E-book
15.75
drukowana A5
70.7
drukowana A5
Kolorowa
105.2
Opowieści z Aerden

Bezpłatny fragment - Opowieści z Aerden

Smoki dla początkujących


Objętość:
413 str.
ISBN:
978-83-8431-918-5
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 70.7
drukowana A5
Kolorowa
za 105.2

Nota od autora — użycie AI

Choć w procesie powstawania tej książki korzystałem z narzędzi opartych na sztucznej inteligencji, świat Aerden, jego atmosfera, bohaterowie, smoki oraz wszystkie opowiadania zostały stworzone przeze mnie – z mojej wyobraźni, doświadczeń i własnego pomysłu na tę historię oraz na cały świat i jego szczegóły. Sztuczna inteligencja była jedynie narzędziem wspomagającym, pomagającym szybciej zapisać szkice, uporządkować niektóre myśli czy stworzyć bardziej rozbudowane dialogi, ale nie zastąpiła mojej pracy twórczej ani decyzji literackich.


Każdy element tego tomu – koncepcja świata, ton opowiadań, klimat scen, kolejność wydarzeń, konstrukcja postaci, wybór tematów i ich emocjonalny wydźwięk – powstał w wyniku moich autorskich wyborów. To ja tworzyłem pomysły, rozwijałem je, zmieniałem, łączyłem i dopracowywałem tak, by były spójne z moją wizją Aerden.


Również cała praca redakcyjna została wykonana przeze mnie: Ręczna korekta językowa, poprawki stylistyczne, dbanie o logikę i konsekwencję świata, kształtowanie rytmu zdań i narracji, porządkowanie dialogów, sprawdzanie szczegółów, typografii i finalnego układu tekstu. Wielokrotnie czytałem całość — zarówno przed, jak i po wprowadzanych poprawkach — dopasowując tempo, nastroje i charakter poszczególnych opowiadań do mojej ostatecznej wizji.


Podobnie przy okładce – choć wykorzystałem narzędzia AI, koncepcja wizualna, dobór stylu, elementów, układu, kolorów i nastroju były w pełni moim świadomym wyborem.


Chciałbym, aby czytelnik wiedział, że za tą książką stoi moja osobista praca, czas i zaangażowanie, a narzędzia AI były tu wyłącznie wsparciem — nie autorem.

Mam nadzieję, że dzięki temu zanurzycie się w Aerden z pełnym zrozumieniem, że jest to świat, który powstał w mojej głowie i który oddaję Wam z sercem i dbałością o każdy szczegół.

Pierwsze Lato ze Smokami

Prolog — Pierwszy krok w stronę skrzydeł

Claire Morgan siedziała na podłodze swojego pokoju, otoczona stosami ubrań, i zastanawiała się po raz setny, co spakować na tydzień ze smokami. Internet nie był pomocny — znajdowała albo profesjonalne poradniki dla zawodowych jeźdźców, albo blogi influencerów pozujących w designerskich strojach na tle smoczych skrzydeł.

— Claire, kolacja! — mama zawołała z dołu.

— Zaraz idę!

Rzuciła ostatnie spojrzenie na rozłożone rzeczy. Dżinsy — tak. Stara bluza z liceum — tak. Sukienka, którą kupiła na studniówkę — zdecydowanie nie. Chociaż może wieczorami są jakieś imprezy? Nie, to kurs, nie kolonia.

Zeszła na dół, gdzie rodzice już czekali przy stole. Tata przeglądał gazetę, mama nakładała makaron na talerze. Zwykły czwartkowy wieczór w domu państwa Morgan.

— Spakowana? — zapytał tata, nie odrywając wzroku od artykułu.

— Prawie.

— Wciąż nie rozumiem, po co ci ten kurs — mama postawiła przed nią talerz. — Smoki są niebezpieczne. Widziałam w wiadomościach, w zeszłym roku ktoś spadł…

— Mamo, więcej ludzi ginie w wypadkach samochodowych.

— Ale ty nie prowadzisz samochodu.

— Bo nie mam prawa jazdy. — Claire nawinęła makaron na widelec. — Poza tym to prezent, pamiętasz? To wy mi to daliście.

To było pół prawdy. Rodzice rzeczywiście zapłacili za kurs, ale to Claire znalazła ulotkę, Claire błagała przez miesiąc, Claire obiecała, że to będzie jej jedyny prezent na osiemnastkę i Boże Narodzenie razem wzięte.

— Mogliśmy ci kupić samochód — mruknął tata. — Byłoby praktyczniej.

— Samochód bym miała całe życie. To jest szansa, żeby zrobić coś… innego.

„Innego” było słowem kluczem. Claire całe życie robiła rzeczy zwyczajne. Dobre oceny, ale nie najlepsze. Kilka koleżanek, ale nie najlepsze przyjaciółki. Należała do klubu fotograficznego, ale nigdy nie wygrała konkursu. Grała na gitarze, ale tylko dla siebie.

Po kolacji wróciła do pakowania. Telefon zawibrował — Snapchat od Jessiki, jedynej osoby, którą mogła nazwać prawdziwą przyjaciółką.


„nie wierzę, że naprawdę jedziesz do smoków!! szalona jesteś”

Claire odpisała zdjęciem swojego bałaganu.

„help, nie wiem co zabrać”

„bikini! będą gorący instruktorzy ;)”

„Jess, to nie wakacje”

„wszystko może być wakacjami jak masz odpowiednie nastawienie”


Claire się uśmiechnęła. Jessica miała odpowiednie nastawienie do wszystkiego — dlatego miała chłopaka, plany na studia za granicą i tysiąc followersów na Instagramie. Claire miała profil prywatny z siedemdziesięcioma obserwującymi, głównie rodziną.

Właściwie to przez Instagram dowiedziała się o kursie. Scrollowała, nudząc się na lekcji historii, gdy wyskoczyła reklama. „Spełnij marzenie — naucz się latać!” z wideo smoka wznoszącego się nad górami. Coś w tym obrazie ją złapało. Wolność? Piękno? Może po prostu potrzeba zrobienia czegoś, czego nikt by się po niej nie spodziewał.

— Claire, możesz zejść? — tata zawołał.

W salonie rodzice siedzieli na kanapie z tymi minami, które oznaczały „poważną rozmowę”.

— Chcemy, żebyś była ostrożna — zaczęła mama. — To nie są kucyki czy nawet konie. To dzikie zwierzęta.

— Wyszkolone dzikie zwierzęta — poprawiła Claire.

— Mimo wszystko. — Tata wyjął z kieszeni coś małego. — Masz.

Gaz pieprzowy.

— Tato, serio?

— To nie na smoki. To na innych kursantów. Nie znasz tych ludzi, będziesz sama…

— Mam osiemnaście lat.

— Dokładnie. Dopiero osiemnaście.

Claire wzięła gaz, żeby zakończyć dyskusję. I tak nie zabierze go ze sobą — wyobrażała sobie minę instruktorki, gdyby znalazła go podczas kontroli.

Tej nocy spała źle. Śniły jej się smoki — nie te z reklam, majestatyczne i piękne, ale potwornie wielkie, z zębami jak sztylety. Budziła się co godzinę, sprawdzając, czy nie zaspała.

Rano mama zawiozła ją na dworzec autobusowy. Pocałunek w policzek, „bądź ostrożna” powtórzone trzy razy i Claire stała sama z plecakiem i torbą, czekając na autobus do miejsca, którego nazwę ledwo potrafiła wymówić.

W autobusie było kilka osób, które wyglądały, jakby też jechały na kurs — młodzi, z dużymi plecakami, nerwowo sprawdzający telefony. Claire usiadła przy oknie, włożyła słuchawki, puściła playlistę, którą przygotowała specjalnie na tę podróż. „Eye of the Tiger” było zbyt dramatyczne na początek, przewinęła.

Krajobraz za oknem zmieniał się z podmiejskiego w wiejski. Pola, lasy, czasem gospodarstwo. Po trzech godzinach autobus zjechał z głównej drogi na mniejszą, potem na jeszcze mniejszą, aż w końcu zatrzymał się na przystanku, który był tylko wiatą i tabliczką.

Rozdział 1 — Przyjazd

Stadnina Pod Gwiazdą Północy, lipiec

— Stadnina Pod Gwiazdą Północy, wysiadamy! — krzyknął kierowca.

Autokar zatrzymał się z sykiem hamulców na parkingu wysypanym żwirem. Claire Morgan przycisnęła nos do szyby, próbując dostrzec cokolwiek przez smugi brudu. Osiemnaście lat, świeżo po maturze, z plecakiem pełnym rzeczy, które pewnie były nieodpowiednie, i żołądkiem ściśniętym w węzeł.

Kierowca otworzył drzwi, wpuszczając falę gorącego, lipcowego powietrza.

Claire sięgnęła po plecak spod siedzenia. Ręce lekko jej drżały — nie ze strachu, powiedziała sobie, z ekscytacji. Chociaż kto tak naprawdę wiedział, gdzie kończyło się jedno, a zaczynało drugie?

Było gorąco, powietrze pachniało sianem i czymś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać. Czternaście innych osób stało niepewnie, rozglądając się.

— To tu? — zapytał ktoś.

Stadnina Pod Gwiazdą Północy wyglądała… zwyczajnie. Nie jak majestatyczne ośrodki z broszur, tylko jak rozbudowane gospodarstwo rolne. Drewniane budynki potrzebowały malowania, ogrodzenia były praktyczne, nie ozdobne. Tabliczka „Kursy podstawowe — rejestracja” była przekrzywiona.

Przed nimi była brama z drewnianym szyldem i żwirowa droga prowadząca w głąb. Żadnych smoków na widoku, żadnej recepcji, tylko tabliczka „Kursanci — rejestracja 500 m”.

— Chyba idziemy — powiedział chłopak w jej wieku, ruszając pierwszy.

Grupa ruszyła żwirową drogą, torby obijały się o nogi, pot spływał po plecach. Claire żałowała, że wzięła taką ciężką torbę.

— Ty też na kurs? — zapytał ktoś za nią.

Claire obróciła się. Chłopak mniej więcej w jej wieku, T-shirt z kapelą, której nie znała, znoszone trampki.

— Tak — odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że brzmi sztywno. — Ty też?

— No. Rodzice dali mi w prezencie za zdanie matury. Ty?

— To samo.

— Pierwszy raz? — dziewczyna obok niej zapytała. Blondynka, makijaż mimo upału, walizka na kółkach, która nie radziła sobie ze żwirem.

— Tak. Ty?

— Też. Jestem Megan. Mój chłopak powiedział, że jestem mięczak, jeśli się boję zwykłych zwierząt. Więc jestem tu, żeby mu udowodnić, że się myli.

— Claire. Ja jestem, bo… bo chciałam.

To brzmiało głupio powiedziane na głos. „Chciałam”. Jakby to było takie proste.

Dotarli do kompleksu budynków — nic spektakularnego: drewniane baraki, jeden większy budynek murowany, w oddali coś, co wyglądało jak stajnie, tylko większe. Tabliczka „Rejestracja” wskazywała na murowany budynek.

Stali niezręcznie, nie wiedząc, co więcej powiedzieć. Na szczęście z budynku wyszła kobieta — czterdzieści parę lat, krótkie włosy, praktyczne ubranie, clipboard w ręku.

— Grupa podstawowa B-7? — zapytała głosem, który nie znosił nonsensów. — Jestem instruktorka Drake. Proszę za mną do rejestracji.

Poszli posłusznie. Claire rozglądała się, szukając smoków, ale nigdzie ich nie było. Tylko zapachy — siano, coś ostrzejszego, zwierzęcego — zdradzały ich obecność.

W środku budynku było chłodniej. Ściany obwieszone certyfikatami, zdjęciami grup, tablicami z zasadami bezpieczeństwa. Claire stanęła w kolejce z piętnastoma innymi osobami — różny wiek, różne twarze, ale wszyscy z tym samym wyrazem nerwowej ekscytacji.

Klimatyzacja szumiała. Kobieta za ladą wyglądała, jakby wolała być gdziekolwiek indziej.

— Nazwiska? — zapytała, nawet nie patrząc na nich.

Kolejka, formularze, klucze do pokoi. Claire dostała czwórkę, pokój z jedną współlokatorką. Budynek mieszkalny był… podstawowy. Linoleum na podłogach, ściany, które widziały lepsze czasy, zapach środka dezynfekującego.

— Nazwisko? — instruktorka Drake nie patrzyła na nią, szukając w papierach.

— Morgan. Claire Morgan.

— Pokój cztery, łóżko B. Klucz przy recepcji. Zbiórka o piętnastej w sali wykładowej. Spóźnienie równa się wydalenie z kursu.

— Tak, oczywiście, ja…

Ale instruktorka Drake już pytała następną osobę o nazwisko.

Pokój był mały. Dwa łóżka, dwa krzesła, jedna szafa, okno z widokiem na parking, gdzie stał ich autobus. Łóżko A było już zajęte — walizka, kosmetyczka, ładowarka do telefonu w gniazdku.

Claire rzuciła plecak na swoje łóżko, usiadła. Przez okno widziała, jak kolejne osoby przybywają, niektóre z rodzicami, którzy machają na pożegnanie. Jej rodzice chcieli ją przywieźć, ale powiedziała, że da sobie radę. Teraz żałowała — przynajmniej miałaby z kim porozmawiać.

Było dopiero południe, zbiórka o piętnastej. Trzy godziny na… co? Rozpakowywanie? Eksplorację?

Telefon zawibrował. SMS od mamy: „Dojechałaś? Pamiętaj o kremie z filtrem przeciwsłonecznym!”

Claire odpisała: „Tak, jestem. Pamiętam.” Nie dodała, że zapomniała kremu.

— Cześć! Jestem Megan!

Współlokatorka wpadła jak burza. Blondynka, makijaż, paznokcie, które wyglądały niepraktycznie do pracy ze zwierzętami.

— Claire — przedstawiła się, czując się jeszcze bardziej szara.

— Super, że jesteśmy razem! Pierwszy raz na smokach? Ja też! Znaczy widziałam na pokazach, ale nigdy z bliska! Podobno są ogromne! Nie boisz się?

— Trochę — przyznała Claire, zaskoczona własną szczerością.

— Ja się boję strasznie! — Megan usiadła na swoim łóżku. — Ale mój chłopak powiedział, że jestem tchórzem i się założyliśmy, że nie dam rady. Więc muszę!

O piętnastej zebrali się w sali wykładowej — zwykłej, z plastikowymi krzesłami i tablicą, która widziała lepsze dni. Instruktorka Drake stała z przodu, obok niej młodszy mężczyzna w dżinsach i koszulce polo.

— Jestem główną instruktorką tego kursu — zaczęła Drake bez wstępów. — To jest asystent Meyer. Przez następny tydzień nauczymy was podstaw kontaktu ze smokami. To nie jest kurs latania — to kurs oswajania. Niektórzy z was polecą może pięć metrów ostatniego dnia. Większość nie. To normalne.

Claire poczuła mieszankę ulgi i rozczarowania. Nie latanie?

— Zasada pierwsza — kontynuowała Drake. — Smoki to nie maskotki. To zwierzęta użytkowe, czasem niebezpieczne. Szacunek i ostrożność to podstawa. Zasada druga — słuchacie instrukcji. Bez dyskusji, bez „ale”. Zasada trzecia — strach jest normalny. Kto mówi, że się nie boi, kłamie albo jest głupi.

Meyer uśmiechnął się łagodniej.

— Ale też chcemy, żebyście się dobrze bawili. Smoki są wspaniałe, gdy się je pozna. Jutro rano pierwsze spotkanie. Dziś tylko teoria i przydzielanie sprzętu.

Następne dwie godziny były nudne. Filmiki o bezpieczeństwie, podpisywanie oświadczeń, przymierzanie kasków i rękawic. Claire dostała zestaw, który był za duży, ale „musi wystarczyć, nie mamy wszystkich rozmiarów”, jak powiedziała instruktorka Drake.

Kolacja była w stołówce — zwykłej, z plastikowymi tackami i jedzeniem, które przypominało szkolne obiady. Claire usiadła z Megan i chłopakiem z autokaru — Jake’iem.

— Widzieliście już jakiegoś smoka? — pytał Jake, rozglądając się.

— Nie, pewnie trzymają je gdzieś z tyłu — Megan dźgała widelcem ziemniaki. — Może specjalnie, żebyśmy się nie przestraszyli pierwszego dnia?

Claire nic nie mówiła, jadła mechanicznie. Czuła się… rozczarowana? Oczekiwała czegoś więcej. Magii, podniosłości. A tu zwykły ośrodek, zwykli ludzie, zwykłe procedury.

Po kolacji, w pokoju zastała Megan rozpakowującą garderobę, która wyglądała kompletnie nieodpowiednio — sukienki, szpilki, błyszczyki.

— Myślisz, że będą jakieś imprezy? — zapytała Megan.

— Wątpię. To kurs, nie wakacje.

— Wszystko może być wakacjami…

Claire poszła na wieczorny spacer. Wyszła z budynku, ruszyła w stronę tych większych smoczarni. Im bliżej była, tym silniejszy stawał się ten zapach — zwierzęcy, ale nie nieprzyjemny, ostry, ale z nutą czegoś ciepłego, organicznego.

Ogrodzenie blokowało dalszą drogę. Tabliczka „Wstęp tylko z instruktorem”. Ale za ogrodzeniem…

Smoki.

Trzy czy cztery, trudno było powiedzieć w zapadającym zmroku. Nie były majestatyczne jak w reklamach. Leżały na ziemi, niektóre chrapały. Jeden podrapał się łapą jak pies. Zwykłe zwierzęta.

Nie były jak w reklamach. Były prawdziwe, co oznaczało, że były brudne od ziemi, niektóre miały ślady starych zadrapań, jeden drapał się łapą, jakby miał pchły. Leżały w cieniu, ignorując upał.

Ale potem jeden — brązowy, ze złuszczającą się łuską na grzbiecie — podniósł głowę, spojrzał prosto na nią. Oczy błysnęły w ostatnich promieniach słońca — złote, inteligentne, obce.

Claire zamarła. Smok patrzył na nią długo, potem ziewnął, pokazując rząd zębów wielkości jej palców, położył głowę z powrotem.

Serce waliło jej jak oszalałe. To był moment — nie magiczny, nie epicki, ale prawdziwy. Pierwszy prawdziwy kontakt wzrokowy ze smokiem. Po prostu zwierzę patrzące na człowieka.

To było prawdziwe. Smoki były prawdziwe, była tutaj, za kilka dni będzie mogła ich dotknąć, może nawet…

— Nie powinnaś tu być — głos za nią sprawił, że podskoczyła.

Młody mężczyzna w brudnym T-shircie szedł w jej stronę, ręce w kieszeniach.

— Przepraszam, ja tylko…

— Spokojnie, nie będę donosić pani Drake. — Podszedł, stanął obok. — Który cię zauważył? Bruno?

— Nie wiem, jak się nazywa. Ten brązowy.

— To Bruno. Stary Cichogrzbiet, pracuje tu od piętnastu lat. Lubi obserwować nowych.

— Pierwsza zasada — nie podchodzić bez instruktora. Nawet do ogrodzenia. Niektóre potrafią plunąć na trzy metry.

— Plunąć?

— Śliną. Czasem z resztkami jedzenia. Bruno ma nawyk. — Wskazał na smoka. — Lepiej wracaj do budynku. Pani Drake nie lubi, jak kursanci łamią zasady już pierwszego dnia.

— Czy on… czy to normalne, że patrzył tak długo?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Smoki są ciekawskie. Zastanawiał się pewnie, czy jesteś ciekawa, czy nudna.

— I co zdecydował?

— Że zobaczył dość na dziś. — Uśmiechnął się. — Idź spać. Jutro ciężki dzień.

Claire wróciła do pokoju, czując się głupio. Pierwszy dzień i już zrobiła coś źle. Megan już spała, chrapiąc cicho. Claire położyła się, patrząc w sufit. Jutro dotknie smoka. Prawdziwego, żywego smoka.

Nie czuła się wyjątkowa. Nie czuła więzi czy przeznaczenia. Czuła się jak osiemnastolatka, która nie wie, w co się wpakowała.

Ale te oczy… złote oczy Bruno, które patrzyły na nią, jakby oceniały…

Może to wystarczy. Może nie trzeba być wyjątkowym, żeby zacząć przygodę. Może wystarczy być ciekawym świata.

Zasnęła, myśląc o smokach, które chrapią jak psy, i patrzą jak filozofowie.

Pierwszy krok.

Zwykły, mały, ale jej.

Claire Morgan, jedna z kilkunastu na kursie B-7, gotowa na cokolwiek przyniesie jutro.

Albo prawie gotowa.

W końcu strach jest normalny, jak powiedziała instruktorka Drake.

A Claire była absolutnie, kompletnie, normalnie przerażona.

Rozdział 2 — Pierwszy dzień

Po śniadaniu sala wykładowa była pełna. Claire naliczyła szesnaście osób — różny wiek, od może szesnastolatka po kobietę, która mogła być po pięćdziesiątce. Wszyscy siedzieli sztywno, niektórzy sprawdzali telefony, inni rozmawiali szeptem.

Drzwi otworzyły się. Weszła kobieta — czterdzieści parę lat, krótkie ciemne włosy z siwymi pasemkami, twarz, która widziała dużo słońca i wiatru. Za nią młodszy mężczyzna, może trzydzieści lat, w dżinsach i koszulce polo.

Instruktorka Drake stanęła przy tablicy, jej niski, donośny głos od razu wypełnił salę. Obok niej czekał pan Meyer, asystent instruktora. Znali ich już z poprzedniego wykładu, lecz teraz mieli poprowadzić ich dalej — przez następny tydzień to właśnie oni mieli być przewodnikami w świecie smoków.

Cisza w sali. Drake przeszła wzrokiem po wszystkich twarzach.

— Zacznijmy od podstaw. Kto z was miał wcześniej kontakt ze smokami?

Jedna ręka w górze — chłopak z przodu, pewny siebie.

— Byłem na pokazie. Smoki robiły akrobacje.

— To nie kontakt, to oglądanie. Ktoś jeszcze?

Cisza.

— Dobrze. To znaczy, że zaczynamy od zera. — Drake podeszła do tablicy, zaczęła pisać. — Smoki, które tu zobaczycie, to głównie Cichogrzbiety. Spokojne, przewidywalne, wybaczające błędy. Idealne do nauki. Poza nimi w terenie spotyka się też Wichroloty (sportowe, szybkie i reaktywne), Smoki Północne (długodystansowe, odporne na pogodę) i Cienioskrzydłe (wyjątkowo wrażliwe i „relacyjne”). U nas na podstawowym kursie pracujecie jednak wyłącznie z Cichogrzbietami.

— Czy będziemy latać? — zapytała dziewczyna z tyłu.

— Niektórzy. Ostatniego dnia. Może pięć metrów nad ziemią, może dziesięć sekund. To nie kurs latania, to kurs pierwszego kontaktu. Różnica jest fundamentalna.

Claire poczuła ukłucie rozczarowania. Tylko kontakt?

— Wiem, że niektórzy są rozczarowani — Drake jakby czytała w myślach. — Przyszliście tu za reklamami, obietnicami wielkiej przygody. Prawda jest taka: dziewięćdziesiąt procent pracy ze smokami to czyszczenie, karmienie, podstawowa pielęgnacja. Latanie to wisienka na torcie, który najpierw trzeba upiec.

Meyer wystąpił.

— Ale ten tort jest tego wart. Każdy, kto dotknie smoka, kto spojrzy mu w oczy, zostaje zmieniony. Niekoniecznie dramatycznie. Subtelnie. Ale trwale.

— Pan Meyer jest romantykiem — Drake wywróciła oczami. — Ja jestem realistką. Smoki to zwierzęta. Duże, czasem niebezpieczne, wymagające szacunku zwierzęta. Nie są magiczne, nie czytają w myślach, nie wybierają „swojego człowieka” jak w filmach.

— Ale — Meyer znowu — tworzą więzi. Z czasem, z cierpliwością, z wzajemnym szacunkiem.

Drake westchnęła.

— Tak, tworzą. Ale wy jesteście tu tydzień. Najwyżej co możecie osiągnąć, to wzajemna tolerancja. I to wystarczy.

Następne dwie godziny to była teoria. Budowa anatomiczna smoków (Claire notowała gorączkowo — cztery komory serca, puste kości jak u ptaków, temperatura ciała trzydzieści dziewięć–czterdzieści stopni). Zasady bezpieczeństwa (nie podchodzić od tyłu, nie patrzeć w oczy dłużej niż trzy sekundy, nie nosić błyszczącej biżuterii). Podstawy komunikacji (smoki reagują na ton głosu bardziej niż słowa, rozpoznają około stu gestów, mają pamięć fotograficzną).

— Jutro rano pierwszy kontakt — Drake kończyła wykład. — Śniadanie o siódmej, zbiórka o ósmej przy hangarze A. Ubrania robocze — nic, czego byłoby żal pobrudzić albo podrzeć. Pytania?

— Czy smoki mają imiona? — zapytał ktoś.

— Tak. Ale dla was to Smok Numer Jeden, Dwa, Trzy i tak dalej. Imiona są dla tych, którzy z nimi pracują na co dzień. Wy jesteście turystami w ich świecie.

To zabrzmiało ostro, ale Claire rozumiała. Tydzień to nic. Migawka.

Kolacja była w stołówce — długie stoły, plastikowe tace, jedzenie, które było… jadalne. Claire usiadła z Megan i chłopakiem z autobusu — Jake’iem.

— Drake jest ostra — powiedział Jake, dźgając widelcem coś, co teoretycznie było kurczakiem.

— Ale wie, co robi — zauważyła Claire. — Widziałeś jej ręce? Blizny. To ktoś, kto pracuje ze smokami naprawdę, nie tylko uczy.

— Meyer jest milszy — Megan poprawiała makijaż małym lusterkiem. — I przystojny. Myślicie, że jest singlem?

— Megan, masz chłopaka — przypomniała Claire.

— Patrzenie nie szkodzi.

Po kolacji Claire wyszła na spacer. Słońce zachodziło, powietrze było przyjemnie chłodniejsze. Znowu znalazła się przy ogrodzeniu, ale tym razem zachowała bezpieczną odległość.

Smoki były aktywniejsze. Niektóre chodziły po zagrodach, inne rozciągały skrzydła. Jeden — mniejszy, o niebieskich łuskach — biegał w kółko, jakby się bawił.

— Nie możesz się oprzeć, co?

Meyer stał kilka metrów dalej, ręce w kieszeniach.

— Przepraszam, nie łamię zasad, stoję daleko…

— Spokojnie, nie skarżę. Sam tu przychodzę wieczorami. — Podszedł, stanął obok. — To Strzała, ta niebieska. Młoda, ma dopiero trzy lata. Za energiczna na kursantów, ale piękna.

— Dlaczego smoki? — zapytała Claire nagle. — Dlaczego pan tu pracuje?

Meyer uśmiechnął się.

— Bo pierwszego dnia mojego kursu, dziesięć lat temu, smok spojrzał na mnie i wiedziałem, że to jest to. Że wszystko inne było tylko czekaniem na ten moment.

— Drake powiedziała, że to romantyzowanie.

— Pani Drake boi się przyznać, że też tak miała. Widziałem jej pamiętnik z pierwszego kursu. Pełen rysunków smoków i wykrzykników.

Stali w ciszy, patrząc, jak Strzała gania własny ogon.

— Idź spać — powiedział w końcu Meyer. — Jutro dotkniesz smoka po raz pierwszy. Będziesz chciała być wypoczęta.

Claire wróciła do pokoju. Megan już spała w maseczce na oczy i zatyczkach w uszach. Claire położyła się, patrząc w sufit.

Jutro dotknie smoka.

Nie wiedziała, czy jest bardziej podekscytowana, czy przerażona.

Pewnie jedno i drugie.

Zasnęła, myśląc o Strzale ganiającej własny ogon i o bliznach na rękach pani Drake.

Prawdziwe smoki, prawdziwe konsekwencje, prawdziwa przygoda.

Nawet jeśli tylko na tydzień.

Nawet jeśli tylko jako turystka w ich świecie.

To wciąż było więcej niż całe jej dotychczasowe osiemnaście lat.

Rozdział 3 — Pierwsze spotkanie

Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści. Claire leżała przez moment, słuchając, jak Megan mamrocze coś w poduszkę o „nieludzkich godzinach”. Przez okno wpadało blade światło — kolejny upalny dzień się zaczynał.

Śniadanie w stołówce było ciche. Wszyscy wyglądali na niewyspanych i spiętych. Jake siedział nad miską płatków, wpatrując się w nie, jakby zawierały odpowiedzi na pytania, których nie potrafił sformułować. Starszy pan — przedstawił się wczoraj jako Robert — metodycznie kroił grzankę na idealnie równe kwadraty.

— Spałaś coś? — Megan usiadła obok Claire z kubkiem kawy wielkości wiadra.

— Niewiele. Ty?

— Śniły mi się smoki. Że jeden mnie zjadł. — Megan zaśmiała się nerwowo. — Głupie, prawda?

Claire nie odpowiedziała. Jej też śniły się smoki, ale w jej śnie uciekała przed nimi, a one były zawsze szybsze.

O ósmej zebrali się przed hangarem A. Instruktorka Drake czekała w roboczym kombinezonie, włosy spięte w praktyczny kok. Meyer stał obok z listą w ręku.

— Dzień dobry — Drake nie czekała na odpowiedź. — Zaraz wejdziecie do hangaru i poznacie przydzielone wam smoki. Pamiętajcie: to pierwsze spotkanie ustala ton całej relacji. Smok zapamięta, jak się zachowacie.

— Bez presji — mruknął ktoś z tyłu.

— Presja jest zdrowa — odparła Drake. — Sprawia, że jesteście czujni. Smoki wyczuwają samoświadomość. Wolą ją niż bezmyślną brawurę.

Meyer zaczął czytać przydziały:

— Jake Wilson — boks trzeci. Megan Foster — boks piąty. Robert Henley — boks pierwszy… Claire Morgan — boks siódmy.

Siódmy. Claire nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Czy smoki są numerowane według temperamentu? Wielkości? Alfabetycznie?

Weszli do hangaru. Zapach uderzył natychmiast — intensywny, zwierzęcy, z nutą siana i czegoś metalicznego. Hangar był ogromny — sufit na wysokości może dziesięciu metrów, boksy po obu stronach szerokiego korytarza. Każdy boks był wielkości małego mieszkania, z grubymi metalowymi kratami zamiast ścian frontowych.

Claire przeszła korytarzem, czytając numery. Jeden, dwa, trzy… Z boksu czwartego dobiegało sapanie. Z piątego — dźwięk jakby ktoś przesuwał meble.

Boks siódmy był na końcu. Claire zatrzymała się przed kratami, próbując dostrzec coś w półmroku. Najpierw zobaczyła tylko słomę na podłodze, wielką metalową miskę z wodą. Potem cień w rogu poruszył się.

Smok był… średni. Nie mały, ale nie gigantyczny. Może półtora metra w kłębie, brązowy z odcieniem zieleni, jak stara miedź. Leżał zwinięty, głowa na łapach, jedno oko otwarte, obserwujące ją.

— Cześć — powiedziała Claire, czując się idiotycznie. Smok nie zareagował.

Instruktorka Drake podeszła z kluczem.

— To jest Kasztan. Cichogrzbiet, osiem lat, spokojny temperament. Idealny dla początkujących.

Otworzyła bramę. Szeroka, ciężka krata zasyczała na zawiasach.

— Wejdź — poleciła. — Powoli, bez gwałtownych ruchów. Zatrzymaj się dwa metry od niego.

Claire zrobiła krok. Serce waliło jej tak głośno, że była pewna, iż smok słyszy. Drugi krok. Słoma szeleściła pod stopami. Trzeci krok.

Kasztan podniósł głowę. Z tej odległości był większy, niż się wydawał. Głowa wielkości torby podróżnej, zęby widoczne nawet przy zamkniętym pysku. Oczy — brązowe z żółtymi plamkami — patrzyły na nią bez emocji.

— Teraz stój — instruowała Drake z zewnątrz. — Pozwól mu się przyjrzeć.

Claire stała. Nogi miała jak z waty. Kasztan wyciągnął szyję, węsząc. Jego nozdrza — wielkości jej pięści — rozszerzyły się i zwęziły. Raz, drugi, trzeci.

Potem smok wstał.

To był moment, gdy Claire prawie uciekła. Kasztan w pełnej wysokości był masywny. Nie tylko wysoki, ale szeroki, muskularny. Skrzydła złożone przy bokach wyglądały jak plecak kempingowy, ale Claire wiedziała, że rozłożone będą miały może kilkanaście metrów rozpiętości.

Smok zrobił krok w jej stronę.

Claire zamarła. Dosłownie nie mogła się ruszyć, jakby ktoś wylał jej beton do żył.

— Oddychaj — Drake mówiła spokojnie. — To ważne. Smoki interpretują wstrzymany oddech jako agresję albo panikę.

Claire spróbowała. Płytki, urywany oddech — ale lepsze to niż nic.

Kasztan podszedł na metr. Teraz mogła zobaczyć detale — pojedyncze łuski, każda wielkości monety, układające się w hipnotyzujący wzór. Małe blizny tu i tam, świadectwa ośmiu lat życia. Pazury przy łapach, czarne i błyszczące jak obsydian.

Smok wyciągnął szyję, jego nos był centymetry od jej twarzy.

I wtedy Claire poczuła ciepło jego oddechu. Pachniał sianem i czymś słodkawym, jak melasa. Nie było w tym nic groźnego, nic drapieżnego.

— Możesz wyciągnąć rękę — powiedziała Drake. — Powoli. Dłoń otwarta, żeby widział, że nie masz nic w ręku.

Claire uniosła rękę. Drżała jak liść, ale uniosła. Kasztan spojrzał na dłoń, potem znowu na jej twarz. I szturchnął jej rękę nosem.

Dotyk był ciepły, suchy, łuski gładkie jak kamienie wypolerowane przez rzekę. Claire wydała z siebie dźwięk — coś między westchnieniem a piskiem.

— Dobra robota — pochwaliła Drake. — Teraz możesz go pogłaskać. Szyja, nie głowa. Mocno, to nie kot.

Claire położyła dłoń na szyi Kasztana. Skóra pod łuskami była ciepła, czuła, jak mięśnie pracują, gdy smok oddycha. Pogłaskała — najpierw delikatnie, potem mocniej, gdy Kasztan nie protestował.

Smok wydał z siebie niski dźwięk — nie warczenie, bardziej jak westchnienie. Potem, ku zaskoczeniu Claire, otarł się głową o jej ramię. Prawie ją przewrócił — głowa smoka ważyła pewnie z dwadzieścia kilo.

— O! — Drake brzmiała na zaskoczoną. — Polubił cię. Kasztan zwykle jest bardziej zdystansowany przy pierwszym spotkaniu.

Claire stała oszołomiona, czując ciężar smoczej głowy na ramieniu. Kasztan mruczał cicho — wibracje przenosiły się przez jej ciało.

— Co mam robić? — szepnęła.

— Stój. Ciesz się. To rzadki moment.

Po minucie Kasztan cofnął się, wrócił do swojego kąta, położył się z powrotem. Ale jego oczy pozostały na Claire, już nie obojętne, ale… ciekawskie?

— Możesz wyjść — powiedziała Drake. — Świetny pierwszy kontakt.

Claire wyszła z boksu na miękkich nogach. Z sąsiednich boksów dochodziły różne dźwięki — ktoś mówił nerwowo do swojego smoka, ktoś inny się śmiał.

Poszła sprawdzić, jak radzi sobie Megan. Jej przyjaciółka stała w boksie piątym, przylgnięta do ściany, podczas gdy mniejszy smok o srebrzystych łuskach węszył jej but.

— On liże moje buty! — Megan piszczała. — Czy to normalne?!

— To Srebro — Meyer był przy jej boksie. — Lubi błyszczące rzeczy. Masz coś błyszczącego na butach?

— Cekiny — Megan spojrzała na swoje trampki ozdobione cekinami. — Myślałam, że będą ładnie wyglądać…

— Dla Srebra wyglądają smakowicie. Nie martw się, nie ugryzie. Tylko sprawdza.

Jake w boksie trzecim miał inne problemy. Jego smok — wielki, czarny Cichogrzbiet — kompletnie go ignorował. Jake stał na środku boksu, machając rękami.

— Halo? Smoku? Jestem tu!

— Obsydian jest stary — wyjaśniła Drake. — Dwadzieścia lat. Widział setki kursantów. Musisz się bardziej postarać, żeby zwrócił uwagę.

— Jak?

— Wymyśl coś.

Jake spojrzał bezradnie na smoka, potem zaczął… śpiewać. Cicho, nieśmiało, jakąś popularną piosenkę. Obsydian uniósł jedno ucho, potem drugie. Po minucie podniósł głowę, patrząc na Jake’a z czymś, co wyglądało na zaciekawienie.

Robert, starszy pan, radził sobie najlepiej. Stał spokojnie w boksie pierwszym, a jego smok — średniej wielkości Cichogrzbiet o rudych łuskach — obwąchiwał go metodycznie od stóp do głów.

— Interesująca technika — skomentował Robert. — Podobna do psów, ale bardziej… szczegółowa.

— Rudzik ma świetny węch — powiedział Meyer. — Zapamięta pana zapach na zawsze.

— Fascynujące. Czy badano ich zdolności węchowe? Ile cząsteczek na milion potrafią wykryć?

Meyer uśmiechnął się.

— Widać, że jest pan naukowcem.

— Emerytowanym chemikiem. Ale ciekawość pozostała.

Claire wróciła do boksu siódmego. Kasztan wciąż leżał, ale obserwował ją.

— Czas na karmienie — ogłosiła Drake do wszystkich. — Każdy dostanie wiadro z paszą. Wchodzicie, stawiacie w rogu przeciwnym do smoka, wychodzicie. Smok podejdzie, jak będzie gotowy.

Rozdali wiadra — ciężkie, pełne mieszanki siana, warzyw i czegoś, co wyglądało jak granulki dla koni, ale większe. Claire wzięła swoje, weszła do boksu.

Kasztan podniósł głowę, węsząc.

— Obiad — powiedziała Claire, czując się mniej głupio, rozmawiając z nim. — Mam nadzieję, że lubisz… cokolwiek to jest.

Postawiła wiadro w rogu, cofnęła się. Kasztan wstał natychmiast, podszedł, zaczął jeść. Dźwięki, które wydawał, były… mało eleganckie. Chrupanie, mlaskanie, czasem parsknięcie, gdy trafił na coś szczególnie smacznego.

— Możesz zostać — Drake pojawiła się przy kracie. — Obserwować. Smoki lubią towarzystwo przy jedzeniu, o ile nie przeszkadzasz.

Claire usiadła na słomie przy ścianie, obserwując. Kasztan jadł metodycznie, czasem spoglądając na nią, jakby sprawdzał, czy wciąż tam jest.

To było… miłe. Spokojne. Normalne w dziwny sposób.

— Wiesz — powiedziała cicho — myślałam, że będzie bardziej dramatycznie. Że będzie jakaś iskra, połączenie dusz czy coś. A ty po prostu jesteś. Duży, ciepły i lubisz marchewki.

Kasztan parsknął, rozrzucając kawałki marchwi. Claire zaśmiała się.

Po karmieniu była teoria — jak czyścić boksy (widły, taczka, dużo pracy), jak rozpoznawać choroby (objawy podobne do końskich, ale nie identyczne), podstawy smoczej psychologii (hierarchia w stadzie, sygnały agresji, oznaki stresu).

— Jutro rano pierwsze ćwiczenia — Drake kończyła wykład. — Śniadanie o siódmej, zbiórka o ósmej przy hangarze A. Ubrania robocze — nic, czego byłoby żal pobrudzić albo podrzeć. Pytania?

— A nasze smoki? — Megan podniosła rękę. — Gdzie są w hierarchii?

— Większość to środek stawki. Bezpieczni, stabilni. Srebro jest omegą — najmłodsza, najniższa w hierarchii. Dlatego jest taka przyjacielska z ludźmi, szuka akceptacji, gdzie może.

Claire pomyślała o Kasztanie. Środek stawki. Zwyczajny. Pasowało.

— Teraz sygnały ostrzegawcze — Drake narysowała smoka na tablicy. — Ogon bije o ziemię — irytacja. Skrzydła lekko uniesione — gotowość do akcji, może agresja. Głowa nisko, szyja wyciągnięta — ostrzeżenie przed atakiem.

— A co z pozytywami? — zapytała Claire. — Skąd wiemy, że smok jest… szczęśliwy?

Drake zatrzymała się, jakby pytanie ją zaskoczyło.

— Mruczenie, ale niskie, wibrujące. Powolne mruganie — to znak zaufania. Ocieranie się głową — to prośba o uwagę. I… — zawahała się — czasem smoki „śpiewają”. Wysokie, melodyjne dźwięki. To rzadkie, oznacza głębokie zadowolenie.

— Obsydian śpiewał? — Jake był podekscytowany.

— Nie, Obsydian chrapał. To różnica.

Wszyscy się roześmiali.

Po teorii wrócili do pracy fizycznej. Tym razem czyszczenie boksów — kompletne, z wymianą całej słomy.

Claire stanęła w boksie Kasztana z widłami w ręku, patrząc na górę odchodów w rogu.

— No dobra — mruknęła. — Czas na brudną robotę.

Kasztan obserwował z rozbawieniem (czy smoki mogą być rozbawione?), jak Claire ładowała brudną słomę na taczkę. Był uprzejmy na tyle, żeby się odsunąć, gdy pracowała, ale gdy tylko rozłożyła świeżą słomę, natychmiast w nią wpadł, tarzając się jak pies.

— Hej! Dopiero co rozłożyłam!

Kasztan spojrzał na nią, w pysku miał źdźbło słomy. Wyglądał tak niewinnie, że musiała się roześmiać.

— Dobra, twój boks, twoje zasady.

Wywożenie taczek było najgorsze. Korytarz był wąski, koła taczki ciągle się blokowały. Megan próbowała manewrować swoją, wpadła w ścianę.

— Nienawidzę tego! — krzyknęła, frustracja w głosie. — To śmierdzi, jest ciężkie, i Srebro ciągle próbuje jeść słomę z taczki!

— Część uroku — Meyer pojawił się, żeby pomóc. — Praca ze smokami to nie tylko latanie i chwała. To głównie to — łopata i widły.

— Nikt tego nie pokazuje w reklamach — mruknął Jake, pocierając plecy.

— Bo nikt by nie przyszedł — Meyer był szczery. — Ale ci, którzy zostają mimo brudu i smrodu, ci tworzą prawdziwe więzi.

Lunch był cichszy niż zwykle. Wszyscy byli zmęczeni, niektórzy lekko rozdrażnieni. Chłopak, który przedstawił się jako Ryan — miał może siedemnaście lat, pewny siebie typ — głośno narzekał.

— To oszustwo — mówił do swojej grupy. — Zapłaciłem za kurs lotów, nie kurs sprzątania.

— To kurs podstawowy — poprawił go Robert. — Podstawy to nie tylko latanie.

— Pan broni tego, bo pan jest stary i pewnie nie poleci — Ryan był chamski. — Ale ja przyszedłem tu dla adrenaliny, nie żeby być opiekunem smoków.

Claire widziała, jak Robert się czerwieni, ale starszy pan nic nie powiedział.

— Jesteś dupkiem — powiedziała Claire, zanim się powstrzymała.

Ryan spojrzał na nią zaskoczony.

— Słucham?

— Mówię, że jesteś dupkiem. Robert więcej pracuje niż ty i nie narzeka. A ty tylko gadasz i nic nie robisz.

— Przynajmniej nie udaję, że jestem zakochana w smoku jak ty — Ryan się uśmiechnął złośliwie. — Widziałem, jak gadasz do tego swojego. „Och, Kasztanie, jesteś taki mądry.” Żałosne.

Claire poczuła, jak się czerwieni. Rzeczywiście rozmawiała z Kasztanem, ale…

— Zostawcie ją — Megan stanęła obok Claire. — Przynajmniej jej smok ją lubi. Twój cię ignoruje, bo wie, że jesteś palant.

To była prawda — smok Ryana, młody Cichogrzbiet o imieniu Błysk, rzeczywiście go unikał.

Ryan wstał, jakby chciał coś zrobić, ale Meyer pojawił się znikąd.

— Problem?

— Nie — Ryan usiadł z powrotem. — Żaden problem.

Ale atmosfera była zepsuta.

Popołudnie było poświęcone skrzydłom. Drake pokazywała, jak sprawdzać uszkodzenia na błonach, jak smarować stawy specjalnym olejem, jak masować mięśnie odpowiedzialne za lot.

— Skrzydła to najważniejsza i najdelikatniejsza część smoka — mówiła, delikatnie rozkładając skrzydło Kasztana. — Jedna dziura w błonie i smok nie może latać przez tygodnie.

Claire dotknęła błony — była cieplejsza, niż się spodziewała, cienka jak pergamin, ale mocna. Widziała sieć naczyń krwionośnych, czuła puls.

— To żywa tkanka — wyjaśniła Drake. — Sama się goi, ale powoli. Dlatego musimy być ultra ostrożni.

Kasztan stał cierpliwie, gdy Claire smarowała jego stawy skrzydłowe olejem. Pachniał jak mieszanka eukaliptusa i czegoś rybiego. Kasztan mruczał z zadowoleniem.

— Lubi to — zauważyła Drake. — Niektóre smoki nie znoszą, gdy dotyka się ich skrzydeł, ale Kasztan jest wyjątkowo łagodny.

— Dlaczego niektóre nie lubią?

— Instynkt. Uszkodzone skrzydło oznacza śmierć w naturze. Więc chronią je bardziej niż jakąkolwiek inną część ciała.

Claire pracowała ostrożnie, czując odpowiedzialność. Kasztan ufał jej na tyle, żeby pozwolić dotykać swojej najcenniejszej części.

Pod koniec dnia byli wykończeni. Claire ledwo mogła unieść ręce. Ale gdy żegnała się z Kasztanem, smok zrobił coś nowego — wyciągnął skrzydło, nakrył ją nim jak parasolem.

— Co on robi? — zapytała Meyera, który przechodził.

Meyer zatrzymał się, wyglądał na zaskoczonego.

— To gest ochronny. Robi tak z młodymi w stadzie. Ale żeby zrobił to z człowiekiem… Kasztan naprawdę cię polubił.

Claire stała pod skrzydłem, czując ciepło i zapach smoka. To było… przytulne. Bezpieczne.

— Dziękuję — szepnęła do Kasztana.

Smok mruknął, cofnął skrzydło.

Przy kolacji Ryan znowu był głośny, opowiadając, jak „jego” smok jest najszybszy, najsilniejszy. Nikt go nie słuchał.

Claire siedziała z Robertem, Megan i Jake’iem. Rozmawiali o dniu, o smokach, o tym, co jutro.

— Drake mówiła, że może usiądziemy na smokach — Jake był podekscytowany. — Nie lot, tylko dosiad.

— Ja się boję — przyznała Megan. — Srebro jest miła, ale siedzieć na niej?

— To naturalna progresja — Robert był spokojny jak zawsze. — Najpierw kontakt, potem zaufanie, potem współpraca.

— Brzmi jak małżeństwo — zażartowała Megan.

Wszyscy się roześmiali.

Claire poszła spać, myśląc o skrzydle Kasztana nad głową. O tym uczuciu bycia chronioną przez coś tak wielkiego i potężnego.

Nie była wyjątkowa. Jej więź z Kasztanem nie była magiczna czy epicka. Ale była prawdziwa. Budowana przez szczotkowanie, czyszczenie, cierpliwe siedzenie obok, gdy jadł.

Zwyczajna dziewczyna i zwyczajny smok.

Ale może w tej zwyczajności było coś pięknego. Coś prawdziwego.

Jutro miała usiąść na Kasztanie. Sama myśl wywoływała mieszankę ekscytacji i przerażenia.

Ale Kasztan jej ufał. Nakrył ją skrzydłem.

Może ona też mogła mu zaufać.

Zasnęła, śniąc nie o wielkich lotach i przygodach, ale o spokojnym mruczeniu Kasztana i zapachu oleju eukaliptusowego na jego skrzydłach.

To były dobre sny. Spokojne sny.

Jej sny.

Rozdział 4 — Pierwsze próby siodłania

Czwarty ranek przywitał ich mgłą tak gęstą, że hangar wydawał się odcięty od reszty świata. Claire stała przed boksem Kasztana, obserwując, jak smok przeciąga się leniwie, jego łuski wilgotne od rosy, która przeniknęła przez szczeliny w dachu.

— Dzisiaj siodłamy — instruktorka Drake stała na środku korytarza z czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie końskiego siodła z uprzężą alpinistyczną. — Zanim ktokolwiek zapyta — nie, nie będziecie latać. Siodłanie to sztuka sama w sobie.

Meyer taszczył kolejne siodła z magazynu, układając je wzdłuż ściany. Każde było inne — różniące się rozmiarem, kolorem skóry, liczbą klamer i pasów. Claire przyglądała się im z mieszanką fascynacji i niepokoju. Wyglądały na skomplikowane.

— Podstawowa zasada — Drake uniosła jedno z siodeł, pokazując jego konstrukcję. — Smocze siodło to nie końskie siodło. Koń niesie was na grzbiecie. Smok niesie was między skrzydłami, tuż za szyją. Punkt ciężkości jest zupełnie inny.

Robert podniósł rękę.

— Jak to wpływa na równowagę podczas lotu?

— Dobrze, że pan pyta — Drake położyła siodło na ziemi, zaczęła rozkładać pasy. — Jeździec musi być zabezpieczony z czterech stron. Pas biodrowy — główne zabezpieczenie. Pasy udowe — stabilizacja boczna. Pas piersiowy — zabezpieczenie przed upadkiem do przodu. I najważniejsze — pasy łączące, które trzymają was przy smoku, nawet gdybyście stracili przytomność.

Megan zbladła.

— Stracili przytomność?

— To rzadkie — Meyer próbował uspokoić. — Ale niektórzy ludzie mdleją z wysokości. Lepiej być przygotowanym.

Drake przydzielała siodła. Claire dostała brązowe, wyraźnie używane, z przetartą skórą w niektórych miejscach. Pachniało olejem i czymś metalicznym — może potem poprzednich użytkowników.

— Teraz najważniejsze — Drake stanęła przy tablicy, rysując diagram. — Kolejność zakładania. Najpierw podkładka ochronna na grzbiet smoka. Potem siodło, zaczynając od przodu. Pas przedni przeciąga się pod szyją, nie za ciasno — smok musi swobodnie oddychać. Pasy środkowe idą między łuskami brzusznymi — jest tam naturalna szczelina, znajdziecie ją dotykiem.

Claire notowała gorączkowo. To było dużo informacji naraz.

— I pamiętajcie — Drake spojrzała na nich poważnie. — Smok czuje każdy wasz ruch przez siodło. Jeśli jesteście spięci, smok jest spięty. Jeśli panikujecie, smok to wie. Siodło to nie bariera między wami a smokiem — to połączenie.

Poszli do boksów. Claire stanęła przed Kasztanem z siodłem w rękach, czując się kompletnie zagubiona. Skórzane pasy plątały się, klamry brzęczały. Kasztan patrzył na nią z czymś, co wyglądało na rozbawienie.

— Wiem — mruknęła. — Wyglądam jak idiotka.

Najpierw podkładka. To było proste — gruby filc, który układała na grzbiecie Kasztana tuż za jego szyją. Smok stał spokojnie, tylko czasem obracał głowę, żeby zobaczyć, co robi.

Teraz siodło. Claire uniosła je — było cięższe, niż wyglądało, może siedem kilo. Próbowała zarzucić je na grzbiet Kasztana, ale trafiła za daleko. Smok parsknął, gdy klamra uderzyła go w bok.

— Przepraszam! — ściągnęła siodło. — Jeszcze raz.

Druga próba była lepsza. Siodło wylądowało mniej więcej tam, gdzie powinno. Teraz pasy…

— Nie tak — Drake pojawiła się w boksie. — Widzisz? Pas przedni jest skręcony. Musi leżeć płasko, inaczej będzie obcierać.

Claire poprawiła pas. Drake pokazała jej, jak przeciągnąć go pod szyją Kasztana — trzeba było kucnąć, sięgnąć pod masywny brzuch smoka, złapać koniec pasa i przeciągnąć na drugą stronę.

— Czujesz szczelinę między łuskami? — Drake prowadziła jej rękę. — Tu, między trzecim a czwartym rzędem łusek, licząc od przodu. Pas musi iść dokładnie tam.

Palce Claire trafiły na miejsce, gdzie łuski się rozchodziły, tworząc naturalną bruzdę. Skóra tam była gładsza, cieplejsza.

— Teraz zapinasz — Drake pokazała sekwencję ruchów. — Klamra główna najpierw, potem zabezpieczenie. Zawsze sprawdzaj dwa razy. Poluzowana klamra w powietrzu to śmierć.

Te słowa sprawiły, że Claire zamarła. Śmierć. Czasem zapominała, jak niebezpieczne jest to wszystko.

Z sąsiedniego boksu dobiegały przekleństwa Jake’a. Jego Obsydian postanowił, że zakładanie siodła to świetna zabawa i kręcił się w kółko za każdym razem, gdy Jake próbował zapiąć pas.

— Obsydian! Stój! Błagam!

— Śpiewaj — poradził Meyer. — Serio, to działa.

Jake westchnął, zaczął nucić. Obsydian natychmiast się uspokoił, stając jak posąg. Jake kontynuował śpiewanie, jednocześnie sprawnie zapinając pasy.

Megan miała inne problemy. Srebro była tak podekscytowana siodłem, że podskakiwała.

— Ona myśli, że to oznacza lot — wyjaśniła Drake. — Młode smoki często tak reagują. Musisz ją uspokoić. Mów do niej spokojnie, dotykaj szyi.

Robert jak zawsze radził sobie metodycznie. Jego Rudzik stał spokojnie, podczas gdy starszy pan dokładnie sprawdzał każdy pas, każdą klamrę, notując coś w małym notesie.

— Fascynująca konstrukcja — mówił sam do siebie. — Rozkład sił jest optymalny…

Ryan oczywiście chciał być pierwszy. Narzucił siodło na swojego Błyska bez należytej staranności, zapiął pasy byle jak.

— Gotowe! — ogłosił dumnie.

Drake podeszła, pociągnęła za jeden pas. Całe siodło się przekrzywiło.

— Zdejmij wszystko i zacznij od nowa — rozkazała. — I tym razem zgodnie z instrukcją.

Ryan zaczerwienił się, mamrocząc coś pod nosem.

Claire w końcu uporała się ze wszystkimi pasami. Stała z tyłu, podziwiając efekt. Kasztan wyglądał… profesjonalnie. Jak prawdziwy wierzchowiec, nie zwykły smok z farmy.

— Teraz najtrudniejsza część — instruktorka Drake zebrała ich na korytarzu. — Dosiad. Nie wskakujecie jak na konia. Smok musi was zaprosić.

— Zaprosić? — Jake był zdezorientowany.

— Smok, który zgadza się być dosiadany, obniża przednie łapy, pochyla się. To czysta kurtuazja z ich strony — mogliby nas zrzucić w sekundę, gdyby chcieli. Czekamy, aż dadzą znak.

Wrócili do boksów. Claire stanęła obok Kasztana, niepewna, co robić.

— Kasztan? — powiedziała cicho. — Mogłabym… czy mógłbyś…

Smok spojrzał na nią, potem na siodło na swoim grzbiecie. Przez długą chwilę nic się nie działo. Potem, powoli, Kasztan przykucnął, obniżając swój przód, tak że siodło znalazło się na wysokości jej pasa.

— Dobry chłopiec! — Claire była zachwycona. — Dobry, mądry Kasztan!

— Teraz wsiadaj — instruowała Drake z korytarza. — Lewa noga w strzemię, podciągnij się, prawa noga przez grzbiet. Nie dotykaj skrzydeł!

Claire włożyła stopę w strzemię. Skóra siodła zaskrzypiała pod jej ciężarem. Podciągnęła się — to wymagało więcej siły, niż myślała. Przez moment wisiała niezgrabnie, po czym udało jej się przerzucić prawą nogę.

I nagle siedziała na smoku.

Wysokość była dezorientująca — półtora metra wyżej niż zwykle, ale czuła się jakby to były trzy. Kasztan wstał powoli, Claire instynktownie złapała za róg siodła.

— Nie trzymaj się siodła — poprawiła instruktorka Drake. — Ręce na specjalnych uchwytach po bokach. Siodło ma cię trzymać, nie ty siodło.

Claire znalazła uchwyty — skórzane pętle idealnie dopasowane do jej dłoni. Czuła pod sobą oddech Kasztana, jego mięśnie pracujące, żeby utrzymać równowagę.

— Jak się czujesz? — zapytał Meyer, pojawiając się przy kracie.

— Wysoko — przyznała Claire. — I… dziwnie. Jakbym była częścią czegoś większego.

— To dobre uczucie — Meyer się uśmiechnął. — Zapamiętaj je.

Z innych boksów dochodziły różne dźwięki. Jake śpiewał coraz głośniej, bo Obsydian groził, że się położy z nim w siodle. Megan piszczała, że za wysoko. Robert prowadził monolog o biomechanice.

— Teraz będziecie siedzieć pięć minut — ogłosiła Drake. — Poczujcie rytm oddechu smoka, jego mikro ruchy. Nauczcie się równowagi.

Pięć minut. Brzmiało krótko, ale każda sekunda ciągnęła się. Claire czuła każdy oddech Kasztana — jak jego boki rozszerzają się i kurczą. Czuła ciepło przez siodło, czuła, jak smok przestępuje z nogi na nogę.

Po trzech minutach zaczęła się rozluźniać. Po czterech poczuła rytm — wdech, wydech, lekkie kołysanie. Po pięciu nie chciała zsiadać.

— Czas zsiadać — Drake była nieubłagana. — Odwrotna kolejność. Prawa noga przez grzbiet, ześlizgnij się po boku. Smok powinien się pochylić.

Kasztan rzeczywiście przykucnął. Claire zsunęła się — mniej zgrabnie, niż by chciała, ale stanęła na nogach. Jej kolana były jak z galarety.

— I jak? — Drake podeszła do jej boksu.

— To było… — Claire szukała słów. — Niesamowite. Przerażające. Ale niesamowite.

— Dokładnie tak powinno być — instruktorka Drake pokiwała głową z aprobatą. — Jutro znowu. Może nawet smok zrobi kilka kroków z wami w siodle.

Zdejmowanie siodeł było prostsze niż zakładanie. Claire metodycznie odpinała pasy, notując w pamięci kolejność. Kasztan wydawał się zadowolony, gdy zdjęła mu ciężar z grzbietu — otrzepał się jak pies, rozłożył skrzydła, przeciągnął.

— Było ciężko? — zapytała, gładząc jego szyję.

Smok mruknął, otarł się o nią głową. Prawie ją przewrócił, ale Claire się tylko roześmiała.

Przy obiedzie wszyscy byli podekscytowani. Nawet Ryan wydawał się mniej arogancki.

— Czułem, jak Błysk oddycha — mówił z czymś jak podziw w głosie. — To było jakby… jakby był częścią mnie.

— Albo ty częścią jego — poprawił Robert. — To smok robi główną robotę. My tylko siedzimy.

— Ale siedzenie wymaga umiejętności — zauważyła Megan. — Moje uda mnie bolą! I to tylko od pięciu minut!

Claire jadła w milczeniu, wciąż czując echo tego doświadczenia. Siedzenie na Kasztanie było inne, niż sobie wyobrażała. Nie epickie, nie magiczne. Ale głębokie. Jakby na te pięć minut stali się jednym organizmem.

Po obiedzie instruktorka Drake zebrała ich znowu w sali.

— Wieczorem pielęgnacja siodeł — ogłosiła. — Skóra musi być naoliwiona, metal wyczyszczony. Zaniedbane siodło to niebezpieczne siodło.

Rozdała zestawy — olej, ściereczki, szczotki. Następną godzinę spędzili, czyszcząc i konserwując sprzęt. To była monotonna praca, ale Claire znajdowała w niej coś uspokajającego. Dbanie o rzecz, która miała ją chronić.

— Moje siodło śmierdzi — narzekała Megan. — Czym oni to oliwili, rybim tranem?

— To specjalna mieszanka — wyjaśnił Meyer. — Chroni skórę przed wilgocią i temperaturą. Smoki generują dużo ciepła podczas lotu, zwykła skóra by popękała.

— Ile razy używano tego siodła? — zapytała Claire, zauważając głębsze wytarcia w niektórych miejscach.

— Twoje? — Meyer spojrzał. — Może z tysiąc dosiadów. To jedno ze starszych, ale dobrze utrzymane. Należało kiedyś do instruktorki Harrison, odeszła na emeryturę trzy lata temu.

Tysiąc dosiadów. Claire przesunęła palcami po wytartej skórze. Ilu ludzi siedziało w tym siodle? Ilu przeżyło swój pierwszy lot?

Wieczorem, po kolacji, Claire znowu poszła do hangaru. Oficjalnie nie wolno im było przebywać tam po godzinach, ale nikt nie pilnował. Znalazła Kasztana leżącego w słomie, drzemiącego.

— Hej — szepnęła przez kraty.

Smok otworzył jedno oko, mruknął na powitanie.

— Dziękuję za dzisiaj. Za to, że mi zaufałeś.

Kasztan zamknął oko, ale jego ogon zastukał raz o ziemię. Claire wzięła to za „nie ma za co”.

Gdy wracała do pokoju, minęła Jake’a siedzącego na schodach.

— Też nie możesz spać? — zapytał.

— Za dużo myślę — przyznała, siadając obok.

— Ja też. Jutro podobno smoki zrobią z nami kilka kroków. A pojutrze… może nawet podskoczą.

— Boisz się?

— Strasznie — Jake się roześmiał. — Ale też nie mogę się doczekać. To dziwne?

— Nie. To normalne.

Siedzieli w ciszy, patrząc, jak mgła osiada na ziemi.

— Myślisz, że kiedyś będziemy naprawdę latać? — zapytał Jake. — Nie te pięć metrów ostatniego dnia, ale naprawdę? Wysoko?

— Może — Claire wzruszyła ramionami. — Ale najpierw musimy nauczyć się siedzieć bez trzymania za siodło.

Jake się roześmiał.

— Prawda. Małe kroki.

— Małe kroki — zgodziła się Claire.

Ale siedząc tam, w chłodnym wieczornym powietrzu, myślała o tym uczuciu bycia na grzbiecie Kasztana. O rytmie jego oddechu, o cieple jego ciała.

Małe kroki może i były małe, ale gdzieś prowadziły.

A Claire po raz pierwszym w życiu czuła, że idzie we właściwym kierunku.

Nawet jeśli ten kierunek był półtora metra nad ziemią, na grzbiecie ospałego, brązowego smoka, który lubił marchewki i drapanie za uszami.

To wciąż był jej kierunek.

Jej wybór.

Rozdział 5 — Stęp i kłus

Piąty dzień rozpoczął się od deszczu — nie ulewy, ale uporczywej mżawki, która wsiąkała w ubrania i sprawiała, że wszystko wydawało się cięższe. Claire stała przy wejściu do hangaru, obserwując, jak krople spływają po blaszanym dachu. Powietrze pachniało mokrą ziemią i tym charakterystycznym, ostrym zapachem smoków — mieszanką siana, skóry i czegoś dzikiego, zwierzęcego.

— Dzisiaj wychodzimy na zewnątrz — instruktorka Drake oznajmiła to, jakby ogłaszała wyrok. Stała przed grupą w nieprzemakalnej kurtce, krople deszczu błyszczały na jej krótkich włosach. — Padok jest za hangarem. Błoto, kałuże, ślisko. Idealne warunki, żeby nauczyć się prawdziwej jazdy.

Megan jęknęła cicho. Jej starannie wyprostowane włosy już zaczynały się kręcić od wilgoci.

— Ale przecież… — zaczął Ryan, wskazując na okno. — Leje.

— Smoki latają w deszczu — Drake wzruszyła ramionami. — W śniegu też. I w gradzie. Jeśli chcecie jeździć tylko w słoneczne dni, kupcie sobie konia.

Meyer rozdawał nieprzemakalny sprzęt — kurtki, które widziały lepsze czasy, popękane w niektórych miejscach, pachnące stęchlizną i gumą. Claire włożyła swoją — była za duża, rękawy sięgały za dłonie, ale przynajmniej chroniła przed deszczem.

— Najpierw praca z ziemi — Drake prowadziła ich korytarzem. — Będziecie prowadzić smoki na lonży. To długa lina przywiązana do uzdy, pozwala kontrolować smoka z bezpiecznej odległości. Potem, jeśli dobrze pójdzie, dosiad i jazda po padoku.

Boksy wypełniły się aktywnością. Claire weszła do Kasztana, który stał już przy kracie, jakby wiedział, że dziś wychodzą. Jego brązowe oczy błyszczały z podniecenia — albo może to tylko odbicie światła.

— Gotowy na spacer w deszczu? — zapytała, zakładając mu uzdę.

To była prosta konstrukcja — skórzane paski, które obejmowały pysk i głowę, z metalowymi kółkami po bokach do przypięcia lonży. Kasztan stał spokojnie, pozwalając jej manipulować przy swojej głowie. Jego oddech był ciepły na jej rękach, pachniał sianem i czymś słodkawym.

Instruktorka Drake pokazała im, jak przypiąć lonżę — gruba, parciana lina, może dziesięć metrów długości.

— Trzymacie koniec, ale luźno. Smok ma czuć, że jesteście, ale nie że go ograniczacie. To partnerstwo, nie niewola.

Wyszli na zewnątrz gęsiego, smoki prowadzone na linach jak ogromne, łuskowate psy. Deszcz był zimny, wpadał za kołnierz mimo kurtki. Padok okazał się dużym, ogrodzonym placem — może z pół hektara błotnistej ziemi, z kałużami wielkości małych stawów.

Kasztan wydawał się zachwycony. Potrząsnął głową, rozpryskując krople, jego nozdrza rozszerzyły się, wciągając wilgotne powietrze. Inne smoki reagowały podobnie — Srebro Megan podskakiwała, Obsydian Jake’a rył nosem w błocie.

— Najpierw chód po okręgu — instruowała Drake, stojąc pod zadaszeniem. — Wy w środku, smok chodzi wokół was. Komenda to „Krok!” głośno i wyraźnie.

Claire stanęła na środku swojego kawałka padoku, trzymając lonżę. Kasztan patrzył na nią wyczekująco.

— Krok! — zawołała.

Nic.

— Głośniej! — krzyknęła Drake. — To smok, nie kanarek!

— KROK!

Kasztan ruszył. Nie z gracją, jaką Claire sobie wyobrażała, ale ociężałym, błotnistym chodem. Jego łapy — wielkości talerzy obiadowych — zapadały się w błocie z mlaskaniem. Po trzech krokach zatrzymał się, patrząc na nią pytająco.

— Dalej! Krok!

Znowu ruszył. Claire musiała się obracać, trzymając linę, próbując utrzymać odpowiednią odległość. Po kilku minutach była zdyszana, a Kasztan dopiero się rozgrzewał.

— Teraz kłus! — Drake demonstrowała z własnym smokiem, starszym Cichogrzbietem o szarej łusce. — To szybszy chód, ale wciąż kontrolowany!

— Kłus! — Claire spróbowała.

Kasztan przyspieszył. Nagle lonża zrobiła się cięższa, ciągnęła jej ramię. Błoto pryskało spod łap smoka, część wylądowała na jej kurtce. Ale było w tym coś hipnotyzującego — rytm kroków, sposób, w jakim mięśnie Kasztana pracowały pod łuskami.

Obok Jake miał problemy. Obsydian interpretował „kłus” jako „biegnij najszybciej, jak potrafisz”. Jake był ciągnięty po błocie, jego nogi rysowały bruzdy w ziemi.

— Stój! STÓJ! — krzyczał.

Meyer pobiegł mu pomóc, łapiąc lonżę i pomagając wyhamować rozpędzonego smoka.

— Obsydian lubi prędkość — wyjaśnił, gdy Jake złapał oddech. — Musisz być stanowczy. Krótkie szarpnięcie lonżą oznacza „zwolnij”.

Robert jak zwykle radził sobie metodycznie. Jego Rudzik poruszał się równym, miarowym kłusem, jakby odmierzał każdy krok.

— Wspaniale, panie Henley! — pochwaliła Drake. — Widać doświadczenie z końmi!

— Trochę jeździłem w młodości — przyznał skromnie Robert.

Ryan oczywiście chciał pokazać, że jest najlepszy. Kazał swojemu Błyskowi galopować — szybki, niekontrolowany bieg. Błysk pędził po okręgu, Ryan ledwo trzymał lonżę.

— Za szybko! — krzyknęła Drake. — Spowalniaj!

Ale było za późno. Błysk potknął się o własne nogi, zachwiał. Ryan szarpnął za lonżę w panice. Smok stanął dęba — nie wysoko, może metr nad ziemią — ale dość, żeby Ryan stracił równowagę i wylądował tyłkiem w największej kałuży na padoku.

Cisza. Potem ktoś parsknął śmiechem — Claire nie była pewna kto. Ryan wstał, ociekając błotem, jego twarz czerwona ze wstydu i złości.

— Ten smok jest popsuty! — krzyknął.

— Smok jest w porządku — Drake podeszła, sprawdzając Błyska. — To ty jesteś zbyt pewny siebie. Idź się przebrać. Wracasz, jak będziesz gotowy słuchać instrukcji.

Ryan odszedł, zostawiając błotniste ślady.

Po godzinie pracy z ziemi Drake zarządziła przerwę. Siedzieli pod zadaszeniem, pijąc letnią herbatę z termosów. Claire czuła każdy mięsień w ramionach i plecach. Prowadzenie smoka na lonży było bardziej wyczerpujące, niż wyglądało.

— Jak twoje ręce? — Megan pokazała swoje dłonie — czerwone smugi tam, gdzie lina ocierała.

— Bolą — przyznała Claire. — Ale Kasztan był grzeczny. Prawie.

— Srebro próbowała jeść lonżę — Megan pokręciła głową. — Meyer mówi, że to normalne dla młodych smoków. Wszystko sprawdzają zębami.

— Przynajmniej nie poleciała z tobą jak Błysk z Ryanem.

Obie spojrzały na Ryana, który wrócił w czystych ubraniach i siedział osobno, nadąsany.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 70.7
drukowana A5
Kolorowa
za 105.2