiewania się z osobami innymi niż Cienie i Nuite powiedział:

— Nie wynoszę tylko kradnę i w związku z tym dziękuję za uprzejme, jak na czarodzieja zaproszenie, ale nie mogę z niego skorzystać, ponieważ muszę uciekać, aby mnie nie złapano.

Aliele Saharet zaśmiał się wesoło:

— A jak myślisz Cieniu, co my robimy? — zapytał radośnie — I jak myślisz, ile ze wszystkich przedmiotów znajdujących się tutaj ukradliśmy, zagrabiliśmy, podprowadziliśmy, zwędziliśmy albo zwyczajnie zabraliśmy prawem silniejszego? Podpowiem ci — bardzo wiele. Dlatego nie protestuję widząc, że wynosisz stąd coś — bo de facto nie jest to też moja ani niczyja własność. Usiądź, powiadam ci — zdążysz jeszcze uciec, a ja chciałbym dowiedzieć się kilku rzeczy.

Coś w zachowaniu czarodzieja albo w jego sposobie bycia sprawiło, że Cień porzucił jednostajny ton i obojętny, znudzony wyraz twarzy. Odpowiedział czarodziejowi uśmiechem i pokręcił głową. Mag otworzył usta i zaczął przekonywać go znowu, aby poświęcił chwilę na wyjaśnienie mu, co ten robi w jaskini, umilkł jednak szybko zaskoczony zachowaniem Saar Hagena: Cień zastygł bowiem, wsłuchując się w ciemność między regałami. Coś w tej ciemności, jakiś szelest, nieuchwytny dźwięk sprawiły, że włosy na jego karku zjeżyły się ze strachu: dźwięk powtórzył się i Saar Hagen wiedział już, co się za chwilę stanie, co nastąpi. Znał te dźwięki bardzo dobrze, towarzyszyły mu niemal przez całe jego życie — były to odgłosy skradającej się obławy. Cień czekał już tylko na właściwy moment aby zacząć biec.

***

Selene ponownie usłyszała szelest, który wcześniej zwrócił jej uwagę i tym razem odwróciła się: nie zobaczyła jednak niczego niepokojącego. Zanurzyła się zatem ponownie w lekturze: z płonącymi policzkami dowiadywała się o dawno wymarłych — według współczesnych autorów, oni bowiem nic o nich nie wspominali — odmianach emocenu, ich symbiontycznych nawykach, typach biomorficzych i zwyczajach: czyli o tym, co każdego innego dawno by uśpiło: Selene jednak czuła, że nad emocenem mogłaby spędzić życie. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło od chwili, w której zaczęła czytać, kiedy usłyszała zdumiony i podniesiony głos Aliele Sahareta. Wypowiedział on jedno słowo dwukrotnie: zaciekawiona oderwała się od księgi i podeszła do poręczy odgradzającej ją od obniżonej części jaskini. Jaskinia zatopiona była w półmroku i jedynym jaśniejszym punktem zdawał się być stół, przy którym siedział Aliele Saharet. W tej chwili przy stole znajdowały się dwie osoby: obie stały po dwóch stronach stołu spięte i jakby — wydawało się Selene — przestraszone. Selene słyszała jak rozmawiają: czarodziej wskazał na stół, druga postać pokręciła głową i odpowiedziała coś. Cała ta sytuacja trwała niedługo — około dwóch, trzech minut, kiedy czarodziejka usłyszała nagle hałas dobiegający z tej strony, z której nadeszła. Spojrzała i zdumiała się: w stronę obu rozmawiających postaci bowiem szła grupa osób — o ile Selene mogła się zorientować — czarodziejów, starając się robić to możliwie najciszej i możliwie najszybciej.

***

Saar Hagen w ułamku sekundy umilkł i zastygł bez ruchu nasłuchując, czarodziej umilkł także: teraz i on słyszał, że ktoś zmierza w ich kierunku… Zwrócił się w stronę Cienia, ale tego już nie było. „Uciekł” — pomyślał Aliele Saharet z żalem — „Szkoda. Bardzo szkoda”. Zwrócił się ponownie twarzą w stronę, z której dobiegały odgłosy, które spłoszyły Cienia, ale zanim zdołał wykonać głową półobrót, z drugiej strony dobiegł wrzask, rumor, hałas i szczęk metalu, zmieszany z oszałamiającym i ogłuszającym piskiem — jak domyślał się Aliele Saharet, ostatni odgłos wydawał rozgorączkowany rozgrywającą się akcją kwarcytowy gargulec.

— Mamy go! Mamy tutaj, chodźcie! — Ten krzyk górował nad dobiegającym z oddali hałasem. Zza regałów, z drugiej strony wybiegła — tym razem nie kryjąc się już — grupa osób i — pozornie niemal zupełnie ignorując Aliele Sahareta — ruszyła w kierunku, z którego dobiegał ów dziki hałas. Zza półek uginających się pod ciężarem ksiąg jednak, już wychodzili zwycięzcy trzymając w kilka osób spętanego częściowo zaklęciem Cienia. Nad nimi, podekscytowany do granic możliwości, krążył kwarcytowy gargulec, co jakiś czas wydając z siebie przebijające bębenki w uszach piski.

— Chyba nie zdążył niczego ukraść — powiedział najwyższy czarodziej zdenerwowanym głosem — Aliele rozpoznał w nim Doarna Prente wytwórcę ekstraktów — przeszukaliśmy go dokładnie: nie ma przy sobie ani torby ani niczego, w czym mógłby cokolwiek schować. Popatrzcie jeszcze raz, ale wydaje mi się, że on nic nie ma ze sobą.

Aliele już otwierał usta, aby powiedzieć coś o anatomii Cieni oraz o tym, że być może ten również potrafi tak dopasowywać części ciała, że znikają one z oczu tym, którzy o nich nie wiedzą, i że być może pod nimi właśnie schował zawiniątko ze skradzionymi przedmiotami, ale wtedy jego wzrok napotkał oczy Saar Hagena i — sam nie rozumiejąc czemu — zamknął usta, nie mówiąc nic. Czarodzieje skończyli przeszukiwać spętaną zaklęciem postać.

— Przeczeszemy jeszcze raz całą jaskinię, może nie był sam — Doarn Prente coraz lepiej czuł się w roli przywódcy — Wy — skinął ręką w stronę części towarzyszących mu magów — przeszukajcie bibliotekę od prawej strony, a wy — pokazał drugą część — pójdziecie z lewej. Tylko dokładnie proszę! Sinterno — zwrócił się do milczącego i spokojnego czarodzieja, który stał przy nim — zostań ze mną i… Przypilnuj, aby Cień się nie uwolnił.

Czarodziej, którego Aliele — ku swojemu własnemu zaskoczeniu — widział pierwszy raz w życiu — skinął głową i zwiększył nacisk mocy na Cienia. Saar Hagen jęknął. Doarne Prente ruszył przez opustoszały w tej chwili środek sali w stronę Aliele Sahareta. Stanął tuż przed nim, górując nad czarodziejem przeszło o głowę.

— Słyszałem głosy — powiedział zimno — o czym rozmawialiście?!

Aliele Saharet w zdumieniu podniósł oczy na Doarna. W głosie czarownika pobrzmiewała zimna jak stal nienawiść. Gdyby Saar Hagen mógł wydać z siebie głos powiedziałby teraz — uciekaj albo przygotowuj się do obrony. Nie mógł jednak mówić: mógł tylko patrzeć, a czarodziej, który trzymał go w żelaznym uścisku mocy, wzmocnił go teraz jeszcze bardziej. Saar Hagen czuł się tak, jak gdyby czaszka miała rozpaść mu się za chwilę na części. Omiótł wzrokiem fragment sali leżący przed nim, szukając jakiejkolwiek potencjalnej drogi ucieczki i jego wzrok zetknął się ze wzrokiem drugiej postaci z podwyższenia na końcu sali, obserwującej całe zajście, postaci, którą widział wcześniej, gdy przeszukiwał regały. W jej oczach — Cień widział to wyraźnie — zaskoczenie graniczyło z obawą.

— O niczym konkretnym Doarne — Aliele Saharet mówił stanowczo, chociaż łagodnie — Wstałem na chwilę od stołu rozprostować kości, obszedłem regał, a kiedy wróciłem zastałem go, jak przeglądał księgi, które wertowałem w poszukiwaniu… Czarodziej zawiesił na chwilę głos — przepisów na eliksir przeciw kołtunom. Co prawda nie wiem, co Cienia obchodzi eliksir przeciw kołtunom, jednakże…

Rozbłysk światła przerwał jego słowa.

Selene widziała jak kula świetlna wystrzelona z ręki niższego z dwóch czarodziei trafia wprost w twarz Aliele Sahareta. Widziała też jak ten, jeszcze zanim uderzył w niego pocisk, próbował zbudować przed sobą ochronną sferę i jak sfera ta pękła i rozmyła się z cichym trzaskiem w powietrzu w momencie, w którym pocisk trafił w broniącego się maga. W tej samej chwili trzymany przez tego samego czarodzieja Cień wyrwał się i skoczył za regały: z pozycji, w której zastygła, Selene widziała jak biegnie, klucząc z niewiarygodną wprost prędkością, skacząc po drewnianych półkach i wymijając pojawiające się na jego drodze znikąd postacie czarodziejów wypuszczonych przez Doarna na poszukiwania jego ewentualnych — do Selene zaczęło nagle coś docierać — wspólników. Cień przesadził jednego z nich, w niemożliwie wręcz wysokim skoku, odbił się od drugiego, dopadł szczytu najwyższego z regałów i spojrzał znowu w jej stronę. Na ułamek sekundy ich wzrok znowu się spotkał i w tym ułamku sekundy Selene usłyszała, nie, niemal poczuła, dwa słowa, które wypełniły cały jej umysł. Te słowa brzmiały:

— Schowaj się!

Po chwili wrażenie owego ucisku w kształcie słów na jej myśli ustąpiło, ale do Selene dotarł z kolei ich sens. Jej oczy spoczęły na kołującym pod sklepieniem jaskini gargulcu — na razie był zbyt podekscytowany pościgiem i jego obserwacją, ale już za chwilę skupi się i najpierw — przełknęła ślinę — najpierw rozerwie Cienia na strzępy. A jak już to zrobi, rzuci się na poszukiwanie jego potencjalnych wspólników lub potencjalnego wspólnika… Za jakiego mogą wziąć mnie — przyszło jej do głowy. Przykucnęła za poręczą i rozejrzała się wokół, w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby się ukryć.

„Jest za drzwiami do hallu…”, „Idzie w stronę biblioteki mniejszej…”, „Nie może wyjść na zewnątrz…”, „Aliele Saharet nie żyje…”, „On nie może wyjść na zewnątrz…” — zaaferowane głosy docierały do niej ze wszystkich stron sali.

***

Saar Hagen biegł korytarzem — tym samym, którym wszedł — rozdeptując po drodze to, co zostało z pierwszego kwarcytowego gargulca. Dopadł schodów w tym samym momencie, w którym nagonka wypadła z biblioteki: kula parzącego światła uderzyła w mur, tuż za jego znikającą piętą. Cień w ułamku sekundy pokonał schody i w tym samym momencie, w którym dotarł do wyjścia z hallu górnej biblioteki, poczuł silne uderzenie w plecy, które przewróciło go na posadzkę twarzą do dołu. Zerwał się niemal natychmiast, wyciągając krótki sztylet z pochwy zamocowanej w cholewie buta, wiedział jednak już, że to nie wystarczy: zobaczył bowiem, z czym przyszło mu walczyć.

kwarcytowy gargulec nie był wysoki ani masywny: Saar Hagenowi sięgałby w pełnym wyproście może do piersi — miał za to potężne pazury i mnóstwo ostrych, drobnych ząbków w podwójnie uzębionej i dosyć masywnej szczęce. Był też dość inteligentny — wiedział, co to ostrze i starał się go unikać, robiąc jednocześnie tyle hałasu, ile tylko mógł, aby ściągnąć ludzi na miejsce ich walki. Saar Hagen syknął z wściekłością. Wiedział, że jeśli tylko odwróci się i zacznie uciekać, gargulec zaatakuje go znowu: wiedział też, że właśnie kwarcytowiec jest jednym z niewielu stworzeń, które są w stanie go dogonić, a nawet przegonić i nie stanowi to dla nich żadnego wyzwania. Postanowił zmusić stwora do walki.

— Leniwy jesteś, co? Czy tchórzliwy? Czekasz na ludzi, aż mnie zaatakują, a samemu ci się nie chce, czy się mnie boisz?

Stwór pisnął tylko jeszcze przeraźliwiej, kołując nad głową Saar Hagena. Cień przeklął czarodzieja, którego umiejętność zabijania kwarcytowych gargulców na odległość już raz tak bardzo mu się przydała, nic się jednak tym razem nie wydarzyło. Z wyjścia ze schodów wybiegała już czołówka nagonki i Saar Hagen podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę walki — jeśli nie o wolność, to chociaż o życie. Podskoczył najwyżej jak mógł i ciął sztyletem w powietrze, zahaczając jego czubkiem o skrzydło kwarcyta i przecinając je na całej jego długości. Gargulec, rozpaczliwie kołując, opadł w dół, nie znajdując już z prawej strony oparcia w powietrzu, w tych ułamkach sekund Cień zdążył już rozwinąć całą swoją prędkość, a biegł najszybciej jak tylko mógł. Wypadł na ulicę, ścigany przez wściekłe piski goniącego go mimo rany (i niewiele niestety przez to wolniejszego) gargulca i tam dopadła go druga część nagonki. „Musiało być jakieś drugie wyjście” — myślał unieruchomiony i oszołomiony bólem wywołanym przez dziesięć rzuconych jednocześnie zaklęć — „musiało być stamtąd jakieś inne wyjście, bo oni na pewno nie mogli być szybsi niż ja”.

***

Selene leżała skurczona w absolutnej ciemności. Słyszała przytłumione okrzyki i podniecone piski gargulca oddalającego się od miejsca jej schronienia, a potem ciszę, nic tylko ciszę. Leżała jeszcze przez chwilę, aby upewnić się, że jej kryjówka na pewno nie została odkryta i już miała podnieść wieko antycznego pudła na książki, w którym schowała się jakiś czas temu, kiedy tuż nad sobą, dosłownie tuż nad sobą, usłyszała kroki. Zatrzymały się one dokładnie przy jej kufrze i Selene niemal wstrzymała oddech, starając się robić możliwie najmniej hałasu. Ktoś stał tuż przy jej schronieniu: Selene gorączkowo zastanawiała się, czy zostawiła poza nim jakiś ślad swojej obecności, czy też może przed swoją śmiercią Aliele, albo ta druga istota powiedzieli komuś, że ona tu jest… Usłyszała kroki drugiej osoby zbliżającej się do pierwszej i struchlała. Kroki również zatrzymały się blisko kufra, a Selene niemal zemdlała, słysząc głos mówiący nad jej głową.

— Zabrał coś, poza tym wisiorkiem?

Drugi głos był wyższy, z wszelką pewnością jednak należał do mężczyzny — i to do starszego mężczyzny. Selene usłyszała, jak ten zaprzecza, a potem pyta o coś rozmówcę, zbyt cicho jednak, aby mogła rozróżnić słowa. Pierwszy nieznajomy parsknął pogardliwie, po czym odpowiedział:

— Cień to zrobił. Dopadną go w wyższej bibliotece i jestem gotów się założyć — nigdy nie stanie przed radą — więc nikt nie będzie miał żadnych wątpliwości. Zastanawia mnie tylko — głos urwał na chwilę, po czym kontynuował — gdzie on to schował? Niczego przy nim nie znaleziono, a szkoda… Trzeba będzie pomóc losowi, w razie czego.

Drugi głos znowu odpowiedział coś, zbyt cicho, aby Selene mogła usłyszeć, co było treścią wypowiedzi. „Cień tego nie zrobił” — myślała — „Cień tego nie zrobił, ja to widziałam, ale jeśli wyjdę z tego kufra, to nic nikomu nie powiem i nic nie zrobię, przysięgam, chce tylko stąd wyjść i wrócić cała do domu”. Na zewnątrz, poza kufrem znów zapanowała długa cisza i w końcu Selene odważyła się otworzyć wieko.

***

„Po co go unieruchamiacie, idioci?! Zabijcie go, na litość bogów, ten potwór zabił tam na dole czarodzieja, wielkiego czarodzieja, waszego przyjaciela, mędrca i brata! Zabijcie go i zróbcie to tak, żeby poczuł jak umiera, i żeby umierał długo!”

Ból otrzeźwił Saar Hagena na tyle, aby był w stanie poruszyć umysłem i zmusić swoje członki, żeby wykonywały jego polecenia. Czując jak coś, niby lepka, ostra wata otula jego ciało coraz szczelniej podniósł prawe skrzydło — koniecznie prawe, pamiętaj krwawniku, lewe masz bardziej sprawne i jeśli stracisz prawe, będziesz mniej poszkodowany niż gdybyś stracił lewe — i osłonił nim głowę. Poczuł, jak owa lepka wata boli coraz mocniej, jak narasta, jak powoli otula jego prawe skrzydło — pomimo, że mniej wrażliwe na magię, jego skrzydła, też w końcu były ciałem — jak robi się jej coraz więcej, a ból przybiera na sile. I wtedy zdał sobie sprawę, że ten nieustający szum nie pochodzi z jego głowy, ale jest to wrzask i pisk, dziki wrzask, pisk i przekleństwa z kilkunastu — jeśli nie kilkudziesięciu — gardeł.

— Ludzie, czy wy oszaleliście?!

To pytanie było zadane tak spokojnym i wyraźnym pomimo wrzasku głosem, że wszyscy nagle umilkli. Na wietrznej i mżystej nocy w tej chwili tylko pochodnie zamocowane nad wejściem do mniejszej biblioteki huczały na wietrze. Saar Hagen, wciąż klęcząc na jednym kolanie odsłonił głowę i spojrzał na postać, która wypowiedziała owe słowa — wysoką postać bez twarzy, o ciele pokrytym długimi, łopoczącymi na huczącym wietrze mackami. „Nuite” — pomyślał nie wiadomo czemu o Nuite — „Nuite mówią o nich triitaanure, podczas kiedy cała reszta świata mówi o nich tak, jak oni mówią sami o sobie. Czemu Nuite zawsze nadają rzeczom własne imiona? I czemu złoszczą się, jeśli te rzeczy chcą nazywać się inaczej?”. Saar Hagen opuścił zupełnie skrzydła: zwisały one bezwładnie u jego boków jak drugi płaszcz. Podniósł rękę do twarzy i wtedy zobaczył, że to, co wziął za ową bolesną, lepką mgłę otaczającą jego ciało, to była jego własna krew, wyciekająca przez wszystkie pory jego skóry, wszystkie popękane żyłki. Do Saar Hagena znowu dotarło, że ten szum w jego głowie nie pochodzi z jego umysłu, ale z zewnątrz i w rzeczywistości jest gwarem wielu głosów, nad którym góruje głos owego nieznajomego, perswadujący coś z uporem, godnym lepszej sprawy.

— … rada. O tym decyduje rada. Jeśli zabił — odpowie za to. Przed radą. Nie tu.

Saar Hagen skupił się. To słowo w języku nie — Nuite — jak nazywali wszystkie pozostałe języki świata Nuite — brzmiało podobnie. Krótko i rzeczowo.

— Cedrun — powiedział nagle Saar Hagen — na wszystkie liście krzewu, Cedrun.

Po czym zwalił się twarzą na piach.

***

Selene szła boso. Buty — na wysokim obcasie, z twardym i pięknie stukającym o kamienie korkiem — niosła w ręce. Szybko, ale najciszej jak potrafiła prześlizgiwała się między półkami: od regału do regału — przerwa, sekunda, od regału, do regału… Słyszała delikatny szelest swojej pięknej — a obecnie już także mocno przybrudzonej — sukni, jednak szelest ten stanowił teraz nie źródło radości, ale udręki. Jeszcze tylko trzydzieści regałów: od regału — do regału, przerwa, sekunda. W bibliotece było cicho, bardzo cicho, Selene jednak wiedziała, że za kilka minut zaroi się tu od ludzi. „Zlecą się do jego ciała, jak muchy” — pomyślała — „znęcone zapachem, zaciekawione, zaintrygowane muchy, porozmawiają nad nim o nim, pogrzebią go, a potem nie będzie już komu ignorować grzecznościowych form gramatycznych, chyba tylko mnie, ale i to przez przypadek bardziej, niż ze świadomej chęci… Najchętniej zdjęłabym tą szeleszczącą suknię i poszłabym nago, ale jeśli ktokolwiek spotka mnie tu nagą… To będzie jeszcze dziwniejsze niż gdyby spotkał mnie tu ubraną w balową suknię”. Od regału — do regału, przerwa, sekunda, przerwa… „Nie wrócę na kolację w tym stroju, tak pobrudzonym kurzem, nie mogę. Muszę wyjść z domu tak, aby nikt mnie nie zauważył, jeszcze trzy regały, jeszcze dwa, stąd, z tego miejsca w ścianie wyszłam”…

Ściana była gładka: wyglądała tak, jak gdyby drzwi na niej nie było nigdy. Selene od razu zrozumiała, co się stało i przeklęła własna głupotę: drzwi — i to obie pary — najwyraźniej otwierać mogła tylko jedna lub kilka osób i żadną z nich z wszelką pewnością nie była ona — przynajmniej nie sposobem standardowym. „Weź się w garść” — szeptała sama do siebie, gorączkowo głowiąc się nad tym co może zrobić dalej — „Selene, weź się w garść”. Próbowała przypomnieć sobie formuły otwierające, dawne zaklęcia, których się uczyła, wyszeptała jedną czy dwie, jednak albo niepoprawnie je wymówiła albo drzwi były chronione silniej niż sądziła. Skoncentrowała całą swoją siłę woli i cisnęła nią w drzwi — w końcu ustąpiły. Przekroczywszy próg, osłabiona zaklęciem, nie przejmowała się już zachowaniem ciszy, ale pobiegła prosto jak strzała do wyjścia, które majaczyło na końcu korytarza. Od strony biblioteki dobiegał jej uszu jakiś harmider, ale Selene nie zwracała na to uwagi. Wpadła do hallu, zderzyła się ze zdumionym służącym, przeprosiła go, dopadła tylnych drzwi wejściowych i po kilkuminutowym szaleńczym biegu dotarła do wrót własnego domu. Pierwszy raz, od kiedy pamiętała, witała ów dom z ulgą w sercu.

***

— Nie rozumiem o co chodzi Seleno — Baelinda Ogare przyglądała się Selene spod przymrużonych powiek — Tego typu komentarze dowodzą erudycji gospodarza, jego dowcipu i umiejętności mentalnego dopasowania rzeczywistości do osoby. Nie mogę zrozumieć, co w zachowaniu pana Helitela tak cię uraziło.

Selene już w tym momencie żałowała, iż nie powiedziała po prostu, że móżdżek był stary i źle przyprawiony: nic poza magią nie bawiło bowiem Baelindy tak, jak obmawianie sposobów przyjęcia jej jako gościa w innym domu. Skoro jednak jej własny móżdżek nie był na tyle szybki, aby wpaść na ten oryginalny pomysł, musiała brnąć dalej w niejasne tłumaczenia, dlaczego tak nagle zniknęła z przyjęcia pana Helitela.

— Istnieje subtelna granica między dowcipem, celową złośliwością, dobrym smakiem i natrętną dokuczliwością ciociu. Osoba tak bywała jak ty, z pewnością w zachowaniu pana Helitela musiała dostrzec niektóre z nich — cienka granica pomiędzy ironią, a możliwością przyznania jej racji, daną ciotce rozchwiała się jak stary płotek z żerdzi i Selene postanowiła złagodzić swoją wypowiedź ukłonem w stronę estetycznych upodobań Baelindy — Poza tym, nie ukrywajmy, kolacja nie była w jakiś szczególny sposób dopracowana, ondurage pozostałych gości również wiele pozostawiał w tym względzie do życzenia, a zostawiając tam ciebie ciociu, miałam nadzieję uzyskać informację, czy coś istotnego w tym względzie mnie ominęło.

Baelinda Ogare wahała się pomiędzy obrażeniem się na bratanicę, a znacznie ciekawszą możliwością omówienia z nią walorów estetyczno — personalnych przyjęcia, na którym przebywały wspólnie. Zdecydowała się na tą drugą opcję i po dwóch godzinach opowieści o móżdżkach i aresztowaniu zbrodniczego Cienia tuż przed domem pana Helitela, Selene dała radę — wymawiając się zmęczeniem i koniecznością udania na spoczynek — wymknąć się dyskretnie, nie urażając przy tym ciotki. Z ulgą, graniczącą z rozpaczą nacisnęła pozłacaną, emaliową klamkę: drzwi ustąpiły i Selene weszła do swojego buduaru. Opadła na łóżko, nie przejmując się tym, że pogniecie i właściwie zniszczy nienadającą się do prasowania i kosztowną sukienkę. Przed oczami wciąż migały jej wcześniejsze wydarzenia i pojawiały się rozliczne pytania dotyczące tego, co właściwie zdarzyło się tego wieczoru w większej bibliotece.

***

Następny dzień był ponury i mżysty. Selene wstała późno, ze stopami obolałymi od bosych biegów po podziemnej bibliotece i od razu zorientowała się, że jest spóźniona w co najmniej dziesięć możliwych miejsc, z których hala mentora była bodaj najmniej istotnym. Klnąc w duchu, opuściła swój buduar i udała się krętymi, granitowymi schodkami w dół. Mijając po drodze olbrzymi hall, zerknęła na dębowy stół: etoli i skórkowych rękawiczek nie było jednak na nim, ciotka najwyraźniej zdążyła więc przed Selene opuścić rodzinne pielesze. Wciąż nie przestając rozmyślać o wydarzeniach dnia poprzedniego, magini przekroczyła próg olbrzymiego ponurego gmaszyska, które nazywała domem i wkroczyła w gwar ulicy okrężnej. Po pokonaniu kilkuset metrów (ciżba kłębiła się tego dnia dużo bardziej niż zazwyczaj) Selene z ulgą przekroczyła drzwi domu cechowego. Widok zejścia do niższej biblioteki wywołał w niej dreszcze, starając się zatem nie patrzeć za bardzo w tamtym kierunku ruszyła raźnym krokiem w stronę gabinetów i komnat magów wyższych.

— Selene kochanie, zaczekaj na mnie! Selene, Selene!

Czarodziejka (niechętnie) zatrzymała się i odwróciła. Wiedziała kto ją woła, chociaż miała cichą nadzieję, że są to żarty naśladowcze ze strony jej nielicznych przyjaciół. Spojrzała w głąb korytarza, który właśnie przemierzyła: w jej stronę zmierzał kolebiący się na boki galion, spowity od stóp do głów w bladobłękitny jedwab — galion o twarzy Maretty Krus.

— Selene, najdroższa Selene, jak dobrze cię widzieć — Maretta uniosła na nią niebieskie paciorki oczu — wczoraj szukałam cię, gdy wstaliśmy od stołu i przeszliśmy do hali do gry, aby rozegrać z tobą partyjkę tryk traka, ale nigdzie nie mogłam cię dostrzec.

„I właśnie o to mi chodziło, ty porcelanowy pustaku” — chciała wypalić Selene, ale nie zdążyła, bo Maretta Krus ciągnęła drugą część swojej wypowiedzi, z mozołem klecąc zdania podrzędnie złożone.

— Słyszałaś już kochanie, co stało się wczoraj w bibliotece, prawda? To jest nie do pomyślenia — Cień, obca istota, w naszej bibliotece. Ja nigdy Aliele Sahareta nie poważałam, głębokiej wiedzy on nie posiadał, a niektóre jego zachowania i poglądy były no… Dość dziwne. Ale to nie powód, żeby kogoś zabijać!

Selene pomyślała, że warto by wiedzieć jak wygląda oficjalna wersja tego, co wydarzyło się wczorajszej nocy, dlatego spróbowała wejść Marettcie w słowo. Nie do końca udało jej się przekazać pytanie w taki sposób, aby Maretta zrozumiała o co chodzi i w efekcie Selene była zmuszona do wysłuchania całej historii od początku.

— Tak więc ten Cień zabił Aliele Sahareta, bo chciał w ten sposób pokazać, że Cieniom nie zależy na niczyjej pomocy albo opinii na ten temat, czy jakoś tak — nie wiem, w każdym razie w ten sposób wytłumaczył mi to wszystko mój papa. Dziś na najwyższym piętrze domu cechowego zbiera się rada, która ma go zde… no osądzić, co z nim będzie dalej. Papa zapłacił już korepetytorowi, więc niestety ja procesu nie zobaczę, ale myślę, że zbierze się tam wielu czarodziei.

„Twój papa powinien stanowczo dużo więcej pieniędzy płacić twoim korepetytorom” — pomyślała Selene. Po piętnastu minutach pożegnań i zapewnień, że wkrótce się spotkają, Selene udało się odkleić od Maretty i fakt ten wykorzystała, aby usunąć się z przestrzeni publicznej i zacząć załatwiać sprawy, z którymi tu przyszła i to możliwie najszybciej, bo większość z nich miała być załatwiona przeszło godzinę wcześniej. Na tych czynnościach upłynął jej czas aż do późnego popołudnia, kiedy poczuła, iż ma dość udawania, że wczorajsza noc była tylko snem. „Mogę pójść tam” — pomyślała — „mogę pójść i zeznawać… przeciwko tym czarodziejom i może ocalę temu Cieniowi życie… A może nie. Za to na pewno wzbudzę mnóstwo pytań, będą poddawać moje słowa w wątpliwość, wyśmiewać i wątpić. Z drugiej strony — ten Cień coś tam robił i nie sądzę, żeby był przez Aliele Sahareta zaproszony. Ale jeśli nie zrobię nic, a jego skażą… Nie mam pojęcia, co mam robić, nie wiem nic!”. Wstała i zaczęła przemierzać komnatę w tę i z powrotem, po czym — nie podjąwszy żadnej konkretnej decyzji — ruszyła w stronę drzwi.

***

„Nienawidzę was. Nienawidzę was wszystkich. Ciebie gruby. I ciebie, ciemny sługusie dawnego włodare. Nienawidzę tego krajobrazu. Nienawidzę płaskich pól: zrujnowanych, nieobsadzonych, zarośniętych z kretesem dzikimi ziołami, stopniowo zmieniających się w step. Nienawidzę marun, cicho skradających się wśród żółkniejących traw. Nienawidzę stolpenów, ich rozumnych, strasznych oczu i sprawnych, szybkich ciał, które będę powalał na ziemię tak długo, aż one nie powalą mnie. Nienawidzę smaku zepsutego mięsa i smaku padliny. A nade wszystko — nienawidzę zapachu śmierci. Jej wszechobecności”. Nienawidził też tych, których wysyłano z nim, jako współzabójców, a później, kiedy okazało się jak dobrze potrafi zabijać — jako przynętę, która miała odciągnąć stolpeny od niego w chwili, w której miał zadać decydujący cios: cios odbierający im zdolność myślenia i oddychania, zdolność zabijania innych żyjących istot. Ale akurat tych nieszczęsnych, czasem butnych, a czasem już tylko zrezygnowanych istot nienawidził trochę jakby mniej.

Modlitwę nienawiści powtarzał niestrudzenie co rano. Co rano i co wieczór i jeszcze w tych krótkich momentach, w których pozwalali im spać i odpoczywać, odpoczywać przed następną walką, która ich czekała… następną. I następną. Walk było coraz mniej, bo stolpeny wolały łatwiejszy łup; wolały sięgać po grupki milczących, niespokojnych ludzi, którzy od miesięcy wędrowali zupełnie bez celu i bez nadziei, już nawet nie próbując wydostać się z Kaalen. Co jakiś czas napotykali takie grupki: zazwyczaj starały się one omijać ich łukiem, nauczone smutnym doświadczeniem, że widok innych ludzi na horyzoncie, nie zawsze oznacza przyjaciół. Czasem gruby pozwalał im spokojnie zniknąć, za którymś z rozlicznych wzgórz urozmaicających krajobraz na tym obszarze Kaalen; a czasami nie. Zresztą i tak, wraz z upływem miesięcy grupki te spotykało się coraz rzadziej i stawały się one coraz mniej liczne. Część ludzi ginęła, a część osiadała na stałe w Ubine lub, w którejś innej osadzie — widmo, licząc na to, że będzie tam bezpieczniej niż na — opustoszałych już teraz — równinach. Kolejne dni opadały na ziemię głuchymi tąpnięciami kropel rzadkiego deszczu albo rozgrzewały do czerwoności spękaną ziemię Kaalen promieniami bladego słońca. Coś, co kiedyś było Salomenem Dapirai wciąż żyło i szło do przodu, popędzane przez dawnych strażników więziennych. Ludzie dookoła niego wciąż umierali; podczas walki ze stolpenami i podczas walki ze sobą nawzajem: o jedzenie, o najbezpieczniejsze miejsce do spania i o coś, co można by z braku lepszego określenia nazwać godnością. Salomen nie musiał już walczyć, bo wszyscy omijali go szerokim łukiem.

Cała ta komediancka grupa wędrująca przez Kaalen powstała w bardzo prosty sposób. Strażnicy więzienni, jako jedni z nielicznych po upadku i odcięciu całej krainy od reszty świata mieli możliwość komunikowania się na odległość. Dzięki niej właśnie, skrzyknęli się pomiędzy warowniami Kaalen. Zebrali wszystkich więźniów ze wszystkich warowni i popędzili ich przed sobą, albo raczej — dookoła siebie, tworząc tym samym pierścień ochronny; przed mordercami, których było coraz mniej, oraz przed stolpenami, których było coraz więcej. Gdy więźniów poczęło znacznie ubywać, strażnicy zaczęli uzupełniać zapasy ludzkiego oręża najpierw w lokalnych strażnicach i siedliszczach, potem — gdy lokalnych strażnic i siedliszcz zabrakło — po ufortyfikowanych pseudoosadach, do których nikt nie chciał ich wpuścić, ale z których chętnie pozbywano się ludzkich resztek — nie zawsze — przestępczych, za to zawsze niechcianych. Na końcu wreszcie, swój żywy łańcuch obronny strażnicy zaczęli uzupełniać, na siłę wcielając w szeregi więźniów ludzi, z przechodzących obok nich grup, którym cel wędrówki dawno już zagubił się gdzieś w czasie i bezkresie Kaaleńskich równin.

Właśnie taka grupa majaczyła teraz na horyzoncie. Salomen Dapirai zmrużył oczy, starając się jednocześnie policzyć jej członków i nie stracić z widoku ciemniejącego już pasa widnokręgu. Wśród strażników także dało wyczuć się podniecenie — grupa była liczna, a pierścień więźniów oraz nie — więźniów, nie był uzupełniany od czterech tygodni. Salomen westchnął ciężko. Dotarcie do grupy oznaczało odejście od bezpiecznego — względnie — koryta rzeki i narażenie się na kolejny atak ze strony wszystkich stworzeń, do których Kaalen teraz należało. „Nienawidzę was wszystkich i pamiętajcie o tym” — pomyślał, zanim ruszył, powłócząc nogami w stronę ludzi majaczących na widnokręgu.

***

Otoczyli ich jak wygłodniałe wiejskie kundle otaczają samotnego królika na poboczu drogi. „Psy — czy ktoś jeszcze pamięta psy albo króliki?” — zastanowił się, po raz nie wiadomo który Salomen, stojąc — zgodnie ze swoją taktyką — w ostatnich rzędach pierścienia tworzonego przez podobnych mu wyrzutków. Gromada, którą napotkali, wyjątkowo liczna, składała się w większej części z kobiet, dzieci i młodzieży. Mężczyzn: dość silnych, aby walczyć, Salomen naliczył dziesięciu, wliczając w to podrostków. Kobiet i dzieci, nauczeni doświadczeniem strażnicy nie zabierali ze sobą.

— Przeszkadzacie nam przejść — ten głos był metaliczny, chropowaty jak nieheblowana belka stropowa; nieprzyjemny dla ucha. Na czoło grupy wysunęła się wysoka, mocno zbudowana kobieta o poznaczonym bliznami i oparzelinami ciele. Za plecami — Salomen przyjrzał jej się nagle uważniej — za plecami miała umocowany miecz, drugi, krótszy wisiał jej u boku. Nie byle jakie ostrza, ale prawdziwe miecze takie, jakie mieli włodare lub ich wojowie. Kobieta podeszła bliżej, ignorując pierścień — zwracała się wprost do siedzących na koniach za pierścieniem strażników. „Wie, kto tu jest u władzy” — pomyślał — „Spotykała już takich jak my”.

Jeden ze strażników zignorował ją zupełnie. Drugi, gruby, przyjrzał się jej uważniej; odezwał się jednak jedynie ciemny, o szpetnej twarzy.

— Ładna to ty nie jesteś — powiedział i splunął — i bystra jak widać też nie.

Kobieta wyprostowała się jeszcze bardziej — jakby to było możliwe — i skupiła wzrok tylko na jednym strażniku.

— Nie muszę być ani ładna ani bystra — wycedziła — jestem Carpen Citrich i wystarczy, że dobrze zabijam.

To imię było Salomenowi obce, widział jednak, jak wśród strażników i części pozostałych więźniów wywołało ono niejakie poruszenie. Wymienili oni między sobą spojrzenia, po czym dotąd milczący gruby odezwał się (jak zauważył Salomen), nawet dość uprzejmie.

— Słyszeliśmy o tobie. Ty i tych dziesięciu mężczyzn — wskazał na gromadę kulącą się za jej plecami — pójdziecie z nami i będziecie chronić nas przed stolpenami. Kobiety mogą odejść i nikt z nas im krzywdy nie zrobi.

To ostatnie, jak Salomen doskonale wiedział, było kłamstwem. Carpen widać też się tego domyślała, roześmiała się bowiem nagle gardłowym, ostrym śmiechem.

— Taa — powiedziała — a co, jak nie?

Gruby nie kłopotał się nawet, żeby odpowiedzieć. Ciemny o szpetnej twarzy splunął i spojrzał na Carpen ostro:

— Wtedy wyrżniemy was wszystkich w pień. Na tobie skończymy — wyjaśnił rzeczowo — Nas jest czterdziestu, a z tego, co widzę, tylko ty masz czym walczyć. Chodź z nami dobrowolnie, to pozwolimy ci zatrzymać twoje miecze.

„To ostatnie, to też było kłamstwo” — pomyślał Salomen, wiedząc jak cenny był prawdziwy miecz i widząc jak pożądliwie zerkają na niego strażnicy. Carpen jednak, o dziwo, zgodziła się na ich warunki.

— Skoro tak — powiedziała tylko — pozwólcie mi pożegnać się z moimi i pójdę z wami.

Kobieta, która przedstawiła się jako Carpen nie kłamała dobrze; ani Salomen ani obrońcy nie uwierzyli w ani jedno słowo, które padło z jej ust. Ona jednak, nie czekając na pozwolenie zwróciła się w stronę stojących za jej plecami ludzi. Ignorując zupełnie resztę grupy, zwróciła się w stronę stojącej zaraz za nią staruszki, którą objęła: nawet z tej odległości Salomen widział, że szepce jej coś szybko do ucha. Gdy Carpen skończyła szeptać, staruszka puściła jej szyję i cofnęła się wgłąb grupy — „zastawia ją innymi” — pomyślał Salomen i to było ostatnie, co zdążył pomyśleć. W następnej sekundzie instynktownie poleciał na ziemię, zasłaniając głowę rękami i przyciskając się do leżącego obok ciała tak, aby jak najbardziej się za nim schronić. „Ona oszalała” — myślał — „chce walczyć z czterdziestoma mężczyznami”. Kiedy jednak, po całej wieczności (w rzeczywistości minęło kilkadziesiąt sekund) odważył się podnieść głowę z ziemi okazało się, że z czterdziestu mężczyzn zrobiło się nagle pięciu: reszta więźniów bowiem uciekła, niknąc w wysokiej trawie Kaalen. Na miejscu zostali tylko oniemiali strażnicy siedzący na koniach i patrzący na rozgrywającą się przed nimi scenę. Strażnicy i trupy. I Salomen, który nie mógł uciec, bo jako jedyny miał na szyi obrożę z emocenu.

Carpen czerwona od krwi ruszyła z mieczem w ich stronę. Szła pewnie, ale niezbyt szybko. „Cholera jasna!” — myślał gorączkowo Salomen leżąc w trawie i starając się wyglądać na tak martwego, jak to tylko było możliwe — „Ona jednak jest niespełna rozumu; idzie na mężczyzn na koniach i z emocenowymi kijami w rękach. Nawet z mieczami nie ma szans. Albo zwłaszcza z mieczami!”.

Zanim jednak skończył myśleć, dwie strzały zwaliły dwóch najbliższych Carpen strażników z koni. Carpen zatrzymała się.

— I co teraz? — spytała. Salomen wiedział, że daje w ten sposób czas człowiekowi z łukiem załadować następne pociski. To pytanie, stało się jednak dla oniemiałych strażników bodźcem do działania. Ruszyli całą trójką na Carpen, wyciągając po drodze broń. Carpen ustawiła się bokiem celując, jak sądził Salomen, w końskie brzuchy. I nie zgadł. Gdy byli już blisko, zwinęła się i skoczyła. Salomen nie mógł uwierzyć w to, co widział, ale musiał, bo była to prawda; Carpen z miejsca schowała się za jednym ze strażników, który wyprzedził pozostałych i spokojnie poderżnęła mu gardło ostrzem, które wyjęła z lewego rękawa. Drugi ze strażników zamachnął się na nią kijem i niemal trafił; zasłoniła się bezwładnym ciałem, drugą ręką zwalając strażnika z siodła — lecąca strzała ominęła jego ciało i przepadła gdzieś w trawach stepu. Upadł na głowę na tyle blisko Salomena, że ten usłyszał nieprzyjemne chrupnięcie w jego karku i zobaczył szklące się nagle oczy. Trzeci strażnik dopadł jej. Nauczony doświadczeniem poprzedników miał w ręku nie emocenowy kij, a ostrze. Zastawiła się mieczem, bezwładne ciało pierwszego strażnika przeszkadzało jej jednak w walce i nie pozwalało przejąć pełnej kontroli nad koniem, który wyraźnie się płoszył. Strażnik ciął znowu, Carpen znowu się zasłoniła, lewą ręką próbując ściągnąć wodze wierzgającego rumaka. Salomen powodowany raczej rozsądkiem niż impulsem — kogo bowiem zwycięzcy zostawiają przy życiu, jeśli nie sprzymierzeńców — zerwał się wyćwiczonym przez lata ruchem i ciął strażnika przez plecy. Ten, nie spodziewający się ataku, zwalił się bezwładnie jak wór na kamienistą glebę Kaalen.

Stała naprzeciwko niego, szacując — widział to wyraźnie — czy zabijanie go ma sens, czy też nie. Odwzajemnił jej spojrzenie, starając się nie wyrażać oczami absolutnie niczego, a jednocześnie na wszelki wypadek kalkulując odległość między nimi i oceniając, czy w razie potrzeby, zdąży odskoczyć. Drgnął wystraszony, słysząc jak jej chropowaty głos rozdziera ciszę.

— Dlaczego nie uciekłeś? — spytała go drwiącym tonem — przywiązałeś się do nich?

Podniósł lewą rękę i dotknął nią delikatnie pulsującego na szyi błękitnego krążka.

— Dlatego — powiedział — Wiesz, co to jest?

Wykrzywiła poznaczoną bliznami twarz, w okrutnym uśmiechu.

— To znak, że popełniłeś czyn bardziej godny nagany niż kradzież owcy — powiedziała, po czym dodała z czystą złośliwością — gwałcicielu i morderco. Świat schodzi na psy, jeżeli ludzi przed stolpenami chronią przestępcy. Ale ja pytałam — jeśli nie zrozumiałeś — dlaczego nie uciekłeś? Dlaczego nie zabiłeś tego grubego, który ma na szyi twój siłownik, albo też przy okazji całej reszty i nie poszedłeś swoją drogą? Miałeś przecież czym — z drwiącym uśmieszkiem wskazała na poszczerbione ostrze, które Salomen trzymał w dłoni — miałbyś jak się bronić — ciągnęła.

Zastanowił się przez chwilę, zanim odpowiedział.

— A dokąd miałem pójść? — zapytał w końcu, jednak nie oczekiwał odpowiedzi — Ja też muszę czasem spać. Gdybym odszedł, gdzie byłbym wtedy bezpieczniejszy niż wśród ludzi? Na drzewie? W jaskini?

Skinęła głową, jakby ze zrozumieniem.

— Czyli jednak się do nich przywiązałeś — stwierdziła — No nic — dodała, pochyliła się w siodle i ostrzem zdarła z bezgłowej szyi grubego siłownik — Teraz będziesz musiał skrzyknąć swoich kolegów i myśleć za siebie i za nich sam — mieczem rozmachnęła nadajnik tak, by spadł prosto w jego odruchowo wyciągnięte ręce — O przepraszam — ciągnęła — koledzy już uciekli. W takim razie została jaskinia albo drzewo — stwierdziła, po czym zwróciła konia w stronę milczącego muru twarzy — Na co czekacie darmozjady? — spytała, patrząc prosto na nich — łapcie konie, zbieramy się w dalszą drogę. Sim wsiądź na drugiego konia, Ianos weź trzeciego, złap luzaka i jedziemy.

Na przód grupy wysunęła się staruszka. Mogła mieć metr czterdzieści — metr pięćdziesiąt wzrostu. Wyglądała jak wyschnięty krzak, ubrany w znoszone łachy. Z zadziwiającaą zręcznością wskoczyła jednak na siodło i Salomen zastanawiał się przez chwilę, kim ona własciwie jest dla Carpen — matką? Babką? Ale szybko przestał, gdy zdał sobie sprawę z tego, że pierwszy raz od trzech lat zostanie na tej niegościnnej ziemi sam, zdany tylko na siebie. Na swoją przebiegłość, prędkość, umiejętność zabijania; bezszelestnego poruszania się i znoszenia długich deficytów snu. I ta myśl go zastanowiła.

— Pozwól mi się do was przyłączyć.

Prośba — żądanie, zawisła w powietrzu jak ostrze przed zadaniem decydującego ciosu. Carpen ściągnęła wodze, koński zad przestał kołysać się miarowo, oddalając ją od Salomena; milcząca grupka ludzi też stanęła, odwracając twarze w jego stronę.

— Jestem równie dobry w zabijaniu, co ty — ciągnął Salomen, starając się nie zrażać jej milczeniem — razem mielibyśmy dużo większe szanse. Ty też — zawiesił na chwilę głos — musisz spać. Moglibyśmy się zmieniać.

Zwróciła konia w jego stronę. Widział jej twarz, pooraną bliznami i błyszczącą od potu, kiedy patrzyła na niego.

— Jesteś równie dobry w zabijaniu, co ja — powiedziała powoli, patrząc wprost na niego — tylko ja nie jestem równie dobra w gwałceniu, co ty. I właśnie dlatego, nie będziesz ze mną zabijał stolpenów ani nawet ślimaków. A od pilnowania spokoju mojego snu — skinęła głową w stronę grupki ludzi za jej plecami — mam ich. Dałam ci w prezencie smycz — wskazała głową na emocen w jego rękach i na jego szyi — prowadź się sam. To i tak więcej niż to, na co zasługujesz.

Patrzył jak odjeżdżają i jak grupa pomału zwiera swe szeregi za nimi. Ogarnął go mdlący, tępy żal jak za każdym razem, kiedy ktoś wypominał mu jego zbrodnie — żal za samym sobą sprzed trzech lat, za normalnością. Za Salomenem Dapirai młodym, dobrym człowiekiem, wędrownym bankierem z Rozendorf niedaleko Ujarze — małej mieściny, w której wszyscy się znali, a w której przy życiu nie pozostał prawie nikt.

Noc przyszła szybko, jeszcze straszniejsza niż zazwyczaj. Salomen spędził ją, odganiając sen, wtulony w — z godziny na godzinę — coraz zimniejszą ziemię. Wędrując pieszo, nie zdołał znaleźć drzewa i — tak jak planował — spędzić na nim nocy, nie udało mu się też dotrzeć do majaczącego na horyzoncie wzgórza, na którym — jak liczył — miał szansę znaleźć głazy i zbudować z nich jakie — takie schronisko. Leżał więc skulony na ziemi, nasłuchiwał i miał nadzieję, że da radę nie zasnąć, i że — jeśli ta sztuka mu się nie uda — stworzenia żyjące w okolicy nie wychwycą jego równego oddechu rozbrzmiewającego w ciemnościach nocy. Przenikliwe zimno jednak nie pozwoliło mu zapaść w drzemkę, ognia natomiast rozpalać nie chciał, aby nie zwracać na siebie uwagi żadnych istot — ta noc więc z jego perspektywy patrząc trwała dłużej niż wszystkie pozostałe, jakie do tej pory w Kaalen przeżył. Następnego dnia, jeszcze przed świtaniem, ledwie zdążyło zrobić się jasno, podniósł się z ziemi i ruszył przed siebie w tym samym kierunku, w którym szedł dnia poprzedniego.

Do wzgórza dotarł późnym popołudniem. Nie było to właściwie jeszcze wzgórze, a jedynie nieco wyższe wzniesienie terenu, z którego mógł dostrzec pagóry Kaalen daleko przed nim, wiedział jednak, że tego dnia na pewno do nich nie dotrze. Rozejrzał się, ale nie widział wokół żadnego surowca, z którego mógłby zbudować schronienie: z westchnieniem pomyślał więc, że ta noc będzie kolejną długą i bezsenną i że powinien przynajmniej wykopać sobie jakiś dół, dla bezpieczeństwa i ochrony przed wichrem, który przetaczał się nocami przez równiny. Gdy nadeszła noc, dół miał już półtora metra głębokości i Salomen był w stanie zmieścić się w nim w pozycji skulonej: dla ochrony przed wiatrem i przed dzikimi zwierzętami przykrył go dodatkowo suchą trawą. Nie wiedział jednak, że tej nocy również może zapomnieć o wypoczynku.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, co go obudziło, poczuł jednak od razu zapach, który go zaniepokoił; zapach dzikiego zwierzęcia. „Pirac-ze” — pomyślał — „albo maruny, błagam niech to będą pirac-ze, bo wtedy przynajmniej będę miał jakieś szanse!”. Podchodziły go niemal bezszelestnie, co jakiś czas słyszał jedynie szmer suchej trawy pod ich łapami — „gdyby nie wiatr” — pomyślał — „prawdopodobnie nie wiedziałbym nawet, że tu są, aż do momentu, w którym byłoby za późno”. Lewą ręką sięgnął do zawiniątka, które niósł ze sobą i wyciągnął kij owinięty nasączoną w oliwie szmatą: prawą natomiast wyjął tlącą się hubę. Musiały słyszeć jego ruch, nie przyspieszyły jednak, ani nie zaatakowały: skradały się dalej, pomału i po cichu. „Pirac-ze” — pomyślał — „to muszą być pirac-ze, maruny by nie wytrzymały i skoczyły, dobrze, bardzo dobrze!”. Jednym płynnym ruchem przytknął hubę do szmaty z olejem, a samą szmatę przeciągnął okrężnym ruchem po otaczających go trawach: płomień buchnął w górę, oświetlając zębate paszczęki wystraszonych stworzeń. Kiedy przygasł Salomen zdążył już ciąć dwa z nich ostrzem: jak oszacował było ich około dziesięciu, miał więc pewne szanse na to, aby przeżyć. Pirac-ze cofały się, gdy machał w ich stronę ognistą pochodnią, miecza nie bały się jednak tak, jak powinny i Salomen musiał mocno wywijać ostrzem, aby utrzymać je z dala od siebie. „Jeśli uda im się mnie ugryźć, to zginąłem” — pomyślał, wiedząc że podekscytowane pirac-ze nie będą się oglądać na własne życie, aby tylko odebrać mu jego własne. Jeden ze stworów dopadł jego nogi, odskoczył jednak natychmiast na zmianę popiskując i porykując, Salomen bowiem podpalił mu pochodnią skórę na grzbiecie. „Jest ich za dużo” — pomyślał Salomen — „jest ich stanowczo za dużo. Nie dam im rady!”. Pirac-ze, jakby wyczuwając jego załamanie podchodziły coraz bliżej i coraz ciężej było mu je odpędzić: pochodnia przygasała i Salomen pomyślał, że widocznie tym razem, po tej walce przyjdzie mu wyspać się za wszystkie czasy. Zastanowił się przez chwilę nad pomysłem przecięcia sobie szyi ostrzem i uznał, że taka śmierć byłaby lepsza niż znalezienie się za życia w paszczach wielu pirac-zy naraz: wykonał więc ostatnie koło pochodnią zmuszając pirac-ze do cofnięcia się, uniósł ostrze do gardła — i w tym momencie wszystkie pirac-ze jak jeden mąż rzuciły się do ucieczki.

Salomen stał przez chwilę zaskoczony, patrząc w ślad za znikającymi w trawie stworzeniami. A potem poczuł i usłyszał: ciężkie stąpnięcia za swoimi plecami, słyszalne już od podnóża wzniesienia. Wiedział jaka istota właśnie nadchodzi, znał je bowiem tak dobrze, że na słuch był w stanie niemal określić jej wagę oraz wiek — w pierwszym okresie po upadku Kaalen walczył bowiem z nimi niemal codziennie. Salomen wiedział też, że uciekanie przed stolpenami nie ma sensu: wiedział, że głodny stolpen dopadnie go zawsze, jeżeli tylko będzie z nim walczył w pojedynkę. Nie próbował więc nawet biec w ślad za pirac-zami: porzucając myśl o samobójstwie cisnął pochodnię daleko w wysoką trawę (która natychmiast się zajęła, buchając wysokim na metr płomieniem), po czym skoczył do wykopanego przez siebie schronienia i przywarował w nim, modląc się o to, by stwór był zbyt zainteresowany martwym już jedzeniem, aby chciało mu się polować na niego samego.

Stolpen wszedł na szczyt wzgórza niczym włodare na swoją wieżę: spokojnie i godnie, nie spiesząc się i często zatrzymując, aby nasycić oczy swoimi dobrami. Podszedł do leżących na ziemi trupów pirac-zy, potężny i piękny, po czym spokojnie nachylił wielką głowę nad nimi i spojrzał wprost na przyczajonego w dole Salomena. Patrząc cały czas na niego zaczął jeść: Salomen słyszał, jak potężnymi szczękami z mlaśnięciami odrywa skórę, jak trzeszczą łamane w jego zębach kości piracza i trząsł się, widząc spojrzenie stolpena. „Pożre mnie” — pomyślał — „jak go nie zabiję, to mnie pożre”. Stolpen wydał z siebie pohukujący i jakby pytający odgłos i obejrzał się za siebie: Salomen nie odrywał od niego wzroku przez cały czas, ale w końcu dotarł do jego świadomości dźwięk, który tak zaniepokoił stolpena i w przeciwieństwie do tego pierwszego, on, Salomen wiedział, skąd ten odgłos pochodził. Nad wzgórzem ciszę nocną przerywał bowiem narastający ryk, jaki wydawać mogła tylko jedna rzecz na świecie: huk ściany ognia, która zapłonęła — dopiero teraz Salomen zdał sobie sprawę z tego, jakim był szczęściarzem — od jego własnej pochodni odrzuconej w czasie panicznej ucieczki przed stolpenem.

Pożary na stepach Kaalen zawsze pojawiały się w porze suchej, jeszcze nawet przed — jak pamiętał Salomen — pojawieniem się stolpenów. Były one niebezpieczne tylko wtedy, kiedy nie miało się pod ręką minimum połowy beczki wody: step bowiem gorzał szybko, a płonące trawy Kaalen wytwarzały bardzo wysoką temperaturę. Wystarczyło jednakże tylko zmoczyć się wodą i przebiec przez ścianę płomieni do miejsca, przez które już przeszły, aby wyjść z całego pożaru, mniej więcej bez szwanku. Salomen nie miał jednak pod ręką połowy beczki wody, a od ognia płonącego na suchych stepach Kaalen zająć się było bardzo łatwo — biegł więc w tą samą stronę, co uciekający stolpen: w stronę, w której jak sądził musiała płynąć Saare albo chociaż, któryś z jej dopływów. Wiedział, że nie będzie szybszy niż ogień, ale liczył na to, że uda mu się odnaleźć wodę na tyle szybko, aby zdążył się w niej schronić, zanim dogonią go, rozgorzałe za jego własną przyczyną płomienie. Za plecami słyszał coraz głośniejszy huk ognia, przed sobą nie widział już stolpena, ten bowiem przyspieszył tak bardzo, że zniknął Salomenowi z oczu. „Zginę” — pomyślał, nie wiadomo po raz który tej nocy Salomen — „zginę marnie!”. Wiedział, że stolpeny, chociaż nie lubią wilgoci, muszą dużo pić, aby chłodzić swoje potężne ciała i dlatego nie bytują nigdzie, gdzie nie ma wody w promieniu odległości, którą dobry piechur byłby w stanie pokonać w dwie i pół — trzy godziny. Z tego powodu też, biegł w tą samą stronę, w którą uciekał stolpen, miał jednak świadomość, że jeżeli odległość od wody będzie wynosiła wspomnianych dwie i pół lub trzy godziny, nie przeżyje tej nocy. Niespodziewanie ziemia uciekła mu spod nóg i Salomen znalazł się po kolana w strumieniu: rzucił się na brzuch i zniknął pod jego powierzchnią, czując na całym swoim ciele cudowną ochłodę, po czym wstał i ruszył biegiem na spotkanie zbliżających się płomieni — wiedział bowiem, że jeśli zostanie w rzece, stolpenowi, który prawdopodobnie był gdzieś blisko, przypomni się, że wciąż jeszcze nie zaspokoił swojego głodu. Żar, jaki bił od ognia, przez który biegł, osuszył go w mgnieniu oka, pod koniec szaleńczego biegu przez gorejące trawy Salomen czuł, jak na skórze tworzą mu się oparzeliny, przyspieszył jednak tylko, wiedząc, że jeśli zatrzyma się albo zawróci to umrze. I nagle wszystko to skończyło się jak nożem uciął; płomienie zniknęły, a on sam wypadł na otwartą przestrzeń i chłodne powietrze nocy. Nie zatrzymując się, biegł jeszcze kawałek, po czym opadł na kolana, a później na brzuch i w tej pozycji spędził czas pozostały mu do świtania.

Dopiero następnego dnia poczuł, jak bardzo jest wycieńczony i jak strasznie, jak potwornie brakuje mu snu. Pożar wypalił step aż po horyzont i teraz w powietrzu unosił się duszący i tłusty popiół, który ograniczał widoczność i utrudniał oddychanie. Salomen szedł, modląc się o drzewo lub chociaż o stertę kamieni, wiedział jednak, że w tym regionie Kaalen trudno jest zarówno o jedno, jak i o drugie. Wiedział również, że jeżeli nie prześpi się chociaż przez pięć godzin, to nie da rady dalej iść, i po prostu upadnie gdzieś po drodze — po czym tam już zostanie. Wlókł się zatem dalej, szukając czegokolwiek — chociażby zagłębienia w ziemi, w którym mógłby się położyć — i tak wędrując wpadł znowu na Carpen i jej grupę.

Rozłożyli się na brzegu kolejnego dopływu Saare: kolejnej wąskiej i błotnistej strużki, która stanowiła jedyne w okolicy źródło wody niezbędnej do życia zarówno roślinom jak i zwierzętom. Gdy Salomen nadszedł, albo raczej przywlókł się, kończyli właśnie budować ostatni z trzech szałasów. „Jeśli nie spostrzegłem ani nie usłyszałem ich” — pomyślał gorzko, patrząc na ludzi i słuchając ich głosów, śmiechu i przekomarzań — „jak mógłbym zauważyć stolpena na swojej drodze?! Muszę się przespać i wypocząć, muszę!”. Ludzie przy rzece zauważyli jego nadejście: powstał rejwach i hałas, w jego stronę ruszyły trzy postacie: Carpen, chłopak z łukiem i starszy mężczyzna z kuszą.

— Powiedziałam, że masz z nami nie iść — głos ostry i chropowaty jak ostrze przeciął powietrze. Podniósł głowę i spróbował skoncentrować na niej wzrok.

— Nie szedłem za wami — usiłował mówić wyraźnie, ale wychodziło z tego jedynie mamrotanie — uciekałem przed pożarem. A potem szedłem przed siebie i trafiłem na dopływ Saare, to wszystko.

— Zostawienie człowieka samego w tym miejscu, to jest dla niego pewna śmierć — ten głos należał do starszego mężczyzny, który przypatrywał mu się uważnie — pozwól mu z nami wędrować Carpen. Widzisz, że jest wykończony.

Kobieta nazwana Carpen odwróciła się i patrzyła na mężczyznę tak długo, aż ten opuścił wzrok.

— Ja nie mam nic do pozwalania — powiedziała w końcu, cedząc słowa — bo wy nie wędrujecie ze mną, tylko przy mnie i potrzebuję was tylko do tego, aby bezpiecznie spać, pamiętaj o tym Konstacjus. Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, aby wędrował z waszą grupą, gwałcił wasze kobiety i mordował waszych synów, to proszę cię bardzo: zależy to tylko od ciebie. Ja jednak — przerwała i zwróciła się bezpośrednio do Salomena — zabijać z nim nie chcę i nie będę.

Mężczyzna zwany Konstancjusem skinął głową nie patrząc na nią i kiwnął ręką na Salomena, aby ten szedł za nim. Ostatnią rzeczą jaką Salomen zauważył zanim zapadł w głęboki sen bez marzeń, było wnętrze naprędce skleconego ze skór i tyczek szałasu.

***

— Nawet nie wiesz, jakim jesteś szczęściarzem.

Salomen odwrócił głowę i spojrzał w stronę, z której dobiegał głos. Przed nim, na skórze zdartej z bliżej niezidentyfikowanego stworzenia siedział jasnowłosy, smukły chłopak i od niechcenia ostrugiwał kozikiem kawałek drewna. „To ten od łuku”: przypomniało się Salomenowi.

— Wiem — usłyszał swój własny, chropowaty głos i odkaszlnął — wiem — powtórzył. Gdyby nie ten pożar — mogłoby być ze mną krucho.

Jasnowłosy przestał strugać patyk i wytrzeszczył na niego oczy.

— Nie wiem nic o pożarze — stwierdził krótko — mówiłem o tym, że cię nie zabiła.

Salomen nie odpowiedział. Spróbował podnieść głowę i jęknął, gdy zdał sobie sprawę, że skóra na karku piecze go niemal do niemożliwości. Przemógł się i usiadł. Jasnowłosy obserwował jego poczynania z obojętną miną.

— Po co wstajesz? — zapytał w końcu — i tak nie ma nic do jedzenia, a ruszamy dalej dopiero jutro. Leż.

Salomen nie odpowiedział. Z pozycji siedzącej podniósł się na nogi i poczuł jak wszystkie mięśnie bolą go jeszcze bardziej niż kark. Zagryzł zęby i zrobił kilka kroków przed siebie, dotarł do wyjścia i wyczołgał się przez nie. Tak jak przewidywał, znajdował się w jednym z szałasów stawianych przez ludzi, których widział nad rzeką: niedaleko wyjścia siedziały dwie kobiety, dłubiąc zawzięcie igłami w brudnym kawałku szmaty trzymanym przez obie na kolanach. „Ludzie!” — przemknęło Salomenowi przez głowę — „Prawdziwi, normalni ludzie, nie mordercy, złodzieje i zbrodniarze: ludzie i to tak blisko mnie”. Kobiety podniosły na niego oczy; obie naraz, umilkły i Salomen dostrzegł, jakie są młode: ich uroda była niemal dziecinna.

— Jak się czujesz?

Wiedział, że ktoś się do niego zbliża, widząc zmieniający się wyraz twarzy patrzących na niego dziewczyn. Odwrócił głowę: przed nim stał, wsparty na grubej ladze starszy mężczyzna.

— Nie wiem, czy pamiętasz — stwierdził miłym i spokojnym tonem — ale to dzięki mnie tu jesteś i wogóle żyjesz.

Salomen skinął głową.

— Jestem wdzięczny — powiedział ochrypniętym głosem i poczuł jak bardzo gardło piecze go od dymu wczorajszego pożaru. Mężczyzna skinął głowa, jakby usatysfakcjonowany.

— Chciała cię zostawić i odegnać — powiedział — ale Ziarniarz nakazywał przez swoich kapłanów, aby nigdy nie zostawiać człowieka na pastwę jego własnego przeznaczenia, dlatego cię przygarnąłem. Wiem jednak, kim jesteś i chcę, żebyś mnie teraz wysłuchał.

„Naprawdę wiesz, kim jestem?” — pomyślał Salomen — „W takim razie jesteś lepszy niż ja!”

— Jesteś mordercą — ciągnął, niezrażony jego milczeniem mężczyzna — jest to zbrodnia i tylko w tym jednym się z nią zgadzam. Ona jednak chce, abyś za swoje występki cierpiał w samotności, ja natomiast — przerwał i odchrząknął — chcę, abyś stał się pożyteczny, ty bowiem, niezależnie od tego kim jesteś, potrzebujesz nas, my natomiast potrzebujemy ciebie. Jeżeli spróbujesz skrzywdzić kogokolwiek tutaj, zabijemy cię.

Zmusił się, aby skinąć głową, ze względu na dług wdzięczności jaki miał względem tego człowieka, chociaż na usta cisnął mu się uśmiech. „Staruszku, nie zdołałbyś nawet mnie zranić” — pomyślał — „kiedy tylko będę znowu w pełni sił. Kiedy tylko…”

— Dodatkowo chcę cię prosić — głos mężczyzny zabrzmiał nieco łagodniej — abyś… Pomógł nam bronić nas samych. Wiem, że ona powiedziała, że nie będzie z tobą zabijać, ale dwóch ludzi wprawnych we władaniu bronią, to nie to samo, co jeden, a prawda jest taka — zawiesił głos na chwilę — że zagrożeń jest wiele, trudno też o mięso. Jeśli będziesz potrzebował, pożyczę ci kuszę.

Salomen pokręcił głową.

— Nie potrzebuję kuszy — powiedział — mam ostrze.

Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się.

— Tak też myślałem — powiedział, po czym jakby mimochodem dodał — Jedziemy do Ubine. Jeśli zechcesz, możesz pojechać tam z nami. Wierzę, że Ziarniarz wyprostował twoją ścieżkę losu i wydłużył twoje na niej kroki, wierzę też, że chcesz stać się lepszym człowiekiem. Gdybyś zechciał możesz przyłączyć się do nas, wieczorem bowiem dnia dzisiejszego obchodzimy święto sławienia plonów.

„Nie ma czego sławić” — chciał powiedzieć Salomen — „bo nikt, od wielu miesięcy niczego w Kaalen nie zasiał”, pokręcił jednak jedynie głową na boki.

— Piękne dzięki — powiedział — ale nie skorzystam. Chcę rozejrzeć się po okolicy i może zapolować.

Mężczyzna skinął głową w stronę Salomena.

— Twoja wola — powiedział — wiedz, że drzwi mojej sadyby stoją dla ciebie zawsze otworem.

„Nie masz już ani sadyby ani drzwi” — pomyślał Salomen, częściowo z rozbawieniem, częściowo zaś ze smutkiem, patrząc na oddalające się plecy mężczyzny — „i to powiedzenie jest już równie nieaktualne, co święto sławienia plonów”. Odwrócił się tyłem w stronę osady i ludzi, po czym ruszył w stronę unoszącego się nad stepem, niby wielka, ognista kula słońca.

***

Nie chciała z nim rozmawiać, a kiedy już się odezwała — mówiła półsłówkami. Nie był to jednak despekt ani niezwykłe zachowanie z jej strony — widział to wyraźnie — bowiem w ten sam, a nawet gorszy sposób odnosiła się do wszystkich, którzy z nią wędrowali, z wyjątkiem staruszki imieniem Sim i Ianusa. Staruszkę — co Salomen zauważył od razu pierwszego dnia — traktowała jak cenny przedmiot, który transportować należy z najwyższą ostrożnością, do Ianusa zaś odnosiła się jak do młodszego brata. Tym zaś, co sprawiało, że raczyła odezwać się do niego samego, były zazwyczaj informacje o tym, czego nie będzie tolerować lub czego nie robi.

— Nie pójdziesz ze mną polować — powiedziała po prostu pierwszego dnia, kiedy na jednym z trzech zdobycznych koni wyruszyła w step, z którego powróciła, wioząc — ku zdumieniu Salomena — dwa przytroczone do siodła pirac-ze. „Nie wiem, nie obejmuję warty” — odpowiedziała, kiedy zapytał jej czy noce są w tej okolicy spokojne. „Nie wtrącam się w wasze decyzje i nie obchodzą mnie one” — odpowiedziała mężczyźnie, który — jak wynikało z kontekstu — zapytał ją o coś, związanego z Salomenem. Ten ostatni nie był przekonany co do tego, czy lubi Carpen, i czy może być pewny, że pewnego pięknego popołudnia nie wrazi mu ona miecza w szyję, omijał ją więc zazwyczaj szerokim łukiem, jej zaś ten stan rzeczy wydawał się całkowicie odpowiadać.

— Kogo zabiłeś i zgwałciłeś?

To pytanie zadała bez żadnego wstępu ani wcześniejszej rozmowy. Siedział i patrzył na zachodzące słońce, wciąż jeszcze rozkoszując się ciepłem i względnym poczuciem bezpieczeństwa: nie usłyszał, gdy stanęła za nim i wzdrygnął się zaskoczony, kiedy do jego uszu dobiegło postawione przez nią pytanie.

— Wytłukłem klasztor chodzących mniszek — odpowiedział bez wahania, starając się wyprowadzić ją z równowagi albo chociaż zniechęcić do dalszej rozmowy — i zgwałciłem je wszystkie. W pojedynkę.

Stała za nim jeszcze chwilę: słyszał jej oddech, słyszał też, jak pociera podeszwą buta o nogawkę spodni, zastanawiając się nad jego słowami.

— Kłamiesz — powiedziała w końcu — chodzących mnichów nigdy nie było w samym Kaalen, mieszkali jedynie na jego obrzeżach, które zostały odcięte. Kogo zabiłeś naprawdę?

„Bystra” — pomyślał — „albo dobrze zna teren”.

— Jakiś inny klasztor mniszek — odpowiedział jej — coś koło trzydziestu. Chcesz być następna w kolejce?

Miał nadzieję, że ją przestraszy, albo zezłości, ewentualnie obrazi, ale przeliczył się: parsknęła tylko i usiadła obok niego, patrząc prosto w słońce. Spiął się, odczucie bowiem było niemal identyczne z tym, jakie jak sądził miałby, gdyby koło niego usiadł stolpen.

— Myślisz, że jak mi niczego o sobie nie powiesz, to coś zmieni? — zapytała w końcu. Nie odpowiedział, a ona nie czekała na odpowiedź — Myślisz — ciągnęła — że to, czego nie mówisz albo to, co mówisz ma wogóle jakieś znaczenie? Powiedz mi — przerwała na chwilę i strzyknęła śliną spomiędzy zębów, wprost na rozpalony piasek stepu — co myślisz, że zrobisz, kiedy dotrzemy wszyscy do Ubine, hm?

— Nie wiem — tym razem odpowiedział jej od razu — myślę, że spróbuję tam zamieszkać.

Zaniosła się chrapliwym śmiechem i klepnęła go w plecy tak, że niemal się zachwiał.

— Myślisz — powiedziała przeciągle, wciąż jeszcze się śmiejąc — że cię wpuszczą? Daj spokój — ciągnęła po chwili — oni pozbywają się ludzi za mniejsze przewinienia niż mord i gwałt, oddając ich właśnie takim jak ci strażnicy, żeby tamci pędzili ich przez całe Kaalen! Z tą biżuterią — dotknęła palcem obroży, a emocen rozjarzył się jasnobłękitnym światłem pod wpływem dodatkowego ciepła — nie wejdziesz za mury ani na krok, nawet prowadząc na tej smyczy — pokazała na siłownik — samego siebie. Przemyśl to!

Podniosła się i odeszła, ciężko kołysząc się na boki. Siedział jeszcze długo, starając się nie rozmyślać za bardzo nad tymi słowami, wiedział jednak, że ma rację.

Tej nocy do ich osady weszły stolpeny. I tej nocy po raz kolejny zobaczył jak Carpen walczy i zabija.

***

Cisza panowała niemal do ostatniego momentu: niczym nie zmącona, spokojna, nocna cisza, przerywana jedynie natarczywym ćwierkaniem cykad i świerszczy: jedynych istot, które nie zauważyły zmian jakie zaszły w Kaalen. A potem, w jednym momencie rozpętało się piekło: dzikie kwiki koni zmieszały się z pełnymi przerażenia ludzkimi wrzaskami, płaczem dzieci, szczękiem broni i odgłosem, który znał, znał tak dobrze, że niemal na wylot — śpiewem podekscytowanych polowaniem stolpenów.

Salomen wypadł z szałasu, niemal zderzając się przy wyjściu z jakąś przerażoną, uciekającą kobietą, która przecięła mu drogę, biegnąc na oślep byle dalej, byle poza krąg światła. Salomen ryknął za nią, żeby się schowała, żeby weszła do szałasu, nie usłyszała go jednak, pędząc dalej na złamanie karku. Pobiegł dalej z ostrzem na wpół wzniesionym przed sobą, szukając ich i znalazł, zobaczył — kilka kroków dalej, dwie potężne sylwetki szalejące pośród płomieni i cieni uciekających ludzi. „Jak koty — przeszło mu przez głowę — zupełnie jak koty w chmarze wróbli, rozbawione samą ideą polowania, nigdy nie usatysfakcjonowane zabiciem i pożarciem jednego albo dwóch, nigdy niezaspokojone — aż do momentu, w którym nic, ale absolutnie nic nie będzie się w ich pobliżu ruszało”. Powietrze kilka metrów od niego zaśpiewało zwalnianą cięciwą i jeden ze stolpenów ryknął głośno, po czym z niewiarygodną wprost prędkością ruszył w stronę strzelca: Salomen odwrócił głowę i zobaczył jak jasnowłosy chłopak o imieniu Ianos, błyskawicznie nakłada na łuk kolejną strzałę o metalowym, lśniącym w płomieniach ognia grocie i szyje nią w pędzącego na przeciw niego potwora. „Tak go nie zabijesz” — chciał zawołać — „tak go najwyżej poranisz, one mają na to za grubą skórę i zbyt silne mięśnie, strzałą się ich nie zabije”. Zamiast tego skoczył przed Ianosa czując, jak trzecia strzała niemal ociera mu się o skroń: „szybki jest” — zdążył pomyśleć, myśl ta jednak zginęła gdzieś w ryku trafionego po raz trzeci stolpena. Potem Salomen nie myślał już nic, korzystając niemal na zasadzie odruchu z wyuczonej, wypracowanej przez lata praktyki, jednej ze swoich strategii zabijania: w ostatniej niemal chwili odskoczył, robiąc jednocześnie unik i odsłaniając stolpenowi stojącego za jego plecami człowieka, aby odwrócić na ułamek sekundy jego uwagę, dając sobie tym samym czas, na zadanie śmiertelnego ciosu. Zawiódł się jednak: Ianosa za jego plecami już nie było, chłopak bowiem niemal w tej samej chwili zrobił to samo, co on, chowając się za plecami Salomena i zabiegając stolpena od tej samej strony. „Nie zginę!” — zdążył pomyśleć Salomen, robiąc jeszcze jeden karkołomny unik i lądując za plecami potwora — „Nie zginę tu, nie pozwolę sobie na to”. Uchylił się, gdy olbrzymia, opazurzona łapa przejechała miejsce, w którym dosłownie przed ułamkiem sekundy znajdowała się jego głowa: powietrze znowu zaśpiewało znacznie głośniej i ze znacznie bliższej odległości: stolpen ryknął — tym razem słychać to było wyraźnie — już nie z wściekłości, ale z bólu. Salomen błyskawicznie wraził ostrze w twarde mięśnie klatki piersiowej stwora i od razu zrozumiał, że był to błąd: stolpen bowiem miał jeszcze w sobie tyle żywotności, że zdołał samym skurczem mięśni wyrwać mu je z rąk i Salomen został bezbronny. Odskoczył najdalej jak mógł, licząc na to, że stwór w końcu się zmęczy, usłyszał jak Ianos wykrzykuje jakieś słowa, wypuszczając w stolpena jeszcze jedną strzałę i wtedy coś sobie przypomniał. „Były dwa” — przemknęła mu przez głowę myśl nagła, jak błyskawica — „Były dwa. Gdzie jest drugi?!”.

Odpowiedzi na to pytanie udzielił mu ryk, dobiegający tuż zza jego pleców: upadł instynktownie na ziemię i przetoczył się, lądując równocześnie między dwoma potworami, z których jeden miotał się nieprzytomnie z jego mieczem wbitym aż po rękojeść w potężną klatkę piersiową, drugi natomiast — i ten widok zaparł Salomenowi dech w piersiach — stał niemal na tylnych łapach, rycząc wściekle, bluzgając krwią i próbując przednimi łapami zwalić Carpen, która na wpół siedząc, a na wpół stojąc na jego grzbiecie wbijała mu w szyję dwa lśniące srebrzyście ostrza. Kolejna strzała wpakowana w bok pierwszego stolpena obaliła go na ziemię ostatecznie: gdy upadał, Salomen zdołał wyszarpnąć swoje ostrze z martwego ciała: jednym skokiem podniósł się z ziemi i ciął długim i głębokim cięciem nieosłonięty brzuch drugiego. Stolpen ryknął, ale dużo słabiej i zachwiał się opadając na cztery łapy: Carpen wykorzystała moment i zeskoczyła z jego grzbietu na ziemię trzymając miecze skierowane w jego stronę. Dobijanie stolpena nie było jednak konieczne: stwór zachwiał się i runął tak ciężko, że ziemia, na której stali zatrzęsła się z mocą. Po chwili jego rzężenie ustało zupełnie i nagle okazało się, że znowu stoją zanurzeni w głębokiej ciszy kaaleńskiej nocy, przerywanej jedynie ćwierkaniem milionów cykad i świerszczy.

„Tamtej nocy” — pomyślał później Salomen, z nie wiadomo skąd biorącą się goryczą — „zginął jeden koń i sześciu ludzi”. Carpen jednak — pamiętał to dobrze — dłużej zatrzymała się tylko przy koniu. Stała patrząc na jego zwłoki, a blask ognia oświetlał jej zamyśloną twarz.

— Trzeba złapać pozostałe — powiedziała — a tego poćwiartować i ugotować, zanim zlecą się do niego maruny.

Po czym odwróciła się — Salomen nadal jak pamiętał, stał wtedy z nagim i okrwawionym mieczem w ręku przepatrując ciemność — i odeszła w stronę szałasu lekkim, cichym krokiem. „Zupełnie jakby przed chwilą nie zabiła stolpena” — pomyślał wtedy — „zupełnie jakby nie siedziała na jego grzbiecie, a on nie machałby łapami o milimetr przed jej twarzą, starając się strącić ją z siebie”. Niedaleko rozległo się rzężenie człowieka tak, jak gdyby ranny obawiał się hałasować jeszcze za życia stolpenów, potem Salomen usłyszał uspokajający głos Ianosa, który kucnął przy leżącym, a chwilę później rzężący ucichł nagle, charknąwszy wcześniej w nienaturalny sposób. Rozpłakały się pierwsze dzieci — nieśmiało i cicho, jakaś dziewczynka zaczęła nawoływać mamy i Salomen miał tylko nadzieję, że jej mama nie jest jedną z owych sześciu martwych osób. Otarł wtedy miecz o ziemię aby oczyścić go z krwi, po czym ruszył przed siebie, żeby zjeść coś i złapać trochę snu, zanim wstanie słońce.

***

— Jednak dobrze zabijasz — przerwała jego zamyślenie — nawet jeżeli do tego gwałcisz — roześmiała się ochryple.

Siedzieli w wykrocie skalnym przy strumieniu, ponieważ Carpen uparła się — być może nie bez słuszności — że jeżeli tej nocy nic zbiegłych koni nie pożarło, to z wszelką pewnością będą one musiały pojawić się tu, aby napić się wody i ochłodzić. Salomen nie wspomniał o tym, że w okolicy znajduje się jeszcze jeden podobny strumień, przez który on sam w czasie pożaru uciekał — głównie ze względu na fakt, że nie chciało mu się wędrować dalej przez rozpaloną słońcem równinę w poszukiwaniu zwierząt, z których grzbietów prawdopodobnie i tak nie miałby okazji skorzystać.

— Gwałcę dużo lepiej — powiedział, na wszelki wypadek starając się ją odstraszyć — nie przekonałaś się tylko o tym jeszcze.

Parsknęła i odrzuciła głowę na plecy w cichym śmiechu.

— Zginąłbyś, gdybyś tylko spróbował — powiedziała, gdy tylko skończyła się śmiać, a on w duchu musiał przyznać jej rację.

— Długo wędrowaliście? — zapytała — Z tymi, nazwijmy to, strażnikami?

Wzruszył ramionami i skrzywił się lekko.

— Nie wiem — odpowiedział w końcu, po długiej chwili milczenia — naprawdę nie wiem. Na pewno dłużej niż rok.

Skinęła głową.

— Naprawdę nie korciło cię, żeby uciec i wędrować samemu, albo znaleźć którąś z tych legendarnych osad i zatrzymać się w niej na stałe? — zapytała po dłuższej chwili milczenia. Odchrząknął zanim odpowiedział na pytanie, które sam, w czasie owych wędrówek zadawał sobie po wielekroć.

— Korciło, naprawdę. Ale jak bym żył? — wzruszyła ramionami, zdawało mu się nie rozumiejąc, ciągnął więc dalej — Jak żyjąc samotnie spałbym, bronił się przed tym wszystkim co tu poluje? Widziałaś co się stało, gdy wędrowałem przez trzy dni sam — przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej — tu nie da się przeżyć, gdy jest się w pojedynkę. Nie na dłuższą metę. A co do osiedlania się na stałe — Salomen parsknął nagle śmiechem — jeszcze przed tym, co się w Kaalen wydarzyło pracowałem głównie za pomocą przebywanej przez konia drogi. Przywykłem do długich wędrówek i nie jestem pewien, czy chciałbym osiadać za cenę wątpliwego bezpieczeństwa — tym bardziej, że w osadach nie jest ono wcale dużo większe niż nasze teraz.

Carpen pokiwała głową. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym niespodziewanie pierwsza odezwała się ona.

— To co powiedziałeś miało sens. Miało nawet dużo sensu. Ale minęło już kilka ładnych lat od tego, co się stało. Ta kraina przestaje składać się z wędrowców Salomen, a zaczyna z osadników. Pomyśl o tym. Teraz nie trzeba już przemierzać olbrzymich obszarów, żeby znaleźć jedzenie — ono znowu zaczyna rosnąć ludziom tuż pod nosem, na polach, tak jak dawniej bywało — sama to widziałam na północy. Stolpeny, wbrew temu, co widzieliśmy wczoraj, nie atakują już wszystkiego, co się rusza i nie zabijają już ludzi tak często, jak kiedyś. Przyzwyczaiły się do nas, a my do nich. Przemyśl to, Salomen, bo wędrowców jest coraz mniej i są coraz mniej chętnie witani przez ludzi osiadłych.

Spojrzał na nią przeciągle, zanim odpowiedział.

— Być może — rzekł w końcu — ty też masz rację. Ale jeśli twoje wcześniejsze przypuszczenia są słuszne Carpen — dodał — to ja wyboru między osiadaniem, a wędrowaniem i tak nie mam. Nikt w takiej osadzie nie wpuści za mury człowieka z emocenem na szyi, choćby nie wiem co. Tak więc sądzę, że i tak mój dalszy los rozstrzygnie się sam, bez mojego udziału — pod murami Ubine.

Na to już nie odpowiedziała ani słowem i tym razem na dłużej pogrążyli się w milczeniu. Czas płynął powoli i nic w krajobrazie Kaalen nie zmieniało się, jednak po kilku godzinach, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi okazało się, że instynkt Carpen nie zawiódł jej i dwa z trzech spłoszonych koni pojawiły się przy strumieniu, niespokojnie strzygąc uszami. Złapali je bez większych problemów — podobnie jak trzeciego, który przykłusował ostrożnie chwilę po pierwszej dwójce. Do obozu wracali równo z zachodzącym słońcem.

***

Dni uciekały jakiejkolwiek rachubie, spędzane na stałym, mozolnym i powolnym ze względu na pieszych poruszaniu się przed siebie, w kierunku północnym. Salomen widział, że Carpen złościło wolne tempo podróży i pełni niechęci do niej, towarzyszący w wędrówce ludzie, był jednak równocześnie świadom, że są oni im obojgu niezbędni, tak samo jak wcześniej on sam i jego kompani niezbędni byli dawnym więziennym strażnikom: jako ochrona w nocy i jako tło, w którym, w razie ataku, mogli bezpiecznie się schronić. „Zupełnie jak gniazdujące słodkowodne mewy” — pomyślał ni z tego, ni z owego — „które siadają na gniazdach w swych, niczym nie osłoniętych koloniach na brzegu Saare i liczą na to, że zbieracze jajek tym razem nie na ich gniazdo trafią i że dadzą radę wysiedzieć na nim owe trzy dni niezbędne pisklęciu na wyklucie się”. Widział, że Carpen jest tego faktu świadoma, widział też jednak, że jest to źródło nieustających konfliktów między nią, a mężczyzną z kuszą — samozwańczym włodare owej trzydziestoosobowej grupy, który jednocześnie — tak jak wszyscy pozostali — bał się jej, nienawidził i był jej wdzięczny.

— Nie waż się mówić, że jesteśmy zbędnym balastem! Nie waż się nas więcej lżyć, bo jesteśmy ci potrzebni w równym stopniu, co ty nam i dobrze o tym wiesz! — wrzeszczał w uniesieniu, wymachując jednocześnie w powietrzu martwym, upolowanym przez Carpen pirac-zem — wiesz dobrze, że nie będzie spokojnego snu, oskórowanych zwierząt i przygotowanej dla ciebie strawy bez nas!

— Tak jak nie będzie was, waszego snu i zwierząt do oskórowania beze mnie — gładko, nie podnosząc nawet głosu weszła mu w słowo. Umilkł — Nie przeżylibyście beze mnie dwóch dni w tym miejscu — ciągnęła dalej, otoczona wciąż to powiększającym się wianuszkiem słuchających i śledzona pilnie przez złe oczy samozwańczego włodare — Ale mam dla was pewną propozycję — uśmiechnęła się złośliwie, a pozostałe jej zęby błysnęły w ostrym słońcu — Wyraźcie tylko życzenie, a odejdę, zostawiając was własnemu losowi. Czekam.

Rozejrzała się dookoła, szukając oczami kogoś, kto zechciałby cokolwiek w tek kwestii powiedzieć, nie znalazła go jednak. Nawet samozwańczy włodare opanował złość i wpatrzył się w ziemię tak intensywnie, jak gdyby dostrzegł w niej rozwiązanie wszystkich jego doczesnych problemów, zostawione tam przez samego Ziarniarza. Roześmiała się i pokręciła głową.

— Tak też myślałam — powiedziała — tak właśnie myślałam, że będzie.

Po czym, swoim zwyczajem cisnęła na ziemię resztę upolowanej przez siebie zwierzyny — dwa pustynne zające będące w Kaalen po nastaniu ery stolpenów i marun równie cennym, co rzadkim rarytasem, odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z obozowiska, kierując swoje kroki w stronę widocznych na zachodzie pagórków. Kiedy tylko zniknęła z zasięgu wzroku — a nie koniecznie z zasięgu słuchu — w obozie wybuchł gwar i spór, lwią jego część natomiast stanowiły złorzeczenia i przekleństwa kierowane pod jej adresem. Salomen, który nie chciał być zmuszony przez okoliczności do tego, aby opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron, wymknął się cichaczem i ruszył jej śladem, idąc jednak bardziej niż ona po łuku. Zaszedł ją od lewej strony, starając się iść tak cicho, aby go nie usłyszała. Stała na wzniesieniu lustrując teren i widział, że jest zła, nawet bardzo zła.

— Nie zdziwiłbym się, gdyby któryś z nich wsadził ci nóż w plecy, kiedy będziesz spać — powiedział.

Obróciła się i spojrzała na niego przenikliwie. „Słyszała jak idę” — pomyślał — „Jest dobra, bardzo dobra!”

— Wystarczyłoby, żeby poprosili mnie, abym odeszła — odpowiedziała. Podszedł do niej, stanął obok i tak jak ona wpatrzył się w odległy horyzont, na którym zbierały się burzowe chmury. Wzruszył ramionami w odpowiedzi na jej wyzywające stwierdzenie.

— Odeszłabyś? — zapytał. Skrzywiła się ledwo zauważalnie.

— Ze względu na Sim wahałabym się — odpowiedziała. Ale w końcu tak — odeszłabym. Ze zbyt wieloma grupami wędrowałam, żeby ignorować takie prośby.

— Kim właściwie jest dla ciebie ta Sim? — zapytał, postanowiwszy uprzednio, że o owe wcześniejsze grupy spyta innym razem. Wzruszyła ramionami, wyraźnie — teraz to widział — zła i jakby zmieszana.

— Nie twój interes — powiedziała — kim ona jest. Mam ją doprowadzić do bezpiecznego miejsca w całości. I siebie też.

Widząc jej rozdrażnienie zdecydował się nie drążyć tematu. Stali przez chwilę w milczeniu, po czym ni z tego, ni z owego Carpen powiedziała.

— Wiesz, że właściwie jesteś w tej chwili dla mnie zagrożeniem?

Zaskoczony zwrócił twarz w jej stronę — roześmiała się, ukazując pozostałości swojego uzębienia.

— A tak — powiedziała — teraz oni mają wybór. Jeżeli nie spodobam im się ja, mogą zawsze zdecydować się na ciebie.

Uśmiechnął się również. „Jednak jest bystra i też to zauważyła” — pomyślał.

— Nie jest tak, jak mówisz — powiedział — jaki gospodarz zamienia dwa złe psy strzegące jego obejścia, na jednego złego psa? To bez sensu. Jesteśmy im potrzebni oboje — bo możemy dwa razy więcej zabijać i przynosimy dwa razy więcej zwierzyny.

— Czasami — znowu wyszczerzyła zęby — zabija się jednego psa, żeby drugi lepiej pilnował obejścia, zamiast gzić się z tym pierwszym.

Odpowiedział jej uśmiechem.

— Albo — powiedział poważnie — zabija się jednego psa jeśli ugryzie on gospodarza, żeby ten pierwszy dobrze zapamiętał i nie poważył się nigdy na taką sztukę. Oni jednak nic takiego nie zrobią, chyba że przesadzisz poniewierając nimi, a to się raczej nie stanie. Widziałaś, co się wydarzyło, gdy spytałaś, czy chcą byś odeszła.

Skinęła głową, twarz jej spoważniała.

— Mów co chcesz Salomen — powiedziała — ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jestem dla nich tyle warta ile potrafię i ani joty więcej. I czasem — zawahała się, zanim wypowiedziała następne słowa — czasem zazdroszczę tym kobietom, które do grup takich jak ta przyjmowane są, wraz ze swoimi zupełnie bezużytecznymi dziećmi bez żadnych ale, w zamian za wątpliwe umiejętności wyszywania, gotowania i dawania dupy, podczas gdy ja, gdybym dajmy na to straciła rękę, nie byłabym dla tych ludzi warta nic, ponad to, co mogliby ugotować na moich kościach.

Nic jej na to nie odpowiedział. Wiedział jednak dobrze, o czym mówi — wciąż bowiem pamiętał czasy, kiedy on sam był wart dokładnie tyle, ile potrafił: tyle, ile stolpenów był w stanie zabić: „nigdy nie pozwolę” — obiecał sobie solennie — „aby te czasy wróciły, nie pozwolę!”. Gdy później myślał o słowach, które Carpen wypowiedziała w chwili goryczy, zastanawiał się często, jak bardzo były one prorocze i jak niedługo miały okazać się smutną rzeczywistością.

***

Selene szła korytarzem. Jej kroki stukotem odbijały się od poszarzałych, lekko lśniących ścian: poza tym odgłosem przez ciszę przebijał się tylko narastający hałas dobiegający z prostopadłego w stosunku do korytarza przejścia. Czarodziejka skrzywiła się lekko i przyspieszyła kroku: podejrzewała, kogo prowadzą i nie chciała tego widzieć. Korytarz jednak kończył się zamkniętymi drzwiami i Selene, chcąc nie chcąc, zmuszona była zawrócić tylko po to, aby wpaść na smutny pochód. Otoczony przez gromadę sedryków Cień szedł pozornie spokojnie, z głową podniesioną i oczami wbitymi w przeciwległy koniec korytarza. Widać było — co dość zaskoczyło Selene — że nie jest w żaden sposób skrępowany mocą. Żelazne obcasy butów sedryków uderzały równo o posadzkę — odsunęła się, aby ich przepuścić i wtedy Cień oderwał wzrok od bliżej nieokreślonego punktu na przeciwległej ścianie korytarza i — tak jak w jaskini, spojrzał prosto na nią. Odwzajemniła spojrzenie spanikowana, zastanawiając się czy ją poznał i czy powie komuś coś, na temat okoliczności, w jakich się spotkali… i wtedy poczuła delikatną strużkę mocy, krążącą po jej myślach: badawczą i rozpoznawczą, subtelnie ukierunkowującą je na uwolnienie Cienia. Zaskoczona i zła, odtrąciła ją możliwie najsilniej i spojrzała na niego ponownie, przekazując jednocześnie wprost do jego świadomości informację: „nie próbuj!”. Jego twarz pozostała spokojna, nieprzenikniona: mignęła jej zresztą tylko przez chwilę, ponieważ już sekundę później sedrycy, łomoczący butami i Cień idący cicho jak kot — minęli ją. Odwróciła się, patrząc na nich i wtedy zauważyła coś, czego nie widziała wcześniej: że po drugiej stronie korytarza stoi jeszcze ktoś: w długim, ciemnym płaszczu z postawionym kołnierzem i szpakowatymi, długimi, gładko zaczesanymi włosami. Tyle przynajmniej szczegółów mogła zauważyć Selene z tej odległości w odniesieniu do mężczyzny, który stał pod ścianą i wyraźnie się jej przyglądał. Czarodziejka zrobiła kilka kroków w stronę plamy światła rzucanej przez znajdujący się za oknem jasny księżyc, ale stanąć w niej nie zdążyła, bo nagle Cień prowadzony przez sedryków, wykonał niewiarygodne wręcz salto w powietrzu i znalazł się tuż przy niej. Wydawałoby się w tym samym momencie, w miejscu, w którym się przed chwilą znajdował, w samym środku grupy postaci, rozglądających się teraz z głupimi minami dookoła — wyrósł olbrzymi, krwistoczerwony płomień, który pochłonął pół korytarza. Wokół rozległy się krzyki poparzonych. Selene automatycznie podniosła ręce, aby stworzyć przed sobą czaszę ochronną — jedyny czar defensywny, na jaki pozwalał jej stopień i złożone ślubowania, krwistoczerwony płomień jednak zniknął. Postać w czarnym płaszczu szła ku niej szybko, mamrocząc coś i Selene znowu poczuła nitki mocy — tym razem dużo silniejsze — próbujące sterować jej myślami. Odtrąciła je mocniej niż poprzednio i usłyszała jak Cień syczy i mówi coś w nieznanym jej, szeleszczącym języku. Płomień, który wystrzelił z ręki człowieka w czarnym płaszczu był tak niespodziewany, że zarejestrowała jego pojawienie się dopiero kiedy uderzył w miejsce, w którym przed chwilą znajdował się Cień, wypalając ogromną, czarną dziurę w kamiennej podłodze. Drugą ręką mężczyzna miotnął płomień w inną stronę; tam jednak najwyraźniej Cienia również już nie było, bo zaklął i wymamrotał szybko jakieś słowa. Selene usłyszała, jak zatrzaskują się drzwi za i przed nimi.

„Zacznij walczyć, albo tu zginiemy” — te słowa pojawiły się w głowie Selene nie jak zwyczajna telepatia, ale tak jak wcześniej w dolnej bibliotece: obłe, na ułamek sekundy wypełniające wszystkie jej myśli, ten ułamek jednak wystarczył, aby Selene zwolniła koncentrację na tarczy i aby czarodziej — wyjątkowo biegły w swej sztuce — brak owej koncentracji wykorzystał. Selene poczuła silne uderzenie w żołądek i zgięła się wpół, wypuszczając jednocześnie z niewprawnej ręki wiązkę energii w miejsce, z którego nadesłany został cios. O dziwo trafiła, bowiem obcy w ciemnym płaszczu stęknął: zachęcona powodzeniem, posłała kolejną wiązkę w tamtym kierunku niemal na oślep, ta jednak została odbita, a Selene poczuła, jak wraca do niej i uderza w nią i jak ona sama pod siłą tego uderzenia traci równowagę i leci w dół. Przed jej oczami pojawił się kolejny ognisty rozbłysk światła, pochodzący z płomienia wysyłanego przez czarodzieja w stu różnych kierunkach, w pościgu za Cieniem: skoncentrowała się i wysłała podobne w jego stronę. Tym razem odpowiedział jej płomieniem: widziała jak leci w jej stronę: utworzyła tarczę, ta jednak była zbyt słaba i siła uderzenia cisnęła Selene plecami na okno, które rozbryzgnęło się pod nią na tysiąc diamentowych kawałeczków. Przez króciutką chwilę, oszołomionej czarodziejce wydawało się, że unosi się w powietrzu, że leci gdzieś w nieznanym kierunku szybując jak ptak przez błękit nieba: ułamek sekundy zajęło jej jednak zorientowanie się, że nie leci i nie unosi się, a spada z olbrzymią prędkością z potężnej wysokości w dół, w stronę bruku. Pęd powietrza wcisnął jej krzyk z powrotem w usta: Selene usiłowała odwrócić się w powietrzu, aby — nie wiedzieć czemu i po co — opaść na nogi, jednak nie bardzo jej się to udało i w efekcie leciała teraz głową w dół. Była w stanie już rozróżnić poszczególne kamienie w bruku, przerażona zamknęła oczy i przygotowała się na ostateczne zderzenie z ziemią, które jednak nie nastąpiło. Poczuła silne szarpnięcie w okolicach pasa i coś poderwało ją wyżej, oderwało od tej niebezpiecznej siły, która przyciągała ją w stronę ziemi. Selene otworzyła oczy i zobaczyła, że tym razem naprawdę leci. Nad nią Cień, którego dopiero co widziała na korytarzu rozpościerał szeroko olbrzymie błoniaste… skrzydła! „Dlaczego skurczybyku nie wpadłeś na to, żeby użyć ich wcześniej?!” — pomyślała Selene, a potem zemdlała.

***

— Jedno mnie zastanawia — czarodziejka spojrzała na Saar Hagena z zadumą — jeżeli jesteś Cieniem i potrafisz tyle, ile widziałam, to dlaczego na litość wszechmocy, do pilnowania cię dali zwykłych, ledwo przeszkolonych w kwestii magii sedryków, tak jakbyś był zwykłym drobnym rzezimieszkiem, a nie potencjalnym zabójcą?!

Siedzieli na płaskim i szerokim dachu restauracji, w której podawano najlepsze egzotyczne potrawy jakie Selene mogła sobie wyobrazić, a ich zapach docierał aż do miejsca, w którym się znajdowali. Cień zaniósł ich tu, rozumując — poniekąd słusznie — że zanim ktokolwiek zacznie ich szukać na dachu przybytku, którego właściciel jest jednym z bogatszych mieszkańców całego Sinter, posiadaczem milionów sokołów i od którego reputacji oraz wpływów zależy dobrobyt wielu przedsięwzięć mających miejsce w Randen — dwa razy się zastanowi. Selene zdążyła już przyjść do siebie i teraz na usta cisnęły jej się setki pytań, na które Cień odpowiadał możliwie najbardziej ogólnikowo — albo wcale — swym irytująco monotonnym i nużącym głosem.

— Dlaczego nie dedykowano do tego zadania bardziej doświadczonych magów, ofiarników albo dlaczego — czarodziejka zawahała się przez moment, po czym kontynuowała — nie poproszono o pomoc tego Cedruna, który wczoraj włączył się w całą sprawę, ratując ci życie?

— Sądzę — powiedział Saar Hagen monotonnym głosem, jaki Cienie zawsze przyjmowały wobec obcych — że najpierw chcieli pozwolić mi uciec, żeby móc na mnie bezpiecznie i zgodnie z literą prawa zapolować, a ja, zgodnie z ich życzeniem i oczekiwaniami, skwapliwe skorzystałem z nadarzającej się okazji. Dzięki twojej — tu skłonił głowę w jej stronę — nieocenionej pomocy. Aczkolwiek nie sądzę, aby spodziewali się, że uda mi się opuścić budynek albo chociażby korytarz.

Selene żachnęła się.

— Dlaczego do jasnej cholery mieli pozwolić ci uciec? Przy próbie złapania cię… — zająknęła się — zranieni zostali silni magowie. Wiele wysiłku włożyli w schwytanie ciebie — dlaczego mieliby teraz umożliwić ci ucieczkę? Masz wśród nich pomocników, albo szpiegów? — właściwa wszystkim czarodziejom podejrzliwość zaczęła przezwyciężać ostrożność i Selene coraz bardziej ponosiły emocje. Saar Hagen patrzył na nią, przechylając lekko głowę na bok.

— Ty naprawdę nic nie wiesz — stwierdził po prostu — musisz wiedzieć — podjął po chwili, a Selene słuchała go w milczeniu, z natężoną uwagą — że ja nie miałem przeżyć. A przede wszystkim nie miałem stanąć przed radą. Dlatego właśnie mnie wypuścili. Bo nie mogli mnie bezkarnie zabić; nawet za zamordowanie czarodzieja na ich własnym terenie. A teraz już mogą.

— Ale ty jesteś niewinny — Selene zreflektowała się — to znaczy niewinny zabójstwa, które ci zarzucają. Gdybyś teraz wrócił, gdybyśmy teraz wrócili tam i wyjaśnili sprawę, stanąłbyś przed radą i zostałbyś wysłuchany i co ważniejsze, uznany niewinnym.

— Nie chcę być uznany winnym albo niewinnym — przerwał jej Saar Hagen porzucając maskę obojętności i pierwszy raz okazując niecierpliwość — chcę być żywy! Wplątałem się w to wszystko przez własną chciwość i głupotę i w ten sposób ocalę skórę: nie stawiając się przed żadną radą.

— Dlaczego właściwie mnie uratowałeś? — Selene ignorując pozostałe, kłębiące się w jej głowie, odważyła się wreszcie postawić pytanie, na które nie znajdowała odpowiedzi, chociaż zastanawiała się nad nią usilnie — i dlaczego próbowałeś grzebać w mojej głowie wtedy, na korytarzu — zaperzyła się na wspomnienie minionych wydarzeń — nigdy więcej, powtarzam nigdy więcej, nie waż się tego robić. To tak na marginesie. Więc dlaczego?

Saar Hagen parsknął cicho.

— Na początku — powiedział — sądziłem, że jesteś przypadkowym przechodniem, zacząłem więc próbować — hmm… — próbować poprawić swoją sytuację. Potem — kiedy mnie odtrąciłaś, zorientowałem się, że jak na przypadkowego przechodnia za dużo potrafisz — uznałem więc, że na korytarzu znalazłaś się celowo, i że hmm…. powiedzmy jesteś częścią planu. I tak myślałem, aż do momentu, w którym wyleciałaś przez okno.

Selene podniosła głowę skołowana. Zaczęło świtać jej podejrzenie, że być może Cień cierpi na coś w rodzaju manii prześladowczej.

— Częścią jakiego planu? — spytała łagodnie.

Saar Hagen westchnął.

— Miałem nigdy nie zeznawać przed radą — powiedział po prostu — Miałem zginąć w tamtej jaskini albo zaraz przed nią i tak by się stało, gdyby nie tamten Cedrun. Miałem też nie dotrzeć żywy przed radę w tamtym korytarzu. Miałem zginąć, zabity podczas próby ucieczki, a zabić mnie miał ten sam osobnik w ciemnym płaszczu, dzięki któremu poleciałaś z wielką prędkością głową w dół, w stronę bruku. Początkowo — zawiesił głos — początkowo sądziłem, że zabić mnie masz ty.

Selene zastanowiła się przez chwilę. Powoli przetrawiała uzyskane informacje.

— Dlaczego nie pozwolili ci zeznawać? — spytała w końcu.

Saar Hagen roześmiał się. Śmiech Cienia brzmiał tak, jak gdyby ktoś walił drewnianym wałkiem w metalową obręcz beczki.

— Bo są głupi — powiedział, gdy w końcu skończył się śmiać — głupi i strachliwi. Nikt nie uwierzyłby w słowa Cienia nie poparte żadnymi dowodami. Co najwyżej kilku bardziej liberalnych magów poburczałoby pod nosem, kilku pobrzęczałoby głośniej coś na temat nierównego traktowania mieszańców i na tym by się skończyło. Mógłbym w spokoju zgnić sobie, podwieszony w drewnianej, owiniętej łańcuchami skrzynce u powały jakiejś zamkowej piwnicy albo spłonąć w ostrzach kilku słów wypowiedzianych przez dwóch albo trzech magów naraz i wszystko to odbyłoby się zgodnie z literą prawa i panującym porządkiem. Gdyby tylko nie byli tak tchórzliwi i nie próbowali mnie tak nachalnie uciszyć. A tak, proszę — wypuścili mnie na wolność i teraz dopiero mają problem. Na szczęście mnie on już nie dotyczy. Każde polowanie urywa się w końcu, kiedy nie ma zwierzyny.

Wspomnienie o zwierzynie przypomniało skołowanej Selene o pewnej, bardzo istotnej z jej punktu widzenia kwestii.

— A co ze mną? — spytała cicho — Jak to wygląda teraz ze mną?

Chociaż intencje pytającej oraz treść pytania nie były do końca klarowne i przejrzyste, było jasne, że Saar Hagen zrozumiał, czego owo pytanie miało dotyczyć. Zrozumiał — i zmieszał się. „Niedobrze” — pomyślała.

— Jeśli chcesz — powiedział w końcu — mogę cię oszołomić, związać i zostawić gdzieś w miejscu, gdzie szybko cię ktoś znajdzie. Jestem też dobry jeśli chodzi o sugestię wspomnień… Minie kilka dni, zanim przypomnisz sobie, co tak naprawdę się wydarzyło.

Selene parsknęła niechętnie i smutno.

— Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że jakikolwiek mag, a już zwłaszcza dorga z rodu Ogare dałby sobie tak łatwo wejść do głowy i w niej namieszać — powiedziała powoli, z namysłem — Żaden mag nie uwierzy w to, że inny mag tak łatwo pozwolił nagiąć się do cudzej woli. I to Cieniowi — Selene właśnie przyszło coś do głowy — Cholera jasna! — jęknęła cicho — Właśnie pozbawiłam się całego mojego dotychczasowego życia!

Saar Hagen uśmiechnął się lekko.

— Nie pozbawiłaś — powiedział — W to, że pozwoliłaś mi uciec, mogą chcieć uwierzyć — no bo w końcu za uratowanie życia jesteś mi też w ich oczach coś winna. Będą się burzyć, być może nałożą na ciebie jakąś karę albo ograniczenie, ale pozwolą ci do siebie wrócić. Ty jesteś — jak sama wspomniałaś — Ogare. I do tego dorga. Nie wypuszczą cię z łap tak lekko, jak mnie.

Uwagi Selene nie umknął fakt, że Cień wiele wiedział na temat hierarchii panującej wśród magów i miał świadomość tego, co oznacza termin dorga — znał też jej ród. Pytania, które w związku z tym faktem cisnęły jej się na usta, zachowała jednak dla siebie.

— Zostańmy tu przez chwilę — powiedział Saar Hagen — prześpijmy się, a w nocy spróbujemy wymknąć się z miasta. Jeśli zechcesz, oszołomię cię i zostawię cię na wzgórzu Nandente — nie ma dnia, żeby jakiś świątobliwy pątnik nie przywlókł się tam zanosić modłów do swoich bóstw: na pewno ktoś cię tam znajdzie.

***

Saar Hagen zgodnie z obietnicą obudził ją w środku nocy. Selene drżała z zimna i wyczerpania — była to pierwsza noc w jej życiu, którą spędziła na dworze i doświadczenie to nie należało do przyjemnych. Wstała, szczękając zębami i ruszyła w stronę krawędzi dachu. Saar Hagen nie mówiąc ani słowa podniósł ją i zlecieli razem, trzymając się w miarę możliwości załomów w murze. Po wylądowaniu, cały czas chowając się w cieniu ścian, ruszyli na północny zachód, gdzie w ciemności majaczył masyw Nandente.

— Właściwie dlaczego nie mogliśmy lecieć — spytała bez tchu, daleko za miastem, gdy Cień pozwolił jej przystanąć i zawiązać sznurowadła — byłoby o wiele szybciej.

— Ja też mam ograniczoną odporność — odparł monotonnym głosem, który zaczynał już ją zupełnie poważnie drażnić — a — racz zauważyć — wczorajszego dnia pozbawiono mnie dużej ilości krwi, nie spałem od przedwczorajszej nocy i nie jadłem od wczoraj, o czasowym odwodnieniu nie wspominając. Gdybym podróżował sam, leciałbym, ale w obecnej sytuacji nie dałbym rady przenieść nas obojga.

Selene nie odpowiedziała nic i dalsza droga upłynęła im w milczeniu. Gdy dotarli do podnóża masywu, słońce stało już wysoko na nieboskłonie. Dzień był przepiękny: błękitne niebo nie było przesłonięte ani jedną chmurką, a piaszczysto — kamienista dróżka, którą wspinali się pod górę wyglądała jak wyjęta z sielankowego pejzażu namalowanego przez artystę dla krotochwili. „Przynajmniej nie jest już zimno” — pomyślała czarodziejka — „Przynajmniej tyle”. I to było ostatnie, co zdążyło zaświtać jej w głowie, zanim rozpętało się piekło.

Nagły rozbłysk wielu promieni oślepił Selene. Rzuciła się na ziemię i skuliła, jednocześnie budując przed sobą i Saar Hagenem najmocniejszą tarczę, na jaką tylko mogła się zdobyć — z każdym następnym uderzeniem mocy czuła jednak całą sobą, że stworzyła ją zbyt późno i że jest ona zbyt słaba, by powstrzymać to wszystko, co leciało w ich stronę. Czarodziejka poczuła, jak z jej twarzy niknie ciepło słonecznego poblasku: uchyliła powieki i ujrzała, że Cień przykucnął nad nią: wyglądał zabawnie, niemal jak rozwścieczony kot, szczerząc zęby i sycząc, ale Selene widziała, jak w jego burych, błoniastych skrzydłach, wraz z rozbłyskami światła, którym udało się przebić przez jej osłonę pojawiają się kolejne dziury i pęknięcia. Wiedziała, że anatomia Cieni ogranicza ich możliwości jeżeli chodzi o doświadczanie bólu, ale widziała też, jak Cień sycząc i plując złością krzywi się za każdym razem, kiedy jeden z jasnych płomyków dosięgał jego skrzydeł. Selene skupiła się i spróbowała wzmocnić zbudowaną przez siebie osłonę, ale na próżno: wiedziała już, że zbliża się do granic swoich możliwości. Ponownie, już osłabiona, zamrugała powiekami: droga, na której miało miejsce całe to zdarzenie była jasna: kawałki miki połyskiwały w przydrożnych kamieniach, odbijając promienie letniego słońca. Błyszczały jak złoto i Selene przemknęła przez głowę myśl o tym, jakie to niesprawiedliwe, że umrą w otoczeniu takiego spokoju i ciszy, takiej sielskości. Cień syczał i powarkiwał wściekle: poczuła, jak jego wściekłość muska wewnętrzną część roztoczonej przez nią tarczy szukając ujścia, kumulując się i zbijając w niemal namacalne i materialne cząsteczki. Skup się Selene — pomyślała — nic nie wyjdzie i nic nie wejdzie przez tą tarczę. Nic nie wyjdzie i nic nie wejdzie…

Poprzez cichnące w jej uszach syczenie i pomruki Cienia, który zdążył już wyciągnąć jakiś pordzewiały przy rękojeści, ostry przedmiot z kieszeni, która nie wiadomo skąd znalazła się na jego plecach i z tą wątpliwą bronią ustawić się w pozycji bojowej, przebił się inny dźwięk. Było to gwałtowne bulgotanie, połączone z mlaskaniem. Płomyki niby pszczoły przeciskające się przez szpary w tarczy Selene zniknęły nagle, a za delikatną, błękitnawą półsferą ochraniającą ją i Saar Hagena rozległy się głosy. Usłyszała jak Cień, wciąż sycząc wypuszcza powietrze wypowiadając jakieś słowo w nieznanym jej języku. Selene spojrzała w kierunku grupy postaci, wśród których pojawiła się kolejna, wyższa, z postury — ale tylko z postury — przypominająca człowieka. Selene zdała sobie sprawę, że być może nie zginie tu, na tej piaszczysto — kamienistej i pustej drodze, pośród wypełnionych spokojem pól rozmarynu, a świadomość ta niemal przyprawiła ją o histerię, a właściwie — omal nie przyprawiła jej o nagły przypływ nadziei.

— Cedrun — powiedziała bardziej do siebie, niż do Saar Hagena — cholera, to jest Cedrun!

Olbrzymia postać pokryta — nawet z takiej odległości było to widać — imponującymi wąsami, stała pośród otaczających ich istot, wydając ciche, acz złowieszcze, bulgoczące dźwięki. Selene słyszała niegdyś — a może wiedza ta przyszła do niej wraz z lekturą — że Cedruny nie przyswajają języków tak, jak inne istoty, ale odtwarzają niegdyś zasłyszane zdania na zasadzie matrycy, w formie niezmienionych sekwencji wyrazów, wiernej oryginalnemu, zasłyszanemu zdaniu. Selene nie była specjalistką w tematyce Cedrunów: w tamtej chwili nie bardzo też zajmował ją problem sposobu ich porozumiewania się ze światem. Interesowało ją natomiast i to bardzo, co Cedrun powie, kiedy zakończy powitalne — i o ile mogła się zorientować także ostrzegawcze — kląskanie, jakie z siebie wydawał.

— Doarne — Cedrun zwrócił się w końcu formalnie do najbliższego z obecnych atakujących — co ty robisz? Dlaczego próbujesz zabić dwoje ludzi, którzy was nie atakują?

Mężczyzna zwany Doarne aż zachłysnął się z emocji.

— To ten Cień — wychrypiał, prawie nieprzytomny z wrażenia — ten Cień i zdrajczyni. Ci, którzy uciekli. Oni uciekali, znaczy teraz uciekali przed nami i chcieliśmy… ich zatrzymać, a oni nie dali się pojmać żywcem.

— Nie dali się pojmać — ciemny czarodziej o wyrazistym spojrzeniu pospieszył Doarne z pomocą — i nie chcieli się poddać.

— Bardzo chcemy się poddać — Selene usłyszała raczej niż zobaczyła jak ponad nią Cień podnosi się i wypowiada słowa swoim monotonnym, obcym głosem, prostując jednocześnie z szerokim gestem swoje podziurawione, błoniaste skrzydła — Nikt normalny nie walczy, kiedy ma przeciwko sobie trzydzieści osób. Ale to nieprawda, że nie chcieliśmy dać się pojmać — po prostu nikt nie zapytał nas o zdanie. A kiedy ktoś, zamiast rozmawiać, atakuje — bronię się.

Selene leżąc w suchym pyle ziemi słyszała, jak pod butami Cedruna zaskrzypiały kamienie, kiedy ten ustawiał się tak, aby objąć jak największą ilością macek miejsce, w którym się znajdowali.

— Bzdury — huknął Doarne butnie — Bzdury! Nie chciałeś…

— Zaczekaj — Cedrun Mako wszedł mu w słowo — Mówisz Cieniu, jakkolwiek cię tam zwą, że chcesz się teraz poddać? I, że wrócisz z nami spokojnie do Randen?

— Pójdę — Saar Hagen zaczął powoli składać skrzydła na plecach — pójdę z tobą i stanę przed radą, aby opowiedzieć o moich — tu zrobił przerwę — kilku błędach. Jeśli tylko jesteś w stanie doprowadzić mnie tam i postawić przed radą żywego — Saar Hagen znowu zrobił przerwę, tak, jak gdyby nad czymś się zastanawiał — i jeżeli od początku do końca zrobisz to osobiście.

Cedrun zabulgotał i zakląskał, zanim odpowiedział.

— Nie jesteś w najlepszej sytuacji do stawiania warunków Cieniu — Saar Hagen skinął głową i próbował coś powiedzieć, jednak Cedrun nie dopuścił go do głosu — ale potraktuję twoje słowa jako prośbę i spełnię ją. Złóż skrzydła i podnieś swoją towarzyszkę, zwróćcie się twarzami na południowy wschód i ruszajmy przed siebie, dopóki jest jeszcze jasno. Kawał drogi przed nami.

Saar Hagen pokręcił głową przecząco, a jego oczy nagle zwęziły się.

— Mówiłem za siebie — wyjaśnił krótko — nie za obcych czarodziejów. Ta dziewczyna — Saar Hagen wskazał na Selene, która z rękami wciąż przykurczonymi przed sobą w kształt czaszy, mającej za zadanie ich chronić leżała w pyle wąskiej, górskiej ścieżki — stanęła mi na drodze w korytarzu, którym mnie prowadzono w cechu czarodziejów. Użyłem jej jako tarczy i wtedy i teraz: zmieszałem jej myśli, poprzestawiałem priorytety i przekonałem, żeby z własnej woli mi pomogła. Możesz ją zabrać przed radę, ale — Saar Hagen zawiesił głos — naprawdę nie ma po co. Z dzisiejszych wydarzeń nie będzie pamiętała wiele. Maksymalnie za pół godziny będzie tak zdezorientowana, że na dobrych kilka dni zapomni o tym, co miało tu miejsce.

Cedrun zabulgotał i zakląskał obracając z wolna wąsami dookoła głowy. Falowały one jak łany zboża na wietrze, ogarniając całą swoją długością horyzont i falami energii badając, co między widnokręgiem a nim się znajduje.

— Dobrze — powiedział Cedrun w końcu — dziewczyna będzie mogła odejść wolno, wyjaśniać sprawę z cechem czarodziejów we własnym zakresie. Idź pierwszy Cieniu. Doarne?

— Idźmy — zgodził się uspokojony nagle czarodziej — idź, jeśliś łaskaw panie Cedrunie koło Cienia i pilnuj go tak, jak obiecałeś.

Selene nie wiedziała, czy pierwszy uderzył Cedrun, czy czarodziej nazwany przez niego Doarne. Pół sekundy później resztkami sił znowu próbowała utrzymać nad nimi wszystkimi tarczę i nie dopuścić do tego, aby jednak zginęli w tym pięknym środku nigdziebądź, w jakim mieli okazję się znajdować. Cedrun zaśpiewał wąsami: w cokolwiek trafiały smużki melodyjnej, pełnej dźwięku mocy, w sposób niemal widoczny wypływające z jego niesamowitych macek, to coś ginęło, topiło się, albo zwijało w kłębek na ziemi. Czarodziejka poczuła całym ciałem falę energii przewalającą się nad nią i prawie zwymiotowała z wysiłku i bólu, kiedy fala zderzyła się z jej tarczą. Saar Hagen osłonił ich oboje skrzydłami sycząc wściekle. Selene nie mogła już otwierać oczu i starała się tylko nie zemdleć, podczas gdy Cedrun walczył — najpierw samymi wąsami, a potem wąsami i mieczem. Słyszała, że Saar Hagen krzyczy jej coś do wprost do ucha: jego skrzydła osłaniające jej twarz pachniały energią magii i strachem. Selene skupiła się, wychwytując sens z wywrzaskiwanych przez niego słów.

— Utrzymuj tarczę! — krzyczał Cień — Selene utrzymuj tarczę! Jeszcze przez chwilę ją utrzymaj!

Do Selene sens tych słów dotarł z opóźnieniem. Skupiła się i spróbowała jeszcze raz złożyć obolałe ręce tak, żeby utworzyć półsferę ochronną przed nimi, ale nie zdążyła. Zobaczyła pędzący w jej stronę jasny punkt światła, coraz większy i większy. Selene wiedziała, że światło to zrobi krzywdę tylko pierwszemu przedmiotowi jaki napotka na swojej drodze, nie miała jednak czasu pomyśleć, że w tej chwili pierwszym przedmiotem na jego trajektorii jest ona sama. Nagle światełko z cichym syknięciem zgasło pięć centymetrów przed twarzą czarodziejki — zniknęło, zupełnie tak, jak gdyby wsiąkło w powietrze, jak iskra zapadająca się w wodę. Dla Selene jasne było, co właśnie nastąpiło, ale Saar Hagen przypatrywał się temu zjawisku zdumiony, ułamek sekundy za późno przysłaniając jej twarz skrzydłem. Czarodziejka wiedziała jednak, że ktoś, krótką chwilę przed zderzeniem jasnej błyszczącej drobinki z jej twarzą wyczarował przed nimi potężną tarczę ochronną — i nie pomyliła się. Za grupą czarodziejów niby ogary otaczających Cedruna stała jeszcze jedna postać — jedną ręką skierowaną w ich stronę podtrzymywała ona tarczę, drugą natomiast wykonywała w powietrzu magiczne gesty. Cedrun również ją dostrzegł: pogwizdując mackami i cały czas wywijając w powietrzu mieczem srebrzyste węże przesunął się bliżej, w stronę nieznanego czarodzieja. Ten ostatni wysunął przed siebie wolną rękę i pomrukując z wyraźnym niezadowoleniem zaczął wykonywać takie gesty, jak gdyby rozpinał niewidzialne haftki na tkaninie powietrza. Przy trzecim takim ruchu rzeczywistość nagle rozchyliła się jak zasłona, ukazując kawałek — ciągle powiększający się, dzięki staraniom nieznanego maga — rozgwieżdżonego nieba.

— No dalej, przechodzić — anonimowy zbawca niecierpliwie syknął w stronę Selene i Saar Hagena — słońca mi naleci.

Cień złożył skrzydła, chwycił Selene wpół i nagle, w ułamku sekundy znaleźli się pod spokojnym, rozgwieżdżonym niebem. Tuż koło nich, po chwili zmaterializował się Cedrun, wciąż jeszcze z nagim mieczem w ręku. Ostatni przeszedł przez otwarte przez siebie przejście nieznany czarodziej: chwilę manewrował jeszcze przy widocznym od strony, po której się znajdowali, skrawku dziennego nieba, po czym ostatecznie zamknął kilkoma szybkimi ruchami rąk widoczną szparę. Gdy zakończył wspomnianą czynność, odwrócił się, a jego wzrok spoczął na okrwawionej postaci Cedruna.

— Następnym razem, kiedy będziesz potrzebował mojej pomocy Mako — powiedział — zacznij mnie wołać trochę szybciej. Dasz mi więcej czasu na przygotowanie się do drogi.

***

Poddasze, na którym się znajdowali (czarodziej nazywał je obserwatorium, Cedrun natomiast — podniebną norą) zalane było jasnym światłem księżyca. Unoszące się w powietrzu świetliki sprawiały takie wrażenie, jak gdyby gwiazdy oderwały się od firmamentu i wgryzły w okruchy pyłu unoszące się w powietrzu. Selene otwartymi oczami wpatrywała się w niebo widoczne ponad częściowo przeszklonym dachem, leżąc na nieheblowanych deskach z nieznanego jej pachnącego obco i dziko drewna. Przeglądała wnętrze swojej głowy i porządkowała myśli: sprawdzała wszystkie połączenia siateczki, okrywającej niemal niewidoczną siecią jej umysł, ale była niemal pewna, że są one nienaruszone. Tym niemniej Cień twierdził, że udało mu się zmienić jej zachowanie… Selene patrząc cały czas w niebo, łowiła uchem odgłosy pochodzące z zewnątrz izdebki i stwarzające tło dla burzliwej rozmowy między trzema postaciami znajdującymi się nieopodal niej.

— Jakim prawem? Dlaczego to ja, a nie oni mam uciekać? Ukrywać się jak maruna wśród skał? — Cedrun wstał, związując wąsy w niezadowolony węzeł.

Czarodziej z niewzruszoną miną żuł kawałek czegoś, co wyglądało na stary rzemień.

— Dlatego, że ich tam było trzydziestu, a ty byłeś jeden. I dlatego, że wszyscy, jak jeden mąż przedstawią wersję, zgodnie z którą pomogłeś w ucieczce niebezpiecznemu Cieniowi, i z którą ty — przypomnę nieczłowiek — jesteś winien śmierci co najmniej trzech z nich, a obrażeń dziesięciu. Jak myślisz, co wtedy z tobą zrobią?

Cedrun zaświstał.

Jestem Cedrunem — powiedział — nie wiem, co rozumiesz pod pojęciem wersji, ale wierzę, że prawd jest wiele, a ja nie przeinaczam mojej. Wszyscy wiedzą, że Cedruny nie mogą kłamać. Nadal nie wiem, w czym tkwi problem.

Czarodziej uśmiechnął się smutno.

— Ci wszyscy, Mako — powiedział — to są czarodzieje. Są wygodne prawdy i niewygodne prawdy, a karą za zdradę rady jest śmierć. Tych trzydziestu — o pardon dzięki tobie już dwudziestu kilku — będzie walczyło rękami i nogami, żeby ich wersja wydarzeń okazała się słuszna i kropka. Cena będzie wysoka. Jak myślisz, kogo wysłucha rada złożona z czarodziei wspierana opinią siedzących na widowni istot — zrobił przerwę, po czym kontynuował — również czarodziei? I do czyjej prawdy się przychyli? Rodziny oskarżonej o zdradę, czy grupy składającej się z dwóch magów o wyjątkowo elastycznym kręgosłupie moralnym, Cedruna i Cienia? A zresztą, nawet jeśli ciebie zostawią w spokoju — a nikt nie ruszy Cedruna i o tym wiedzą wszyscy — to my będziemy mieli poważny problem i zostawisz nas z nim samych.

Cedrun ponownie zagwizdał.

— Co więc proponujesz? — zapytał — Uciekać?

Czarodziej żachnął się i spojrzał na Cedruna z przyganą.

Nie uciekać Mako — powiedział krótko — nie uciekać. Przeczekać jakiś czas, aż spanikowani naszym zniknięciem czarodzieje przestaną biegać w kółko i przetrząsać każdą potencjalną kryjówkę, po czym wybrać się jednoosobową wycieczką do Randen szybko i dyskretnie: możesz to być ty albo ja, nie ma to większego znaczenia: dotrzeć indywidualnie do członków rady i poinformować ich nieoficjalnie o zaistniałym zajściu oraz poprosić o stosowną eskortę dla — skinął głową w kierunku Cienia — naszego gościa oraz dla nas samych.

Saar Hagen nadal milczał, nawet kiedy mowa była o nim. Odezwała się natomiast Selene, wprawiając wszystkich obecnych w pewne osłupienie, jako, że niemal każdy z nich zdążył już zapomnieć o jej osobie.

— To nie jest takie proste — zarodziejka uniosła się na łokciach i starała mówić głośno i wyraźnie, chociaż słowa sprawiały jej niemal fizyczny ból — to nie jest takie proste. To, co stało się na drodze można było zgonić na zapalczywość i na błąd ludzki… Ale to, co stało się w bibliotece nie było ani błędem ani zapalczywością: było planowane. Żadna wizyta u żadnej rady nie da nic.

Czarodziej spojrzał na Cedruna. Mako zagwizdał.

— O czym ona mówi? — głos Cedruna rozbrzmiał w ciszy zapadłej po słowach Selene.

— Mówi o tym, co stało się w bibliotece — Cień w końcu zdecydował się otworzyć usta — o tym, co naprawdę się wtedy stało — jego monotonny głos unosił się w powietrzu niemal hipnotyzując słuchaczy znużeniem jak mgła — o tym jak czarodzieje — może z rady, może nie z rady, ale na pewno nie nic nie znaczący — zabili innego czarodzieja, a winę zgonili na mnie.

— To prawda — Selene weszła mu w słowo — ja widziałam jak zginął Aliele Saharet. Wymknęłam się wtedy do biblioteki z nudnego przyjęcia i widziałam kto i jak go zabił. I to nie był on — wskazała głową Saar Hagena — to byli czarodzieje, którzy przyszli na niego polować. Swoją drogą — zawahała się przez chwilę i spojrzała na Cienia tak, jak gdyby widziała go po raz pierwszy w życiu — co ty robiłeś wtedy w bibliotece?

Cień nie wahał się ani chwili z odpowiedzią.

— Kradłem — powiedział spokojnie — kradłem na zlecenie. I zaskoczę was wszystkich — zleceniodawcą był stary trzęsący się dziad w szpiczastej tiarze magów, którego spotkałem w samym Randen. I prawdą jest to, co mówi Selene — to nie ja zabiłem tego nieszczęsnego Aliele Sahareta. Poszedłem do biblioteki i spotkałem go tam, nawet rozmawiałem z nim przez chwilę… powiedział, że mogę kraść, bo te przedmioty wcześniej były już kradzione i nie są własnością czarodziejów — Saar Hagen pierwszy raz w ciągu całej rozmowy pozwolił sobie na uśmiech — i wtedy weszli oni. Momentu jego śmierci nie widziałem, ale na pewno nie zabiłem go ja — zakończył, a uśmiech zniknął z jego twarzy jak zdmuchnięty.

Po jego wypowiedzi na moment zapadła cisza. Ciszę ową przerwał czarodziej.

— Aliele był mądrym człowiekiem — pokiwał głową mag — chociaż hmm… Niektóre z jego poglądów były zbyt rewolucyjne, nawet jak na mój gust. Ale jak to się stało, że nie znaleziono wtedy przy tobie niczego, skoro jak twierdzisz — poszedłeś do biblioteki kraść?

Zamiast odpowiedzieć Cień rozchylił skrzydła i sięgnął ręką za plecy. Cedrun zagulgotał i spiął się w obawie, że ten sięga po ukryte tam ostrze, ale zanim zdążył się poruszyć się choćby o jeden cal, Cień trzymał już rękę wyciągniętą przed sobą, a na niej błyszczało coś złociście. Selene wyciągnęła szyję, aby lepiej widzieć, a rozpoznawszy, czym jest to, co Cień trzyma w dłoni zamarła.

— To jest Mekantor — raczej stwierdziła niż zapytała — Masz na dłoni Mekantor.

Skinął głową twierdząco i popatrzył na nią w milczeniu przez chwilę.

— Nie chcesz wiedzieć skąd się tam wziął? — zapytał w końcu.

— Ukradłeś go — raczej stwierdziła niż zapytała — wtedy z biblioteki.

Znowu skinął głową.

— Czym jest ów Mekantor? — pytanie Cedruna wprawiło wszystkich, nie wyłączając Cienia w osłupienie — Co potrafi?

— Właściwie to nic nie potrafi — czarodziej pierwszy odzyskał rezon i odpowiedział na pytanie Cedruna — A jednocześnie potrafi bardzo wiele.

— Jak możesz nie wiedzieć, czym jest Mekantor? — Selene w zdumieniu patrzyła na Cedruna — wszystkie rodzaje osób wiedzą, czym jest… Jak mogłeś nie wiedzieć?

Mako zwrócił część macek w jej stronę, milcząc przez chwilę.

— Żaden Cedrun nie przekazał mi o nim niczego — powiedział w końcu — nie wiem o nim więc nic na stałe. Być może ktoś, z kim kiedyś rozmawiałem wspominał o nim już wcześniej, ale taka wiedza nie jest dla mnie miarodajna na długo… Z tego, że żaden Cedrun niczego o owym Mekantorze nie wspominał wynika, że nie był on dla nas, Cedrunów, istotną rzeczą.

— Mekantor — czarodziej powiedział powoli, z namysłem — to święty symbol rozdzielności pomiędzy istotami, które mają świadomość i tymi, które jej nie mają. To narzędzie rozpoznania bestii i istot, które można nazwać osobami. To świadectwo świadomości, które uznają wszyscy: od D’Zaj poprzez wszystkie skrzydlaste czy łuskowate któż wie co, aż po nieszczęsnych Nuite. Dlatego jest tak istotny dla nas wszystkich i dlatego powinniśmy…

— Mówiłeś, że on nic nie potrafi — Mako wszedł czarodziejowi bez pardonu w słowo, — a potem powiedziałeś, że jest narzędziem rozpoznania bestii. Więc jak to działa?

Czarodziej zmieszał się lekko.

— Mówiłem to — powiedział — czego dowiedziałem się z mądrych ksiąg. A Mekantor miałem w rękach raz i doświadczenie to nauczyło mnie, że albo w tym przedmiocie nie ma żadnej mocy, albo jest ona doskonale ukryta. Tak czy inaczej, nie o to chodzi. Mekantor to jest symbol, znacznik, świętość, metaforyczna oddzielnia, coś wspólnego, co mają ze sobą wszystkie osoby i jednocześnie coś, co odróżnia je od bestii. Ma znaczenie raczej jako obiekt, do którego można się odnieść i na który można się powołać niż jako narzędzie realnego rozpoznania. Poniekąd…

— Tamten stary mag powiedział ci, że masz go ukraść? — Cedrun znowu wszedł czarodziejowi w słowo. Saar Hagen skinął głową.

— Ułatwił mi też wejście tam — powiedział — zabił gargulca.

Czarodziej parsknął nagle i wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni.

— A plotka mówi, że Cień poszedł tam ze złą myślą, aby zabić czarodzieja, który stał po jego stronie i pokazać tym samym światu, że czarodzieje nie są Cieniom potrzebni — powiedział powoli — Albo, że poszedł tam, aby zademonstrować światu, co potrafią Cienie — mag zawahał się przez chwilę — Plotka zatacza coraz szersze kręgi, zaginął Mekantor, a nikt o tym nie wspomina — powiedział znowu — dziwne, bardzo dziwne.

— Powinniśmy teraz pomyśleć o tym, co zrobić, a nie o tym, jakie były pobudki do działania niektórych osób — Cedrun sprowadził czarodzieja na ziemię — mówiłeś o tym, żeby pójść w pojedynkę do wszystkich członków rady.

— Zmieniłem zdanie — mag podniósł głowę i spojrzał na Cedruna przenikliwie — zmieniłem zdanie. Teraz uważam, że trzeba na jakiś czas zniknąć z tego miejsca i okolic i to jak najprędzej. Mam przyjaciół w Lliirii i myślę, że to tam powinniśmy się udać tak szybko, jak to możliwe, prędko, jako że nam wszystkim przyda się ochrona.

— Ale — Selene spojrzała na czarodzieja zdumiona i przerażona — ale to nie jest rozsądne. Najważniejsza w tym wszystkim jest rozmowa. A skąd ja mam wiedzieć…

— Słuchaj dzieweczko — czarodziej spojrzał na nią niechętnie — być może nie zauważyłaś, ale prawdopodobnie właśnie rozpoczął się sezon polowań na osoby o niewłaściwych poglądach, a nie wiem czy wiesz — jestem z nich znany i ty w tej chwili też. Po tym, jak zabrałem was z drogi i zniknąłem — wraz z Cieniem zabójcą czarodziejów, towarzyszącą mu czarodziejką — zdrajczynią i Cedrunem, który załatwił na drodze z pięciu magów — tak, pewnie mógłbym wrócić teraz, wystąpić przed radą, wyrazić skruchę i przyznać się do błędu: i tak, po roku śledztw i przesłuchań zdjęto by ze mnie areszt domowy, ale moje życie, kariera i relacje z innymi czarodziejami w Randen, albo raczej w całym Sinter byłyby bezpowrotnie zniszczone. Do końca życia miałbym też — czego pewnie już zdążyłaś się domyślić — dyskretny ogon, gotów w każdej chwili wkroczyć do akcji, gdybym przedsięwziął coś… niewłaściwego. Nie mówiąc już o tym, że ceną za powrót do takiego niby — życia byłby Cień i Cedrun — objął ich wszystkich wzrokiem — nie, ja od dawna planowałem zmianę miejsca zamieszkania oraz kręgu znajomości i jeśli chcecie możemy razem wybrać się do Lliirii. I jeżeli jesteś rozsądna — mag rzucił Selene uważne spojrzenie spod krzaczastych brwi — to pójdziesz z nami. Bardzo cenią tam cedruńskich wojowników — spojrzał tym razem na Mako — i z pewnością znajdą miejsce także dla dwóch czarodziejów oraz ciebie, Saar Hagen.

Cedrun zaświstał wąsami.

— Masz rację ze względu na tego Cienia — powiedział — ja czuję, że on nie kłamie. Ale to nie jest godne wojownika uciekać jak maruna i kryć się wśród skał…

— Godne wojownika — mag spojrzał na Cedruna przeciągle — jest chronić przyjaciół i tych słabszych — skinął głowa w stronę Saar Hagena i Selene — którzy nie potrafią ochronić się sami. Zapewniać bezpieczeństwo i walczyć o prawo i rację. A dopiero potem o honor.

Mako skinął głową.

— Masz rację — powiedział — to jest ciężki wybór, ale należy go dokonać. Prywatne sprawy załatwię później. W pierwszej kolejności odprowadzę ciebie, Cienia i czarodziejkę do Lliirii, a dopiero później wrócę, aby zetrzeć skazę.

Czarodziej wzruszył ramionami i spojrzał niechętnie na Cedruna.

— Jak chcesz — powiedział — chociaż moim zdaniem, nie ma czego zacierać. Nikt ciebie osobiście nie ściga, a śmierć pięciu czarodziejów chyba zmazuje hańbę, jaka spadła na twoje wąsy w związku z zajściem na drodze…

Selene dopiero po tym oświadczeniu odzyskała głos.

— Przykro mi — powiedziała cicho ale stanowczo — ja nigdzie nie idę.

Ciszę jaka zapadła po tej deklaracji przerywało tylko brzęczenie wąsów Cedruna i delikatne impulsy energii przelatujące przez wieczorne powietrze jak ćmy. Selene odchrząknęła i mówiła dalej.

— Ja nie porzucę całego mojego życia z powodu jednego takiego wydarzenia, czy dla honoru. Przykro mi — zwróciła się w stronę Cienia — ale ty wiesz, że jestem dorga. Kształcę swoje umiejętności. Mam obowiązki. Ja chcę tam wrócić.

Oenhydryt próbował coś powiedzieć, ale nagle odezwał się Saar Hagen.

— Ona ma słuszność — powiedział, zwracając się do Selene, Cedruna i Oenhydryta — ona ma słuszność, mówiąc to, co mówi teraz, bo decyzja o pomaganiu mi pochodziła ode mnie, a nie od niej i nie była podjęta dobrowolnie — a takie decyzje prędzej czy później zanikają w umyśle, pozostawiając tylko pierwotną ścieżkę. Przykro mi — zwrócił się w stronę osłupiałej w widoczny sposób Selene — ale tak wyszło. Musiałem cię przekonać, żebyś mi pomogła. A gdybyś miała chociażby Cień podejrzeń, że decyzja o udzieleniu mi pomocy nie pochodziła od ciebie i z twojej woli — nie pomogłabyś mi i dobrze o tym wiesz. Twoja decyzja o powrocie jest słuszna i właściwa. Proszę tylko — powiedział ciszej — abyś wracała powoli i dała nam czas na ucieczkę.

— Po tym, co… — Selene zaczęła mówić, ale przerwał jej.

— Po tym, jak uratowałem ci życie — stwierdził, a ona zamilkła.

Mag chrząknął przerywając ciszę.

— Więc tak oto wszystko się wyjaśniło — powiedział — skoro jest, tak jak jest, nie pozostaje nam nic innego, jak ruszać w drogę, najszybciej jak to możliwe. Popełniasz błąd dorga — zwrócił się w stronę milczącej czarodziejki — ale przekonasz się o tym, jak wielki był to błąd dopiero, gdy powrócisz do Randen.

Sięgnął ręką w powietrze i zaczął je rozpinać. Przez pojawiającą się szparę zaczęły wpadać pierwsze promyki jasnego, popołudniowego słońca.

— Ty pierwsza dorga — zwrócił się w stronę stojącej obok Selene — wyjdziesz na wzgórzu obok miasta. Wracaj do niego powoli, i na płomień mocy mów przekonująco, kiedy będą cię pytać o to, co się właściwie stało.

***

Selene powoli schodziła ze wzgórza. W dole połyskiwały pierwsze płomyki wieczornych świętych świateł zapalanych w oknach domów dla ochrony: w lampkach chybotały dusze rożnych przyjaznych istot: przodków, zwierząt, nawet ulubionych roślin wzbogacone zaklęciami. Czarodziejka szła wydeptaną przez innych magów i nie magów ścieżką: kamienistą i twardą, kaleczącą delikatną skórę podeszew jej pantofelków. Tą samą ścieżką, kilkanaście godzin wcześniej wspinała się uciekając z miasta i wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ucieczka owa nie była efektem działania silnej sugestii, i że wszystko to robiła z własnej, nieprzymuszonej woli. „Jest niebezpieczny” — myślała, zła sama na siebie — „Bardzo niebezpieczny. Potrafi kierować myślami tak, że nikt nie jest w stanie określić czyje to są myśli: jego czy moje. I nie potrafiłam zauważyć miejsca, w którym przebił się do mojej głowy. Dziwne”. Selene wiedziała, że są istoty, które potrafią robić takie rzeczy; z wrodzonymi zdolnościami magicznymi, z umiejętnościami, które po wielekroć przekraczały te nabyte przez czarodziejów fragmenty sztuki… Ścieżka skończyła się i Selene kroczyła teraz po bruku, znaczącym pierwszą, brukowaną i oznaczoną na planie ulicę miasta. „Jeszcze tylko czternaście takich i będę w domu” — pomyślała. Miasta nie chroniły żadne mury ani most — nikt nie był nigdy tak głupi, żeby poważyć się i zaatakować miasto czarodziejów — Selene zatem bez problemu i nie zatrzymywana przez nikogo — chociaż bacznie obserwowana zza szyb rozświetlonych płomykami magicznych lampek — przeszła owych wspomnianych czternaście ulic spokojnym, jednostajnym krokiem, całym ciężarem oparła się na klamce domostwa, w którym mieszkała i weszła do olbrzymiego hallu, którego tak nienawidziła. „Co ja teraz zrobię” — mignęło jej przez głowę, gdy wędrowała przez ów hall, zmierzając w kierunku swojej komnaty — „Co ja zrobię i jak to wszytko wyjaśnię… kiedy już się wyśpię”.

Marzenie Selene o śnie nie miało się jednak spełnić tak szybko. Zdążyła dotrzeć pod drzwi swojej komnaty i oprzeć dłoń na klamce: już miała ją nacisnąć, kiedy świdrujący okrzyk wdarł się w jej umysł: odwróciła się w samą porę, aby zobaczyć jak jej ciotka, w niekompletnej toalecie i z rozwichrzoną fryzurą zmierza w jej kierunku szybkim krokiem. Usiłując przybrać uprzejmy wyraz twarzy zwróciła się cała postacią w jej stronę: to, co zobaczyła na twarzy krewnej poza niepokojem nie napawało jej jednak optymizmem. „Co ty tutaj robisz” — mówiła twarz ciotki — „co robiłaś wcześniej, gdzie byłaś i powiedz, że to, co mówią na temat tego, co stało się w domu cechowym jest nieprawdą, bo inaczej i twoja i moja reputacja umarły!”

— Selene — ciotka usiłowała się opanować — Gdzie byłaś cały wczorajszy i dzisiejszy dzień? Niepokoiłam się, czy coś się nie stało.

Selene usiłowała utrzymać ton i postawę podobne do tonu i postawy ciotki, ale nie bardzo jej to wychodziło: była na to zbyt zmęczona. Postanowiła nie bawić się w krasomówcze formy, ale przekazać konkretnie wszystkie informacje jakie posiadała.

— Zostałam zmanipulowana ciociu — stwierdziła, wprawiając tym ciotkę w osłupienie — zmanipulowana przez Cienia, który zamordował Aliele Sahareta.

Po tym prostym stwierdzeniu, nie czekając na żadną reakcję ze strony zastygłej w bezruchu ciotki ruszyła dalej, przez olbrzymi, reprezentacyjny hall siedziby rodowej Ogare. Niemal wczołgała się po kilku schodkach na piętro, zawisła na klamce swojego pokoju, po czym z westchnieniem ulgi opadła na łóżko, by — po raz drugi w życiu nie troszcząc się o stan swojego odzienia — zasnąć od razu kamiennym snem.

***

Problem w cechu czarodziejów polegał na tym, że pomimo formalnej nomenklatury nikt nie był w stanie określić dokładnie kto jest kim i jakie funkcje pełni. Wiadomo było, że dana osoba jest kimś ważnym, nie wiadomo było jednak — jak ważnym i ile naprawdę może zrobić. Problem ten dotyczył zwłaszcza starych magów, powiązanych ze sobą (i nie tylko ze sobą) nawzajem siatką wzajemnych zobowiązań, układów i zależności. Wymienione zobowiązania, układy i zależności, dotyczyły także Herdala: nikt nie wiedział dokładnie, kim jest ów chronicznie kaszlący starzec i jaką pozycję w hierarchii piastuje. Kiedy Selene dowiedziała się, że Herdal ją wzywa — co miało miejsce niemal o świtaniu dnia następnego, gdy wciąż jeszcze wyczerpana, została brutalnie wyrwana ze snu przez swoją poddenerwowaną ciotkę — poczuła się co najmniej niepewnie, Herdal bowiem nigdy nikogo nie wzywał na jakiekolwiek rozmowy i wszyscy byli zdania, że jest na to zbyt pyszny i dumny, a także — o czym szeptano wyłącznie nieoficjalnie — że zbyt wiele na tego typu rozmowy znaczy.

— Wnijdź i usiądź Selene Dorga, Pani. Ale najpierw zamknij drzwi, jeśliś łaskawa.

Zgodnie z poleceniem, maskując przestrach pewnością i stanowczością kroków zamknęła drzwi, po czym spoczęła w dębowym, wyściełanym kosztowną i pachnącą materią fotelu. Naprzeciwko niej na podobnym (choć nieco większym) fotelu spoczywał antyczny, pomarszczony staruszek — Herdal, zwany przez innych magów Gwoździkiem: złośliwi twierdzili, że dla twardości swojej głowy. W tej chwili starzec przyglądał się jej uważnie bladym, wodnistym spojrzeniem. Wszystko wydawało się w nim być stare: poza oczami.

— Zmartwień przysporzyłaś nam pani Ogare — powiedział prosto, a Selene była tak zdenerwowana, że nawet nie zwróciła uwagi na niewłaściwą formę, w jakiej się do niej zwracał. Dla Herdala Gwoździka — jak twierdzili złośliwi — każda forma była zresztą więcej niż właściwa.

— Zmartwień przysporzyłaś — ciągnął dalej, chociaż Selene nawet nie drgnęła — zarówno jeśli o twoje hmm, zdrowie chodzi, jak i o hmm, hmm jakość edukacji twojej oraz informacje, jakich Cieniowi mogłaś, niechcący zapewne, udzielić.

„Jakie informacje” — Selene nie była pewna, o co antycznemu czarodziejowi chodzi — „Jaka edukacja?!”

— A takie informacje oraz edukacja — Selene drgnęła, czując jak bez jej zgody wertuje jej myśli — jakich tu odebrać i doświadczyć miałaś możność. Jesteś dorga, pani… A wpuszczasz do swojej głowy każdego, kto zechce w niej czytać. Czarodziejowi silnemu i bardziej doświadczonemu w owej trudnej sztuce rzecz oczywista nie potrafisz się pani oprzeć… ale Cieniowi?! Czy to przystoi dorga, pani? Czy tylko tyle dorga powinien umieć?!

Selene mogła pomyśleć o tym, że Cień właściwie nie wertował ani nie kierował myślami w jej głowie, a sterował nią w sposób niewyczuwalny, ale z niewyjaśnionych dla samej siebie przyczyn nie chciała tego robić: nie chciała aby antyczny czarodziej zobaczył owe myśli. Strzępków owych refleksji i wspomnień musiał jednak w jakiś sposób sięgnąć: pochylił się bowiem w jej stronę i wycedził: już nie starczym, ale zimnym i bezlitosnym głosem słowa:

— Czy pani ukrywasz coś przede mną?

Strach, który Selene poczuła następnie nie był jej własnym strachem i nie pochodził z wewnątrz. Pochodził z zewnątrz i był tak porażający, że siedziała bez ruchu i marzyła o tym, aby móc nie czuć. „Zaszczepia mi to, aby mnie zastraszyć” — myślała tylko — „To nie jest prawdziwe uczucie. To nie jest prawdziwe uczucie!”.

— Nie zastraszyć, pani Ogare. Upewnić się, czy na pewno to, co się zdarzyło było efektem twojej ignorancji i braku umiejętności, czy też może — Herdal Gwoździk zawiesił na chwilę głos, po czym ciągnął dalej, podnosząc na czarodziejkę swoje zimne, nieludzkie spojrzenie — czy też może zdrady!

Selene zachłysnęła się niemal ze zdziwienia. „Więc uważają” — pomyślała — „że zdradziłam swój cech i jakieś tajemnice obcemu Cieniowi… Jakie tajemnice? Dlaczego tak im na nim zależy?”.

— Tajemnice są tajemnicami pani Selene tylko wtedy, kiedy nikt poza zainteresowanymi nie zna ich treści — usłyszała trzęsący się starczy głos, a przeraźliwy strach jakiego doświadczała przez cały czas, który poświęciła namysłowi ulotnił się nagle, pozostawiając swoim zniknięciem dziwne uczucie pustki w jej ciele — w twoją lojalność nie wątpię już teraz pani. Za trzy dni rada postanowi, co z tobą uczynić. Nie zostaniesz postawiona w stan oskarżenia, twoje umiejętności ochronne dorga są jednak bardzo mizerne…. Pani Ogare pomyśl nad tym rozsądnie, bo brak umiejętności ochronnych, bywa równie niebezpieczny dla ciebie i dla innych, co zdrada. Wspomnij moje słowa dorga i żegnaj. Wychodząc zamknij drzwi.

***

Po jej wyjściu stary czarodziej miął przez chwilę bezgłośne słowa między zębami, patrząc niewidzącym wzrokiem w blat biurka, zanim podniósł oczy. Przed nim, skryty dotąd w cieniu stał mężczyzna średniego wzrostu, z brązowymi, okalającymi twarz włosami i jasnym, przyjaznym spojrzeniem oraz skupioną twarzą.

— Słyszałeś? — mruknął Herdal. Mężczyzna skinął głową i Herdal kontynuował wypowiedź — dobrze. Wiesz już, co jeszcze zginęło?

Mężczyzna znowu skinął głową:

— Parę świecidełek: jakieś magiczne amulety, dwa oprawione w emocenowe srebro kryształy, trochę papierów, trzy czy cztery księgi: nic niezastępowalnego. Ale Mekantor: tego się nie da ani podrobić ani zastąpić, to był symbol….

— Tak, tak wiem. Jakie księgi, świecidełka, papiery i kryształy: chcę dokładny wykaz rzeczy, które zginęły. I… chcę jeszcze jedno. Chce wiedzieć, czy ktoś, i jeśli tak, to kto, zlecił Cieniowi pozostałą kradzież i czemu akurat te, a nie inne rzeczy ukradł. Chcę dotrzeć do niego osobiście.

Mężczyzna stojący przed Herdalem zatroskał się w wyraźny sposób.

— To będzie trudne — powiedział miłym, ciepłym głosem — nie wiemy nawet gdzie jest ów Cień, nie mówiąc już o tym, co się z nim teraz dzieje…

Herdal przerwał mu bezlitośnie.

— Dziewczyna — stwierdził. Mężczyzna wyraźnie nawykły do posłuszeństwa przerwał wypowiedź i skinął głową — od niej zaczniesz. Wie coś więcej niż mówi i myśli — tyle zdołałem ustalić. Przede mną blokowała się i chowała — może za swoimi myślami, a może ktoś jej pomagał w ukryciu prawdy, chciała tego czy nie — tego nie wiem i właściwie mnie to nie obchodzi. Nie poluję — mówiąc obrazowo — na zdrajców i na czarownice. Ale obchodzi mnie to, co chowa. Tego masz się dowiedzieć jak najszybciej. Jeśli będziesz miał problem z dowiedzeniem się tego, możesz ją rozstroić nerwowo jak tylko chcesz: prześpij się z nią, pobij, naślij na nią rodzinę, zniszcz karierę. Im szybciej dowiem się tego, co chcę wiedzieć, tym lepiej dla ciebie.

***

Selene wyszła z pokoju Herdala Gwoździka zła i przestraszona — te uczucia pochodziły jednak z jej wnętrza, a nie ze źródła z zewnątrz i właśnie dlatego przyjęła je z wdzięcznością: „umiejętności” — myślała — „umiejętności! Ty, starcze, nawet nie wiedziałbyś, że tobą steruje, tak był w tym dobry. To nie była magia nabyta, tylko wrodzona stary głupku, temu się nie oprzesz umiejętnościami, tylko tym, co wrodzone!”. W tym momencie właśnie zdała sobie sprawę z tego, że do tej informacji między innymi Herdala nie dopuściła. Jak również do kilku innych, posiadanych przez siebie wiadomości. Najpierw poczuła w związku z tym satysfakcję płynącą ze świadomości swoich umiejętności (akurat nie umiałabym się ochronić przed takimi jak ty!), potem jednak dopadło ją zaniepokojenie i zaczęła się zastanawiać z jakiego powodu owych informacji Herdalowi nie pokazała. Czy możliwe było, aby Cień założył jej coś w rodzaju blokady? Szybko jednak odrzuciła tę myśl. Blokady takie nigdy nie utrzymywały się długo i nie były trudne do zdjęcia, a Herdal, jak miała okazję doświadczyć, starał się bardzo. Ruszyła szybszym krokiem, przypominając sobie, że póki co, ma jeszcze jakieś obowiązki i w kilka chwil później pojawiła się w drzwiach prowadzących do atrium, ponura jak gradowa chmura. Emanując niezadowoleniem przesunęła się bezszelestnie za plecami nielicznych grupek zgromadzonych na dziedzińcu, licząc na to, że żadna z dyskutujących z ożywieniem osób jej nie zauważy. Niemal udało jej się osiągnąć narożnik, za którym planowała zniknąć, niemal nie znaczyło jednak niestety — do końca.

— Pani Ogare, Selene! — Okrzyk dogonił ją jak rozzłoszczony piesek broniący kwietnego ogródka swej właścicielki — Zaczekaj Pani!

Selene — tylko po to, aby nie wyjść na tchórza, który ucieka przed jakimikolwiek przejawami zainteresowania — zatrzymała się i odwróciła. Przed nią stała, dysząc ciężko po przebiegnięciu dystansu dwudziestu dzielących ją od Selene metrów, korpulentna jejmość w średnim wieku, w której czarodziejka, po dłuższej chwili zastanowienia rozpoznała swoją daleką krewną.

— Witaj… eee… Rosan — szybkim wertowaniem pamięci Selene wyciągnęła z zapomnianych otchłani imię dalekiej krewnej — cóż sprawiło, że spotykamy się w tak eee… niezwykłych okolicznościach?

Zdanie to, jakkolwiek wystarczająco złożone aby udowodnić elokwencję Selene, nie zdawało się wyjątkowo trafne, okoliczności były bowiem mniej niż niezwykłe (ostatecznie gdzie najczęściej można było „przypadkiem” natknąć się na innych czarodziejów, jeśli nie w tym przeklętym atrium — pomyślała zła sama na siebie Selene), a brak informacji o zadowoleniu Selene z tegoż spotkania krewna mogłaby poczytywać za afront, sama Selene nie należała jednak nigdy do mistrzów sztuki krasomówstwa. Krewna Rosan nie była jednak zwróciła uwagi ani na afront, ani na lekko bełkotliwą wypowiedź Selene — możliwe też, że bardziej niż potencjalna możliwość aby poczuć się urażoną przez niewłaściwą formę komunikacji, pociągało ją to, co Selene mogłaby jej opowiedzieć o niedawnych wydarzeniach — gdyby tylko zechciała to zrobić.

— Wyjątkowo się cieszę, że mam przyjemność widzieć cię całą i zdrową kuzynko, wyjątkowo — krewna mówiąc to, przyjęła w swej wypowiedzi pozycję równorzędności, która nie podobała się Selene, z uwagi na gafę, którą popełniła przy powitaniu, nie powiedziała jednak na ten temat nic — Słyszałam o tym, co miało nieszczęście spotkać cię, dorga, w związku z owym kryminalistą i śpieszę zaproponować każdą pomoc oraz wszelkie wsparcie, jakiekolwiek nie byłyby ci potrzebne w ciężkich chwilach.

„Dobrze, że nie zwraca się do mnie per ‘moja droga’” — pomyślała wściekła Selene — „I jaka ja dla niej jestem kuzynka?! Za dużo sobie pozwala, za dużo”. Pod tą myślą wykiełkowała jednak inna, bardziej złowieszcza. „Co jeśli ona już wie o mojej rozmowie z Herdalem? Albo co, jeśli wie coś, o czym ja jeszcze nie wiem, a sposobem zwracania się do mnie podkreśla tylko dystans między nami, który się zmienił? Co, jeśli nie jestem już Dorga ani nawet mag, a jeszcze o tym nie wiem…?!”

— Serdecznie dziękuję ci, moja droga — Selene skłoniła głowę w kierunku krewnej gestem, który sugerować miał pragnienie zachowania dystansu i niechęć względem tejże krewnej — pomocy jednak, aczkolwiek wdzięczna za jej deklarację jestem, nie znajduję potrzebną. Krzywda żadna nie mogła mi się stać wtedy, ani też teraz stać mi się nie może — kątem oka z rosnącym zniechęceniem zauważyła, że towarzysze „kuzynki”, po odczekaniu czasu wystarczającego ledwo na formalne powitanie oderwali się od kurtuazyjnej konwersacji i zmierzają w ich stronę — przeto z wdzięcznością… eee… pożegnać się muszę.

Nie zważając na zszokowaną i wyraźnie tym razem oburzoną minę kuzynki, odwróciła się od niej oraz dwóch spragnionych plotek i zmierzających w jej kierunku szakali i ruszyła szybki krokiem przed siebie. „Kuzynki” — myślała rozgoryczona i zła — „Krewniacy. Znajomi i przyjaciele, całe mnóstwo przyjaciół, których mam, od kiedy zżera ich ciekawość, co wtedy stało się tak naprawdę”. Złościła się coraz bardziej, skręcając w kierunku rozwidlającego się korytarza. Tu spotkała Saar Hagena. Z tego okna wypadła… Po co właściwie prowadzili tędy tego Cienia?

— Witaj pani Selene — czyjś głos wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę. Przed nią, oparty o parapet tuż przy wykuszowym oknie stał jakiś czarodziej, którego nie znała i uśmiechał się do niej pogodnie — widzę pani, że zmierzasz w stronę biblioteki? Czy mogę pani, towarzyszyć ci w drodze do tego — zamyślił się wyraźnie przez chwilę: „też ma problemy z tą obrzydliwą manią uważnego dobierania słów”: ucieszyła się, nie wiadomo czemu Selene — …eee…. zbożnego przybytku?

Czarodziej, którego Selene poznała w cechu czarodziejów był chyba najsympatyczniejszym mężczyzną, jakiego czarodziejka kiedykolwiek spotkała. Nie był przystojny w klasycznym rozumieniu tego słowa, miał natomiast w sobie coś, co można było określić jako urok osobisty. Aura, jaką roztaczał dookoła siebie była wręcz przepełniona zaufaniem oraz empatią i Selene z miejsca poczuła do niego sympatię. Rozmowa, którą odbyli w bibliotece była pierwszą rzeczą tego dnia, która sprawiła jej prawdziwą przyjemność: fakt, że umówił się z nią na dzień następny (próbował na ten sam) na spacer, również napawał Selene optymizmem. W wesołym nastroju, w porze obiadowej opuściła bibliotekę, żegnając przemiłego rozmówcę zapewnieniami o rychłym spotkaniu i udała się w stronę swojego domu. To spotkanie — choć jeszcze o tym nie wiedziała — miało być ostatnią przyjemną rzeczą, jaka spotkała ją tego dnia.

Selene dotarła do siedziby rodowej Ogare wciąż jeszcze w dobrym nastroju, chociaż już na ulicy ścigały ją niechętne spojrzenia, a kilku znanych jej czarodziejów miniętych po drodze nie odpowiedziało na jej pozdrowienie. Sytuacja pogorszyła się jednak znacznie, kiedy Selene przekroczyła próg domostwa. Na powitanie wyszła jej ciotka, ponura jak gradowa chmura z niechęcią wymalowaną na twarzy tak wyraźnie, że Selene odruchowo cofnęła się o krok.

— Wejdź — ton głosu ciotki był zimny jak powietrze w jesienny poranek — wejdź Selene i zamknij drzwi.

Selene usłuchała. Drzwi zamknęły się ze szczękiem, czarodziejka odwróciła się od nich i stanęła oko w oko z lodowatą furią ciotki.

— Jak mogłaś dopuścić — cedziła ciotka — do tego, aby stało się to, co się stało. Jak mogłaś pozwolić, żeby ten Cień tobą manipulował. Czy ty jesteś świadoma konsekwencji tego, co uczyniłaś: poza oczywiście konsekwencjami formalnymi, takimi jak na przykład utrata tytułu Dorga czy prawa do prowadzenia rozmów na temat magii z więcej niż trzema osobami na raz?

Selene usiłowała złapać dech, ale nie mogła. Ostatnia informacja ścięła ją nieomal z nóg.

— Nie mieli prawa — wykrztusiła, nie zwracając już wcale uwagi na formę, w jakiej do ciotki się zwraca: nie mieli prawa bez mojej świadomości pozbawiać mnie tego tytułu. A już na pewno nie mieli prawa mówić o tym nikomu, poza mną samą.

— Mieli prawo w drodze wyższej konieczności — wcięła jej się w słowo bez pardonu ciotka — nikt nie wie kim teraz jesteś — syczała dalej — co jeszcze udało się temu potworowi zrobić z twoim umysłem. A chroniąc nas, czarodziejów przed niebezpieczeństwami z zewnątrz mają prawo zrobić jeszcze nawet więcej — nie dalej niż godzinę temu stoczyłam przemiłą rozmowę z pewnym antypatycznym osobnikiem o brązowych włosach, który dopytywał się jak bardzo lubię to, co robię i czy rozmawiałam z tobą na temat dwóch uprzednich dni.

Selene milczała, a ciotka syczała coraz głośniej.

— Ja nie stracę tego czym żyję, dla ciebie, Selene. Zapamiętaj to sobie. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Do jutra wieczór masz zniknąć z mojego domu!

Gdy za ciotką z trzaskiem zamknęły się drzwi Selene Ogare stała jeszcze chwilę zamyślona. Po raz pierwszy od powrotu pożałowała, że nie uciekła wraz z Cieniem, Cedrunem i nieznanym magiem do Lliirii. Wiedziała, że ciotka nie miała prawa wyrzucać jej z rodowej siedziby Ogare, jak długo nosiła to nazwisko, zastanawiała się jednak, czego jeszcze może szukać w tym mieście: pozbawiona możliwości rozwijania swojej pasji i umiejętności, bez przyjaciół, mieszkając pod jednym dachem z przerażoną i wściekłą na nią ciotką. Nie znajdując odpowiedzi na te, nurtujące ją pytania, zdecydowała udać się z powrotem do domu cechowego czarodziejów, aby porozmawiać z radą oraz pozostałymi magami i dowiedzieć się przynajmniej oficjalnie, jak wygląda jej obecna sytuacja i status.

Pierwszego, który ją obserwował dostrzegła w szybie okna mijanego domu: stał w bramie i przyglądał jej się: gdy odwróciła głowę, aby spojrzeć na niego, a nie na jego odbicie, już go nie było. Kolejnego spotkała w zaułku: ruszył jej śladem gdy minęła załom budynku i szedł za nią, aż do samego domu cechowego, nawet szczególnie się z tym nie kryjąc. „Jeśli ogony nie staną się bardziej dyskretne, życie może okazać się nieznośne” — pomyślała nagle, przekraczając próg domu cechowego i kierując swoje kroki w stronę laboratoriów alchemicznych. Nie dotarła tam jednak: postąpiwszy zaledwie kilka stóp, zderzyła się z niewidzialną ścianą zagradzającą jej drogę. Wiedziała co to jest, nie wierzyła jednak. Ponownie spróbowała przejść na drugą jej stronę z tym samym rezultatem: ściany nie dało się też ani obejść, ani przeskoczyć. „Zamknęli przede mną drogę” — pomyślała zrozpaczona — „a sami stoją po drugiej stronie tej ściany niewidoczni i śmieją się ze mnie do łez, albo litują nade mną”. Selene wiedziała jak wygląda los wykluczonych: jeszcze w poprzednim roku żył staruszek, który chodził po mieście i rozmawiał sam ze sobą i z kotami, które wygrzewały się na dachach, niezauważany przez rodzinę i znajomych, śledzony przez ogony, na wpół obłąkany, z którym nie rozmawiał nikt… No ale on zdradził miasto, wydał jeden z jego sekretów, a nie tak jak ona… Czarodziejka z kamienną twarzą odwróciła się od niewidzialnej przesłony i starając się utrzymać równy krok wyszła z budynku i skierowała w stronę domu. Postanowiła czekać.

Selene przespała całą następną noc i połowę poranka. Obudziła się o dziesiątej godzinie. Chwilę leżała patrząc w sufit i zastanawiając się co zrobi z tym dniem i jakie kroki może jeszcze podjąć, aby uratować resztki swojego dotychczasowego życia: nic niestety nie przychodziło jej do głowy. „Powinnam była jednak jechać z nimi” — myśl ta przewijała się coraz natrętniej przez jej głowę — „zniknąć i dalej robić to, co kocham w innej części świata, nawet za cenę tego niepokoju, jaki czuje każdy czarodziej oddzielony od źródła, na którym wyrosła jego moc, nawet za taką cenę powinnam porzucić to miejsce!”. Moment właściwy do podjęcia tej decyzji jednak przeminął i Selene coraz bardziej żałowała, że tamtego dnia powróciła do Randen.

Ogony dołączyły do niej od razu po tym, jak opuściła rodową siedzibę. Nie starały się kryć teraz już wogóle: pewne siebie szły za nią kilka kroków, patrząc jej bezczelnie w oczy kiedy się obracała: jeden nawet uśmiechnął się do niej złowieszczo i zmrużył oko. Dotarła do biblioteki, ale nawet nie próbowała wejść na niższy poziom — wiedziała, że będzie on dla niej zamknięty. Usiadła przy stole na poziomie wyższym i starała się skoncentrować na lekturze, kiedy ktoś przystanął obok jej krzesła, rzucając Cień na czytaną przez nią książkę.

— Witaj — ciepły, przyjazny głos, który Selene poznała natychmiast oderwał ją od lektury — wiem pani Selene Dorga, że mieliśmy spotkać się popołudniu ale… eee… zaszczytem wielkim przechodziłem obok i wielcem rad, że spotkałem cię wcześniej.

Brązowowłosy uśmiechając się czarująco dławił się słowami jeszcze gorzej niż ona sama i Selene poczuła do niego jeszcze większą sympatię niż na początku. Mężczyzna przysiadł się i wkrótce dyskusja rozgorzała na całego, pozwalając Selene chociaż na chwilę zapomnieć o nurtujących ją zmartwieniach i kłopotach.

— Mówię ci pani dorga, ascylud pospolity lepszym jest rozcieńczalnikiem dla żółtego dekoktu niż osarynia szara. To nie podlega wątpliwości pani: wiem o czym mówię, bowiem sam sporządzaniem owego dekoktu się zajmowałem w czasie studiów, zanim — zająknął się, po czym umilkł tak, jak gdyby wspomnienie owo było dla niego nieprzyjemne. Selene taktownie zmieniła kierunek rozmowy, chociaż bardzo była ciekawa co sprawiło, że ascylud przestał być głównym tematem zainteresowania błękitnookiego mężczyzny, który kazał zwać się Nahum Adl.

— Przyznasz wszakże panie Nahum, że wpływ żółtego dekoktu na jasność i przejrzystość myśli wyższy jest przy użyciu osarynii szarej: bardziej niepewny, ale większy.

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę.

— Ale czy taki jest cel: niepewność? — zastanowił się przez chwilę — Czy nie lepiej wiedzieć, że działanie dekoktu nie jest mylną ułudą, ale za to odczuwać je słabiej… pani Ogare, jak pani chcesz, ja na sobie pani pokazać mogę w przypadkach obu dekoktów, że ascylud pospolity lepszym jest rozwiązaniem.

Selene słuchała go z zainteresowaniem i jednocześnie myślała intensywnie. „Nie spotkałam go nigdy przedtem” — myślała — „zapamiętałabym”. Nie jest stąd, bo nie wie kim jestem: inaczej by ze mną nie rozmawiał, więc co tu robi?”. Jakby odgadując jej pytanie, błękitnooki ciągnął swoją wypowiedź niezrażony.

— Znam się na tym pani, bowiem jestem dysponentem księcia Hemegolda i jako taki zaopatruję miasto w niektóre ze składników wam niezbędnych, a księciu… w nadmiarze. Mogę zatem pani pokazać ci działanie wspomnianych dekoktów — ciągnął, wyjmując z podręcznej walizeczki, która okazała się być niewiarygodnie wręcz pojemna, dwa duże flakoniki i trzeci mniejszy — popatrz, pani. Siła oddziaływania i klarowność eliksirów są różne, w zależności od użytego specyfiku — to rzekłszy, młody człowiek wypił łyk z jednej z kolb i wyraz jego twarzy momentalnie się zmienił — A! Prostota w mojej głowie. Teraz upijam łyk znaszacza — to rzekłszy upił odrobinę z mniejszego flakonu — i teraz dla porównania dekokt z osarynii… Bez porównania silniejszy, to prawda, ale czy o to nauce chodzi aby uzyskiwać niepewne wyniki?

— Panie Nahum, niech pan pozwoli — Selene porzuciła rozważania o tym, skąd wziął się młody, fascynujący człowiek i postanowiła wziąć udział w eksperymencie: sięgnęła po kolbę z dekoktem z oscylutem i pociągnęła spory łyk. Poczuła jak myśli układają się w jej głowie w klarowną i czystą ścieżkę, którą jak czuła powinna kroczyć, ścieżka ta jednak nie do końca zgadzała się z tym, co Selene właśnie robiła, upiła więc szybko łyk znaszacza. Obserwujący ja mężczyzna uśmiechnął się uroczo.

— Oscylut ma też na niektórych działanie prekognicyjno wsteczne — powiedział — ułatwia planowanie na podstawie zebranych wspomnień: poza oczywiście rozjaśnianiem obrazu świata, sprecyzowaniem celów i tym podobnych. Spróbuj pani Selene osarynii.

Selene pociągnęła łyk i wszystko stało się cudownie klarowne. Priorytety ułożyły się w — Selene widziała to teraz — jasny i wyraźny system wartości, wszystkie cele zhierarchizowały się same, uczucia utrwaliły, a te fałszywe rozwiały się jak dym… I w tej ekstazie Selene poczuła nagły i silny ból w głowie, poczuła jak coś próbuje rozchylić siatkę otaczającą jej umysł i przeniknąć do środka, jak temu czemuś się to udaje i jak zaczyna grzebać w jej wspomnieniach. Obraz rzeczywistości przestał docierać do niej przez oczy i Selene znienacka osunęła się w ciemność, nadal jednak walczyła, usiłując ukryć niektóre myśli i obrazy. Osarynia jednak zrobiła swoje i wszystko, co przebiegało jej przez głowę było jasne, klarowne i widoczne jak na dłoni: dla Selene i dla tego, który jej umysł przeglądał. W niczym nie przypominało to łagodnego wertowania myśli zafundowanego jej przez Herdala: Selene z rozpaczą spróbowała po raz ostatni zakryć swoje wspomnienie o napowietrznej norze — obserwatorium, a potem osunęła się na wpół intencjonalnie w ciemność nieświadomości, aby nie myśleć już o niczym.

Gdy podniosła się z podłogi biblioteki na zewnątrz robiło się już szaro. Młody mężczyzna zniknął, zabierając ze sobą oczywiście swoją walizeczkę: „Ależ byłam głupia” — zbeształa samą siebie Selene — „ależ naiwna i głupia byłam” — powtórzyła na głos, po czym pozbierała się, wstała i wyszła, mijając po drodze pogrążonych w lekturze i nic nie widzących czarodziejów, którzy w tej chwili już wogóle do znajomości z nią się nie przyznawali. Zmęczona i z kompletnym mętlikiem w głowie dotarła do domu. Nacisnęła na klamkę i weszła do środka: „Czego on chciał się ode mnie dowiedzieć?” — myślała — „Gdzie jest Cień? Czy zrobiłam to celowo, czy pod przymusem? Nie, nie tego szukał” — dowlekła się do drzwi swojego pokoju i niemal upadła na klamkę. Drzwi ustąpiły, a Selene prawie przewróciła się i osunęła na puchaty dywan, który zaścielał całą jej komnatę. Doczołgała się do łóżka i chwilę leżała na nim, wpatrując się otwartymi oczami w przeciwległą ścianę, aż zasnęła. Kiedy się przebudziła, na zewnątrz panowała głęboka ciemność. Selene wstała z łóżka i chwilę wpatrywała się w otaczający ją mrok, po czym zerwała się i z niezwykłą energią zaczęła pakować swoje rzeczy.

Zgubienie ogonów wydawało się uciekającej Selene łatwą rzeczą: nikt, a już zwłaszcza owe ogony nie przewidziały, że Selene będzie uciekać konno, mało tego: że będzie potrafiła konno wogóle się poruszać. Tak się jednak składało, że Selene była bardzo dobrym jeźdźcem — świt zastał ją już daleko od miasta oraz ścigających ją ludzi. Dopiero wtedy też zadała sobie pytanie, co zrobi, kiedy już dotrze tam, dokąd zmierzała, to znaczy na północ — i od czego zacznie planowane przez siebie poszukiwania Saar Hagena, Cedruna oraz nieznanego czarodzieja.

***

Po odejściu Selene zapadła cisza, przerywana jedynie pogwizdywaniem cedruńskich wąsów. Oenhydryt przyglądał się dyskretnie Saar Hagenowi medytując nad czymś, a Saar Hagen udawał, że tego nie zauważa. Ciszę przerwał Cedrun, zadając dość praktyczne i istotne pytanie.

— Wyjdziemy z tego w Lliirii? — zapytał.

Oenhydryt poruszył się, jak gdyby wyrwany z głębokiego snu.

— Nie — powiedział — Nie w Lliirii. To zbyt daleko, nie dam rady nas tam doprowadzić. Wyjdziemy na snotewskim pograniczu i dotrzemy do Lliirii w około tydzień. Ale tam i tak nikt nas nie dosięgnie, więc możemy podróżować bezpiecznie. Właściwie możemy wyjść już teraz — dodał po chwili — chyba, że chcecie jeszcze chwilę wypocząć i się przespać.

— Nie muszę — Saar Hagen spojrzał na czarodzieja — ruszajmy w drogę, im szybciej tym lepiej.

— Nie sypiam — dodał Cedrun — Możemy wyruszyć choćby teraz.

— Dobrze więc — czarodziej zaczął ponownie rozpinać powietrze — ruszajmy.

Gdy wyszli z obserwatorium ich oczom ukazał się widok wzgórz i pagórków pokrytych liściastym lasem i ciągnących się aż po horyzont. Droga, która prowadziła wśród owych wzgórz była kręta i wiła się w przeuroczy sposób pośród drzew. Cała ta sielanka miała jednak jeden mankament: ciągnęła się mianowicie aż po widnokrąg, oferując wędrowcom perspektywę wyjątkowo długiego marszu.

— A nie mogliśmy wyjść gdzieś, gdzie mają konie, a potem dotrzeć tutaj przez tą… napowietrzną norę? — Saar Hagen wyraził swoje zaniepokojenie. Oenhydryt prychnął.

— Jeżeli rozejrzysz się dookoła — powiedział — zobaczysz, że jak okiem sięgnąć rozciąga się puszcza — powiedział. Gdzie w okolicy kupiłbyś konie? I jak wyobrażasz sobie przeciągnięcie konia przez napowietrzną norę, co? Mały spacer dobrze nam zrobi. A za tymi lasami — wyciągnął rękę — znajduje się Lliiria.

Droga była przyjemna i dobrze się nią wędrowało: była płaska i zrobiona z ubitego piasku. „To jedyny fragment tej puszczy, który należy do Lliirii” — żartował na jej temat Oenhydryt, ale coś prawdziwego brzmiało w tym stwierdzeniu, gdy patrzyło się na otaczającą ją nieprzebytą gęstwinę drzew.

— Kiedyś dukt ten słynął ze zbójców — Oenhydryt uśmiechnął się złośliwie, mówiąc te słowa — ale od czasu nastania rządów uXia Hordena Kastratora, w tej materii zapanował spokój. Zresztą — ciągnął po chwili — kogo mieliby tu współcześnie rabować? Krainy południowe handlują między sobą, kupcy chodzą z taką eskortą, że szkoda gadać, a podróżni bez eskorty zazwyczaj nie mają na nią pieniędzy, więc nie ma też z czego ich okradać. Tak więc rzemiosło to umarło samo przez się i droga jest bezpieczna jak napowietrzna nora — zakończył swój wywód zadowolonym mlaśnięciem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.18
drukowana A5
za 62.91