Jak Norbuńcio-Psotuńcio został zamieniony w pająka
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami i siedmioma dolinami, bardzo daleko i bardzo dawno temu żyło sobie rodzeństwo elfów Kinguńca-Śmiechuńcia i Norbuńco-Psotuńcio.
Śmiechuńcia, która była starsza od Psotuńcia, na ogół była wesołą roześmianą dziewczynką lubiła rysować, uczyć się nowych rzeczy, występować w teatrzyku w szkole małych elfów, chętnie brała udział w tańcach. Była lubiana przez rówieśników, chociaż czasem niektóre elfy jej dokuczały, bo zdarzało się, że była też przemądrzała i chwaliła się różnymi rzeczami. Bardziej niegrzeczne elfy śmiały się też z Kinguńci-Śmiechuńci, bo nosiła okulary i aparacik na zęby, aby te były kiedyś proste i równiutkie jak ząbki mamusi. Mała elfka miała długie czarne włoski, które latały w nieładzie i skręcały się w wesołe loczki, ciemne oczka jak mała sarenka, nosek troszkę zadarty, a na nim malutkie okularki, okrągłą buzię i rumiane wesołe policzki. Uszka miała szpiczaste i sterczące jak u większości elfów, ładniutkie rączki i nóżki oraz krągły brzuszek, bo bardzo lubiła podjadać słodkości, które mama chowała w kuchni. Kinguńcia nie była jednak gruba, co to to nie była taka, jak trzeba, po prostu w sam raz. Jak na elfie dziecko nie była też wysoka, ot taka, jak krzaczek malin. Wzrost ten pozwalał jej bawić się ze zwierzętami leśnymi, które bardzo do niej lgnęły, gdyż uwielbiały gdy je głaskała, czesała lub zaplatała im grzywy. A musicie wiedzieć, że elfy rozumieją mowę zwierząt. Imię Kinguńcia-Śmiechuńcia wzięło się zaś stąd, że śmiała się często srebrzystym śmiechem, który brzmiał jak woda szemrząca w górskim strumyku.
Psotuńcio był o głowę mniejszy od siostry, miał jaśniejsze, krótkie włoski i oczka niebiesko-zielone, roziskrzone wesoło i wypatrujące, co by tu dzisiaj zbroić. Nosek miał malutki i zadarty jak Kinguńcia, usta roześmiane i białe równiutkie ząbki. Był chudziutki jak szczypiorek, chude rączki, chude nóżki i lekki, jak piórko. Aż tata, duży i poważny elf, mawiał, że Psotuńciowi wsadzi do kieszeni jego krótkich czerwonych spodenek dwa ciężkie kamienie, żeby go podmuch wiatru nie porwał. Norbuńcio rzadko jadał, co kazała mamusia, bo nigdy nie miał na to czasu, zawsze było coś innego, równie ważnego do zrobienia, a to pociągnąć siostrę za włosy, a to ją uszczypnąć, a to poganiać wiewiórkę i zabrać jej orzecha… zawsze coś. Psotuńco uwielbiał dokuczać siostrze, zabierał jej zabawki, bawił się jej lalkami zrobionymi z mchu, paproci, żołędzi lub kasztanów albo rysował domki jej kredkami, szczypał, drapał, ciągał i tak w kółko. A Kinguńcia nie pozostawała dłużna bratu, więc jak on ją pociągnął za włosy, to ona go uszczypnęła, jak on ją szturchnął łokciem, to ona go kopnęła w kostkę i tak w koło Macieju.
Rodzeństwo kochało się bardzo, a zarazem nie lubiło, bo jak Psotuńcio chciał pobawić się ze Śmiechuńcią, elfka znajdowała tysiąc ważniejszych rzeczy do zrobienia niż zabawa z bratem. A to wymyślała, że ma lekcje do odrobienia, a to że uczy się rysować, a to że musi pani myszce zbierać ziarenka na zimę. Norbuńcio chodził w tedy bardzo smutny i zły, że starsza siostra nie chce się z nim bawić i wymyślał różne psoty, by zwrócić na siebie jej uwagę. Rodzice zwracali Kinguńci uwagę, aby choć troszkę pobawiła się z bratem, ale ona wolała spędzać czas sama albo ze znajomymi zwierzątkami, które do niej często zaglądały.
Aż pewnego dnia zdarzyło się nieszczęście…
Dzień był jak co dzień w elfim lesie. Świeciło słoneczko, zieleniła się trawa i liście na drzewach, promienie słońca przedzierały się na leśną polanę, zwierzęta wesoło bawiły się wokół wioski elfów, ptaszki ćwierkały zabawne melodie, robaczki pełzały, a pszczółki brzęczały w kielichach kolorowych kwiatów, których wokół było pełno.
Mały Norbuńcio-Psotuńcio oczywiście nie miał czasu zjeść śniadania, kręcił się i wiercił na stołeczku jakby go mrówki gryzły w pupkę. Jak tylko zobaczył, że jego siostra wybiega z domu, bo szybciutko zjadła i biegła do przyjaciół zwierzątek, to chowając w czerwone spodenki kawałek czekoladowego batonika, którego podkradł mamie z kuchni, również wybiegł za nią na podwórko. Rozejrzał się wesoło po okolicy, w oczkach zaiskrzyły wesołe iskierki i pobiegł za Kinguńcią do zwierzątek, nie słuchając jak mama krzyczy, by wrócił dokończyć pierwsze śniadanie.
Podkradł się do siostry i pociągnął ją za włoski krzycząc:
— Pobaw się ze mną w chowanego!
— Nie mogę się teraz z tobą bawić, bo bawię się z rudą wiewiórką i szarą myszką… — mówiła Kinguńcia.
— Pobaw się ze mną, proszę — nalegał mały Norbuńcio.
— Nie mogę, idź pobaw się gdzie indziej, zostaw mnie samą — odpowiedziała, poprawiając na nosku okularki i rzucając kolorową piłeczkę do rudej wiewióry.
Psotuńcio smutno spuścił głowę i poszedł w stronę lasu, pomyślał, że siostra go nie kocha, nie chce się z nim bawić, woli zwierzątka i zabawki od swojego brata. Postanowił, że nie wróci do domu, znajdzie sobie kogoś innego do zabawy. Stanął na skraju lasu i zastanawiał się, w którą stronę iść.
— O, może pójdę tam — po jego lewej stronie przebiegł mały miś — może on się ze mną pobawi.
Pobiegł szybko za niedźwiadkiem, ale ten zniknął za jakimś krzakiem. Norbuńcio stanął.
— Hmm, gdzie on się schował? O, tam jest! — Miś właśnie wychylił się zza powalonego pnia drzewa i biegł dalej przed siebie. Psotuńcio postanowił, że jak dogoni małego misia, to zrobi mu jakiś kawał.
— Misiu stój, pobawmy się razem! — wołał Norbuńcio.
Niewiele myśląc, w biegu wyjął chusteczkę, którą miał w kieszeni spodenek, a którą mama mu dała do wycierania noska mówiąc: pamiętaj synku abyś wycierał nosek chusteczką, a nie w rękaw, przypomniał sobie mały elf, lecz wytarł nos w rękaw koszulki. Chusteczka była mu teraz potrzebna do czegoś innego, przebiegając obok żółtego kwiatka, złapał w chusteczkę małą pszczółkę, która właśnie zbierała z niego nektar.
— Puść mnie, ty mały wredny elfie, puść mnie, bo zaraz cię użądlę!
Ale mały elf wcale nie myślał, żeby ją wypuścić, bo miał pomysł, jak dokuczyć misiowi, który przed nim uciekał i nie chciał się zatrzymać. Szybko dogonił misia, bo elfy biegają bardzo szybko, chwilę truchtał obok niego i patrząc na brązowy pyszczek misia wołał:
— Stój misiu, chciałem się tylko z tobą pobawić — i szybko schował chusteczkę za siebie.
Misio stanął — czego chcesz ode mnie elfie — biegnę do domu do mamy, żeby pomóc jej zbierać drzewo na zimę.
— A ja mam coś słodkiego, chcesz? O zobacz — wyjął czekoladowy batonik, odwinął papierek i ugryzł kawałek, a potem podsunął misiowi pod nos, by ten powąchał, jak smakowicie pachnie.
Miś pociągnął czarnym noskiem raz i drugi, tak smakowicie pachniał ten batonik.
— Ymmm, czekolada i słodki wafelek… chcę — powiedział miś — daj kawałek.
— Dobrze — odparł Psotuńcio — ale zamknij oczy.
Miś zrobił jak kazał mu Norbuńcio, zamknął oczy i wyciągnął pyszczek w kierunku ręki elfa. W tym momencie Psotuńcio szybko zamienił ręce, schował batonik, a zza pleców wyjął chusteczkę i przyłożył ją do noska misia. W tym momencie mała pszczoła użądliła misia w nosek i szybko odleciała.
— Ojojoj! — krzyczał miś. — Ojojoj! Jak boli! — złapał się łapkami za nos, a czarny nosek zrobił się ogromny i spuchnięty.
— Ha ha ha! — śmiał się Psotuńcio. — A to ci dopiero zrobiłem kawał, ha ha, ha, zrobię tak Kinguńci jak wrócę do domu, jak głupio teraz wyglądasz misiu, ha, ha, ha — nie przestawał śmiać się. Aż ze śmiechu położył się na trawie i trzymał rękami za brzuch. — Ha ha ha — cały las trząsł się od śmiechu złośliwego elfa.
Misio trzymając się jedną łapką za nosek pobiegł z płaczem w głąb lasu. Norbuńcio po chwili wstał z ziemi, otrzepał ubranko z liści i igieł, rozejrzał się wokoło.
— No tak, znowu jestem sam, nikt się na żartach nie zna — powiedział sam do siebie.
Długo jeszcze chodził po lesie, robiąc na złość jego mieszkańcom, zabrał jabłuszka jeżowi, który je niósł do domu na swych kolcach, zajączkowi zakopał marchewki, które leżały przy jego norce, pani bażantowej podebrał jajka i podłożył do gniazda pani przepiórki. Norbuńciowi robienie złośliwości wydawało się bardzo zabawne, ale jakoś zwierzęta się nie cieszyły, tylko krzyczały za nim i przeganiały go coraz dalej w las. I gdy tak szedł coraz głębiej w leśną gęstwinę, napotkał ścieżkę, która wiła się wśród drzew i krzewów. Postanowił, że pójdzie tą dróżką, wesoło podskakując, gdy nagle przed nim pojawiła się mała drewniana chatka stojąca na kurzej stopce. Stopka miała trzy palce i pazury, po niej prowadziła drabina do chatki zrobionej z desek pomalowanych na biało, przykrytych gałęziami i małymi gałązkami, a na jej szczycie stał komin, z którego wydobywał się dym.
— Ymmm… — zamruczał Psotuńcio, jakaś zupka się gotuje — i przypomniał sobie, że nie zjadł śniadania, gdy mama mu je dawała, a batonik czekoladowy, którego tylko raz ugryzł wypadł mu w lesie, gdy śmiał się z misia. Batonik pewnie gdzieś tam leży wśród mchu, taki pyszny i cały oblany czekoladą — pomyślał elf. Ale zaraz zaśmiał się cicho, gdy przypomniał sobie, jak mały miś masował sobie spuchnięty nosek.
— A dobrze mu tak, nie chciał się ze mną bawić! — głośno pomyślał, po czym ruszył w kierunku chatki, obejrzał czerwoną nóżkę i groźne pazury, następnie wspiął się po drabinie i zapukał do brązowych drzwi chatki.
— Puk, puk, jest tam kto? — zawołał elf. — Halo?! — zerknął przez szparkę w drzwiach i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się, we wnętrzu chatki panował półmrok, wszędzie wisiały jakieś trawy, zioła, a ich zapach rozchodził się dookoła.
Norbuńcio cichutko wślizgnął się do środka, wewnątrz chatki palił się ogień, a nad nim wisiał kociołek, z którego rozchodziły się wspaniałe zapachy. W tym momencie Psotuńciowi zagrało w brzuchu z głodu — brrrruuumm, brrrruuuummm — raz i drugi.
— Tak, trzeba coś zjeść — stwierdził mały elf i zajrzał do kociołka. Aż tu nagle… bach! — dostał czymś w głowę — bach! — drugi raz.
— Ała, ała, kto mnie bije — krzyczał Norbuńcio. Obejrzał się szybko za siebie, trzymając się rękami za głowę. Za nim stała stara babuleńka, tak mała jak on sam, zgarbiona, z nosem długim i zakrzywionym jak dziób wrony, na który miała nałożone grube jak denka od słoika okulary. Na głowie miała chustę, która podtrzymywała jej siwe włosy i tak wymykające się kosmykami na twarz i okulary. Spod okularów patrzyły ciemne przenikliwe oczy, a ich wyrazu nie szło odgadnąć, choć teraz zdało się Psotuńciowi, że patrzą na niego surowo i groźnie. W jednej ręce trzymała laskę, którą podpierała się o podłogę, a w drugiej wielką drewnianą łyżkę, którą, to zdzieliła elfa jeszcze raz prosto w czoło:
— Ała! — wrzasnął Norbuńcio. — Za co? Przecież nic nie zrobiłem? — i zapłakał, bo czoło go zabolało, a na głowie pojawił się mały guz.
— Jak to nic? — odparła babuleńka. — A kto zagląda do mego kociołka i podjada moją zupę?! — zapytała kobieta.
— Ja nic nie zjadłem, psze pani — w tym momencie z brzucha elfa dało się słyszeć — brrruummm, bruuuumm… Ja tylko tam zajrzałem, bo tak smacznie pachnie.
Staruszka spojrzała na chłopca, obejrzała go z góry do dołu, oblizując przy tym długim językiem swą brodę. Wyciągnęła rękę i poczochrała elfa po główce mówiąc:
— Zapewne głodny jesteś chłopcze? Skoro tak, to myj ręce i siadaj do stołu, podam ci miskę zupy, to zaraz się najesz. — Elf umył ręce w drewnianym kuble, w którym stała źródlana woda i siadł do stołu. Czekał z niecierpliwością na miskę, w którą kobieta nalewała już zupę z parującego kotła. Babcia trzymała drewnianą misę w jednej ręce i podpierając się drugą podeszła do stołu i postawiła strawę.
— Proszę, jedz na zdrowie synku — powiedziała.
Norbuńcio zaczerpnął drewnianą łyżką zupy i wziął ją do ust.
— Eeee niedobra, niesłona, a co to w ogóle za zupa? — zaczął marudzić.
— A fasolowa synku, fasolowa, a co, nie smakuje ci? — zapytała babuleńka.
— A może ma pani coś słodkiego? — pomimo burczącego brzucha i głodu jaki odczuwał, Norbuńcio za nic nie chciał zjeść zupy fasolowej, wolał dostać coś innego.
— Nie mam synku, nie mam. Ale może chociaż zjesz marchewkę albo jabłuszko, jak ci zupka nie smakuje? — stara kobieta wstała i podeszła pod okno chatki, gdzie w skrzyni leżały jabłka, marchewki i inne owoce oraz warzywa.
— Nie, nie ja nie chcę już nic jeść, ale może ma pani batonika czekoladowego albo cukielecka? — Zapytał mały elf. — Mama to mi na śniadanie, daje cukierecki albo batoniki — kłamał Psotuńcio zdrabniając słowo cukierek.
— A czy ty czasem nie próbujesz oszukać starej babci, mały elfie? Jakoś ci nie wierzę, żeby twoja mama dawała ci na śniadanie łakocie.
— Naprawdę psze pani, ja nie kłamię, moja siostra Kinguńcia-Śmiechuńcia kłamie, ja nie! — odrzekł stanowczo mały elf.
— A miodek lubisz dziecko? — zapytała uśmiechając się babuleńka.
— Lubię, oj bardzo lubię, psze pani — ucieszył się mały łobuz.
Staruszka uśmiechnęła się chytrze.
— Ano dobrze, to ja pójdę do pszczółek i poproszę o trochę miodku dla ciebie, może mi dadzą. Ale ty w zamian za to posprzątaj na stole, umyj naczynia i pozamiataj podłogę — powiedziała babuleńka i wyszła z chatki.
— Jak ona tu weszła po tej drabinie? — zastanawiał się elf. — Przecież jest stara i ledwo chodzi. Nie będę sprzątał, lepiej poszukam czegoś słodkiego — i zaczął otwierać szafki, szafeczki i inne drzwiczki. Gdy już miał skończyć szukanie, bo w sumie nic ciekawego nie znalazł, jego oczom ukazał się szklany słoiczek, a w nim cukiereczki, różnokolorowe, błyszczące i kuszące malca łakocie.
— Ha! — krzyknął Norbuńcio uradowany. — Wiedziałem, że taka miła babulka musi mieć coś słodkiego w domku. Wyjął słoik, wsadził rękę do środka i wyjął mieniący się w słońcu czerwono-żółty cukierek. Chwilkę mu się przypatrzył z ciekawością, następnie szybko wsunął go do ust.
— Ymmmm… jaki doblly, ymm jaki slodki, mniam mniam — seplenił chłopiec.
Ale nagle cóż to, Norbuńcio stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż spadło z niego ubranko i stał nagusieńki na podłodze, niższy od stołu i niższy nawet od słoika z cukierkami, który wyjął ze skrytki babulki. Gdy tak się rozglądał ciekawie po podłodze, z jego nóg wyskoczyły jeszcze dwie dodatkowe nogi, przewrócił się ze zdziwienia.
— A co to?! — krzyknął. — Co się ze mną dzieje?! — jego tułów zrobił się brązowy i gruby, uszy na głowie zmniejszyły się i zniknęły, za to pojawiły się nowe oczy i to aż kilka par.
— Ojej ojej, ratunku mamusiu, tatusiu, kochana siostrzyczko ratuj, ojej ojej! — krzyczał mały elf.
Wtedy do domu weszła babuleńka z wiadereczkiem pełnym złocistego miodu, który spływał po jego brzegach, aż jedna jego kropla spadła tuż obok nowej pary nóg Norbuńcia.
— Gdzie jest ten miły chudziutki chłopczyk? — powiedziała staruszka. — Czyżby odszedł i nawet się nie pożegnał? Ze stołu też nie sprzątnięte, nie pozmywane i szafki pootwierane.
— Tuuu jestem, tuuuu! — krzyczał cienkim głosem Psotuńcio. — Tuuu psze pani! — a łezki płynęły z jego licznych oczu.
Babulka usłyszała głos unoszący się z podłogi, poprawiła okulary na nosie, spojrzała na dół i rzekła:
— No tak! Zamieniłeś się w pająka nieboraku, nie słuchałeś się mamy ni taty, dokuczałeś siostrze i leśnym stworzeniom, kłamałeś i… — zawiesiła głos wysoko w powietrzu — pająkiem zostałeś! To i tak dobrze, że nie zamieniłeś się w karalucha, pchłę lub inne paskudztwo. Te cukierki, które wyjąłeś z mojej skrytki pokazują kim kto jest naprawdę i w taką postać go zamieniają — pokiwała głową.
— A odmienisz mnie babciu, proszę, będę już grzeczny, obiecuję — płakał mały pajączek.
— Twoje obietnice nic nie znaczą maluszku, zawsze oszukiwałeś rodziców i ja ci też nie wierzę, musisz ponieść karę, a uratować cię może ktoś, kto cię naprawdę bardzo kocha — staruszka wzięła małego pajączka na nogi i wsadziła do złotej klatki. — Teraz będziesz jadł muszki, robaczki i nie będziesz już wybrzydzał, mój drogi. Za karę będę cię odmieniała wieczorami na godzinę z powrotem w chłopca i będziesz sprzątał moją chatkę, mył naczynia i ścierał kurze. — Ha ha ha — śmiała się babuleńka, szybko okręciła się trzy razy dookoła aż iskry poszły po podłodze, huknęło, zgrzytnęło i stanęła na środku chatki istna czarownica. Stara jędza nadal miała długi haczykowaty nos, ale teraz były na nim krosty i kurzajki, okulary zniknęły, a na ich miejscu pojawiło się jedno oko, czarne jak smoła. Włosy miała długie i poplątane, na głowie czarny kapelusz, a na plecach czarną dziurawą pelerynę. Złapała za miotłę stojącą w kącie i zaśpiewała:
Miotło moja miła, kogoś mi tu przyprowadziła, huuu huuu,
miotło moja miła, chłopca żeś mi sprowadził, huuu huuu,
miotło moja miła, zupek on nie jada, huuu huuu,
miotło moja miła, kara go nie mija, huuu huuu,
miotło moja miła, w pająka go zmieniłam, huuu huuu,
miotło moja miła, muszkami go nakarmiłam, huuu huu.
Mały pajączek płakał w kącie złotej klatki, tęsknił za rodzicami i za Śmiechuńcią, a bał się bardzo czarownicy. Ta zaś tańczyła z miotłą po całej chacie i ciągle śpiewała, jej gromkie „huu huu“ słychać było już w całym lesie, a echo niosło je daleko, daleko, coraz dalej, odbijało się od skał i drzew, aż dotarło na skraj lasu, do wioski elfów.
******
Zapadał już ciemny wieczór, a w jednym z domków elfów ciągle paliło się światło, przy stole stał talerz z pysznymi kanapkami, z jajeczkiem i wędlinką, pomidorkiem i szczypiorkiem, a w kubeczku stygło powoli ciepłe kakao. Poważny tata elf i piękna ciemnowłosa elfia mama siedzieli przy stole i płakali:
— Gdzie teraz może być nasz mały Norbuńcio-Psotuńcio, gdzie? — pytali.
Naprzeciw nich siedziała mała elfka Kinguńcia-Śmiechuńcia, ale teraz się nie śmiała, płakała tak jak jej rodzice.
— Ja naprawdę chciałam się z nim pobawić, naprawdę, ale on sam pobiegł do lasu, on sam — jej serduszko drżało ze strachu, że rodzice odkryją, że kłamała, bo przecież tak naprawdę nie chciała bawić się z bratem, a on przez nią pobiegł sam do ciemnego lasu…
— Huuuu, huuu, huuuuuuuu… słychać było za oknem, a serca domowników zamarły ze strachu.
Kinguńcia-Śmiechuńcia i Rysio-Zdzisio
Rodzina całą noc nie mogła zasnąć, niepokój o małego elfa był coraz większy. Tata elf wziął na ręce Kinguńcię-Śmiechuńcię, która ze zmęczenia zasnęła przy stole i zaniósł ją do łóżeczka. Ucałował główkę, przykrył ciepłym kocykiem i cicho wyszeptał:
— Śpij, moja mała księżniczko.
Potem wrócił do swej żony i długo z nią rozmawiał o tym, gdzie podziewa się ich mały synek… Aż w końcu oboje zmęczeni na chwilę przysnęli płytkim snem. Tata elf zasnął z głową na stole, mama zaś swą oparła o ramię męża. Sen był niespokojny, oboje śnili koszmary, a gdy w końcu zbudziło ich pianie koguta, byli zmęczeni i zdenerwowani. Mama szybko ogarnęła włosy, wstała od stołu i poszła zobaczyć do pokoiku Norbuńcia-Psotuńcia, ale jego tam nie było. Zaniepokojona pobiegła do pokoju córeczki.
Tata elf usłyszał nagle krzyk żony i pobiegł do pokoju, z którego dochodził głos:
— Co się stało?
— Kingusia… Kingusia zniknęła — powiedziała elfia mama i zemdlała upadając w ramiona męża.
******
Tymczasem daleko poza wioską elfów, przez wysokie trawy szła mała elfia dziewczynka. Ubrana była w brązowe butki, czerwono-czarne rajstopki, czerwoną spódniczkę i czerwono-czarną pelerynkę. Na głowę zarzuciła czarny kaptur, bo było dość chłodno z samego rana, a krople rosy spadały na jej głowę, gdy potrącała źdźbła traw. Dziewczynka była smutna, a po policzkach płynęły dwa strumyki jasnych łez. Głowę miała pochyloną, patrzyła pod swe nogi, szła szybko i zdecydowanie. W główce zaś kłębiły się różne myśli, o małym braciszku, o rodzicach, których zostawiła w domu samych i o tym, że jest niedobrą siostrą, bo zaniedbała małego brata i nie chciała się z nim bawić ani przytulać. Wolała swoich leśnych przyjaciół, z którymi ganiała się po wiosce i po placu zabaw obok domu lub w sadzie pełnym słodko-kwaśnych jabłuszek. Przypomniała sobie, jak braciszek prosił ją swym cieńkim głosikiem — „pobaw się ze mną Śmiechuńciu w chowanego…”, a ona mu odmówiła, bo ważniejsze były zwierzątka. Dziewczynka ponownie się rozpłakała na głos i szybko pobiegła w kierunku ciemnego, czarnego lasu wołając:
— Odnajdę cię braciszku, odnajdę!
******
W wiosce nieopodal lasu, w jednym z domków przy stole siedział tata i mama elf. Tata czytał liścik, który Kinguńcia-Śmiechuńcia napisała ładnym odręcznym pismem i pozostawiła rodzicom.
Kochana Mamuńciu i Kochany Tatuńciu
Nie gniewajcie się na mnie, musiałam zostawić Was samych, by udać się do ciemnego lasu. Mały Norbuńcio-Psotuńcio tam właśnie poszedł. To była moja wina, bo nie chciałam się z nim bawić, gdy mnie o to prosił. Na pewno poczuł się samotny i smutny przeze mnie, ja bawiłam się ze zwierzątkami, a on został sam jak palec. Przepraszam Was z całego mojego serduszka, że jestem taką małą samolubną efią dziewczynką. Na drogę wzięłam kilka sucharków i słodkich ciasteczek. Kocham Was mocno i jeszcze raz przepraszam.
Wasza córeczka Kinguńcia-Śmiechuńcia
Elfia mama wciąż płakała i ocierała kapiące łzy, tata elf wstał szybko od stołu i rzekł do żony:
— Trzeba zebrać wszystkie elfy z wioski i ruszać na ratunek naszym dzieciom.
******
— Czy widziałeś mojego brata, kotku? — pytała Psotuńcia napotkane w lesie zwierzę.
— Jestem Rysio-Zdzisio — odparł gromkim głosem ryś. — I wypraszam sobie, żeby taka smarkula jak ty nazywała mnie kotkiem!
Ryś miał na uszach śmieszne czarne pędzelki, rudozłotą sierść w czarne cętki, która na brzuszku przechodziła w kolor biały, czarne kreski wokół złotych oczu, które teraz groźnie spoglądały na dziewczynkę i czarną obwódkę na pyszczku okolonym przez długie wąsiska. Ryś miał też króciutki ogonek, który był cały czarny na końcu.
— Kotki to moi mniejsi kuzyni, ja jestem księciem lasu, jestem dużym dzikim kotem, jak mój kuzyn Żbik-Bzik, może go znasz?
— Przepraszam Rysiu-Zdzisiu, nie wiedziałam kim jesteś — przeprosiła mała elfka. — Nie, nie znam Żbika-Bzika. Ja nazywam się Kinguńcia-Śmiechuńcia i jestem elfem, mieszkam nieopodal lasu, miło mi cię poznać. Czy nie widziałeś może w lesie mojego brata, małego elfa imieniem Norbuńcio-Psotuńcio? — ponowiła pytanie do Rysia.
— No już dobrze, nie gniewam się na taką smarkulę — przeciągnął się Ryś, wygiął grzbiet do góry, a przednie łapy wysunął do przodu. Ziewnął ukazując ostre kły, polizał przednią lewą łapę i odrzekł — nie, nie widziałem takiego malucha w lesie, ale słyszałem, że wczoraj jakiś elfi łobuz dokuczał zwierzątkom w lesie, chętnie bym go złapał i sprał na kwaśne jabłko, mmrrrryyyy — zamruczał groźnie Ryś. — Jeśli, to twój brat, to lepiej mu powiedz, żeby nie dokuczał mniejszym, bo inaczej źle się to dla niego skończy.
— To przeze mnie jest taki niedobry Rysiu, bo ja nie chciałam się z nim bawić i on uciekł do lasu i dlatego dokuczał innym — Śmiechuńcia rozpłakała się i złapała Rysia za szyję wtulając swą główkę w sierść zwierzaka.
Ryś nie wiedział co ma zrobić, próbował ostrożnie odsunąć dziewczynkę od siebie, ale ta jeszcze mocniej się do niego przytuliła i łzy zaczęły płynąć na rudozłotą sierść w czarne cętki. Rysiek-Zdzisiek chrząknął i objął swą puchatą łapą małą elfkę, przytulił swą szpiczastą głowę do głowy dziewczynki i otarł łezkę w swoim złotym oku. Zaczął też cicho mruczeć — mmmrrrryyyy… mmmrrryyyyy… mmmrrrryyyy… i mała elfia dziewczynka osunęła się po chwili w puszyste łapki. Ryś spojrzał na nią zdziwiony i uśmiechnął się.
— Zasnęła, mruczenie zawsze pomaga — mruknął pod nosem Ryś.
Gdy Kinguńcia otworzyła oczka, słonko stało już wysoko na niebie, obok niej leżał duży kot patrzył na nią swymi złotymi ślepiami, poruszał figlarnie pędzelkami na uszach i merdał wesoło króciutkim ogonkiem.
— Jak się spało, moje dziecko? — zapytał.
— Ja przepraszam, że tak zasnęłam, ale masz Rysiu takie ciepłe i puszyste futerko, a ja wczoraj tak mało spałam — tłumaczyła się Śmiechuńcia. — Nie gniewaj się, ale muszę iść szukać brata.
Dziewczynka wstała, otrzepała ubranko z igieł i piasku i już miała iść, gdy Ryś odezwał się:
— Śmiechuńciu, pójdę z tobą poszukać twego braciszka, w lesie jest niebezpiecznie dla takich małych dziewczynek jak ty i może ci się coś stać. Las jest bardzo duży i w niektóre miejsca nawet rysie takie jak ja nie wchodzą. W lesie czają się wilki, niedźwiedzie i inne groźne zwierzęta, a nawet czarownice i lepiej, żeby nikt nie wpadł w ich szpony. Brrrr — wzdrygnął się Ryś.
— A kto to są te czarow… czarownice? — zapytała przerażona Kinguńcia.
— Lepiej, żebyś nie wiedziała, chodźmy szukać twego braciszka.
Ruszyli oboje przed siebie w las. Ryś rozglądał się wokół i zaglądał pod każdy krzaczek, a Kinguńcia wołała od czasu do czasu głośno — NOOORRBBUUUŃŃCIOOOO…!!! PSSSOOOOTUUŃŃCIOOOO…!!! A echo niosło jej wołanie daleko…
******