Pasożyt
I.
Anki siadła z kubkiem kawy i z paczką papierosów na tarasie przed domem. Nie miała nic lepszego do roboty. Ubrana była cała na czarno jakby w żałobie po swoim dotychczasowym życiu. Wyjęła papierosa i zapaliła. Który to już dzisiaj? Nawet już nie liczyła. To jedyne, co jej w życiu zostało — palenie. Wszystko inne rozleciało się na kawałki. Firma, którą prowadziła pod dumną nazwą AnKi Roijal Consult AB zbankrutowała. Niestety, czasy były ciężkie i coraz mniej osób było stać na wydawanie fortuny na manicure i modelowanie paznokci. Dzielnica, w której znajdował się salon i sklep też nie należała do szykownych — żaden napuszony, bogaty Östermalm w centrum Sztokholmu tylko Sundbyberg — dzielnica niższej klasy średniej, jeszcze niedawno robotnicza oraz obecnie wzbogacona o imigrantów. Niestety, Anki nie mogła znaleźć lokalu w innej dzielnicy w przystępnej cenie tylko właśnie tam. Przez parę lat szło nawet dobrze — kasjerki, ekspedientki, recepcjonistki i urzędniczki też chciały móc wymachiwać długimi, wylakierowanymi we wszystkich kolorach tęczy pazurami niczym Cruella de Vil. Dawało im to złudzenie, że należą do klasy wyższej, takiej, co to nie musi fizycznie pracować tylko chadza na koktajle i dłonią z kilometrowymi paznokciami chwyta kieliszek z drinkiem i od niechcenia podnosi do ust. Płaciły za przedłużanie i upiększanie paznokci. Anki była w tym dobra. Nie na darmo nosiła tytuł konsultanta od pielęgnacji i ozdabiania paznokci razem z tytułem Managing Director — dyrektora firmy. „Roijal” w nazwie dawało do zrozumienia, że firma jest ekskluzywna i ma coś do czynienia z dworem królewskim, a że słowo było napisane z błędem ortograficznym nie umniejszało to jej klasy. Anki nie była zbyt dobra w angielskim.
Niestety — to już była przeszłość. Jej relacje z mężczyznami także kończyły się fiaskiem. Ostatni narzeczony, Vladko, to był „sambo” to znaczy konkubent. Mieszkali razem. Firma jeszcze wtedy szła dobrze, ale Anki wracała późno do domu i nie miała już siły gotować obiadu, sprzątać i być w nocy tygrysicą w łóżku.
Mężczyzna był niezadowolony i wyrzucił Anki z mieszkania. Nic nie pomogło, że byli rodakami — oboje pochodzili z Bośni. Znalazła wtedy lokum u starszej pary w trzypokojowym mieszkaniu w Brommie. Ważne było, że miała niedaleko do swego salonu pielęgnacji paznokci. Mieszkała tam dziesięć lat, ale nie chciała, oczywiście, być dalej sublokatorką. Chciała mieć mężczyznę, dom i dziecko. Chciała małżeństwa. I wtedy poznała Bossego. Miał dobrą pracę, wyglądał całkiem nieźle i wpadł w zachwyt na widok kaskady blond włosów Anki oraz jej całego światowego stylu. Dziewczyna (wtedy jeszcze była dziewczyną) umiała podkreślać swoją kobiecość. Spinała włosy perłowym grzebieniem, umiejętnie podkreślała szaroniebieskie oczy i z gracją podnosiła filiżankę kawy, odchylając mały palec i błyskając wyrzeźbionymi paznokciami. Bosse był wniebowzięty. Taką lalką będzie mógł się pochwalić przed kolegami! A jak się dowiedział, że ma własną firmę jego zachwyt sięgnął zenitu — babka ma jeszcze pieniądze! Bosse dawno już marzył o zmianie samochodu na droższy model.
Niestety, jego pensja hydraulika nie pozwalała na to. Musiałby wziąć pożyczkę. Ale od czego jest Anki! Bosse napomknął swojej damie o Audi, którego widział w katalogu firmy samochodowej. Były tam różne modele, ale jemu najbardziej podobał się srebrzysty. Pokazał Anki katalog i zaproponował, żeby razem kupili wóz. Samochód byłby zarejestrowany na Bossego, ale Anki mogłaby też nim jeździć.
— Czyż to nie świetny pomysł, kochanie? — spytał Bosse, starając się nadać głosowi przyjemne, ciepłe brzmienie.
Anki spojrzała na niego dziwnie i nic nie powiedziała. Siedzieli w restauracji i Bosse zamówił butelkę wina. Osuszyli butelkę i pojechali potem do jego mieszkania. Anki została na noc i to była chyba najlepsza jej noc w życiu — Bosse przeszedł samego siebie. Jeszcze nigdy Anki nie była tak obsłużona i zaspokojona jak tej właśnie nocy.
— Czy moglibyśmy razem zamieszkać? — spytała z nadzieją w głosie gdy Bosse sięgnął po papierosa. — Ja też chcę! — powiedziała Anki tonem dziecka, które chce lizaka. Bosse podał jej papierosa i podał ognia, zapalił również swojego. Zaciągnęli się oboje.
— Wiesz, kochanie, to całkiem dobry pomysł — powiedział Bosse. — Możesz sprowadzić się od przyszłego miesiąca.
— Och, cudownie! — pisnęła Anki. — Mam już dosyć mieszkania u tych staruszków, którzy tylko podglądają mnie i każą ściszyć telewizor, jeśli tylko trochę głośniej nastawię. Czuję się ciągle obserwowana. I nie mogę cię zaprosić żebyś został na noc, bo mi z góry zapowiedzieli, że nie będą tolerować żadnych męskich wizyt.
— Rozumiem, kochanie. To nie jest wygodna sytuacja. A nie miałabyś chęci stać się współwłaścicielką wspaniałego Audi? — Bosse próbował upiec swoją pieczeń.
Wyjął z szuflady stolika nocnego lakierowany katalog i otwarł na stronie, gdzie srebrem karoserii połyskiwał na zdjęciu samochód.
— No, ładny wóz — kobieta nie chciała odmówić, żeby nie zmarnować szansy wprowadzenia się do swego kochanka. — A ile trzeba by dołożyć?
— Ach, możemy kupić go na raty. Pierwsza rata jest trzysta tysięcy — rzucił Bosse tonem, jakby to chodziło o parę koron.
— Co?! To ile kosztuje ten samochód?
— Ten model? To jest prawdziwy król wśród samochodów, Audi S8 — milion trzysta tysięcy. Jest naprawdę wart tej sumy.
Anki zakręciło się w głowie. Nie, ona nie ma aż tyle pieniędzy, żeby brać sobie na głowę koszt tak drogiego samochodu. Ale nie chciała też zrazić sobie kochanka i zamknąć drogi do wspólnego zamieszkania.
— Wiesz — zaczęła ostrożnie. — Może nie podejmujmy teraz decyzji. Obejrzyj inne modele, może będzie jakaś kampania, jakaś przecena czy coś w tym rodzaju? Albo można przecież kupić używany? Przecież nie pali się?
— No wiesz, jak chcesz. Ja już dwa lata śledzę jakie to wozy pojawiają się na rynku i żadnej kampanii nie było. A używanego nie chcę. Potem trzeba tylko dokładać do reperacji — Bosse niezadowolony odwrócił się plecami do Anki i naciągnął sobie kołdrę wyżej na ramiona.
— Ależ kochanie — zmartwiona Anki próbowała odwinąć kołdrę i wyłuskać z niej Bossego. — Ja nie mówię, że nie, ale po co ten pośpiech? A ile konkretnie ja musiałabym się dołożyć?
— No wiesz, jak masz być współwłaścicielką to połowę! — wypalił Bosse.
„Sześćset pięćdziesiąt tysięcy. Bagatela. Może dla niego, ale nie dla mnie.” Pomyślała struchlała Anki. Miała jeszcze dług za kurs modelowania paznokci oraz za salon.
— Dobrze, zastanowię się nad tym, a teraz śpijmy, okej?
— Okej — zgodził się koneser samochodów, przewrócił na drugi bok i wkrótce zaczął chrapać. Anki natomiast nie mogła zmrużyć oka. Salon pielęgnacji paznokci szedł coraz gorzej i bankructwo wisiało nad przerażoną panią konsultant i dyrektor. Ale nie może przecież tego powiedzieć tego swemu kochankowi, który tak jej pożąda, a jeszcze bardziej pożąda Audi. Musi coś wymyślić. Ale co?
Znękana całą sytuacją Anki zasnęła dopiero nad ranem i prosto z mieszkania kochanka pojechała do salonu. Otwarła sklep i siadła przed komputerem: ile dziś jest zabukowanych klientek? O zgrozo — jedna! Jutro — dwie. A potem nic. O Boże, nie zarobi nawet na czynsz! Co robić? Managing Director przejrzała księgi rachunkowe. Sytuacja była katastrofalna. Jest na minusie i ma jeszcze podatki do zapłacenia. Nie ma rady, musi zamknąć interes i ogłosić upadłość. Przyjęła tę klientkę, która miała zabukowany czas na 11.00, a potem zamknęła salon i z ciężkim sercem poszła do domu. Nie zdążyła jeszcze wejść do swego pokoju, kiedy to starsza pani wyszła z kuchni. Miała na sobie podomkę i wyglądała, jakby dopiero wstała z łóżka. Nie będzie się przecież ubierać dla sublokatorki.
— Anki, kiedy zapłacisz czynsz za te miesiąc? Wiesz przecież, że płatne jest z góry.
— Ależ Edith, wiesz, że zawsze płacę na czas. Wyjątkowo w tym miesiącu będę mogła zapłacić dopiero w przyszłym tygodniu — odparła zmęczonym głosem Anki.
— W przyszłym tygodniu to już będzie dwudziesty!
— Tak, wiem, ale nie obawiaj się, zapłacę!
— A w ogóle to masz wysprzątać łazienkę. Ciągle są kałuże wody po tym, jak weźmiesz prysznic! Tu nie hotel! — warknęła gospodyni.
— Dobrze, posprzątam! Trochę później!
Anki weszła do „swego” pokoju i rzuciła się na łóżko. Nie ma dochodów, ma długi i nie będzie w stanie zapłacić czynszu. Musi się jak najszybciej przenieść do Bossego. Akurat zadzwonił telefon. To dzwonił Bosse.
— Cześć, kochanie, dzwoniłem do salonu, ale nikt nie odpowiadał. Nie jesteś w pracy?
— Ach, akurat nie miałam nikogo zabukowanego więc zamknęłam wcześniej. A ty co robisz?
— No jak to co? Pracuję! Chociaż w tej chwili dzwonię do ciebie. Ale nie mogę długo rozmawiać.
— Busiu, złotko, co ty na to, żebym przeniosła się do ciebie, tak jak mówiliśmy?
— Jasne, żabciu, kiedy chcesz.
— Najchętniej dzisiaj.
— Dzisiaj? A skąd taki pośpiech?
— Nie pośpiech, tylko mi zbrzydła ta baba, już ci mówiłam. Ciągle się czepia. Teraz chce, żeby jej sprzątać. Ja nie jestem sprzątaczką!
— Jasne. Jak chcesz, to przyjadę dzisiaj po pracy i zabierzemy twoje rzeczy.
— Cudownie! Kocham cię! — krzyknęła uszczęśliwiona Anki.
— Będę o czwartej — powiedział Bosse.
Anki zyskała nową energię. Poszła do szafy, wyjęła walizkę i zaczęła się pakować. Nastawiła radio, żeby zagłuszyć ewentualne odgłosy bo mogłaby przysiąc, że właścicielka mieszkania podsłuchuje pod drzwiami. Była na emeryturze i nie miała swego życia, więc usiłowała żyć życiem innych. Stary mąż miał już początki demencji i nie zaspokajał jej potrzeb kontaktu z ludźmi. Całymi dniami wpółleżał przed telewizorem, a Edith snuła się po mieszkaniu i czekała, kiedy przyjdzie „hemtjänst” czyli komunalna służba domowa z korytkami z jedzeniem do odgrzania. Rzucała się wówczas do drzwi, proponowała kawę, chciała pogadać, ale pracownica miała napięty schemat i nie miała czasu na pogaduszki. Wkładała korytka do lodówki i pospiesznie wychodziła.
Anki była głodna, ale nie chciała iść do kuchni, bo wtedy Edith mogłaby zajrzeć do pokoju i zobaczyć walizkę. Miała w pokoju banany i butelkę z wodą mineralną, musi się tym zadowolić.
Doczekała do czwartej, poprawiła makijaż i zaczęła czekać na telefon od swego kochanka, który wkrótce zostanie jej „sambo”, a w przyszłości może i mężem? Może będą mieli dziecko? Snuła marzenia Anki. Zbliżała się do czterdziestki, zegar biologiczny tykał coraz szybciej, to już był naprawdę ostatni dzwonek. Dzwonek! U drzwi! To pewnie Bosse. Anki wypadła z pokoju, ale gospodyni była szybsza.
— Ty do kogo? — W Szwecji wszyscy byli na ty. Jak bracia albo wspólnicy w tej samej bandzie.
— Do Anki.
— Nie ma jej w domu.
— Jestem! — krzyknęła zza pleców gospodyni sublokatorka.
— Widzę. A ty co, żarciki sobie robisz? Proszę mnie wpuścić! — zażądał Bosse.
— Wizyty męskie są zabronione — powiedziała z mocą urażona pani domu.
— To już ostatnia wizyta. Anki się wyprowadza.
— A czynsz! Nie zapłaciła mi za ten miesiąc! Ja jej nie wypuszczę jak mi nie zapłaci! — Zaczęła się wściekać pani domu.
— Ile się należy? — spytał rzeczowo Bosse.
— Cztery tysiące — wypaliła gospodyni.
— Cztery tysiące? Za dwa tygodnie? Chyba oszalałaś, babo! — gospodyni drgnęła na ten epitet. Bosse zmitygował się i powiedział łagodniejszym, głosem. — Proszę, tu jest należność za dwa tygodnie. I proszę mnie wpuścić — wyjął dwa tysiące koron. Gospodyni capnęła pieniądze i niechętnie odstąpiła od drzwi wejściowych.
— Gdzie twój pokój? — spytał przerażonej całą sceną Anki.
— Tu na lewo…
— Gotowa jesteś?
— Tak. Jestem spakowana.
Bosse zdecydowanym krokiem wszedł do pokoju, chwycił walizkę i skierował się do drzwi. Anki wzięła ze stolika swój telewizor, niosła go przed sobą, a ekran zasłaniał jej twarz. Ale to dobrze, nie musiała patrzeć na gospodynię ani pokazywać jej swojej fizjonomii, minę bowiem miała nietęgą.
— Krzyżyk na drogę! — rzuciła kąśliwie za nimi gospodyni.
Bosse włożył walizkę do bagażnika. Wsiedli do samochodu (starego Volvo) i pojechali do Bagarmossen.
— Ostatni raz jedziemy tym gruchotem — powiedział Bosse do Anki.
— Jak to, ostatni? Chcesz go sprzedać?
— Tak. Wpłaciłem pierwszą ratę za Audi. Dostarczą za tydzień. Druga rata należy do ciebie, kotku.
Bosse nagle zahamował z piskiem opon.
— Jak idziesz, kretynie! — rzucił wściekły w stronę przechodnia, który przekraczał jezdnię nie na pasach. — Idiota. Mogłem go przejechać!
Nie, to nie był właściwy moment, żeby powiedzieć, że Anki nie ma pieniędzy na drugą ratę za samochód. Ani na drugą, ani na żadną.
Dojechali do niskiego bloku w Bagarmossen. Bosse wyjął walizkę i weszli na trzecie piętro. W trzypiętrowych domach nie było windy.
I tak zaczęło się nowe życie Anki. Ale trwało krótko. Bosse, kiedy dowiedział się o bankructwie firmy i że Anki nie tylko nie ma pieniędzy, ale ma długi, kazał jej się wynosić. Byłej dyrektor grunt palił się pod nogami. Siedziała przy komputerze i szukała gorączkowo następnego faceta. Na wynajem nowego pokoju nie miała pieniędzy. Ażeby otrzymać mieszkanie z pierwszej ręki trzeba stanąć w kolejce do biura pośrednictwa mieszkaniowego. Trzeba było mieć stały dochód miesięczny, żeby w ogóle móc się zarejestrować. A potem lata czekania. Szwecja przyjęła setki tysięcy uchodźców i migrantów z Bliskiego Wschodu, Afryki i Afganistanu, mieszkań nie było. Bezdomni emeryci przesiadywali w McDonaldzie całe noce albo jeździli nocnymi autobusami. Niektórzy koczowali pod mostami. Nielicznym szczęściarzom udawało się dostać nocleg w schronisku, ale rano trzeba się było wynieść.
Godzina była 23.00, Bosse już dawno chrapał, a Anki niestrudzenie przeglądała tzw. dejtingsajter czyli randkowe strony internetowe: Match.com, HappyPancake, aplikacja Tinder (chociaż ma złą reputację) — wszędzie masa facetów, istny sklep z cukierkami. Brać i wybierać! Powinien być nie za stary, najlepiej koło czterdziestki, przystojny, z dobrą pracą, bez długów i bez dzieci, z zakończonymi relacjami (bez prześladujących byłych), a najważniejsze — z mieszkaniem. Mieszkanie spółdzielcze albo kontrakt na czynszowe, nie żadne tam z drugiej czy nawet trzeciej ręki albo wynajęty pokój. Przy takich wymaganiach ilość „cukierków” wydatnie się zmniejszała. Anki czatowała niestrudzenie z przynajmniej dziesiątką kandydatów i okazywało się, że większość nie miała mieszkań. Tak jak ona. A ci którzy mieli mieszkania i spełniali pozostałe warunki szukali dużo młodszych, a jeśli rówieśniczek to zamożnych. Oczywiście nikt nie pytał wprost czy ma pieniądze, ale prowadzili rozmowy i przy którejś tam konwersacji mogli sobie wyrobić zdanie z kim mają do czynienia. Z niektórymi rozmawiała przez Skypa i okazywało się, że rozmówcy wyglądali o wiele starzej i mniej atrakcyjnie niż na zdjęciach w swoim profilu. Zniechęcało to Anki bo wskazywało, że kandydat na „boyfrienda” czy „sambo” zaczynał relację od kłamstwa. Jeżeli okłamywał co do wieku i wyglądu to jak można wierzyć, że reszta jest prawdą?
Czas naglił — Bosse dał jej termin wyprowadzki. Jeśli się nie wyniesie do 31 stycznia 2020 to wystawi jej walizkę na klatkę schodową. Relacja była zakończona i Bosse chciał móc zaprosić nowo poznaną kandydatkę na „sambo”. Był 1 stycznia.
Anki celowała wysoko — weszła na stronę Elitsinglar. Tam są naprawdę zamożni, wykształceni faceci! Czemu by nie spróbować? Przecież dobrze wygląda! Po zalogowaniu okazało się, że trzeba wypełnić formularz i przejść test. Odpadła w przedbiegach — poza niezłym wyglądem nie miała właściwie nic do zaoferowania.
Nie skończyła gimnazjum, nie czytała książek, słabo orientowała się w polityce i nie potrafiła prowadzić interesującej rozmowy. Pochodziła z prostej, niewykształconej rodziny. Jej rodzice prowadzili stragan z warzywami w małej miejscowości w Bośni. Kiedy wybuchła wojna uciekli wszyscy do Szwecji. Anki miała wtedy piętnaście lat. Trudno jej było nauczyć się szwedzkiego na tyle, żeby skończyć szkołę średnią. Borykała się z językiem, ale w końcu nauczyła się go i zrobiła kurs rzeźbienia, zdobienia i przedłużania paznokci. Otwarła własny salon i butik i mianowała się Managing Director oraz konsultantką. To było coś!
Tą kartą musi zagrać na stronach randkowych. Nie przewidziała tylko jednego — takich jak ona było tysiące. Tysiące młodych kobiet, dziewczyn, a także trochę starszych, tabuny wręcz szukających partnerów. Ładne, wykształcone, z zawodami i z mieszkaniami. Mające dobrze płatne prace. Jak przebić się w tym gąszczu? Jak doprowadzić do spotkania? Okazało się to niesłychanie trudne, żeby nie powiedzieć — beznadziejne.
Na bezpłatnym portalu HappyPancake było zarejestrowanych 800.000 użytkowników! Plusem było, że portal był gratis, inne wymagały opłaty. Miesiąc na match.com kosztował 300, — koron.
Były też międzynarodowe portale randkowe — Meetic, Cupid, eDarling gdzie reklamowali się mężczyźni z całej Europy, a nawet reszty świata, ale Anki nie znała na tyle dobrze angielskiego, żeby próbować szczęścia za granicą.
Miała też konto na Facebooku. Zgłosiło się tam paru chętnych i prawiło jej komplementy, jaka jest piękna, że oczu nie mogą oderwać od jej zdjęcia. Mężczyźni mieszkali najczęściej w USA albo w Kanadzie, jeden był żołnierzem i stacjonował w Afganistanie. Wkrótce miał wrócić do USA, ale nie miał pieniędzy na bilet. Spytał Anki, czy mogłaby mu pożyczyć na przejazd, a on powrocie natychmiast zaprosi ją do Stanów. Anki spytała, czy armia amerykańska nie zapewnia mu powrotu. Więcej się nie odezwał. Pozostali kandydaci na narzeczonych chcieli przyjechać do Szwecji. Anki wywinęła się i napisała, że w tej chwili ma dużo pracy, ale może później. Jeden z nich odpisał, że poczeka, byle nie długo. Amerykanin był pochodzenia szwedzkiego, miał na imię Glenn i chętnie wróciłby do Szwecji, gdzie miał korzenie. Ale to właściwie jego rodzice byli ze Szwecji, on urodził się już w Stanach. Znał trochę szwedzki. Glenn na zdjęciu wyglądał bardzo przystojny, nie ma co. Korespondencja trwała dalej i Glenn zaczął pisać, że ją kocha, a nawet nazywał ją swą przyszłą żoną. Anki podtrzymywała tę znajomość, ponieważ on jeden deklarował się na poważnie, jak sądziła. Po tygodniu napisał, że dłużej już nie wytrzyma, musi ją zobaczyć, musi ją dotknąć, musi ją czuć — przyjeżdża do Szwecji. Jest tylko jeden mały detal — okradli go niedawno i nie ma na bilet lotniczy. Czy Anki mogłaby przysłać mu na przelot Los Angeles — Sztokholm? I wtedy Anki oprzytomniała. Przypomniała sobie różne programy dr Phila o tzw. catfishach czyli oszustach internetowych. Oszuści to są najczęściej murzyni z Nigerii, gdzie siedzą przy komputerach po kilku w dużych pokojach, a ściany mają wytapetowane zdjęciami i imionami najróżniejszych kobiet. Kradną zdjęcia przystojnych mężczyzn na internecie, tworzą fałszywe profile i przeczesują Facebook w pogoni za samotnymi kobietami. Wysyłają wiadomości chwalące ich urodę. Jeżeli kobieta odpowie — nawijają dalej. Wkrótce deklarują miłość i małżeństwo. Wysyłają wiersze miłosne, a potem chcą przyjechać, tylko nie mają na bilet. Część kobiet nabiera się na to i wysyła pieniądze. Mężczyzna jest w drodze. Ale nagle ulega wypadkowi i ląduje w szpitalu w obcym kraju. Potrzebuje na szpital ponieważ nie ma ubezpieczenia. Jeżeli kobieta jest zakochana udaje im się tą drogą wyciągnąć tysiące, a nawet setki tysięcy euro, koron czy dolarów. Anki nie miała pieniędzy więc nawet jakby chciała, to nie mogła nic wysłać. To ją uratowało.
Anki wypaliła kolejnego papierosa i otarła pot z czoła — to była naprawdę ciężka praca. Nikt się nie chciał umówić. Czas to pieniądz. Od tego jest internet i czat, żeby odsiać plewy i znaleźć rodzynki.
Umawianie się w realu następuje później, kiedy główne warunki zostaną spełnione. Jeżeli wstępny czat wypadł pozytywnie zainteresowani przechodzili na Skype. Anki siedziała przed komputerem wymalowana i wypucowana na wysoki połysk. Niestety, w czasie rozmowy musiała palić i to zrażało potencjalnych partnerów. Większość mężczyzn była niepaląca. „Nie będę się całował z popielniczką!” wypalił jej jeden z kandydatów na kochanka. Finito.
Anki postanowiła zamieścić własny profil na HappyPancake. Wybrała zdjęcie sprzed lat, na którym wyglądała wystrzałowo — burza blond włosów okalała jej twarz, oczami ze sztucznymi rzęsami patrzyła zachęcająco w obiektyw i podpierała głowę dłonią z długimi, wymalowanymi na czerwono paznokciami. Dała też zdjęcie całej figury w wydekoltowanej, obcisłej sukni, na super wysokich obcasach i w kuszącej pozie. Efekt był taki, że do skrzynki zaczęły nadchodzić zapytania, jakie usługi oferuje i ile bierze za godzinę, a ile za całą noc. Była Managing Director wycofała profil. Nie o to jej przecież chodziło. Poszła do kuchni napić się wody. Była trzecia w nocy. Trzeba było iść spać. Położyła się na kanapie w salonie — Bosse wypowiedział jej miejsce w sypialni. Trzymał ją jeszcze z łaski. Do 31 stycznia…
Anki „pracowała” na stronach randkowych bez wytchnienia co noc. Zainteresował się nią w końcu 35-letni diakon w parafii luterańskiej, ale okazało się, że mieszka z rodzicami. Nic z tego. Czas naglił. Był już trzydziesty stycznia. Jutro musi się wyprowadzić. Dokąd? Ratunku! Patrzyła tępo w ekran. Obok piętrzyły się niedopałki w popielniczce.
31 stycznia zapakowała swoją odzież i laptopa do walizki i z ciężkim sercem wyszła z nieswojego już domu. Bosse był w pracy. Nie chciała czekać, aż wróci, upokarzać się i prosić, żeby mogła jeszcze zostać. Klucze wrzuciła do środka przez otwór na listy. Powlokła się w kierunku stacji metra Bagarmossen. Pojechała na dworzec główny Centralen i poszła do McDonalda na Vasagatan. Zamówiła kawę. Na sąsiednich ławkach siedziały bezdomne emerytki, których nie stać było na czynsz. Cały swój dobytek miały w walizkach na kółkach, które stały obok. Ich oczy były nieobecne. Siedziały nad kubkiem dawno już wypitej kawy i chociaż patrzyły dookoła, to nie widziały nic. W pewnym momencie człowiek odgradza się od reszty świata i stwarza sobie swój własny. To jedyny sposób, żeby przetrwać.
Anki zdrzemnęła się na ławce i przespała parę godzin w niewygodnej pozycji. Rano miała zesztywniały kark, ścierpły jej nogi i bolało ją całe ciało. Z trudem zwlokła się z ławki. Nie miała już siły tam dłużej siedzieć i patrzyć na bezdomnych takich jak ona. Z tą różnicą, że siedzące tam emerytki to były stare, zniszczone życiem kobiety, a ona przecież była jeszcze młoda i ładna! I co z tej urody? Nic jej nie pomogła. Czy na starość też będzie tak wyglądać jak te „bag ladies”? Czy doczeka starości? Wyszła na ulicę i ciągnęła za sobą swojego trolleya. Owionął ją chłodny wiatr. Dokąd teraz? Im dalej tym lepiej. Poszła znowu na Centralen i wsiadła do metra jadącego do Norsborg. Wysiadła w Skärholmen, a stamtąd pojechała autobusem do McDonalda na Kungens Kurva (Królewski Zakręt). Była głodna. Zamówiła dużą kawę i kanapkę z serem i szynkową. Miała jeszcze trochę pieniędzy, ale musiała żyć oszczędnie. Nie mogła zebrać myśli i nie miała pojęcia co robić dalej.
II.
Kamran miał przerwę w pracy na obiad o 11.00. Pracował w magazynie IKEA i był już porządnie głodny. Zaczynał pracę o szóstej rano. Kamran mieszkał w Tumbie pod Sztokholmem i żeby zdążyć na szóstą wstawał o trzeciej i wychodził z domu wpół do czwartej żeby zdążyć na nocny autobus, który odchodził o czwartej z Tumba Centrum. Autobus kołował i zatrzymywał się po drodze na wszystkich przystankach. Podróż trwała dwie godziny. Kamran nie był już pierwszej młodości, dawało mu się to we znaki, ale co miał robić — musiał pracować. Właściwie to nie była stała praca, tylko praktyka. Mężczyzna w wieku 59-ciu lat praktykował. Przedtem pracował jako kierowca autobusu, ale stracił tę pracę, gdy któregoś dnia siedział nad kierownicą ze wzrokiem utkwionym w siną dal i nie ruszał z miejsca. Pasażerowie pytali, kiedy odjedzie, ale kierowca nie odpowiadał. Jeden z pasażerów zadzwonił do Stockholms Trafik i poinformował o sytuacji. Przysłali innego kierowcę, a Kamrana wyrzucili z pracy. Nikogo nie interesowało, że kierowcy umarła matka i był w stanie szoku. Całe życie mieszkał z matką i teraz grunt usunął mu się spod nóg. Pochodził z Iranu i przyjechał z rodzicami do Szwecji w wieku jedenastu lat. Ojciec wkrótce zmarł i chłopiec został sam z matką. Mieli tylko siebie w tym obcym, dziwnym kraju, który w niczym nie przypominał rodzinnego Iranu. Trzymali się kurczowo siebie nawzajem, a czas płynął. Kamran skończył szkołę zawodową, zrobił prawo jazdy i zaczął jeździć na autobusach. Po pracy wracał do domu, gdzie zawsze czekał na niego gorący posiłek i matka. Do głowy mu nie przyszło, żeby poszukać sobie jakiejś kobiety i założyć rodzinę. Zresztą gdzie miał kogoś poznać? Jeździł na autobusach o różnych porach doby, nie chodził do żadnych lokali ani pubów, a autobus to nie dyskoteka. W szkole na kursie zawodowym większość to byli chłopcy. Ani w szkole w klasach równoległych, ani w pracy dziewczyny nie zwracały na niego uwagi. Kamran nie był przystojny — był niski, miał głęboko osadzone oczy, duży nos i szerokie usta. Kiedy szedł garbił się i powłóczył nogami. Odzywał się mało. I tak płynęły lata. Aż któregoś dnia gdy Kamran wszedł do domu nie było ani matki ani gorącej zupy na stole. Zaniepokojony zawołał ją — nie odpowiadała. Nie było jej w kuchni ani w pokojach, nie było też w łazience. Co się stało? Kamran siadł przy stole i nie wiedział, gdzie jej szukać. Nagle usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył. W progu stał policjant.
— Kamran Daraghi?
— Tak. A o co chodzi?
— Czy to twoja matka leży w pralni?
— Czy moja? Co? Leży?
— Chodź ze mną zidentyfikować zwłoki — polecił policjant bez cienia zrozumienia, że może należałoby rzecz sformułować inaczej.
Kamran poszedł za policjantem z uczuciem, że uczestniczy w jakimś filmie. Weszli do pralni. Na podłodze leżała starsza kobieta. Nie było wątpliwości. Kamran skamieniał. To nie mogła być prawda. A po chwili zemdlał. Policjant potrząsnął nim.
— Halo, obudź się! Co chcesz, żeby zrobić ze zwłokami?
— Co, jakie zwłoki?
— No twojej matki.
— Nie wiem… Pochować?
— Jasne, że trzeba pochować, ale najpierw trzeba stwierdzić przyczynę śmierci. Zadzwoniłem na ambulans, zabiorą zwłoki do szpitala. Lekarz musi wydać świadectwo zgonu. Dostaniesz zawiadomienie.
— Tak… Dobrze… Jak?
Kamran w ogóle nie wiedział, co się z nim dzieje. Wszystko docierało do niego jakby przez mgłę.
— Czy masz jakichś krewnych, których należałoby zawiadomić? — indagował policjant.
— Nie… Nie mam nikogo.
— Rozumiem, że to dla ciebie wstrząs — wykazał się nagle zrozumieniem policjant. — Zadzwoń do komuny jeżeli byś potrzebował wsparcia. Albo pójdź do kościoła! — poradził jak bratu.
— Nie chodzę do kościoła… — wymamrotał Kamran.
— W każdym razie idź do domu i prześpij się! Sen zawsze dobrze robi! — zakończył policjant, zadowolony, że dobrze poradził nieszczęśnikowi i poszedł.
Kamran został w pralni. Patrzył na zwłoki swojej matki. Nie wie, jak długo tam siedział, kiedy do pomieszczenia weszło dwóch sanitariuszy z noszami.
— Gdzie leżą zwłoki? — spytał rzeczowo jeden z nich, krępy blondyn.
— Nie wiem… Tu leży moja matka … wyszeptał ochrypłym głosem Kamran.
Sanitariusz przeniósł wzrok z Kamrana na leżące w wykrzywionej pozycji ciało.
— Aha! — Bierzemy! — zwrócił się do swojej koleżanki, chudej brunetki z końskim ogonem.
Podnieśli sprawnie zwłoki i położyli na nosze. I wyszli. Kamran nagle oprzytomniał i rzucił się za nimi.
— Halo! Nie możecie zabierać mojej matki! Ona tu mieszka!
Sanitariusze przystanęli i spojrzeli na starszego mężczyznę, który najwidoczniej postradał rozum. Postawili nosze na ziemi.
— Aha. To jest więc twoja matka. Jak chcesz możesz jechać z nami.
— Jadę! — postanowił Kamran. Cała trójka ruszyła do ambulansu. Sanitariusze otwarli tylne drzwi i wsunęli nosze do środka.
— Siadaj z przodu! — polecił blondyn.
— Nie, ja chcę siedzieć przy mojej matce. Może się obudzić i spytać, gdzie jest, ja muszę wtedy jej odpowiedzieć! — wyjaśnił syn.
Sanitariusze spojrzeli na siebie. Nie było wątpliwości, że mężczyzna nie przyjął do wiadomości, że jego matka nie żyje.
— Dobrze, siadaj tu z tyłu! — zamknęli tylne drzwi za Kamranem i poszli obaj do szoferki. Ambulans ruszył z miejsca i pojechał do szpitala Huddinge Sjukhus.
Co się działo dalej Kamran nie pamięta. Wie tylko, że poczuł ukłucie w ramieniu i zapadł w sen. A może to nie był sen tylko jakieś odrętwienie. Kiedy się obudził stała nad nim pielęgniarka.
— Gdzie jestem? — próbował zapytać, ale z jego ust wyszedł tylko jakiś nieartykułowany dźwięk. Pielęgniarka zrozumiała jednak, o co pyta.
— Jesteś w Huddinge Sjukhus na oddziale psychiatrycznym. Zostaniesz tu kilka dni na obserwacji. Chcesz pić?
Kamran skinął potakująco głową. Dopiero teraz poczuł, że ma sucho w gardle i nie może przełknąć śliny. Pielęgniarka podała mu szklankę z wodą. Napił się i poczuł się odrobinę lepiej.
— Zaraz przyjdzie lekarz — powiedziała pielęgniarka.
Istotnie, do pokoju wkroczyła dama w białym kitlu i z baretką na piersi, która głosiła: Gunilla Persson, ordynator.
— No jak się mamy? — spytała pacjenta, jednocześnie zaglądając do laptopa, który przyniosła ze sobą. Siadła na łóżku przy pacjencie.
— Dziwnie… — wyszeptał pacjent.
— Kamran, tak? Słuchaj, jesteś w stanie szoku po śmierci matki. Pobędziesz u nas parę dni.
— Ale ja nie mogę! Ja muszę do domu, mama na mnie czeka! — sprzeciwił się Kamran.
Lekarka wyjęła jakiś papier i podała pacjentowi.
— Posłuchaj, twoja matka nie żyje. Musisz to zaakceptować. Miała wylew krwi do mózgu. Tu jest świadectwo zgonu. Podpisz, że wyrażasz zgodę na kremację zwłok.
— Nie! Nie kremacja. Ja chcę ją pochować! — oprzytomniał nagle Kamran.
— Dobrze. Skontaktujemy się z zakładem pogrzebowym i dopełnimy formalności. Ty na razie dostaniesz leki uspokajające — powiedziała lekarka i wyszła.
Kamran został wypisany ze szpitala po trzech dniach. Wrócił do swego mieszkania w Tumbie. Na podłodze w hallu leżały reklamy i list. Wyrzucił reklamy do śmieci i otworzył list. Był z Biura Zatrudnienia. Kamran otrzymał praktykę w magazynie domu meblowego IKEA na Kungens Kurva. To znaczyło, że nie będzie musiał siedzieć w domu i patrzeć w ścianę. Miał stawić się w pracy za trzy dni. Kamran brał leki i funkcjonował jak automat. Oznaczonego dnia włożył czystą koszulę, wyczyścił buty (nie żeby kto tego wymagał w magazynie, ale żeby sam poczuł się uroczyście) i o wpół do czwartej nad ranem wyszedł z domu. W pracy pokazali mu, co ma robić. O 11.00 miał godzinną przerwę na obiad. Poszedł do McDonalda.
Kamran stanął w kolejce i zamówił Big Maca, Coca Colę i frytki. Nie było to specjalnie zdrowe jedzenie, raczej tzw. junk food, ale co było robić. W okolicy nie było restauracji z perskimi potrawami, które były smaczne i zdrowe. Kamran zapłacił, wziął tacę z lunchem i zaczął szukać wolnego miejsca. To była pora obiadu i wolnego stołu nie było. Jedyne miejsce było przy stole, gdzie siedziała jakaś zmęczona kobieta nad pustym, papierowym kubkiem do kawy. Obok stolika stała walizka na kółkach.
„Ciekawe skąd przyjechała?” pomyślał Kamran. Nie to, żeby go to bardzo interesowało, ale dobrze czasem czegoś dowiedzieć się o ludziach.
— Czy tu wolne? — spytał.
Kobieta skinęła potakująco głową. Kamran siadł i wbił zęby w hamburgera. Kobieta patrzyła pożądliwie jak Kamran macza frytki w sosie. „Chyba głodna” pomyślał.
— Nie jesz obiadu? — spytał ot tak, żeby coś powiedzieć.
— Trochę dla mnie za wcześnie, zwykłam jadać o 12.00 — odparła kobieta.
— Aha — powiedział Kamran i dalej zajadał hamburgera. — Wracasz z podróży? — zapytał, żeby przerwać jakoś ciszę i odwrócić uwagę kobiety od frytek.
— Niezupełnie. Zostałam wyrzucona z mieszkania i siedzę tu, bo nie mam dokąd pójść — wyjaśniła bez ogródek kobieta.
Kamran omal nie udławił się hamburgerem.
— Jak to? — spytał zdumiony zarówno sytuacją jak szczerością nieznajomej.
— A tak to. Ludzie to potwory.
— Oj, to mocno powiedziane! Przecież też jesteś człowiekiem!
— Ale nie jestem potworem. Ja bym nigdy nie wyrzuciła nikogo na bruk.
— Ani ja — zapewnił Kamran, ażeby absolutnie nie zostać zakwalifikowany jako potwór.
— A może jednak jesteś głodna? Kupię ci hamburgera, chcesz?
— No jeśli jesteś taki dobry… — odparła kobieta, ale aż jej ślinka leciała do ust na myśl o soczystym hamburgerze.
— Może być Big Mac?
— Tak. I kawa, jeśli już można prosić.
— Nie ma sprawy — Kamran wstał i poszedł do kasy.
Akurat nie było kolejki. Wrócił z hamburgerem i frytkami z sosem i z kawą. Postawił przez kobietą. Ta rzuciła się łapczywie na jedzenie. Jasne było, że była głodna. Kamran napił się Coca Coli. Przyjrzał się kobiecie. Ładna była. Niestara, gdzieś koło czterdziestki. A jakie paznokcie miała! Długie, w różnych kolorach, na przemian pozłacane lub pokryte kryształkami. „Dama.” Pomyślał. „Kto ją mógł wyrzucić?” Ale nie wypadało pytać. Kobieta przerwała jedzenie i zobaczyła, że jej przygodny towarzysz posiłku patrzy na nią. Uśmiechnęła się do niego.
— Masz dobre serce! Mało jest takich ludzi — powiedziała i włożyła sobie do ust kilka frytek, uprzednio umaczawszy je w sosie.
Kamran poczuł się doceniony. Nie przypominał sobie, żeby ktokolwiek się do niego uśmiechnął, a już tym bardziej kobieta. Spojrzał na zegarek. Za pięć dwunasta. Rany Boskie, musi wracać do pracy, nie może się przecież spóźnić!
— Muszę wracać do pracy. Kończę o trzeciej. Po południu — dodał, żeby kobieta przypadkiem nie pomyślała, że o trzeciej w nocy. — Czekaj tu na mnie, dobrze?
— Dobrze. I tak się nigdzie nie spieszę — powiedziała „dama” i kolejny raz ugryzła hamburgera.
Mężczyzna odniósł tacę z resztkami i poszedł szybko do pracy. Szybko jak szybko, trudno nabrać prędkości jeśli się powłóczy nogami. Spóźnił się.
— Pierwszy dzień pracy i już się spóźniłeś! Tego nie będziemy tolerować! — zbeształ go szef.
— To się więcej nie powtórzy, to była ekstra sytuacja! — próbował tłumaczyć się Kamran.
— No, zobaczymy. Dziś ci daruję, ale następnym razem jeśli się spóźnisz to wylecisz!
Kamran struchlał na te słowa. Gorliwie zabrał się do wydawania mebli w kartonach klientom. Zebrała już się spora kolejka. Uwijał się jak w ukropie, dźwigał, przesuwał, podnosił, aż ocierał pot z czoła.
— No, nieźle ci idzie! — pochwalił go tym razem szef.
— Staram się, szefie — bąknął Kamran, uszczęśliwiony pochwałą. „Może już zapomniał, że się spóźniłem?” pomyślał. I zaraz potem jego myśli powędrowały w kierunku nieznajomej.
„Taka ładna kobieta, co za bydlę ją wyrzuciło?” myślał w kółko. I nagle powziął decyzję: zaproponuje jej miejsce u siebie. Nie ma, co prawda, dużego mieszkania, dwa pokoje z kuchnią, ale jest dach nad głową! Kamran zajmował sypialnię, w salonie zaś mieszkał Zafar, imigrant z Pakistanu, którego Kamran poznał w tunnelbanie. Zgadali się i Zafar napomknął, że szuka pokoju do wynajęcia. Kamran zaproponował mu miejsce u siebie za miesięczną opłatą czterech tysięcy koron. Zafar zgodził się i wprowadził zaraz następnego dnia. Pokój był duży, ale całkowicie zagracony. Wszędzie piętrzyły się pudła, pudełka i kartony, leżały jakieś szmaty, a drzwi na balkon były zastawione aż po sufit i nie dało się tam wejść. Zresztą nie byłoby nawet gdzie stanąć ani usiąść, ponieważ nie było krzeseł ani foteli, a cały balkon był pełen desek i rur. O ścianę stał oparty zepsuty rower.
Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, a właściwie był to wysoki parter. Sypialnia i salon leżały nad pralnią, kuchnia nad piwnicą. Kamran mieszkał w sypialni, szum maszyn z pralni kołysał go do snu. W salonie miał teraz zamieszkać sublokator.
W oknach nie było firanek ani zasłon; szyby do połowy były zakryte szmatami w kolorze brudnobiałym. Nie był to luksus, ale Zafar nie był wymagający — gorzej mieszkał w Pakistanie. Rozgościł się w pokoju i posłał sobie tapczan, który królował w jedynym, niezagraconym rogu. Gospodarz domu słowem nie powiedział, że na tym tapczanie spała jego zmarła matka obawiając się, że Zafar wyniesie się prędzej niż się wprowadził. Liczył, że będzie miał towarzystwo, a i poprawi stan swoich finansów. Owszem, Zafar zapłacił za dwa miesiące z góry, ale z towarzystwem było gorzej — po prostu nigdy go nie było. Wstawał o świcie i jechał do pracy na plantacji pod Sztokholmem jako ogrodnik. Wracał późno, zmęczony i walił się spać. Katastrofa. Żadnej rozmowy. Kamran westchnął — no cóż, nie można od ludzi za dużo oczekiwać.
O piętnastej Kamran zakończył pracę i powlókł się do McDonalda. Nie był pewien, czy kobieta jeszcze tam będzie. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Była. Siedziała, jak przedtem, na ławce przy stoliku i patrzyła przed siebie zmęczonym wzrokiem. Na widok Kamrana uśmiechnęła się i od tego uśmiechu zrobiło mu się ciepło w sercu. Tak, weźmie ją do domu! Teraz już nie miał wątpliwości.
— No jak tam? — zagadnął.
— Bez zmian — odparła kobieta.
— Wiesz co? Mam pewną propozycję.
— Aha? — kobieta ożywiła się i spojrzała na swego rozmówcę.
— Mówiłaś, że nie masz gdzie się podziać, prawda?
Kobieta skinęła potakująco głową.
— Mógłbym ci zaproponować lokum u siebie. Zaznaczam, żaden luksus, ale dach nad głową. Mam dwa pokoje, w jednym mieszkam ja, w drugim sublokator, a ty mogłabyś nocować w kuchni. Tam jest sofa do spania. Nie wiem, czy ci to odpowiada?
Kobieta spojrzała na niego. „Czy mi odpowiada?” — pomyślała. „A czy ja mam wybór?”
— Tak. Chętnie.
— Kamran jestem — mężczyzna wyciągnął rękę.
— Anki — kobieta podała swoją ostrożnie ze względu na długie paznokcie. Kamran uścisnął dłoń (też uważając na paznokcie) po czym chwycił walizkę.
— To idziemy do autobusu!
Poszli na przystanek 707, który jechał do Tumby Centrum. Autobus jechał dość długo, 45 minut. W Tumbie przesiedli się na 716, a potem piechotą pod górkę. Dom leżał na pagórku. Kamran otwarł drzwi do klatki schodowej i weszli na pierwsze piętro. Kiedy weszli do domu Anki była zaskoczona tym, co zobaczyła. Istna graciarnia. Weszli do kuchni. Sofa jest, zgadza się. Była drewniana, z twardymi poręczami i takimże twardym oparciem oraz z cienkim materacem. Sofa kuchenna to jest typowy, szwedzki mebel w kuchni, który nie jest właściwie przeznaczony do spania tylko do siadywania na niej. Nawet nie nadaje się do dłuższego siedzenia, taka jest twarda i niewygodna. Na ścianie nad sofą wisiał wielki, prostokątny, czarny materiał. Na czarnym tle tu i ówdzie były wymalowane białe ptaki. Niespecjalnie to było ładne ani wesołe, raczej cmentarne w tonie. Okno kuchni wychodziło na północ i nigdy nie zaglądało tam słońce więc materiał powinien być raczej w słonecznym kolorze, ale widocznie gospodarz domu był innego zdania.
— Wejdź, rozgość się! — zaprosił pan domu i wtoczył walizkę do środka. Zaraz przyniosę pościel. Poszedł do szafy w swoim pokoju i wyjął stamtąd kołdrę i poduszkę, i zaniósł do kuchni.
— Tu masz do spania — powiedział do Anki.
— A pościel?
— A tak, zobaczę, co mam — Kamran podreptał znowu do sypialni. Po chwili przyszedł z wymiętym prześcieradłem, powłoką i powłoczką na poduszkę. — Proszę!
— Jaki czynsz chcesz za to? — spytała Anki.
— Dwa tysiące — powiedział Kamran.
— Nie mam tyle. Może być tysiąc? — spytała Anki.
— Dobrze — zgodził się bez problemu. Właściwie nie miał zamiaru żądać od niej czynszu, ale obawiał się, że wzbudzi to w niej podejrzenia co do czystości jego zamiarów i może Anki nie zostanie. Kamran nigdy nie mieszkał z kobietą (wyłączywszy matkę) i było to dla niego zupełnie nowe doświadczenie.
Anki wyjęła tysiąc koron i wręczyła mu. Była szczęśliwa, że nie będzie musiała przesiadywać nocami na niewygodnej ławce w McDonaldzie albo stać w kolejce do schroniska, gdzie są pokoje wieloosobowe, a psychicznie chore i narkomanki na głodzie krzykiem zakłócają ciszę nocną.Trzeba spać jak zając pod miedzą i jednym okiem pilnować swoich rzeczy, bo nie wiadomo, czy rano jeszcze będą. Nie, stanowczo lepiej tu. Kuchnia to kuchnia, trudno, ale będzie spokój.
— Czy mogę postawić telewizor? — spytała.
— Tak, tu w rogu.
— A mogę zobaczyć łazienkę?
— Oczywiście — Kamran zaprowadził gościa do łazienki. Była zużyta, z wanny tu i ówdzie złaziła emalia, w kącie leżały brudne ręczniki. Kamran powiódł wzrokiem za spojrzeniem Anki, chwycił ręczniki i wrzucił do kosza na brudne pranie.
— Tu możesz powiesić swój ręcznik — pokazał wieszak.
— Dobrze. To teraz chciałabym się umyć i położyć. Jestem bardzo zmęczona — rzekła Anki.
— Jasne.
I w ten sposób Anki zamieszkała w kuchni u nowo poznanego człowieka o dobrym sercu. „Że są jeszcze tacy” pomyślała znużona i zaraz zapadła w głęboki sen.
Zbudził ją szum wody lecącej z kranu. Otworzyła jedno oko i zobaczyła ciemnoskórego mężczyznę w kolorowej bandanie na głowie, który nalewał wodę do czajnika elektrycznego. Anki usiadła w pościeli, przestraszona. Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Hi, I’m Zafar! — powiedział i wyciągnął dłoń. Anki podała swoją już bez sztucznych paznokci, które zdjęła na noc i włożyła do pudełka. — I stay in the living room.
— Anki. Nie wiem, czy Kamran ci mówił …
— Tak, mówił. Wszystko wiem. Ja sobie tylko zrobię herbatę i zaraz pójdę do siebie, nie będę ci przeszkadzał, okej?
— Okej … wymamrotała Anki i uzmysłowiła sobie, że takie wizyty w kuchni będą częste i musi to zaakceptować. W końcu była szósta wieczorem i sublokator miał prawo zrobić sobie herbatę. Wziął kubek i poszedł do siebie. Anki znowu zasnęła. Wysypiała pokłady zmęczenia, jakie się w niej nagromadziły. Śniło jej się, że płynie łódką po jeziorze i zbliża się do wodospadu, którego szum słyszała bardzo wyraźnie. Obudziła się — zegar pokazywał wpół do trzeciej w nocy. Z łazienki dobiegał szum wody. To Kamran brał prysznic przed pójściem do pracy. Po chwili już ubrany przyszedł do kuchni, nalał wody do czajnika i zrobił sobie herbatę. Anki patrzyła nad niego sennym wzrokiem.
— Śpij, śpij, ja tylko sobie zrobię herbatę i zaraz wychodzę do pracy.
„O Boże!” Pomyślała kobieta. „Tak będzie co noc…”.
I nie myliła się. To była przecież kuchnia. Kamran gotował sobie też obiady, tzw. jedzenie ubogiego człowieka — zupy, kaszę, makaron, podsmażał falukorv (kiełbasę z Falun), blodpudding (budyń z krwi), fattiga riddare tzn. pszenny chleb z lekko smażonymi jajkami. Anki wtedy wychodziła z domu na taras pod domem i paliła. Ale nie mogła siedzieć długo, bo przecież była zima. Kamran to był człowiek o gołębim sercu, ale na jednym punkcie był nieustępliwy — palenie w domu zabronione. Zafar nie palił też.
Anki odsypiała w dzień zarwane noce. Ale musiała też jeść. Nie miała siły chodzić po zakupy. Spytała Kamrana, czy mógłby kupić też dla niej? Co? To samo co dla siebie.
— Czekam na pieniądze z kasy ubezpieczeń — powtarzała. — Dzwoniłam, są opóźnieni — kłamała.
— Jak dostanę zasiłek, to ci oddam — brnęła dalej.
Człowiek o gołębim sercu wierzył. Robił zakupy, taszczył do domu. Gotował dla siebie, sublokatorka dla siebie. A potem zostawało zmywanie. Manikirzystka nie mogła tego robić, ponieważ połamałaby sobie paznokcie. Dłonie są przecież wizytówką kobiety! Podnosiła do góry ręce z palcami zwieńczonymi rzeźbami i kryształkami i pan domu rozumiał bez słowa, że zmywanie należy do niego. Wzdychał i brał się do roboty.
Kto właściwie jest panem domu zaczęło być problematyczne. Sublokatorka mianowicie nie sprzątała. Była ciągle zmęczona. Zapominała też ciągle wynieść śmiecie. Kamran ani się obejrzał, a przybyło mu obowiązków. Wracał z pracy na drugą zmianę do domu. Ale czekała na niego tam kobieta, uśmiechała się do niego promiennie i Kamran dostawał nowych sił. Zmywał, sprzątał, chodził do pralni i wyrzucał śmiecie. Któregoś dnia Anki powiedziała, że nie ma siły gotować. Robi pastę z sosem dla siebie, nie mógłby zrobić trochę więcej, żeby było i dla niej?
— Jasne — odpowiedział „pan domu”.
A potem było zmywanie sterty talerzy, które leżały tam jeszcze w zlewie z poprzedniego dnia.
I tak mijały miesiące. Anki nie zapłaciła czynszu za następny miesiąc, ani za kolejny, a Kamran się nie upominał. Kiedy wracał z pracy ktoś żywy był w domu i gospodarz był z tego był zadowolony. Stworzenie domowe jak kot lub pies. Trochę rozmawiali i to też było cenne. Przedtem człowiek wracał do pustego domu i nie miał do kogo ust otworzyć. Chyba, że do matki na cmentarzu. Kamran pochował ją na cmentarzu Lilla Dalen i chodził często na grób, aby opowiedzieć matce, co mu się przydarzyło. Chciał się też poradzić. Ale matka nie odpowiadała. Nie wiadomo było, czy leżała tam w grobie (no, leżała, ale czy słyszała?) czy też fruwała w górze, w niebiosach. Syn nie był pewien, gdzie właściwie znajduje się dusza jego matki. Nie był specjalnie religijny.
Półroczny okres praktyki w magazynie IKEA skończył się i Kamran został bez pracy. Czekał na zasiłek z kasy bezrobocia. Zwrócił się do swojej sublokatorki czy nie mogłaby zapłacić zaległego czynszu. Niestety, pieniądze z kasy ubezpieczeń nie nadchodziły. Anki dzwoniła nawet do adwokata, żeby interweniował w tej sprawie. Adwokaci się takimi sprawami nie zajmują, ale skąd miał o tym wiedzieć. Nigdy nie miał do czynienia z adwokatem. Co gorsza, drugi sublokator, Zafar, jak tylko dowiedział się, że Anki nie płaci czynszu przestał płacić też.
— Co, ona nie płaci to dlaczego ja mam płacić? — pytanie było retoryczne.
— W takim razie musisz się wyprowadzić — powiedział gospodarz.
— Niestety, nie mam dokąd — oświadczył niesubordynowany sublokator. — Jak coś znajdę, to się wyniosę, okej?
— No, na ulicę cię nie wyrzucę — powiedział człowiek o dobrym sercu.
— Jest zima! Musiałbyś być potworem! — wybuchnął sublokator.
Kamran absolutnie nie chciał być potworem. I w ten sposób został bez dochodów i z dwoma niepłacącymi sublokatorami na karku. Nie ma rady, musiał sięgnąć do oszczędności. Czynsz za mieszkanie musiał zapłacić, do tego dochodził prąd i internet. Miał także abonament telefoniczny. Jeść też trzeba. Zostało mu trochę pieniędzy po matce i to był jego ratunek. Podziękował jej za to w czasie kolejnej wizyty na cmentarzu.
Miał teraz więcej czasu, nie musiał wstawać w środku nocy i Anki zezwoliła mu łaskawie, żeby razem z nią oglądał filmy w telewizji do późna. To była jego nagroda — siedzieć koło kobiety i oglądać filmy. Ale czy nie mógłby dostać czegoś więcej? Raz nieśmiało położył jej rękę na udzie, ale ofuknęła go, więc zdjął czym prędzej. Musiała mu wystarczyć jej bliskość. Że siedzi obok. Kamran nie miał pojęcia, jak zabrać się do kobiety, bo, wstyd przyznać — był prawiczkiem. Anki rozpuszczała swoje długie, blond włosy i Kamran mógł ich czasami dotknąć. To było oszałamiające — dotknąć włosów kobiety. Widzieć je! W Iranie było to nie do pomyślenia. Ale Kamran mieszkał prawie całe życie w Szwecji i widział kobiety z nieosłoniętymi włosami, ale nigdy nie mógł ich dotknąć! Siedział teraz koło kobiety i czuł oszałamiający zapach jej kaskady blond loków. Anki bardzo dbała o swoją ozdobę i na liście zakupów, jaką mu wręczała, widniał szampon, balsam i o zgrozo — farba do włosów! Na liście była też pasta do zębów i … podpaski higieniczne. Kamran wstydził się, kiedy kładł podpaski na ruchomej taśmie w kasie w ICA albo w Lidlu. Wydawało mu się, że klienci, którzy stoją za nim, śmieją się z niego, a kasjerka z trudem opanowuje chichot. To były jego strachy i przywidzenia. W gruncie rzeczy nikogo nie obchodziło, co kupuje starszy, zniszczony mężczyzna, każdy patrzył tylko szybko położyć swoje rzeczy na taśmie i skrócić czas stania w kolejce. Kolejki do kas w sklepach spożywczych były bowiem zawsze. Jeśli tylko było trochę mniej klientów, zamykano drugą kasę i działała tylko jedna. Kolejka wydłużała się i drugiej kasy nie otwierano. Kamran podejrzewał, że kasjerki robiły to specjalnie, żeby pokazać swoją władzę nad klientami. Czasem krzyczał ktoś z kolejki „Otwórzcie drugą kasę!” ale nigdy nie był to Kamran. Nie miał duszy rebelianta. Nie potrafił protestować, dopominać się, walczyć o swoje. I to było widać. Kiedy jeszcze był młody, zdarzały się kobiety, które interesowały się nim (czego nigdy nie zauważał), ale szybko zniechęcały się brakiem odzewu i akcji z jego strony. Kamran nie miał tzw. stake, co można by określić po polsku mało elegancko „był bez jaj”.
Kobieta to takie dziwne stworzenie, że iskrzy w stosunku do mężczyzn, którzy mają w sobie zdecydowanie i tajemniczość z odcieniem niebezpieczeństwa. Hormony budzą się na widok samca alfa, macho z błyskiem w oku, coś w stylu argentyńskiego tanguero. Argentyńskie tango dokładnie pokazuje ten układ sił. I chociaż jest on zgubny dla kobiety, to właśnie na lep takich tanguero najczęściej idą. A potem niektóre pisarki z Bożej łaski, jak np. Unni Drougge, piszą autobiograficzne powieści pod znamiennym tytułem „Boven i mitt drama kallas kärlek” (Drań w moim życiu zwany jest miłością).Tzw. dobrzy mężczyźni nie mają szans. Są zbyt dobrzy. Pewna Czeszka, która miała właśnie takiego męża, powiedziała, że jest on tak dobry, że aż mdli i rozważała rozwód.
Anki szybko zorientowała się, na kogo trafiła. Postanowiła to wykorzystać. Dość już dostała w życiu w kość od złych mężczyzn, odbije to sobie na dobrym. Zaczęła od małej rzeczy, a ponieważ nie napotykała na opór, szła dalej. Wkrótce zawładnęła Kamranem. Chodził tak, jak mu zagrała. Śmieszyło ją to, a potem nawet zaczęło nudzić. Kiedy Kamran zrobił nieśmiałą próbę zbliżenia, ofuknęła go „Stary osioł!” pomyślała „Co on sobie wyobraża? Nie dla psa kiełbasa!”.
„Stary osioł” był coraz starszy. Wyłysiał, twarz okalała mu teraz siwa broda, a pod nosem zapuścił wąsy. Miał też kłopoty zdrowotne. Garbił się coraz bardziej i idąc prawie nie podnosił nóg tylko szurał nimi po asfalcie. Słychać to było na odległość.
— Ty i Kamran bylibyście świetną parą! — powiedziała raz ni z gruszki ni z pietruszki nowa lokatorka do starszej sąsiadki po siedemdziesiątce, która krzątała się po podwórku, sadziła i podlewała kwiaty, wychodziła z psem i wdawała się w rozmowy ze wszystkimi lokatorami oraz z każdym, kto akurat przechodził przez podwórko. Sąsiadka była niesłychanie wścibska. Jak tylko nieznajoma blondynka pojawiła się przez domem i zaczęła z kubkiem kawy i papierosami wysiadywać na tarasie, zaczęła z nią rozmawiać. Dowiedziała się, że tamta szuka pokoju do wynajęcia, a u Kamrana jest chwilowo z wizytą. Aha? A ile jest w stanie płacić? Nie za dużo, ponieważ kasa ubezpieczeń zalega z pieniędzmi. Dwa, no najwyżej trzy tysiące koron. Dostać pokój w tej cenie było niemożliwością. Katarina (bo tak się zwała sąsiadka) rozpuściła jednak wici. Akurat jeden jej znajomy miał pokój do wynajęcia. Katarina podała numer telefonu Anki. Na drugi dzień znajomy zadzwonił, że numer łączy z biurem adwokackim i on nie wie, co to ma oznaczać i nie chce wplątywać się w niejasne sprawy, a tym bardziej mieć do czynienia z adwokatami.
Parę osób w domu opowiadało później, że nowa mieszkania dzwoniła do nich do drzwi i pytała, czy nie mają pokoju do wynajęcia. A potem zniknęła. Po miesiącu była z powrotem. Okazało się, że wyniosła się do Solbo do jakiegoś faceta, który chciał zapłaty czynszu w naturze. To, że lubił tzw. kinky sex czyli sado-maso, nie polepszało sprawy. Anki uciekła z powrotem do Kamrana.
Nadeszła wiosna i wielu lokatorów zaczął irytować fakt, że stosunkowo młoda, zdrowa kobieta wysiaduje godzinami na tarasie przed domem i nic nie robi. Nie taszczy zakupów ani nie wynosi śmieci, tylko siedzi sobie nad kawą i pali jakby była w kawiarni, i nonszalancko strzepuje popiół błyskając wylakierowanymi paznokciami. Nawet nie opróżniała z petów pojemników po kawie, które ustawiła na stołach Katarina, ani nie zakręcała wieczka. Nie stawiała również fotela, na którym siedziała, na swoje miejsce. Nigdy też nie zaoferowała pomocy Katarinie, która pracowicie wyciągała z komórki bęben ze szlauchem i podlewała kwiaty, posadzone przez nią w skrzyniach na tarasie i na klombach.
„Niech idzie sprzątać, a nie żeruje na Kamranie, pasożyt jeden! Ja mogę sprzątać to ona nie? Księżniczka się znalazła!” zżymała się jedna z sąsiadek, Polka Beata, która pomimo chronicznych bóli mięśni i kręgosłupa nadal pracowała jako sprzątaczka. Zakupy do domu też robiła. Większość mieszkańców bloku w wieku produkcyjnym pracowała, ludzie ciągle coś nosili, nawet starsze kobiety z trudem dźwigały zakupy pod górkę, tylko nowa lokatorka siedziała sobie, popijała kawę, paliła, a w przerwie między kolejnymi papierosami oglądała swoje paznokcie. Te bowiem miała ciągle w nowych wzorach i kolorach. Nawet na rajstopach miała świecący stras. Jeśli nie siedziała na którejś z ławek czy w fotelu na tarasie, to wystawała w bramie i oczywiście paliła. Blokowała wejście i mieszkańcy toczący wózki z dziećmi albo niosący torby z zakupami musieli ją wymijać. Usiłowała nawiązać kontakt, ale ludzie nie byli chętni do rozmów. Raz jednak udało się jej skłonić do rozmowy młodą kobietę, której zaczęła skarżyć się na swoją sytuację i na brak pieniędzy. Tamta zlitowała się i dała ciężko poszkodowanej przez los sto koron. Na co Anki natychmiast zareagowała:
— A nie mogłabyś dorzucić pięćdziesięciu koron na kawę?
Kamran popadał w coraz większe przygnębienie; pracy nie miał i nie mógł znaleźć, zresztą kto chciałby zatrudnić 60-letniego mężczyznę (21. kwietnia bowiem skończył sześćdziesiąt lat) bez wykształcenia.
Anki nie dawała się dotknąć. Wydawała się nie doceniać jego poświęcenia. „Niewdzięcznica!” myślał coraz bardziej rozgoryczony. Inny facet na jego miejscu postawiłby ultimatum — albo mamy seks, albo wynosisz się. Ale nie Kamran. On nie potrafiłby wziąć kobiety siłą. Zresztą wstyd przyznać, nie bardzo wiedział jak zabrać się do rzeczy i czy stanąłby (dosłownie) na wysokości zadania. Wolał nie próbować żeby się nie ośmieszyć.
W głębi duszy miał jedno marzenie: wyjechać ze Szwecji. Miał dość tego kraju i jego zimnych, niekontaktowych mieszkańców. Taka Katarina to był wyjątek potwierdzający regułę — Szwedzi nie są rozmowni i chętni do kontaktów z tzw. czarnuchami. Owszem, przyjęli ich, a właściwie to rządy na przestrzeni lat zaludniały Szwecję migrantami ze wszelkich zakątków świata, a najchętniej analfabetami bez zawodu i ze średniowiecznymi wartościami z Afryki, Bliskiego Wschodu i z Afganistanu. Nie znaczyło to jednak, że automatycznie przyjmą ich do swego grona. Trzeba się było dobrze napracować, żeby zostać zaakceptowanym. Imigranci z tzw. byłej Europy Wschodniej też nie stali wysoko w kursie, a jeżeli mieli wyższe studia i swoje zdanie to było to w ogóle niemożliwe.
Kamran marzył o tym, żeby wyjechać do Paryża. Tam ludzie są ciepli, rozmowni, tam czułby się dobrze! Nie wiadomo skąd miał to przeświadczenie, ponieważ nigdy w Paryżu nie był. Ale jego matka opowiadała mu o Paryżu, który zwiedziła w latach swej młodości i wspominała tę wizytę z nostalgią. Kamran postanowił, że w będzie jeździł na autobusachw Paryżu. To, że nie znał francuskiego nie było dla niego przeszkodą. Na swoim koncie na Facebooku dał ogłoszenie następującej treści:
„Hej, szukam przyjaźni z osobami, które mieszkają bądź mieszkały we Francji oraz w Szwecji, znającymi język francuski. Mówię po szwedzku i po persku, mieszkam w Sztokholmie. Pracuję jako kierowca autobusu. Chciałbym odwiedzić Francję. Tu następowały dwa numery telefonu oraz adres: what’s up: imo telegram. I podpis: Kamran.” Ogłoszenie było napisane w dwóch wersjach językowych, po szwedzku i po angielsku, z błędami…
Nie można żyć bez marzeń. Nieważne, czy się ziszczą, ważne, że są. Jeżeli czegoś się bardzo mocno chce i w coś bardzo mocno wierzy, to musi się spełnić. Trzeba tylko gorąco pragnąć, a los się uśmiechnie i zrealizuje pragnienie. Tak mówiła mu w dzieciństwie matka. I Kamran gorąco pragnął wyjechać do Paryża. Był przekonany, że sam pobyt w stolicy Francji i oddychanie francuskim powietrzem wprowadzi go w stan wiecznej szczęśliwości. Wystarczy przejść się nad Sekwaną, żeby wszyscy zaczęli się uśmiechać, zagadywać i proponować, żeby usiadł i powiedział, skąd jest i co tu robi. Ogólne zainteresowanie i życzliwość, to cechuje Francuzów — mówił sobie Kamran. Nie tak jak w Szwecji — zimno na dworze i w sercach, nikt się nie odzywa, nikt się nie uśmiecha. Brr! Tak, Kamran wyjedzie do Paryża, pójdzie tam do biura zatrudnienia i na pewno dostanie pracę jako kierowca autobusu. Może być na przedmieściu. Francuzi są przecież tacy mili i mu tego nie odmówią. Postanowione.
W nocy Anki zbudził głuchy dźwięk, jakby coś ciężkiego upadło na podłogę. Nasłuchiwała, ale dźwięk się nie powtórzył. Wstała i zapukała do pokoju gospodarza. Nikt nie odpowiedział. Nacisnęła klamkę. Czerwona roleta była opuszczona. Zapaliła światło i wydała okrzyk przerażenia — na podłodze przy łóżku leżał Kamran. Cofnęła się, przerażona nie wiedząc, co robić. W korytarzu natknęła się na Zafara. Też usłyszał ten głuchy dźwięk i wstał zobaczyć co się stało.
— Co jest? — spytał Zafar.
— Tam, tam, leży … Anki nie mogła dokończyć zdania.
Zafar wszedł do pokoju i zobaczył to samo, co Anki — Kamran leżał na podłodze i nie dawał znaku życia.
— On chyba nie żyje? — spytała trwożnym głosem Anki. — Może trzeba wezwać ambulans?
— Nie trzeba. Ja sprawdzę, czy żyje — odparł Zafar i podszedł do leżącego ciała. Zbadał puls, po czym przystawił mu lusterko do ust. — Nie żyje — stwierdził.
— Jesteś pewien? — spytała kobieta z trudem opanowując drżenie rąk.
— To co teraz zrobimy? Chyba jednak musi przyjechać lekarz i stwierdzić zgon? — dalej indagowała Anki.
— Chodź do kuchni, porozmawiamy — polecił Zafar.
Anki poszła posłusznie za nim do swego miejsca zamieszkania — kuchni i usiadła w pościeli na sofie, Zafar na przeciwko przy stole.
— Chcesz stąd wylecieć na bruk? — spytał rzeczowo.
— Ależ skąd! — zakrzyknęła Anki.
— Ja też nie. To posłuchaj: ja wykopię w lasku za domem dół i tam go pochowamy. Gdzie jest łopata?
— Pewnie na balkonie. Tylko by trzeba zdjąć te wszystkie pudła. Ale dlaczego chcesz go pochować anonimowo w lesie?
— Nadal nie wiesz?
— No nie bardzo …
— Mieszkanie jest na Kamrana. Jeśli lekarz wyda świadectwo zgonu to urząd podatkowy wypisze go z ewidencji ludności i Botkyrkabyggen przejmie z powrotem mieszkanie i wynajmie komuś innemu, a my wylecimy na ulicę.
— O Boże … jęknęła Anki.
— No więc zakopiemy go w lesie i będziemy płacić czynsz. Nikt się nic nie dowie.
— A skąd wiesz, czy czynsz nie był odciągany z konta Kamrana przez autogiro?
— Wiem, bo widziałem pocztę. Co miesiąc przychodzi awizo i Kamran wpłacał sam czynsz do banku. Tak że rzecz jest do przeprowadzenia.
— Poczekaj, tylko się ubiorę.
Anki szybko zdjęła piżamę, włożyła spodnie, sweter i kurtkę. Zafar zrobił to samo.
Oboje ruszyli do drzwi balkonowych i zaczęli burzyć piramidę z pudeł i pudełek. Otworzyli drzwi balkonowe i zaczęli szukać. Istotnie, łopata leżała ukryta pod okrągłym blatem od stołu. Nogi stołu powędrowały w siną dal.
— Ale nie możemy go przecież wynieść z domu w piżamie, musimy go w coś zapakować! — powiedziała Anki.
— Tak, oczywiście, w co by tu? W kołdrę? — zasępił się Zafar.
— W dywan! W salonie leży przecież dywan! — zakrzyknęła Anki.
— Tak, ale musimy zsunąć wszystkie pudła i meble pod ścianę, żeby go wydobyć. Chodź, czas nagli! — rzucił Zafar.
Zabrali się do roboty. Nie było to proste przesunąć tapczan, wszystkie kartony, szafki, śmiecie, ubrania i co tam jeszcze leżało na dywanie. Anki pracowała ciężko jak nigdy w życiu. W końcu wyciągnęli dywan i wrócili z nim do sypialni. Kiedy Zafar nachylił się, żeby zawinąć ciało, zauważył na podłodze jakiś papier. Podniósł go, żeby zobaczyć, co to jest.
— Bilet lotniczy do Paryża na 15 maja 2022! Air France. Wydruk. — Stwierdził.
— O Boże… — jęknęła znowu Anki. — On tak chciał jechać do Paryża. I obiecywał, że mnie zabierze ze sobą.
— Bullshit. Co on by robił w Paryżu bez znajomości języka? Skąd pieniądze na pobyt? A ty? Z czego byś żyła? Stuknij się w głowę! No, pomóż mi go zawinąć! Ciężki jest.
Anki czuła nieprzepartą niechęć do zwłok, ale nie było rady — chciała dalej tu mieszkać to musiała to zrobić.
— Sznur! — Zakomenderował. — Poszukaj sznura!
Anki rzuciła się szukać sznura. Znalazł się w szufladzie w kuchni. Nie był to co prawda sznur, tylko sznurek, ale musieli brać co jest. Doprawdy, mieli wielkie szczęście, że w tym bałaganie mogli znaleźć to, czego potrzebowali. Zafar ściągnął dywan kilkakrotnie sznurkiem.
— Taśma! Poszukaj taśmy. Sznurek to za mało — rozkazał Zafar.
Anki poleciała znów do kuchni. W szufladzie była rolka z taśmą celuloidową. Przyniosła i Zafar oblepił dywan taśmą w poprzek w kilku miejscach. Stał teraz i patrzył na swoje dzieło.
— Wiesz co? Musimy jakoś zabezpieczyć głowę i nogi, bo inaczej mogą wysunąć się z dywanu, jak będziemy nieśli. Są w kuchni jakieś plastikowe worki na śmieci?
— Zobaczę! — powiedziała Anki i poszła do teraz już swojej kuchni. Znalazła jeden czarny worek, ostatni z rolki i jedną torbę plastikową z Lidla. Zaniosła Zafarowi, a ten nałożył torbę z Lidla na wylot dywanu, gdzie była głowa, a worek tam, gdzie były nogi. Przymocował taśmą.
— Siedź tu, a ja pójdę do lasku i wykopię dół.
— Pójść z tobą poświecić ci latarką?
— Nie, nie może mnie nikt widzieć. Wystarczy światło księżyca.
I wyszedł. Była druga w nocy. Anki była niemal chora z przerażenia — została sama w domu z trupem. To nic, że to był Kamran, to już nie był on, to były zwłoki. Miała ochotę uciec, ale przecież nie mogła tego zrobić. Zafar przedstawił jej realny plan i tego musiała się trzymać. Koło trzeciej Zafar był z powrotem.
— Ale się zmordowałem. Ale dół jest gotowy. Chodź, bierzemy zwłoki.
— Nikt cię nie widział?
— Nie. Mam nadzieję…
Chwycili dywan z ciałem z dwóch końców i wytaszczyli go na klatkę. Ściągnęli schodami w dół. To była naprawdę mordęga. Dociągnęli do wyjścia. I w tym momencie drzwi otwarły się i do klatki wszedł lokator z ósmego piętra. To był Fin, taksówkarz, mruk, który nikomu nie mówił „hej”. Spojrzał na nich obojętnie i poszedł do windy. Czy widział dywan? Pewnie widział, ale co go to obchodziło. Całe szczęście, że to nie była Katarina, bo zaraz by zaczęła się dopytywać, dlaczego wynoszą dywan, a gdzie go wynoszą itd. Ją zawsze wszyscy i wszystko interesowało.
Wyciągnęli dywan na zewnątrz i zaczęli ciągnąć w kierunku lasu. Trzeba było przejść przez ulicę. Samochód! Zatrzymali się. Na szczęście samochód przejechał. Przeciągnęli pakunek przez krawężnik jezdni i w tym momencie worek plastikowy pękł i ze środka wysunęła się noga. Wepchnęli nogę do środka. O Boże! Szybko, szybko dotrzeć do dołu. Za nimi słychać było jak zahamował inny samochód. Pod dom podjechała taksówka. Wysiadł kolejny sąsiad. Żeby tylko nie spojrzał w stronę lasu! Zafar i Anki co sił ciągnęli dywan z zawartością nie czując gałęzi, które smagały ich po twarzy. Dół był wykopany między dwoma skałami. Nie był zbyt głęboki.
— Nie mogłeś wykopać głębiej? — spytała Anki.
— Nie mogłem. U spodu była skała. Dawaj go!
Anki przysunęła dywan z Kamranem bliżej kantu dołu i Zafar wepchnął go do środka. Potem wziął łopatę i zaczął z powrotem wsypywać ziemię. Anki miała wrażenie, że bierze udział w jakimś koszmarnym filmie. Nie wiedziała, jak długo trwało zasypywanie dołu ziemią, ale zaczęło już świtać. Była wiosna, noce były coraz krótsze. Księżyc świecił na niebie pyzatą gębą — była pełnia.
— A teraz musimy zebrać chrust i gałęzie, żeby nie było widać, że to jest świeżo przekopana ziemia — powiedział Zafar ocierając pot z czoła.
Zaczęli szukać chrustu i gałęzi. Akompaniowały im ptaki, które ćwierkały jak szalone. Było to surrealistyczne — świeży grób, ćwierkające ptaki i dwoje ludzi snujących się po lesie i szukających gałęzi. Z domu do lasku było jakieś niecałe pięćdziesiąt metrów, trzeba się było uwijać, bo wkrótce mieszkańcy będą wychodzić do pracy. Parze wspólników w makabrycznym planie udało się w końcu przykryć świeżo usypany kopiec chrustem i gałęziami. Mission accomplished! Odwrót.
Wyszli z lasu i powlekli się w kierunku klatki. Zafar był zahartowany w pracy fizycznej na plantacji kwiatów, ale Anki rąk i nóg nie czuła. „Dobrze, że zdjęłam na noc paznokcie!” pomyślała. Weszli do mieszkania.
— Idziemy spać — zarządził Zafar. — Nic już więcej nie możemy zrobić.
— Dobranoc — powiedziała Anki i weszła do łazienki. W lustrze zobaczyła swoją twarz — była cała podrapana. Na prawym policzku miała głęboką szramę po jakiejś grubszej gałęzi. Westchnęła, umyła się pobieżnie i poszła na swoje wyro do kuchni. Jutro sprzątnie pokój nieboszczyka i przeniesie się tam.
III.
Katarina poszła do lasu ze swoją suczką Doris żeby zanieść wodę pszczołom. Na wzgórku w lesie władze komunalne zleciły postawić trzy ule z pszczołami, ażeby zwiększyć różnorodność biologiczną w naturze. Na drzewach przybito też domki dla ptaków, które nazwano szumnie ptasimi hotelami. Wielokulturowość wśród ludzi i różnorodność w naturze — to był cel szwedzkiej polityki. Kiedy opiekunka pszczół przechodziła obok skał Doris zaczęła szczekać jak szalona. Katarina zawołała ją, ale pies nie chciał się stamtąd ruszyć. Katarina spojrzała na skały i coś przykuło jej uwagę. Skrawek ziemi pomiędzy dwoma dużymi kamieniami obfitował w gałęzie i chrust. Nigdy tam nie było czegoś takiego. Gałęzie przecież same nie przyszły i nie położyły się na ziemi. Podeszła bliżej i odgarnęła chrust. Hm … Weszła na kamień i zajrzała na tył kopczyka. Była tam duża dziura, z której wydobywał się fetor. Szczury wykopały dziurę, pewnie szukały czegoś do jedzenia. Katarina wzięła kij i wsadziła w dziurę — kij natrafił na opór. Wrodzona ciekawość nie dała jej spokoju. „Muszę przynieść łopatę” pomyślała. Poszła do piwnicy, którą zajmowała na parterze domu i gdzie było dosłownie wszystko — „szwarc, mydło i powidło”. Przyszła z łopatą i zaczęła kopać. To, co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
Aż jęknęła i przysiadła na mniejszym kamieniu obok. „Mord!” przeleciało jej przez głowę. „Tu leży zamordowany sąsiad! Ale kto go zabił?” Katarina słuchała masowo kryminałów z tzw. książek dźwiękowych i wiedziała, że porządny obywatel dzwoni w takim wypadku na policję. Wybiła na swoim telefonie 112.
„Witamy w policji w województwie sztokholmskim. Masz numer 128. w kolejce. Czas oczekiwania 55 minut — zaćwierkał głos asystentki.
„Ach tak! No cóż, sprawa jest poważna, muszę czekać”, westchnęła Katarina i włożyła sobie prymkę tabaki do ust. Musiała się czymś pokrzepić. Prowadziła dość ubogie życie, jej świat ograniczał się do domu, suczki, grządek z kwiatami i chorego na demencję sambo Staffana. Opiekowała się też sąsiadem, Francuzem Christianem, który po kilku wylewach stracił zdolność mówienia zarówno w swoim ojczystym języku francuskim jak i po szwedzku, którego zresztą nigdy się porządnie nie nauczył. Opiekowała się też kotem Gusse sąsiadki z pierwszego piętra, Julii. Julia wyjechała na tydzień do Hiszpanii ze swoim sugar daddy i prosiła Katarinę o dokarmianie kota. Julia nie była wcale ładna, ale była młoda — miała dwadzieścia pięć lat, nie pracowała i była sugar baby. Jej sugar daddy to był (podobno) Francuz dobrze po pięćdziesiątce, z początkami łysiny i z dużą przerwą między przednimi zębami. Julia była o całą głowę wyższa od niego, ale nie przeszkadzało jej to dopóki utrzymywał ją i finansował wycieczki za granicę. Sugar daddy zapłacił Katarinie za opiekę nad kotem. Niedawno też zwalił się jej na głowę wnuczek Tobias. Był to wysoki, chudy młodzian koło trzydziestki, bez zawodu, bez wykształcenia i bez pracy, za to z dobrze rozwiniętym nałogiem narkotykowym. Tobias był całkiem przystojny i potrafił być niesłychanie czarujący. Zainstalował się u Katariny w sypialni. Nigdy nie przypuszczała, że na stare lata będzie dzielić łóżko z wnukiem. Kazała mu się wynosić. Ale Tobias nie miał dokąd. U matki nie mógł mieszkać ponieważ był winien pieniądze handlarzom narkotyków i ci szukali go tam. Matka bała się też o własne bezpieczeństwo, ponieważ handlarze raz już wrzucili przez okno granat do pokoju w jej domu w Dalarna, a innym razem ostrzelali dom. Tobias nocował w starym samochodzie, którym wjechał na polanę do lasu, aż przypomniał sobie babcię i zjawił się u niej bez pytania.
Tak że kłopotów miała Katarina co niemiara. Jedyne, co okraszało jej byt to były rozmowy z sąsiadami, z których wyciągała szczegóły z ich życia. Katarina potrafiła stworzyć wrażenie, że jest autentycznie zainteresowana swoim rozmówcą, a każdy przecież lubi być przedmiotem czyjejś uwagi i poczuć ciepłe, przychylne spojrzenie. Rozmówca otwierał się więc, a Katarina żywiła się cudzym nieszczęściem, ponieważ większość rozmówców wysypywała swoje kłopoty przed spragnioną słuchaczką. Wychodziła z tych rozmów pokrzepiona, że inni mają gorzej niż ona. A tu nagle mord! Trup! To biło na głowę wszystko, co się działo w bloku do tej pory.
Nawet taki niedawny incydent z leciwą Japonką usiłującą przedostać się z jednego balkonu na drugi nie umywał się do mordu. Tu warto opowiedzieć dlaczego 77-letnia Japonka zapukała do sąsiadów, fińskiej rodziny z dwójką małych dzieci, czy może wejść na ich balkon. Pani domu pozwoliła. Okazało się, że Japonka (posiadająca 92-letniego męża Hindusa w wózku inwalidzkim) zatrzasnęła nie chcąco drzwi do mieszkania. Klucze zostały w środku. Zrozpaczona Katsuko chciała przejść z balkonu fińskich sąsiadów na swój balkon po ścianie domu na czwartym piętrze i otworzyć drzwi mieszkania od środka. To, że jej balkon był oszklony i akurat zamknięty, nie odstraszało jej od przedsięwzięcia. Kiedy fińska mama zobaczyła jak starsza kobieta przekłada nogę przez balustradę balkonu doznała szoku, zaczęła trząść się i płakać. Wtórowały jej dzieci. Zgromadzeni na trawniku pod domem sąsiedzi wzywali Katsuko do odwrotu. Zabrakło tylko kamery filmowej. Sytuacja była dramatyczna, ale akurat wrócił do domu fiński mąż i za frak ściągnął Katsuko z balkonu. Żonie podał tabletki uspokajające. Katsuko z mężem Singhiem przesiedziała kilka godzin na klatce pod drzwiami swego mieszkania czekając na wezwanego dyżurnego ślusarza. Zmiana zamka kosztowała dwa i pół tysiąca koron.
Tobias wyspał się jako tako, zjadł śniadanie i wyszedł z domu. Babcia Katarina chrapała nieznośnie, a z salonu wtórował jej śpiący tam na kanapie Staffan. To był koncert na chrapiący alt i podniszczony falset. Od czasu do czasu miauczał też rudy kot Junior, jeżeli Doris przyszło nagle do głowy zacząć bawić się jego ogonem. Tobias potrzebował pilnie mieszkania. Na tarasie siedziała jakaś blondynka, popijała kawę i paliła. Właśnie skończyła jednego papierosa i wyjęła drugiego. Widział ją już wcześniej. Ciągle tam siedziała. Tobias spojrzał w jej stronę — uśmiechnęła się zachęcająco.
— Masz może papierosa? — spytał.
Blondynka położyła paczkę na stole. Tobias poczęstował się; Anki podała mu ogień. „Proszę, jaka uprzejma”, pomyślał i usiadł na przeciwko, żeby dobrze się jej przyjrzeć. Nie była młoda, dla 28-letniego Tobiasa kobieta po czterdziestce to niemal staruszka, ale co tam — najważniejsze, czy ma mieszkanie.
— Tobias jestem — przedstawił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wiedział, że podoba się kobietom. — Mieszkasz tu w bloku? — spytał.
— Tak. Tu na pierwszym piętrze. A ty?
„Aha. Może dałoby się wprowadzić?” myślał szybko Tobias. „Trzeba zbadać sprawę.”
— Ja jestem z wizytą u babci. Katarina się nazywa, może znasz ją?
— Wszyscy znają Katarinę — powiedziała Anki i strzepnęła popiół z papierosa do kolejnego słoika po kawie, który Katarina uprzednio postawiła na stole. Anki miała nieznośny zwyczaj rzucania petów na podłogę tarasu i należało temu zapobiec.
— Widziałem cię już wcześniej tu na ławce. Pomyślałem sobie, co taka atrakcyjna babka tu siedzi sama — Tobias rozwinął swój czar.
Anki uśmiechnęła się znowu. Och, dawno już nie słyszała komplementów od mężczyzny.
— Ano siedzę sobie na słoneczku — powiedziała nieobowiązująco Anki i założyła prawą nogę na lewą podciągając lekko spódnicę.
„Nogi ma zgrabne” ocenił Tobias.
— Dawno tu mieszkasz? — spytał.
— Od paru miesięcy — kłamała. Siedziała już tu dwa lata. — Właściwie to jestem z wizytą.
Tobiasowi mina zrzedła. „Z wizytą! A więc nic z tego. Szkoda fatygi”. Zaciągnął się papierosem.
— To znaczy nie mieszkasz tu na stałe? — chciał się upewnić.
— Nie — odparła Anki i założyła teraz lewą nogę na prawą i dłonią o długich, wylakierowanych paznokciach poprawiła sobie włosy, wysuwając równocześnie biust do przodu. Tobias podobał się jej. Był wysoki, szczupły, miał niebieskie oczy, ciemnoblond, lekko wijące się, bujne włosy i sympatyczny uśmiech. Jednym słowem — ciacho. Ale czy miał mieszkanie?
— Ale niedługo mam dostać mieszkanie — kłamała jak z nut żeby go przytrzymać.
— Co ty powiesz? — Tobias zainteresował się znowu. — A gdzie?
— Tu w Tumbie — brnęła dalej. — Czekam na wiadomość z Botkyrkabyggen.
Wolała nie wychylać się, że właściwie już ma mieszkanie. Nie miała przecież kontraktu, więc lepiej poczekać.
„Hm, to byłoby coś”, pomyślał. „Koniec z wałęsaniem się po schroniskach dla bezdomnych i spaniem u babci.”
— Możesz podać mi swój numer telefonu? — spytał.
— Akurat mój telefon chwilowo nie działa — odparła. — Ale mam konto na Facebooku. A ty? — wyjęła kartkę i długopis z kieszeni i napisała pseudonim, pod którym figurowała na Facebooku.
— Ja też jestem na Facebooku. Szukaj konta Charmig Tobbe (Czarujący Tobbe). No to jesteśmy w kontakcie. A teraz muszę lecieć! — oznajmił Tobias, wsadził niedopałek do słoika po kawie, przyłożył palce do skroni na pożegnanie jakby miał czapkę kapitańską i ruszył w drogę do Tumba Centrum. Trzeba szukać dalszych kontaktów, nie wiadomo, czy i który wypali. A poza tym był na głodzie i musiał koniecznie dostać amfę albo przynajmniej maryśkę.
Katarina siedziała nadal na kamieniu w lesie i czekała na rozmowę z żywym człowiekiem na policji; niestety co parę minut odzywał się automat, który informował u numerze miejsca w kolejce, po czym brzmiała uspokajająca, dodająca otuchy muzyka. Nieznośny, nagrany głos zapewniał, że policja zrobi wszystko, żeby przyjąć wkrótce rozmowę i że ustawicznie podnosi poziom swoich usług, tak że po rozmowie dzwoniący dostanie pytania na temat jakości serwisu i proszą o odpowiedź. Katarina ssała już trzecią prymkę tabaki. Kobiecie nie przyszło do głowy, że może przyczyna zgonu była naturalna, wylew albo zawał.
Ale — nie chowa się przecież zwłok anonimowo w lesie, to musiało być zabójstwo! Katarina ssała prymkę i czekała, aż będzie mogła rozmawiać z policjantem, choć wszystko rwało się w niej, żeby biec ulicą i krzyczeć „Mooord!”. Doris leżała przy swojej pani z poczuciem dobrze spełnionego, psiego obowiązku.
Katarina widziała dobrze ze swego miejsca na kamieniu w lesie ulicę, sama nie będąc widoczna. Właśnie szła w kierunku domu polska rodzina Dyszlów. Wprowadzili się niedawno i Katarina, jak to ona, zaraz nawiązała z nimi kontakt. W oko wpadł jej szczególnie Andrzej, ojciec trzech małych chłopców. „Boże, jaki on przystojny!” myślała z wypiekami na twarzy. Nocami budziła się czasem i patrzyła z niesmakiem na śpiącego obok wnuka. „Czy to Ancej?” (nie umiała wymówić poprawnie imienia obiektu swych zapałów) myślała, otumaniona snem. Kiedy zobaczyła twarz wnuka, odwracała się, rozczarowana, na drugi bok. „To Ancej powinien tu leżeć, a nie Tobias!” myślała. Ojciec rodziny był to zupełnie przeciętnie wyglądający mężczyzna, ale w Katarinie krew pulsowała szybciej i płaski biust bez stanika falował przy każdym szybkim oddechu, gdy tylko go zobaczyła. Andrzej miał 42 lata, a Katarina 72, ale wiek to przecież tylko cyfra, jak mawiają Szwedzi. Tylko co zrobić z żoną? Rodzina wracała właśnie od psychologa — najmłodszy syn kolejny raz próbował podpalić mieszkanie.
Tobias wrócił z miasta. Nie dostał żadnych prochów i był w złym humorze. Na tarasie siedział Tony z trzeciego piętra. Tony miał wszystkie diagnozy psychiatryczne jakie tylko były możliwe. Ale poza tym był bardzo inteligentny. Zagadał Tobiasa, wysłuchał go i zaprosił do siebie. Mieszkał sam i nie miał do kogo ust otworzyć. Tony spadł Tobiasowi jak z nieba. Wprowadził się jeszcze tego samego dnia. I wszystko byłoby dobrze, gdyby po paru dniach z dołu nie zobaczyła go, stojącego na balkonie, Katarina. Zadzwoniła do Tony’ego i spytała, co tam robi jej wnuk.
— Mieszka u mnie. Ale wypił mi całe piwo i wyżarł całe jedzenie z lodówki! — poskarżył się Tony. — I wypalił moje papierosy.
— Wyrzuć go natychmiast! — poleciła Katarina.
— Ale jak to tak, na ulicę? — stropił się Tony.
— Przywykł do tego. Znajdzie coś. Jeśli go nie wyrzucisz, to zadzwonię do takiego jednego, który to zrobi! — uprzedziła go krewka babcia. I Tobias wiedział, że to nie są czcze pogróżki. Wyniósł się tak szybko jak się wprowadził.
Anki nareszcie wysypiała się porządnie. Mogła nareszcie wyciągnąć się swobodnie na całą długość, a nie leżeć z pod-kurczonymi nogami na za krótkiej sofie kuchennej i obijać się o poręcze. Łóżko miało też porządny, gruby materac, istne cudo! Anki dotąd chodziła wiecznie obolała po nocy na cienkim, niewygodnym materacu. Miała wprawdzie pewne obiekcje, czy wprowadzić się do pokoju, w którym niedawno ktoś zmarł, ale zmęczenie i tęsknota za wygodnym łóżkiem była silniejsza. Wymyła podłogę, wytrzepała materac, przeniosła swoją pościel i spryskała pokój perfumami.
Teraz się zacznie nowe życie! Ma mieszkanie! Juhu! Będzie co prawda musiała sama robić zakupy, ale nic to w porównaniu z korzyścią rozkoszowania się prawie swoim mieszkaniem. „Prawie” no bo był jeszcze sublokator. Ale ponieważ będzie płacił połowę czynszu to też było pozytywne. A poza tym łączyła ich wielka, mroczna tajemnica i Zafar nie był już dla Anki obcy tylko jak brat. Albo raczej wspólnik. Tak. No i teraz ten Tobias. Jeszcze za mało go zna, żeby zaproponować mu, żeby się wprowadził do niej. A czy ma pracę? O tym nie rozmawiali. Musi się dowiedzieć. Ale facet ma w sobie coś! Anki dawno już nie czuła męskich rąk na swoim ciele…
Z tych rozmyślań wyrwał ją dzwonek do drzwi wejściowych. Kto to może być? Do Anki nikt nie przychodził, do Zafara też nie. Hm… Trzeba sprawdzić. Podeszła do drzwi i odchyliła klapkę z wizjera. Pod drzwiami stało dwóch policjantów.
Nogi ugięły się pod Anki. Nie otwarła drzwi i cichutko jak myszka wycofała się do kuchni. Policjanci zadzwonili jeszcze raz, a potem poszli sobie. Niestety, późnym wieczorem wrócili.
„Otwierać, policja! Widzieliśmy światło w kuchni, ktoś jest w domu!” Anki zmuszona była tym razem otworzyć. Policjanci zabrali ich oboje do aresztu, a rano przeprowadzili przesłuchanie.
Anki i Zafar na wszystkie pytania odpowiadali przecząco albo, że nie wiedzą. Asystent policji, który prowadził przesłuchanie, zastanawiał się, czy wypuścić tę dwójkę podejrzanych z aresztu. Porozumiał się ze starszym kolegą.
— Możemy wypuścić, sprawdź tylko, gdzie są zameldowani, żeby dostarczyć im wezwanie na rozprawę — zarządził.
Jasne było bowiem, że skierują sprawę do prokuratury. Asystent sprawdził. Okazało się, że oboje są wymeldowani w siną dal. Nie byli zarejestrowani nigdzie.
— No, to zatrzymujemy ich w areszcie — zdecydował starszy kolega. — W oddzielnych celach, oczywiście. — A, wyślij te zwłoki do obdukcji! — polecił. — Dostaniemy przyczynę zgonu i ekspertyzę dołączymy do akt. I weź odciski palców!
— Tak jest! — odparł dziarsko asystent, zadowolony, że zlecono mu tak odpowiedzialne zadanie. W szkole policyjnej ciągle wbijano mu do głowy, że wybrał bardzo ważny, potrzebny społeczeństwu zawód i że jest obrońcą demokracji.
Cela w areszcie w Flemingsberg w Huddinge to nie był hotel Hilton. Sześć metrów kwadratowych, prycza, umywalka, stolik przymocowany do podłogi i takież krzesło. Mały telewizor. I to wszystko. Światło neonowe, które raziło oczy. Ogrodzony spacernik na dachu. Warunki o wiele gorsze niż w więzieniu. Jedzenie niewybredne — kasza, kiełbasa z Falun, kawa. Firanek w oknach nie było, ale do tego domniemani mordercy już przywykli. W takich to warunkach spędzili pięć miesięcy czekając na rozprawę. Prokuratura była niedofinansowana i na rozprawę trzeba było czekać.
Oznaczonego dnia parę podejrzanych w zielonych kombinezonach więziennych oraz w kajdankach sześcioro (aż) znudzonych strażników wprowadziło na salę sądową. Dwaj z nich zdjęli kajdanki oskarżonym, reszta asystowała starając się robić wrażenie, że są potrzebni. Wszyscy zasiedli na sali. Po chwili weszło dwoje tłumaczy języka urdu, powiedzieli sądowi „hej!” i zajęli miejsca. Sąd już siedział za stołem na niewielkim podwyższeniu. Aha. „To są sędziowie?” Przeleciało przez głowę Anki. Cywile jacyś bez togi. Na ścianie z tyłu za składem sędziowskim nie było flagi ani godła. Dziwne. To jakiś pokój obrad chyba, a nie sąd.
„Witamy w sądzie!” powiedziała dama w obcisłej, różowej sukni z długimi, polakierowanymi również na różowo paznokciami. Anki od razu poczuła do niej sympatię, chociaż powinna była poczuć strach. Ci ludzie mieli władzę skazać ją na długoletnie więzienie. Kary śmierci w Szwecji nie było. Na szczęście.
Zafar, w przeciwieństwie do Anki, nie zachwycił się paznokciami sędzi przewodniczącej tylko zastanawiał się, czy sąd skaże go za mord, którego nie popełnił. Miał już w rejestrze dwa wyroki za posiadanie narkotyków. Z zamyślenia wyrwał go głos przewodniczącej, która poinformowała, że poza nią dzisiejszą sprawę będzie rozstrzygało troje ławników, którzy też są sędziami. Anki popatrzyła na ławników. Wszyscy byli starsi. Jedna ławniczka miała wściekle czerwony sweter, który podkreślał jej tuszę, siwe włosy spadały jej z czoła i była nieumalowana. Ławnik był łysy, na łysinie miał opatrunek (niedawno bowiem uderzył się mocno w głowę), nosił wymiętą, kraciastą koszulę pod burym swetrem, a ze spodni wylewał mu się nagi „mięsień piwny” czyli potężny brzuch, czego na szczęście nie było widać z sali, ławnik siedział bowiem do połowy zsunięty na krześle. Druga ławniczka miała białą bluzkę i czarny żakiet, dyskretny makijaż, blond fryzurę i służbową baretkę z napisem „Nämndeman — Sveriges Domstolar” co znaczyło „Ławnik — szwedzkie sądy”. Protokolantka nosiła okulary i dżinsową kurtkę.
Wszyscy przybrali miny „poker face” i patrzyli na oskarżonych. Przy każdym z nich siedział adwokat. Obrońcy mieli na sobie ciemne garnitury i krawaty, jeden miał jasnoniebieską koszulę, a drugi różową. Obaj nosili starannie przystrzyżone czarne brody. Adwokat Zafara miał koński ogon i złoty sygnet na małym palcu. Spod mankietu rękawa adwokata Anki wysuwał się dyskretnie Rolex. Obrońcy wytoczyli przed siebie laptopy i zamienili się cali w słuch.
Na salę weszła również publiczność. Najpierw wszedł starszy, niechlujny mężczyzna, który zwykł chodzić na większość spraw. Siedział trochę, podłubał w nosie, napił się wody ze stojącego w rogu sali syfonu i wychodził trzaskając drzwiami. Po chwili wracał. Albo i nie, jeśli zmienił zdanie i szedł do innej sali rozpraw.
Drzwi otwarły się znowu i wkroczyła Katarina (na szczęście bez psa). Katsuko pchała wózek z mężem-inwalidą, wsunęli się chyłkiem Andrzej z żoną Anetą, Beata ze swoim „sambo” Darkiem, polska pisarka Dana, fińskie małżeństwo Hannele i Antti oraz Julia ze swoim sugar daddy. Młoda matka z piątego piętra, Brazylijka Mikaela wtoczyła wózek z dwójką niemowląt (bliźnięta), Peruwiańczycy Marianela i Jorge z trzeciego piętra stawili się również. Szwedka Nina z siódmego piętra z daleko posuniętą anoreksją ostrożnie wkroczyła na swoich patykowato chudych nogach. Za nimi podążyło jeszcze kilkoro sąsiadów. I, o zgrozo, Tobias!
W Anki zamarło serce. Blond włosy były już tylko do połowy blond, ponieważ w areszcie nie miała farby. Absolutnie nie chciała, żeby Tobias widział ją w tym stanie.
— Proszę prokuratora o odczytanie aktu oskarżenia! — poleciła sędzia przewodnicząca.
— Hej, Tuva jestem! — przedstawiła się prokurator, młoda kobieta z długimi, platynowymi włosami spadającymi na ramiona i w wydekoltowanej sukience. Na przegubie prawej ręki pobłyskiwała pomarańczowa bransoletka ekskluzywnej, francuskiej firmy Hermés. — Mogę mówić ci Zafar?
Oniemiały Zafar kiwnął przyzwalająco głową, przepasaną kolorową bandaną. „Zwraca się do mnie jak do kumpla” pomyślał. Ale ciąg dalszy już był poważniejszy.
— Zafar Tanvir pozbawił życia Kamrana Daraghi w okresie między 25 a 30 kwietnia 2022 przy Hålvägen 24 w Tumbie w województwie sztokholmskim. Dowodem są odciski palców na piżamie denata oraz na dywanie, w który tenże został zawinięty. Zafar Tanvir popełnił mord z premedytacją.
Tłumaczka symultanicznie tłumaczyła.
— Anki, Tuva jestem. Mogę mówić ci po imieniu?
Osłupiała Anki również skinęła głową. Prokurator powtórzyła to samo oskarżenie.
— Obrona? Jakie stanowisko? — spytała sędzia przewodnicząca.
— Mój klient nie przyznaje się do winy — oświadczył obrońca Zafara.
— Moja klientka również nie — powtórzył obrońca Anki.
— Dziękuję — powiedziała sędzia przewodnicząca. — Teraz przesłuchamy oskarżonych. — Proszę, Zafar pierwszy. Przesłuchanie będzie nagrywane.
Zafar poprawił się na krześle i wziął głęboki oddech. W tym momencie za stołem sędziowskim nastąpiło poruszenie — aparatura nagrywająca nie działała. Protokolantka wezwała znawcę od komputerów.
— Zarządzam przerwę! — oznajmiła sędzia przewodnicząca. — Wszyscy proszę opuścić salę. Oskarżonym znowu nałożono kajdanki. Wszyscy wyszli. Wszedł magik od komputerów, popatrzył, coś tam podłączył i kapryśny komputer znowu zadziałał.
— Strony w sprawie proszone na salę numer pięć! — zabrzmiał głos protokolantki.
Cała procedura ze zdejmowaniem kajdanków została powtórzona.
— Wolisz opowiedzieć sam, co zaszło, czy stawiać pytania? — spytała prokurator.
— Opowiem, jak było. — I Zafar przedstawił bieg wydarzeń zgodnie z prawdą.
Drugi tłumacz przejął pałeczkę i skrupulatnie wszystko przetłumaczył. Prokurator zwróciła się do Anki, która zeznała to samo, co Zafar. W tym momencie jedno z niemowląt rozdarło się na cały regulator i spłoszona matka wyjęła je szybko z wózka i dała mu piersi. Była na tyle dobrze wychowana, że przykryła niemowlę i pierś kocykiem.
— Czy obrona ma pytania do oskarżonych? — spytała sędzia przewodnicząca.
Miała. Adwokat Zahara spytał, czy denat uskarżał się może na stan zdrowia.
— Tak — odparł Zahar. — Wiem, że Kamran wziął trzecią dawkę szczepionki przeciw covidowi-19 i bardzo potem źle się czuł.
— Czy denat sprecyzował swoje dolegliwości? — indagował adwokat.
— Tak, mówił, że ciągle boli go serce i głowa, że ma gorączkę i nudności.
— Kiedy denat wziął boostera? Mam na myśli na ile dni czy tygodni przed zgonem?
— Nie pamiętam dokładnie, ale to był krótki czas, jakieś kilka dni — powiedział Zafar.
Adwokat Anki zadał jej to samo pytanie. Anki oświadczyła, że Kamran mówił jej, iż tak źle nie czuł się nigdy w życiu. Podejrzewał, że to od szczepionki. Często kładł się do łóżka, nawet w dzień i mówił, że boli go całe ciało i ma dreszcze.
Teraz przyszła kolej na świadków. Ku zdumieniu obojga na salę wkroczył fiński taksówkarz z ósmego piętra. Po złożeniu przysięgi, że będzie mówił prawdę, niczego nie dodawał ani nie przekręcał ani też zamilczał zeznał, co widział. Okazało się, że widział więcej niż by na to wskazywała jego obojętna mina owej nocy na klatce schodowej. Kiedy zobaczył sąsiadów, że ciągną coś dużego w dywanie nie pojechał na górę do domu, tylko poszedł za nimi do lasu i śledził ich zza drzewa. Obaj adwokaci od razu podważyli jego zeznania — to, że widział pochówek w lesie nie było dowodem, że oskarżeni pozbawili ofiarę życia.
Mimo to w mowie końcowej prokurator uznała, że wina została dowiedziona ponieważ na piżamie zmarłego i na dywanie znajdowały się odciski palców obojga oskarżonych. To, że oskarżeni nie wezwali ambulansu oraz że pochowali potajemnie zwłoki w lesie dowodziło również zamiaru przestępczego. Prokurator zażądała kary dwunastu lat więzienia. I tu wystrzelił adwokat oskarżonego:
— Za pozwoleniem sądu chciałbym przedstawić ekspertyzę patologa z zakładu medycyny sądowej. Na ciele denata nie znaleziono żadnych dowodów przemocy, pobicia ani ran kłutych czy ciętych czy też śladów duszenia. Przyczyną zgonu było zatrzymanie akcji serca, wywołane najprawdopodobniej wysokim stężeniem toksyn w organizmie. Wnoszę o uniewinnienie mego klienta!
Adwokat Anki powtórzył to samo. Efekt był piorunujący — publiczność zastygła w bezruchu. Adwokaci z trudem ukryli w czarnych brodach zadowolenie, jakie rozlało się na ich twarzach i w myślach obliczali już, ile setek tysięcy koron wyciągną z tej sprawy. Ani prokurator, ani sędzia przewodnicząca nie spytali oskarżonych, dlaczego nie wezwali ambulansu, tylko zawinęli zwłoki w dywan i zakopali w lesie. To nie należało do sprawy. Chodziło o udowodnienie zarzucanego czynu, to znaczy mordu. Sędzia przewodnicząca nie mogła zmienić klasyfikacji prawnej czynu przestępczego w akcie oskarżenia na np. zbezczeszczenie zwłok, to mógł zrobić tylko prokurator. Ale nie zrobiła tego.
Znów wszyscy musieli opuścić salę, ponieważ sąd musiał się naradzić, czy przedłużyć oskarżonym areszt czy ich zwolnić. Nastąpiła ta sama procedura z zakładaniem kajdanków. Po dziesięciu minutach protokolantka wezwała wszystkich na salę.
— Sąd postanowił zwolnić oskarżonych z aresztu — oświadczyła sędzia przewodnicząca.
Adwokaci poklepali swoich klientów po plecach, co oznaczało, że to jest dobry znak. Na wezwanie sądu złożyli słone faktury za swoje usługi. Honoraria zostaną wypłacone przez skarb państwa. Adwokaci poinformowali również swoich klientów, że mają prawo do odszkodowania za długotrwałe pozbawienie wolności, jeżeli zostaną uniewinnieni.
— Wyrok będzie do odbioru w recepcji za tydzień o 11.00. — oznajmiła sędzia przewodnicząca.
Prokurator i adwokaci powiedzieli sądowi „Hej då, tack för idag” co znaczy „Cześć, dziękujemy za dziś”. Matka niemowląt nakarmiła drugie niemowlę, zapakowała swoje skarby do wózka i pomachała sądowi na pożegnanie. Wszyscy opuścili salę i sąd rozpoczął naradę.
Mając taki wynik ekspertyzy skład sędziowski nie mógł wydać wyroku skazującego. Sędziowie zastanawiali się, czy ofiara zmarła od szczepionki. W ekspertyzie nie było to przecież napisane czarno na białym, co było poniekąd zrozumiałe w sytuacji, gdy szczepionkę oficjalnie przedstawiano jako zbawienie dla ludzkości. Media grzmiały od rana do wieczora, że to jedyny środek na zatrzymanie pandemii. Lekarstw nie dopuszczano na rynek. Eksperci prześcigali się w zachwytach nad skutecznością szczepionki (która przestawała ochraniać już po dwóch miesiącach), o działaniach ubocznych i zgonach nie mówiono ani słowa. Cały naród miał się zaszczepić i basta, a że niektórym to nie wyszło na zdrowie, to trudno. „Lite spill får man tåla”. Trochę strat trzeba ponieść.
Zafar i Anki oszołomieni opuścili gmach sądu. Nie chcieli już pójść do znienawidzonego aresztu ażeby się przebrać, strażnicy przynieśli im ich cywilną odzież. Po przebraniu się znowu byli na wolności! Dokąd teraz? Do domu w Tumbie, oczywiście. Pojechali pociągiem podmiejskim, a potem dwa przystanki autobusem. O, jak będzie dobrze znowu wyspać się w swoim łóżku… Anki włożyła klucz do zamka. Stop. Klucz nie chciał się przekręcić ani w prawo, ani w lewo.
— Spróbuj ty! — powiedziała do Zafara.
Spróbował. Nic z tego. Zamek był zmieniony. Co robić? Ich wszystkie rzeczy były w środku! Wyszli na taras i rozejrzeli się.
— Postawimy ten fotel na ławce i wejdę na balkon — oświadczył Zafar. A potem przez drzwi balkonowe wejdziemy do środka.
— Świetny pomysł! — ucieszyła się Anki.
Jak powiedział tak zrobił. Odsunął szklaną szybę na balkonie, przełożył nogę przez balustradę i już był na balkonie. Ale drzwi do pokoju okazały się zamknięte. Zafar poszukał więc odpowiedniej deski na balkonie pośród leżących tam rupieci i trzasnął w szybę. Zarysowała się, ale nie pękła. Poszukał czy nie ma czegoś mocniejszego. Nie było. Kopnął więc z całej siły w pęknięcie i tym razem szyba rozleciała się na kawałki, ale Zafar skaleczył sobie nogę. Otworzył drzwi przez wybity otwór, po czym podał rękę Anki, która wspięła się na fotel. Oboje weszli do środka mieszkania. Bałagan był taki sam, jak zostawili, nikt nowy nie zamieszkał. Botkyrkabyggen widocznie zmieniła zamek, ale nie wynajęła nowemu lokatorowi. Całe szczęście, bo nie wiadomo co by zrobił z ich rzeczami. Zafar i Anki zadawali sobie sprawę, że pozostanie w mieszkaniu jest ryzykowne. Włamali się przecież. Pakistańczyk przebywał w Szwecji bez zezwolenia na pobyt i pracował na czarno, jasne więc, że nie mógł się zameldować. Anki miała co prawda stały pobyt, ale nigdy nie wystąpiła o obywatelstwo. Nie zameldowała się w mieszkaniu, ponieważ miała długi podatkowe i nie chciała, żeby znalazł ją komornik.
Spakowali więc każde swoje rzeczy, Anki do walizki, a Zafar do plecaka, wypili na pożegnanie herbatę i opuścili mieszkanie. Zafar taszczył również telewizor Anki. Pojechali do ogródków działkowych na Tantolunden na Södermalmie w Sztokholmie i tam obeszli wszystkie domki aż znaleźli taki, który nie był zamknięty.
Zbliżała się zima, pracy w ogrodzie nie było. Zafar był jednak aktywny w szukaniu pracy i znalazł, na czarno oczywiście, zatrudnienie jako kucharz w pakistańskiej restauracji na Birger Jarlsgatan. Przynosił stamtąd jedzenie i dzięki temu on i Anki nie głodowali.
— Słuchaj Zafar, mamy przecież prawo do odszkodowania za siedzenie w kiciu przez te pięć miesięcy — przypomniała sobie Anki. — Trzeba zadzwonić do adwokata.
— Jasne! — ucieszył się Zafar. — Zadzwoń ty do mojego też, znasz lepiej szwedzki niż ja. — Pakistańczyk mówił tzw. pigeon english, szwedzki znał bardzo słabo. — Okej?
— Okej — zgodziła się Anki.
Zadzwoniła do obu adwokatów i ci obiecali pomóc w złożeniu podań o odszkodowanie, za opłatą, oczywiście. Uprzedzili jednak, że to będzie długi proces, ale to może być w końcu całkiem ładna sumka. Anki najpierw ucieszyła się na tę wiadomość, ale potem uzmysłowiła sobie, że ewentualne odszkodowanie od razu komornik zająłby na zaległe podatki. Nie ma się więc z czego cieszyć. Poza tym nie miała już konta w banku, Zafar też nie miał, jak więc otrzymaliby te pieniądze? Władze nie wypłacają należności w gotówce. Nadzieja na wzbogacenie się rozwiała się w powietrzu.
Anki nie pracowała. Siedziała z kubkiem kawy i papierosem na ganku i oglądała na przemian to obłoki na niebie, to swoje paznokcie. Zafar powiedział, że da radę ją utrzymać, ale dał do zrozumienia, że oczekuje od niej tego, co może dać kobieta. I Anki się nie sprzeciwiła. Był taki egzotyczny w swojej bandanie przepasującej czoło, nad którym mierzwiły się czarne, kręcone włosy, a pod koszulą prężyły się mięśnie wyrobione od fizycznej pracy. Tylko, że był niższy od niej o ponad pół głowy i nogi miał na beczce prostowane … ale niestary, koło czterdziestki! Co prawda był daleki od ideału mężczyzny, jaki piastowała w swym sercu, ale jak się nie ma, co się lubi to się lubi, co się ma… A najważniejsze to mieć z czego żyć i się nie napracować — to była dewiza Anki. Praca fizyczna niszczy dłonie, a dłonie są wizytówką kobiety. Praca umysłowa zaś była dla niej tak nieosiągalna jak obłoki, które przemierzały niebo nad Tantolunden.
Anki pochodziła z Bałkanów i nie była tam żadną szwedzką feministką, która studiuje, haruje, rodzi dzieci i prycha na mężczyzn, którzy przejawiają patriarchalne wartości, np. powiedzieli komplement albo otwarli drzwi. Jeżeli by który taką pocałował w rękę na przywitanie to chyba by dostał w twarz. Trzeba tu dodać, że nienawiść feministek do mężczyzn wycelowana jest tylko w białych i nie obejmuje uchodźców z Afryki, Bliskiego Wschodu i Afganistanu. „Refugees welcome!” krzyczą wyzwolone Szwedki. Tym głośniej im są starsze…
Feministka maszeruje przez życie ciężkim krokiem perszerona, który stuka kopytami o bruk. Ciągnie swój wóz podwójnych lub nawet potrójnych obowiązków i czuje się wyzwolona i nowoczesna. Czasami nawet robi karierę, o jakiej się nie śniło jej uciśnionym siostrom. Kiedy siedzi rozstawia nogi szeroko i nie zniża się do podkreślania swej kobiecości. Nie potrzebuje mężczyzny, a dzieci ma najchętniej z probówki. Płeć nie jest wrodzona tylko jest konstrukcją społeczną i każdy może ją zmienić według uznania. Dzieciom nie należy mówić jakiej są płci tylko należy pozostawić im wolny wybór. Jak dorosną będą mogły wybrać czy chcą być kobietą czy mężczyzną i rzecz załatwić w szpitalu przy pomocy operacji i kuracji hormonalnej. Feministki to są nowe reprezentantki epoki obłędu.
Biali mężczyźni czują się oczywiście zagrożeni podbojem obszarów życia, gdzie dotąd niepodzielnie królowali. Okopali się w resztkach swej męskości. Jedni są nadmiernie agresywni, a drudzy zagubieni. Kolorowi mężczyźni nie mają z tym problemu. W swoich krajach trzymali swoje kobiety krótko, jak wielbłąda za uzdę przy pysku i w Szwecji robią to nadal.
Anki inaczej patrzyła na relacje męsko-damskie. Najważniejszą umiejętnością kobiety jest umieć pokazać się słabą i oczekującą pomocy, i znaleźć mężczyznę, który da się na to nabrać.
Sztokholm kwiecień 2022
Barbarzyńca w Sztokholmie
Ifigenia wstała rano lewą nogą. Spała źle i była w złym humorze. Dzień był powszedni, ale akurat dzisiaj miała wolne od pracy w firmie Lingua AB. Uczyła tam rosyjskiego. Lubiła tę pracę, ponieważ mogła przyczyniać się do rozszerzania języka rosyjskiego i kultury rosyjskiej, która, uważała jest za mało znana i niedoceniana. Rosja nadawała ton światu i Rosja będzie czynić to dalej. Trzeba tylko oświecić jak największą ilość tych głupich Zachodniaków, którzy tego nie rozumieją. Chociaż akurat ci, którzy zapisali się na kursy rosyjskiego rozumieli to świetnie. Większość była z nich członkami lub sympatykami partii lewicowej i przeszła kursy ideologiczne, na zajęcia uczęszczali też ludzie kultury i dziennikarze.
Tych nie trzeba przekonywać. Oni odkryli już piękno języka rosyjskiego i wyższość kultury, ale jak przekonać innych? Ifigenia nie raz już zastanawiała się nad tym. Mieszkała w Szwecji od trzydziestu lat i wiedziała, jak durni są Szwedzi. Uważają, że wszyscy ludzie mają równą wartość. To była ich mantra, którą politycy powtarzali przy każdej okazji. No, jeszcze się przekonają, że owszem, wszyscy są równi, ale niektórzy są równiejsi… Wyjrzała przez okno ze swojego mieszkania na Johanneshov żeby sprawdzić czy jej Nissan nadal stoi na parkingu. Nigdy nic nie wiadomo, ostatnio jest tyle włamań do samochodów.
Postanowiła pojechać pod ambasadę rosyjską, zobaczyć co tam się dzieje. Odkąd prezydent Federacji Rosyjskiej rozpoczął militarną operację specjalną rozpętało się piekło. Cały durny Zachód stanął murem za Ukrainą, tym dzikim narodem, który właściwie żadnym narodem nie jest, tylko jakąś zwyrodniałą częścią wielkiego narodu rosyjskiego. Ale nie tylko Zachodniakom odbiło, także narody słowiańskie jak Polacy, Czesi i Słowacy poszli tą samą drogą. Szczególnie Polacy, ta swołocz, nigdy nie rozumieli, że pochodzą z tego samego pnia co bracia Rosjanie i winni są im cześć jak starszemu bratu. Przez całą historię walczyli, robili jakieś powstania, upierali się, że są oddzielnym narodem i mają swój język. Owszem, mają, i co z tego? Nigdy nie odbiorą Rosji tego, że jest większa i potężniejsza i ma wyższą kulturę. A teraz ta Ukraina rzuca się jak g… na powrózku. Dobrze, że Władimir Władimirowicz teraz im daje łupnia! — Pomyślała z zadowoleniem Ifigenia. Wstała, ubrała się, zjadła skromne śniadanie (kawa, bułka z serem, jajecznica) i poszła do swego samochodu. Kierunek — ambasada rosyjska na Gjörvellsgatan na Kungsholmen.
Kiedy dotarła tam już z okna samochodu zobaczyła, że coś jest nie w porządku. Na drzewach w pobliżu budynku ambasady wisiały wstęgi, proporce i balony w niebiesko-żółtych, ukraińskich kolorach. Skandal! Ifigenia zaparkowała samochód i pobiegła truchtem do ogrodzenia. Jak na swoje 64 lata była w całkiem niezłej formie. Zaczęła zdzierać znienawidzone proporce i deptać je nogami. „Co za swołocz je wiesza? — pomyślała. — Na pewno naziści!”. Zdarła też ukraińską flagę i zaczęła ją deptać, a potem kopnęła. W tym czasie podeszła jakaś młoda kobieta i zaczęła robić zdjęcia swoim smartfonem. Ifigenia ruszyła w kierunku kobiety wściekła jak rozjuszony nosorożec.
— Won stąd bo w mordę dam! — powiedziała po rosyjsku. Dziewczyna spojrzała na starszą kobietę w niemodnym, beżowym płaszczu i przez chwilę myślała, że się przesłyszała.
— A dlaczego chce mi pani dać w mordę? Dlaczego rozrzuca pani ukraińskie symbole?
— Ukraińskie symbole? Masz na myśli faszystowskie? — spytała rosyjska patriotka.
— Nie faszystowskie. Ukraińskie — odparła tamta.
— A ty co za jedna? Ukrainka? Jesteście brudnymi, śmierdzącymi faszystami, którzy wywodzą się z narodu rosyjskiego. — Że też musi mówić takie oczywiste rzeczy, ale trzeba tamtą nauczyć rozumu. Przyjrzała się kobiecie. Szczupła, około trzydziestki, grzywka, czarny płaszcz. Młode to, chude i głupie.
— Co, ty głupia mnie nagrywasz? A nagrywaj, nagrywaj, durna. Ja mam 70 lat (miała 64, sama nie wiedziała, dlaczego dodała sobie lat), a ty mnie nagrywasz. Jesteś brzydka jak małpa. Straszna.
— Dziękuję — powiedziała tamta.
— Słuchaj, ja jestem dorosłą kobietą. Ty przez całe życie będziesz nieszczęśliwa, biedna i brudna. — Koneserka mody zmierzyła ją wzrokiem od góry do dołu. — Chodzisz w tanich adidasach, portki to nie kosztowały więcej niż 150 koron. I nigdzie się stąd nie ruszysz. Tak! A ja mam płaszcz za 25.000, szalik i torebkę! A ty jesteś głupia. Nawet sobie nie wyobrażasz, co ja ci zrobię! — Miała nieodpartą chęć uderzyć ją w tą głupią mordę, ledwie się powstrzymała. — Ja mam taką siłę! Ty dziwolągu w swojej brudnej, różowej czapce, ty zgnijesz! Nagrywaj, nagrywaj, głupia. Dlaczego nie rozmawiasz ze mną po ukraińsku, co, głupia? Ty na socjalu żyjesz czy jesteś prostytutką? Takie jak ty myją mi podłogę w moim domku letnim. Ukrainki to albo prostytutki albo sprzątaczki. Słyszysz?
— Nie odpowiedziała pani, dlaczego znieważa pani ukraińskie symbole? — spytała ponownie Olga po rosyjsku. Była tak zestresowana, że nie przyszło jej do głowy żeby mówić po szwedzku.
— Ukraińskie symbole to te? Faszystowskie? — Rozsierdziła się na dobre rosyjska patriotka. — Ty nie znasz nawet własnej historii, ciemna maso! Wiesz, co u nas mówią? Władimir was ochrzcił, Władimir was pogrzebie. Podoba ci się moja apaszka? — Napastniczka nagle zapragnęła pochwały od nieznajomej, którą przed chwilą zmieszała z błotem. — Oko mnie boli, ale to przejdzie. No nagrywaj, nagrywaj. Czego ty chcesz, straszydło? Zrozumiałabym gdybyś była piękną kobietą tak jak ja, ale ty jesteś małpą! Spójrz na siebie! Ty z której wsi przyjechałaś? Ten twój płaszcz z tymi kieszeniami… Ty biedna, nieszczęsna.
To wszystko było tak absurdalne, że Olga wybuchnęła śmiechem. „Czy naprawdę bierze udział w tym koszmarze? Czy tamta jest pijana, chora czy naćpana?” Przeleciało jej przez głowę. Nienawiść, prymitywizm, chamstwo i buta tamtej były wręcz surrealistyczne. Postanowiła kręcić ten filmik dalej.
— A śmiej się ile chcesz! — ciągnęła dalej patriotka.
— Dlaczego rozrzuca pani ukraińskie symbole? — powtórzyła swoje pytanie Olga.
— Naucz się najpierw mówić po rosyjsku — upomniała ją. Jest przecież nauczycielką. — Masz taki straszny, wiejski akcent. Po co wywieszacie te symbole, idiotko? No, nagrywaj…
— Skończyła pani? — spytała Ukrainka.
— Co, kręcisz film? Ty głupia nawet nie wiesz co robisz! Durna! A potem postaw swoją brzydką gębę obok mojej dla porównania! Dorosła Rosjanka i zaszczana twarz z takimi kieszeniami. Skąd wytrzasnęłaś te kieszenie? A twoje spodnie ile kosztowały? 70 koron? Ty strachu na wróble! Pomywaczki podłóg! Wszystkie tu jeździcie na mopie albo się prostytuujecie! Ja tu już mieszkam trzydzieści lat! Tu innych prostytutek ani sprzątaczek nie ma tylko Ukrainki! Takie brzydkie jak ty! Popatrz na te swoje małe paluszki, ojej! Co z tobą, chora jesteś? No nagrywaj? Podoba ci się to?
— Nie — odparła Olga.
Kiedy tamta w końcu wyrzyga całą swoją nienawiść? Miała ochotę uciec od niej jak najdalej, ale coś jej mówiło, że trzeba ją sfilmować. To jest ważne. Musi wytrzymać ten stek bzdur i plwocin. To jest dokument nienawiści, jaką jest przepojony cały rosyjski naród. No może nie cały, tylko 90%.
— Ty popatrz na swoje palce. Niedługo zdechniesz w tej swojej Szwecji. Pójdziesz na socjal.
— A czemu pani nie wraca do Rosji? — Dalej mówiła tamtej per pani, chociaż babozwierz mówił jej na ty.
— A ciebie co to obchodzi? Głupia! — Żachnęła się tamta. Nie muszę się ci tłumaczyć dlaczego nie wracam do Rosji. Czy ty w ogóle wiesz, gdzie ja mieszkam, brudna ciemniaczko? Popatrz tylko na swoją parszywą, zaszczaną czapkę, na swoją brzydką twarz. Jesteś taka młoda, a cała pomarszczona ze złości. Te paluszki to jak u kury. A nóżki to rozmiar 33. A twój wzrost — jakiś dziwoląg. Czy twoi rodzice też są karłami? Nagrywaj, maja rodnaja!
Opluwana kobieta stała i nadal filmowała. Sama nie wiedziała, skąd brała siły, żeby to robić, a nie cisnąć telefonem tej bandytce w twarz. Obrończyni rosyjskiej sprawy zmęczyła się już tym wywodem, skończyła, splunęła w kierunku nieznajomej i poszła z powrotem do samochodu. Olga zamknęła telefon i zaczęła się zastanawiać, czy to wszystko przydarzyło się jej naprawdę. Takiego steku bzdur i wyzwisk nie słyszała w swym życiu. Cierpiała, że jej ojczyzna została napadnięta przez imperialistycznego wroga ze Wschodu i sądziła, że ten, który zdecydował o inwazji to jest samotny potwór, że naród rosyjski myśli inaczej, tylko nie może się sprzeciwić. Okazało się, że nie. Owszem, była mała grupka intelektualistów, młodzieży i niezależnych dziennikarzy, którzy potępiali inwazję i nawet wstydzili się, że są Rosjanami, ale większość wierzyła ślepo w telewizyjną propagandę. Nie przepuszczali przez filtr myślenia logicznego steku bzdur i kłamstw, jaki lał się z telewizji, tylko łykali wszystko jak leci. Na początku napaści były jeszcze aktywne media na internecie, można się było dowiedzieć prawdy, ale starsi nie wchodzili na internet. Ta natomiast „dama” pod ambasadą mieszka tu, w Sztokholmie, ma dostęp do informacji i wszystko to spływa po niej jak woda po gęsi. „Bo to jest gęś! — pomyślała Olga. — Głupia, ruska gęś!”.
„Twierdzić, że na Ukrainie rząd i cała ludność to naziści czy też faszyści podczas gdy prezydent jest Żydem to jakby twierdzić, że Murzyn stoi na czele Ku Klux Klanu” — myślała dalej. — „Skąd w tych ludziach tyle złości i nienawiści?” Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Schowała telefon i wygładziła i powiesiła z powrotem flagę oraz zaczęła z powrotem wieszać na drzewach wstęgi. Muszą tu wisieć, muszą krzyczeć, że naród ukraiński istnieje, że nigdy się nie podda.
Oszołomiona kobieta pojechała do domu. Wrzuciła filmik na Facebook i poszła do kuchni zrobić sobie kawę. Musiała usiąść spokojnie i ochłonąć po całym wydarzeniu. Nie, to po prostu jest surrealistyczne! Żeby w zachodnim, demokratycznym, wolnym kraju została napadnięta! Napadnięta jak jej ojczyzna. Werbalnie, co prawda, nie fizycznie, ale „słowo nie strzała, a głębiej rani” jak mówi przysłowie ukraińskie. Dlaczego ludzie z takimi wartościami mają prawo żyć w Europie?
Woda w czajniku elektrycznym zawrzała. Olga nasypała czubatą łyżeczkę Neski i zalała wrzątkiem. Dodała odrobinę mleka. Siadła na kanapie i spojrzała przez okno. Ludzie szli, samochody jechały, świat istniał dalej. Czy to mi się śniło? Wstała i podeszła do komputera. Jest reakcja! W sieci zawrzało. Nie trwało długo, kiedy internauci zidentyfikowali napastniczkę i podali jej imię i nazwisko do wiadomości publicznej. O skandalu dowiedziała się firma prowadząca kursy języków obcych Lingua i natychmiast odcięła się od wypowiedzi swojej pracownicy, a także wyrzuciła ją z pracy w trybie natychmiastowym. Ambasada ukraińska zwróciła się do szwedzkich władz, żeby oceniły zajście pod względem prawnym i wszczęły postępowanie. Ukrainka nie wahała się długo i zgłosiła całą sprawę na policję. Jej zdaniem popełnione zostały trzy przestępstwa: podżeganie przeciw grupie etnicznej, zniewaga oraz groźba bezprawna. Policjantka przyjmująca zgłoszenia zarejestrowała sprawę i oznajmiła, że Olga oraz osoba podejrzana o popełnienia przestępstw zostaną wezwane na przesłuchanie. Pozostaje więc czekać.
Ifigenia wróciła do domu po całej eskapadzie pod rosyjską ambasadę zmęczona, ale zadowolona. Obroniła honor swego narodu! Właściwie dobrze się stało, że ta faszystka zaczęła ją filmować bo dzięki temu mogła dać upust nagromadzonej przez lata nienawiści, która zżerała ją od środka. Nienawidziła wszystkich i wszystkiego: przede wszystkim swego szwedzkiego męża, który przywiózł ją tu do Szwecji, zrobił jej dziecko, a potem zostawił. Ifigenia Marmieładowa była już po jednym rozwodzie w Leningradzie (który potem przechrzczono na St: Petersburg) kiedy poznała Gunnara. Miała wtedy już 34 lata i w Rosji kobieta w tym wieku jest uważana za starą i nieatrakcyjną dla mężczyzn. Na ponowne małżeństwo nie miała co liczyć. Nie to żeby żałowała, że się rozwiodła, o nie. Jej mąż to był typowy rosyjski mąż — ciągle pił, bił ją i kazał się obsługiwać. Tak jak wszyscy. Dzieci nie mieli. Prawdopodobnie plemniki jej małżonka były zbyt pijane ażeby znaleźć drogę do jej jajeczek. Żenia chciała mieć dzieci, ale nie chciała wychodzić znowu za mąż za rodaka, bo wiedziała, że życie z takim to będzie cała polka od początku — picie, bicie, obsługa. Zresztą gdzie miała kogoś poznać? Sprzątała biura przed otwarciem i sklepy po zamknięciu. Potem była zbyt zmęczona, żeby iść do jakiejś restauracji czy na tańce. Zarabiała mało, pieniędzy nie starczało jej na życie. Którejś niedzieli odwiedziła ją Galina.
— Cześć, kochana, jak dobrze, że jesteś w domu! — zaszczebiotała od progu. — Popatrz, co przyniosłam! — Galina wyciągnęła z torebki flaszkę wódki.
— O jak dobrze, że przyszłaś, Gala, tak chce się z kimś porozmawiać… Siadaj, złota, zaraz przyniosę kieliszki! — Ifigenia podreptała do kuchni.
Galina siadła na kanapie w skromnie urządzonym pokoju, założyła nogę na nogę i wyciągnęła pudełko papierosów.
— Można u ciebie palić? — spytała.
— A pal, kochana, ja też wezmę jednego. — Żenia właśnie nadeszła z tacą z kieliszkami i ciastem.
— O, jakie dobrości! — zachwyciła się Galina. — Strasznie lubię ciasto, chociaż nie powinnam jeść. Siada na biodrach. — Stwierdziła melancholijnie.
— Ależ co ty opowiadasz, złociutka, wyglądasz pięknie, ani trochę za gruba! — zapewniła ją przyjaciółka. — A jakie masz eleganckie buty! I torebkę! Tak dobrze zarabiasz?
Istotnie Galina była odstawiona jak stróż w Boże ciało. Ciuchy na sobie miała markowe — Chanel, torebkę Louis Vuitton i pantofle Gucci na obcasach. Włosy ufryzowane, paznokcie wymalowane. Wionęło od niej dobrobytem i Zachodem. Uśmiech zadowolenia rozlał się na twarzy Galiny. Zaciągnęła się papierosem i poczęstowała Ifigenię. Ta najpierw nalała wódki do kieliszków, a potem zapaliła papierosa i również zaciągnęła się.
— To na zdrowie! — Galina podniosła kieliszek do góry. — Żeby nam się dobrze wiodło!
— Na zdrowie! — zawtórowała przyjaciółka. Wypiły. Przyjemne ciepło rozlało się po ciele.
— To jeszcze po jednym! — zaproponowała Galina.
— No to chlup w ten głupi dziób! — zażartowała Ifigenia. — Pojechali! — Pojechały.
— No to powiedz, kochana, skąd masz na to wszystko? Dostałaś podwyżkę czy jak? — Ponowiła pytanie Żenia.
Galina uśmiechnęła się tajemniczo, zapaliła kolejnego papierosa i powiedziała.
— U nas w pracy podwyżek nie dają. Musisz z tej samej pensji żyć do emerytury. Ale co to za życie? Nędza!
— Tak, wiem coś o tym — westchnęła Ifigenia. — No więc skąd masz te ciuchy?
— Moja złota, kobieta musi umieć żyć. Ty też możesz zarobić na takie ciuchy i całą resztę.
— Ale jak? — dopytywała się przyjaciółka patrząc pożądliwie na torebkę Louis Vuitton.
— No to ci powiem. To bardzo proste. Trzeba tylko chodzić wieczorem do baru w hotelu „Rossija”, oczywiście wykąpana i umalowana, i tam sobie usiąść z kieliszkiem wina.
— Ale złociutka, przecież wino w takim hotelowym barze musi być bardzo drogie?
— Zwróci się szybko. Tam się zatrzymują zagraniczni goście i też schodzą do baru żeby coś wypić. Szybko znajdzie się taki, który postawi ci drinka. Musisz być tylko miła, ładnie się uśmiechać i … pachnieć.
— I co potem? — spytała z wypiekami na twarzy Ifigenia.
— Aleś głupia! Jeszcze nie rozumiesz? — stwierdziła z niesmakiem Galina.
— To znaczy co? Mam z nim pójść?
— No, nareszcie zaskoczyłaś! Tak, idziesz z nim do jego pokoju i tam robisz wszystko, żeby go zadowolić. A potem portierowi odpalasz część za to, że cię wpuścił do hotelu. Czysty zysk dla obu stron. A portier poleci cię swemu koledze z drugiej zmiany i znowu będziesz mogła tam przyjść. Poniatno?
— Da. To znaczy mam się prostytuować? — Spytała Ifigenia.
— Eh, nie musisz tego tak nazywać. To jest praca jak każda inna. Fizyczna, tylko dobrze płatna w przeciwieństwie do pracy np. sprzątaczki czy ekspedientki. Też fizyczna, a dostajesz marne kopiejki. Tu zarobisz setki rubli! A nawet tysiące, jak będziesz dobra w tym fachu!
— Hm… zastanowiła się Ifigenia. — Może to i dobre…
— Kochaniutka, nie ubędzie cię, a będziesz dobrze żyła: dobre żarcie, super ciuchy, będziesz wyglądać jak lalka! No, nie warto?
— Warto — powtórzyła jak echo Żenia.
— To jak chcesz to pójdziemy jutro wieczorem do hotelu „Rossija”. Zaczyna się tydzień, biznesmeni przyjeżdżają do Petersburga robić interesy.
— Ale ja będę zmęczona po pracy … jęknęła kobieta pracująca.
— To weź wolne! Albo zadzwoń, że jesteś chora! Odpocznij, wypucuj się, włóż na siebie sexy kieckę, umaluj się. Ja przyjdę po ciebie, dobrze? I pamiętaj, spódnica ma być mini i pantofle na obcasach. Umaluj oczy na czarno i usta na czerwono. Oni to lubią.
— Gala — wybuchnęła Ifigenia z rozpaczą — ja nie mam „sexy” kiecki!
Galina spojrzała na nią ze współczuciem.