Wstęp
Postanowiłam wydać w formie książki zapis niezwykłego okresu w moim życiu, który spędziłam w swoim rodzinnym mieście.
Są to opowiadania pisane na gorąco, w których opowiadam jak wyglądało moje życie w tym czasie. Czym się zajmowałam, jak realizowałam swoje różne pasje.
To obraz mnie w czasie czterech pór roku i podczas zmian, które z każdym dniem następowały. Zaledwie wspominam tutaj w niektórych opowieściach o procesie tranzycji, który w tym czasie przechodziłam. Nie ma tutaj myśli przewodniej, dlatego opowiadania są na bardzo różnym poziomie. Żeby ubarwić tą nietypową historię, postanowiłam zamieścić zdjęcia ilustrujące poszczególne opowiadania.
Klamra, jaką postanowiłam przyjąć w tej książce, zawiera się pomiędzy momentem, gdy wróciłam z Niemiec krótko przed śmiercią mamy i chwilą, gdy odebrałam klucze do mojego własnego mieszkania, co wiązało się z opuszczeniem mojego rodzinnego miasta już na zawsze.
Książka ta może być w pewnym stopniu traktowana jako kontynuacja „Lukrecji w ciele Krzyśka”, ale jej forma powoduje, że jest zupełnie inna, niż poprzednia. Przede wszystkim nie odkrywam już siebie, ale próbuję pokazać, jak żyję po odkryciu tego, kim jestem.
Kolejna książka będzie już klasyczną w swojej formie opowieścią. Nawiązywać będzie do tego samego okresu, co „Opowieści…", ale skupi się na tych wątkach, które tutaj są tylko zasygnalizowane. W ten sposób książka ta stanie się trzecią częścią, która zakończy przedstawianie całego procesu stawania się w pełni świadomą kobietą. I tylko one trzy pozwolą prześledzić i zrozumieć jak najpełniej tę drogę, którą przeszłam by „odkryć i zrozumieć siebie” oraz by stać się sobą.
Trzecia i ostatnia część mojej autobiografii ukaże się jesienią 2017 roku.
Żegnaj mamo
Wracałam z Niemiec nie mając pojęcia, że zmierzam do początku kolejnego etapu w moim życiu.
Mama była ciężko chora, ale nie wiedziałam, jak ciężko.
Dopiero pierwsza wizyta w szpitalu uzmysłowiła mi, że być może będę musiała zmienić całe swoje dotychczasowe życie.
Bardzo szybko zrozumiałam, że nawet, jak mama wyjdzie ze szpitala, ja będę musiała zamieszkać z rodzicami, bo Ona sama nie będzie mogła być a na pomoc ojca nie ma co liczyć.
To stawiało pod znakiem zapytania moją pracę w Niemczech. Jednak nie myślałam o tym. Skupiłam się na sytuacji z mamą.
Niestety, szybko okazało się, że mama ze szpitala już nie wyjdzie. Jej śmierć wyznaczyła kierunek mojego życia na najbliższy rok i dwa miesiące, kiedy zmarł mój ojciec.
Jego śmierć, tak jak w przypadku śmierci mamy, ponownie rozpoczęła kolejny etap.
Straszny Dwór
Aśkę poznałam w 2014 roku. Okazało się, że nasze rozmowy, mimo że nie było ich wiele, są zawsze bardzo ciekawe i inspirujące.
Wracając z Niemiec, wiedziałam, że spędzę sporo czasu w Chodzieży, więc umówiłam się z Asią i pewnego popołudnia zabrała mnie do malowniczo położonego stylowego lokalu nad Jeziorem Strzeleckim. Bardzo mnie urzekł wystrój wnętrza, więc nie mogło być inaczej, tylko Asia wzięła mój aparat i zrobiła mi mini sesję.
Kolejny raz okazało się, że Asia jest bardzo wnikliwa i otwarta, więc nasza rozmowa była bardzo ciekawa i poruszała wiele tematów. Nie było pytań bez odpowiedzi i to chyba w szczerej rozmowie jest najważniejsze. Właśnie Asia była pierwszą osobą, z którą zupełnie jeszcze nieświadomie tworzyłam wzór postępowania z moimi przyszłymi rozmówcami. szczerość, otwartość, empatia, brak tematów tabu i pełne zrozumienie dla drugiej strony, dla trudności, jakie musiały być pokonane, by mogła powstać przyjemna dla obu stron relacja.
Tak naprawdę dopiero teraz zdaję sobie w pełni, ile tamta rozmowa w Strasznym Dworze mi dała…
Trans Wieczorek
Nie miałam okazji być na wielu, ale każdy z nich wspominam z radością.
Tym razem, dosłownie kilka dni po powrocie z Niemiec, mimo trudnej sytuacji rodzinnej, pojechałam do Warszawy. Więcej, zrobiłam sobie w salonie kosmetycznym paznokcie i makijaż, żeby zaprezentować się jak najbardziej zjawiskowo. Zabrałam moje nowe szpilki Cat Walk i wyruszyłam w drogę. Oczekując na otwarcie klubu, spędziłam trochę czasu w pobliskiej kafejce, gdzie dokończyłam przygotowania i zrobiłam pierwsze zdjęcia.
Prawie nikt nie wiedział, że przyjadę, dlatego, gdy pojawiłam się na sali, oznakom radości i zaskoczenia nie było końca. Doskonale się bawiłam, i jak się miało okazać w przyszłości, był to mój ostatni Trans Wieczorek…
Come Back
To miejsce w procesie odkrywania siebie bardzo wiele dla mnie znaczyło. Nie wiem, czy bez atmosfery tam panującej, zrobiłabym te pierwsze, jakże ważne kroki.
Mimo trudnej sytuacji rodzinnej, musiałam odreagować, tym bardziej, że ostatnie wiele miesięcy w Niemczech także dało mi w kość.
No i chciałam pokazać swój nowy wizerunek.
Spotkałam wielu przyjaciół, ale jednocześnie przekonałam się, że ten rodzaj zabawy już nie jest dla mnie. Pewnie dlatego okazało się, że to była moja ostatnia wizyta w tym miejscu.
Zapewne od czasu do czasu pojawię się tam, gdy będę miała okazję, ale...nie bardzo już wtedy w to wierzyłam…
Prezenty od Mamy
...Mama odeszła tak nagle i niespodziewanie…
Gdy już powoli życie wracało do normalności, musiałam zrobić porządki.
Większość Mamy ubrań trafiła do Czerwonego Krzyża, ale najpierw zrobiłam ich przegląd i wybrałam parę, które postanowiłam zostawić dla siebie. Żeby sprawdzić, jak się prezentują, zrobiłam sobie sesję przymiarek, dzięki której dokonałam jeszcze paru korekt.
Zaniosłam do krawcowej dwie sukienki i dwie bluzki. Jedna z nich, po zwężeniu i skróceniu stała się moją ulubioną, którą, jak się okazało w niedalekiej przyszłości, często miałam na sobie. Inna po identycznych zabiegach uratowała już niedługo moją stylizację na sesję a la Mona Liza do sesji dla wywiadu w prasie lokalnej.
Jedna z bluzek okazała się wspaniałym wyborem na bardzo upalny dzień, podczas którego odbywał się konkurs Miss Trans.
Kolejna okazała się świetną tuniką do legginsów.
Jeszcze inna okazała się w zestawieniu z legginsami z lycry, świetnym strojem Pani Jeziora…
Bardzo się cieszę, że mogłam pozostawić namacalny ślad. Nawet nie wiem, czy mama miała je wszystkie na sobie, ale były w Jej szafie i nadal tam są, z tym, że teraz to moja szafa…
Dziękuję Ci Mamo…
Jak zostałam lokalną gwiazdą
czyli jak pisać o osobach transseksualnych
Dowiedziałam się od znajomych, że w naszej lokalnej gazecie pojawiła się krótka wzmianka o mnie. Po poszukiwaniach, bo minęły już prawie trzy tygodnie, i przy wsparciu przyjaciół, wreszcie przeczytałam ten materiał. I się zirytowałam. Wiem, że jestem osobą publiczną i nie mam nic przeciwko pisaniu o mnie, ale niech te teksty, nawet jeżeli są z cyklu „sezon ogórkowy trwa”, zawierają prawdę.
Mimo wojowniczych sugestii, postanowiłam zrobić po swojemu. Poszłam do redakcji. Powiedziałam o co chodzi i zostałam bardzo dobrze przyjęta. Wyjaśniłam, co mi nie odpowiada w tej notatce rozrywkowej i w kolejnym numerze zobaczyłam sprostowanie.
Okazje się, że nie zawsze warto od razu iść na wojnę. Wręcz przeciwnie. Tym bardziej, że dostałam propozycję udzielenia obszernego wywiadu połączonego z sesją fotograficzną. A to już coś, co bardzo mi odpowiadało. Fotograf wyszedł z propozycją, by zrobić mi portret w stylu portretów Mony Lisy. Ciekawe. Tylko co ja miałam założyć. Powrót z pracy, szybki przegląd szafy i ponownie się okazało, że miałam nosa zostawiając sobie parę mamy sukienek, bo akurat jedna z nich, po wizycie u krawcowej, zagrała w tej sesji i potem w wywiadzie. Sesja była w cukierni „Królewska”, która ma bardzo stylowe wnętrze. Mimo wręcz wariackiego tępa przygotowania, opracowania i wykonania sesji, Karol C. stanął na wysokości zadania. Miałam ze sobą własny aparat, więc poprosiłam Karola, by zrobił mi parę zdjęć jako taki swoisty backstage.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem dostałam dwa zdjęcia, które są w moim portfolio.
Po sesji udaliśmy się do redakcji gazety na spotkanie z Anią, reporterką, z którą odbyłam długą rozmowę.
W ten sposób, mała rozrywkowa notatka, która na dodatek zawierała kilka poważnych błędów, doprowadziła do sesji foto i poważnego materiału.
A ja ponownie pojawiłam się na okładce tytułu prasowego.
I tak zostałam lokalną gwiazdą.
Festiwal Żeńska Forma
Bydgoszcz 20.06.2015
W niedzielę 21 czerwca 2015 roku wróciłam do domu, rozpakowałam się, zjadłam coś ciepłego, zrobiłam sobie kawę i weszłam na stronę bydgoskiego oddziału gazety wyborczej i zobaczyłam siebie na zdjęciu podczas bardzo żywiołowych warsztatów flamenco, które ilustrowało relację z Festiwalu Żeńska Forma.
Przeglądając dalej aktualności trafiłam na ten tekst (Agencja Gazeta), w którym znalazła się taka wzmianka :
„…Wśród gości klubu 1138, którzy pojawią się w Bydgoszczy, znalazła się Lukrecja Kowalska — Miss Trans 2012.
— Do konkursu Miss Trans zgłosiłam się, nie biorąc tego do końca na poważnie. Wygrałam, i to w jakiś sposób spuentowało moją wcześniejszą drogę — wyznała w Dzień Dobry TVN Kowalska…”
I ja zabrałam głos na Fanpagu wydarzenia na Facebooku pisząc na gorąco pierwsze wnioski z uczestnictwa w Festiwalu :
„...Najpierw odkrywałam, jak to jest być kobietą, teraz odkrywam, jak być kobietą nietuzinkową, nie poddającą się stereotypom o roli kobiety we współczesnym świecie. I do tego robię to w tak wspaniałym gronie i w tak cudowny sposób…”
Czwartek
Dostaję wiadomość prywatną na FB od znajomego z Bydgoszczy z pytaniem, czy nie zgodziłabym się przyjechać w sobotę na festiwal Kobieca Forma. Odpisałam, że tak, ale dopiero po pracy. Wtedy dostałam na maila informację o festiwalu od jednej z organizatorek. Agnieszka napisała mi, jakie cele przyświecają autorkom festiwalu. Bardzo szerokie spektrum pokazania kobiecości to było coś, co z wiadomych względów, bardzo mnie zainteresowało i z radością zgodziłam się wziąć udział w festiwalu.
Po ustaleniu niezbędnych szczegółów potwierdziłam, że zgadzam się i przyjadę. I bardzo się ucieszyłam, gdy moja zgoda wyraźnie sprawiła organizatorkom wielką frajdę.
Gdy zapoznałam się z programem festiwalu, zasmuciłam się, że nie mogę być w piątek i w sobotę od rana, tym bardziej, że bardzo byłam ciekawa warsztatów flamenco, które zaplanowane były na sobotnie przedpołudnie.
I cóż, marzenia się spełniają.
Ale najpierw muszę jeszcze opowiedzieć o wizycie w second handzie.
W czwartek zobaczyłam tą sukienkę.
Przymierzyłam, ale popełniłam błąd, bo nie zdjęłam obcisłej tuniki i nie podobał mi się efekt, chociaż sukienka bardzo mi się podobała. Zostawiłam ją. I wieczorem nie dawała mi spokoju. Jak rano w piątek jechałam do pracy, specjalnie pojechałam koło sklepu i zobaczyłam ja na manekinie. Wiedziałam, że prosto z pracy przyjadę tutaj, i jak jeszcze będzie, raczej na pewno bez niej nie wyjdę ze sklepu.
I tak się stało. W przymierzalni założyłam ją tak jak się należy, wyszłam, by zobaczyć się dobrze w lustrze. Byłam zachwycona. I kupiłam ją.
A w piątek okazało się, że sobotę mam wolną i mogę już rano jechać do Bydgoszczy. Napisałam o tym organizatorkom i bardzo się ucieszyły, tak fajnie, spontanicznie.
Teraz został do rozwiązania „mały” problem. W czym jechać?!
Pogoda zapowiadała się nieciekawie, więc nie musiałam się przejmować, że się ugotuję, więc wybór nasuwał się sam. Nowa sukienka, pasująca poza tym kolorem do mojej walizki. Praktycznie wybór był tylko jeden. Ale co do niej. Moje czerwone buty są zbyt niewygodne, by je założyć na tak długi wyjazd, i wtedy przypomniałam sobie o moich Mary Jane Funtasmy. W końcu eleganckie, stabilne, na platformie i w moim rozmiarze. Skoro mogłam się godzinami męczyć w o numer za małych, to w tych powinnam czuć się świetnie. Założyłam rajstopy, Mary Jane, sukienkę, spojrzałam w lustro i zadałam sobie pytanie, czy w warsztatach flamenco można będzie jeszcze wziąć udział, czy tylko oglądać....Bo ja teraz tym bardziej chciałam tańczyć.
Jako zestaw na zmianę zabrałam niebieską tunikę i liliowe legginsy, który to zestaw jeszcze w czwartek był głównym zestawem na wyjazd na festiwal.
Sobota
W sobotę wstałam o 4.30. Umyłam głowę, zrobiłam makijaż. I prawie spóźniłam się na pociąg, mimo że miałam 2 i pół godziny...Ach te modelki.
Bardzo podobał mi się widok w lustrze. Tym bardziej, że założyłam cieńsze rajstopy, niż planowałam początkowo, dzięki czemu moje nogi nabrały odpowiedniego połysku lycry. Wbrew obawom, nawet z walizeczką, szło mi się bardzo wygodnie i już wiedziałam, że to był dobry pomysł. Wiem, że będę musiała w przyszłości kupić czerwone buty, bo brakuje mi wygodnych, a ten kolor pasuje do wielu kreacji i dodaje tego pazura, który uwielbiam. I ponownie przekonałam się, że na nasze chodniki właśnie taka forma obuwia jest najlepsza. A biorąc pod uwagę budowę moich stóp, zaokrąglony przód, a nie szpic, też jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Widziałam już jakiś czas temu fajne jesienne botki w takim właśnie stylu, i chyba, jak już będę musiała kupować kolejne buty, pójdę właśnie w tym kierunku. Wygoda i elegancja.
A Mary Jane sprawdziły się. Najpierw na stojąco w pociągu, potem 2 i pół godziny w autobusie. Godzinę czekania na dworcu w Bydgoszczy, gdzie większość czasu stałam lub chodziłam.
I warsztaty flamenco.
Ale nie uprzedzajmy faktów. Sukienka robiła takie wrażenie jak chciałam. I okazała się, mimo moich początkowych obaw, także bardzo wygodna i praktyczna.
No cóż, nie ma co ukrywać, że tym razem nie miałam szansy zniknąć w tłumie. Ale ja wcale tego nie chciałam.
Wreszcie z pomocą jednej z uczestniczek dotarłam do klubu 1138 i ku swemu zdumieniu dowiedziałam się, że jestem jedną z głównych atrakcji, stawianą na równi z innymi zaproszonymi gośćmi. Bardzo się ucieszyłam, że to, jak walczę o prawo do bycia sobą, jest w wielu kręgach tak wysoko cenione. Tutaj jest to dla mnie tym bardziej cenne, że to właśnie biologiczne kobiety, walczące o to, by mogły w otaczającym nas, zdominowanym przez męskie pierwiastki, świecie, zająć należne sobie miejsce, uważają mnie nie tylko za jedną z nich, ale wręcz werzą, że mogę w wydatny sposób wspomóc ich walkę. Czy może być lepsza manifestacja kobiecości dla osoby takiej jak ja?
Pierwsze były warsztaty flamenco.
I wbrew obawom, nie zabrakło miejsca dla mnie na scenie. I okazało się, że moje buty doskonale pasują na takie warsztaty, a ja, stojąc na scenie, czułam się rewelacyjnie. Nie miałam pojęcia, jak wspaniałą kulturą jest flamenco, bo to nie tylko taniec. To cały spektakl, którego założenia trzeba poznać, by prawidłowo odebrać tą sztukę. Kilka prostych kroków, a jak trudno było je wykonać. Ach ta energia, ten ogień. Czas tak szybko leciał, że nagle okazało się, że to już koniec…
Został wielki niedosyt. Zapewne sobie od czasu do czasu w domu poćwiczę, by chociaż te parę podstaw, które zobaczyłam i poznałam, zachować, bo warto. Naprawdę.
Następnym elementem programu były warsztaty psychologiczne prowadzone przez Małgosię Ptaszkiewicz. Mała drobna dziewczyna o ogromnej energii.
Wiele cennych rozmów, opowieści, komentarzy, spostrzeżeń. Czułam, że to, co mówię, spotyka się ze zrozumieniem i przyjmowane jest z zaciekawieniem. Wiele pozytywnych komentarzy, słów zrozumienia, wsparcia i zdumienia. A na finał, gdy Małgosia poprosiła, by jedna z nas położyła się na rozwiniętym papierze i dała się obrysować, nie pozwoliłam się nikomu ubiec i zostałam utrwalona a potem bardzo ciekawie zilustrowano na mojej rysunkowej wersji związki ciała kobiety z naturą. To było niezwykłe widząc, jak robione są moje piersi, moje łono, dziecko w moim brzuchu… I działo się to zupełnie naturalnie. Zresztą od Agnieszki nie raz usłyszałam, że Ona wręcz nie rozumie, co ja próbuję powiedzieć, bo ja dla Niej i dla innych jestem po prostu jedną z nich, jedną z kobiet biorących udział w festiwalu. I tak naprawdę się czułam.
Po przerwie obiadowej był bardzo ciekawy wykład „Czy seksizm jest kategorią językową?” dr hab. Rafała Zimnego, językoznawcy, adiunkta w Zakładzie Stylistyki i Pragmatyki Językowej Instytutu Filologii Polskiej i Kulturoznawstwa Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo męsko skonstruowany jest język, i to nie tylko polski. Miejsce kobiety w języku jest bardzo podległe i zależne od męskiej formy, i praktycznie niewiele można z tym zrobić. Ale taki wykład wiele daje, bo wiele z tych problemów jest przez nas widziane, ale tutaj dowiedziałyśmy się, że to nie jest przejaw pogardy dla kobiet tylko taką formę przyjął język na przestrzeni wieków tworzenia się go. Co nie zmienia faktu, że nie jest to nic przyjemnego słyszeć, jak wulgaryzmy po męskiej stronie podkreślają zalety i moc, a gdy odnosi się to do kobiecej formy oznacza to w języku pogardę i wyśmiewanie. Tutaj czeka nas wielka praca, i nie ma się co łudzić, że wiele osiągniemy, ale to nie znaczy, że mamy całkiem zrezygnować. Nie. Trzeba o tym mówić i pokazywać te sprzeczności.
Uczestnicy festiwalu z uwagą śledzili to, co dzieje się na scenie albo oddawali się różnorakim ciekawym zajęciom. A ja korzystając z przerwy obiadowej wyciągnęłam Agnieszkę pod pomnik Leona Barciszewskiego na mini sesję fotograficzną.
Po przerwie wróciliśmy do kolejnych punktów programu festiwalu.
W następnym wykładzie weszłyśmy w świat niezwykłej sztuki, który przybliżyła nam dr Katarzyna Lewandowska z Gender Studies UMK w Toruniu. Tytuł to: „Współczesne artystki — nomadki”.
Współczesne Nomadki, artystki, które, zmuszone opuścić swój kraj, poprzez sztukę opowiadają o tym, co dzieje się w ich krajach. A niekiedy wracają i podejmując ogromne ryzyko osobiste, tworzą i opowiadają. Niezwykle kobiety, niezwykły wykład, niezwykłe obrazy.
Gwatemalka, Kubanka, Koreanka…
Widząc poprzez Ich sztukę, przez co przeszły One i ich kraje, patrzymy zupełnie inaczej na nasze problemy.
Po kolejnym wykładzie utwierdziłam się ostatecznie, że burleska to kwintesencja kobiecości. Czułam to już podczas przedstawienia PinUp Candy w Warszawie, ale tam zabrakło tego, co doskonale uzupełniła teraz Lady AnnMart, kobieta wręcz tryskająca swoją kobiecością i potrafiąca z niezwykłym wdziękiem i humorem pokazać i powiedzieć, o co chodzi w burlesce.
Dwa wykłady związane z tańcem.
Gdy ćwiczyłam flamenco wróciły wspomnienia. Taniec. To coś, co naprawdę potrafi być wielką pasją i pokazać kwint esencję kobiecości.
Przed wielkim finałem, którym był monodram teatralny Mai Ziarkowskiej „DZIE”, znalazłam się na scenie w zacnym towarzystwie Izy, dziewczyny gender fluid, prof. Zimnego, językoznawcy i Mirka Gołuńskiego, profesora UKW. Ponownie miałam okazję dokonać psychoterapii, jaką zawsze niewątpliwie jest możliwość publicznie, na żywo, opowiadać o sobie, o różnych trudnych i intymnych sprawach. Zwłaszcza, gdy to co mówię trafia na podatny grunt, spotyka się ze zrozumieniem i jest docenione to, że chcę to powiedzieć. A tak właśnie było podczas tej dyskusji.
Po dyskusji krótka przerwa niezbędna na aranżację sceny i przy dźwiękach bębna weszła na scenę Maja Ziarkowska, niezwykła dziewczyna o wielkim talencie dramatycznym. Doskonale potrafi przekazać bez słów emocje ruchem swego ciała. Przykuwała uwagę niezwykłym tekstem i sposobem przedstawiania kolejnych fragmentów monodramu. Jej interakcje z publicznością były bardzo inspirujące. Na tyle, że w późniejszej rozmowie z Agnieszką doszłyśmy obie do wspólnego wniosku, że z pomocą Mai być może sama mogłabym wystąpić w monodramie. Ja zaprzeczyłam, gdyż sama nie czuję się na siłach, ale po dyskusji podsunęłam inny pomysł, aby to Maja prowadziła mnie w trakcie monodramu i być może powinna to być nawet zaplanowana, ale jednak spora improwizacja. Spodobał mi się ten pomysł.
Tym bardziej, że Maja jest naprawdę nietuzinkową osobą.
I tak Festiwal dobiegł końca. Bardzo się ucieszyłam, gdy okazało się, że wcale nie kończymy wieczoru. Bardzo chciałam spędzić jeszcze trochę czasu z nowo poznanymi wspaniałymi przyjaciółmi. I tak się stało. Wylądowaliśmy w Merlinie i bawiliśmy się rewelacyjnie.
Do mieszkania Marty, która udzieliła mi gościny i noclegu, wylądowałam około czwartej rano. Niezły maraton. Wstałam o czwartej trzydzieści poprzedniego dnia.
Gdy dotarłam na dworzec, okazało się, że źle wybrałam połączenie. A następne było za godzinę. Tak więc, gdy przyszła Agnieszka się pożegnać, spędziłyśmy wspólnie jeszcze całą godzinę. Poszłyśmy nad Brdę, porozmawiałyśmy jeszcze trochę i pożegnałyśmy się. Pełna niezwykłych wrażeń wracałam do domu…
Mój własny kąt
Tak naprawdę dopiero, gdy po śmierci mamy przeprowadziłam się z powrotem do rodzinnego mieszkania, zrozumiałam z czasem, że wreszcie mam swój prawdziwy zakątek. Tylko mój.
Wiele lat mieszkania w Poznaniu, jak i pół roku w Warszawie, z różnych względów, nie pozwalało mi czuć się w pełni u siebie.
Gdy już oswoiłam się z myślą, że tutaj teraz będzie moje miejsce, być może na długi czas, a kto wie, czy nie na zawsze, zaczęłam urządzać je i nie musiałam zwracać uwagi na to, że coś musi być schowane, coś nie może być widoczne, coś może powodować konflikty.
Kulturą Dalekiego Wschodu, a zwłaszcza Japonii, fascynuję się od lat, stąd między innymi stale powracająca w moich marzeniach sesja Gejszy, którą zapewne kiedyś w końcu zrealizuję. Zaaranżowałam wnętrze jednej z szaf na taki japoński „ołtarz”. Wreszcie znalazłam sposób wyeksponowania zestawu mieczy Red Dragon. I nie byłabym sobą, gdybym tej kompozycji nie uzupełniła o parę elementów niezupełnie pasujących do tematu. Ale, jak to kiedyś powiedział jeden poeta: „…wolnoć Tomku w swoim domku…”
Następna kompozycja, to peruki, które wieńczy moja szarfa z tytułem Miss Trans, wiele dla mnie znacząca.
Korona jest na tej peruce, na którą została włożona w czerwcu 2012 roku.
W samym środku stoi moja najcenniejsza peruka. W takiej dokładnie wystąpiłam podczas nagrania „Dobranocki”, a tą, która jest w moim posiadaniu, kupiłam za honorarium, które dostałam za występ w tym programie. Na długi czas stała się ona niezbędnym elementem mojego wizerunku.
Kolejnym bardzo kobiecym elementem mojej aranżacji jest wnętrze kolejnej szafki, gdzie zrobiłam kącik biżuterii. Wreszcie mogłam wyeksponować kupione wiele lat temu dwie dłonie przeznaczone do ekspozycji biżuterii.
I wreszcie jedna z szaf stała się wystawą mojego obuwia, którego nie noszę na co dzień.
Zapewne w przyszłości te aranżacje zastąpią nowe, ale na razie cieszę się z tego, że jestem otoczona tym, co sprawia mi radość i nie muszę nikomu tłumaczyć, dlatego akurat to i w taki sposób…
Living In The Past
Przymiarki do pewnej sesji
Jakiś czas temu oglądając zdjęcia nasunął mi się pewien pomysł na nietypową sesję.
Szybko wymyśliłam dla niej tytuł
„Living In The Past”.
Pierwszym zamysłem było połączenie mojego ukochanego miejsca do sesji, czyli Parku 3 Maja, z nową formą prezentacji. Wybrałam kilka zdjęć z posiadanych, odpaliłam Photoshopa i zaczęłam realizować pierwszą wizję. Bardzo szybko stwierdziłam, że to nie to.
Pewnego dnia przechodząc koło biblioteki, przypomniałam sobie jedno ze zdjęć z albumu, które bardzo mi utkwiło w pamięci. Wyjęłam z torby aparat, który prawie zawsze mi towarzyszy, i zrobiłam parę ujęć, zarówno samych miejsc, jak i ze sobą w tle.
Gdy w domu próbowałam potem coś skomponować z tego materiału, stwierdziłam ponownie, że to jeszcze nie to.
Od początku chciałam w swoim projekcie łączyć stare zdjęcie z nowym, a do tego potrzebne jest dokładnie skopiowane ujęcie. Na tyle na ile się da. Nawet w przypadku, gdy chcę siebie wyciąć i wstawić do starego zdjęcia, jak próbowałam na samym początku tego pomysłu, ujęcia muszą być bardzo podobne.
Wykorzystując już posiadany materiał zrobiłam jedną próbę i efekt pokazał mi, że jest szansa na ciekawy materiał.
I tak narodził się pomysł, jak zrealizować mój nowy projekt.
Gdy jakiś czas potem wybierałam się na sesję właśnie związaną z tym projektem, zabrałam ze sobą album. I skupiłam się na jednym rejonie. Na pierwszy ogień poszedł Urząd Miasta, park obok niego, gdzie kiedyś stał pomnik radzieckiego czołgisty (pamiętam go), ulica Mickiewicza i Rynek z wychodzącymi z niego ulicami.
Kolejnym miejscem, w które udałam się jakiś czas potem, były okolice biblioteki miejskiej i dawnej szkoły przy ul. Krasińskiego oraz miejsca, gdzie kiedyś stał kościół Ewangelicki (tutaj ujęcia od strony torów).
A na koniec jeszcze ujęcie na nieistniejące już Kino Noteć.
Kolejne miejsca, które odwiedziłam z aparatem w ramach tego projektu, to cała ulica Krasińskiego z obu stron, Łazienki Chodzieskie widziane od strony jeziora.
Natomiast finałem projektu było oczywiście moje ukochane Jezioro Strzeleckie.
W pewnym momencie, podczas spacerów, zaczęłam robić całe kolekcje zdjęć z myślą o tym projekcie i praktycznie większa część mojego miasta znalazła się w tym swoistym spojrzeniu w przeszłość przez pryzmat teraźniejszości.
Natomiast, jak to w życiu bywa, gdy przyszło do realizacji, zrobiłam zupełnie inaczej, niż planowałam.
Punktem wyjścia okazały się dostępne zdjęcia archiwalne. Wybrane ujęcie powtórzyłam w dwóch wersjach, samo miejsce i ze mną w roli głównej. Ten sposób realizacji nie wymagał zrobienia dokładnie tego samego ujęcia, co często było niemożliwe, a pozwolił pokazać, jak moje ukochane rodzinne miasto zmieniło się na przestrzeni lat.
Z efektu końcowego jestem bardzo zadowolona.
Hej ho, hej ho do pracy by się szło…
Gdy pojawiłam się z Kamą V. i jej kamerą w kwietniu 2014 roku w moim byłym miejscu pracy, nie przypuszczałam, że dokładnie rok później pojawię się tutaj ponownie.
Moja sytuacja osobista, zarówno na niwie rodzinnej jak i zawodowej, spowodowała, że wróciłam na stałe do mojego rodzinnego miasta. Obawiałam się tego powrotu, ale okazało się, że czuję się tutaj o wiele swobodniej, niż w Poznaniu, w którym mieszkałam poprzednie cztery lata. I mam tyle wspaniałych miejsc, by robić sesje fotograficzne. Bardzo szybko wróciłam do mojego ukochanego leśnego parku i nad leśne jezioro.
I zaczęłam marzyć o tym, by nie musieć wyjeżdżać, by móc codziennie być sobą, nosić tuniki, sukienki, botki, balerinki, szpileczki… I spotykać tylu fajnych życzliwych ludzi.
Szybko stało się to rzeczywistością.
Milczący telefon z mojej agencji pracy sprowokował mnie, bym pomyślała o alternatywie. Zadzwoniłam do kolegi i po paru dniach pojawiłam się w mojej byłej firmie.
Zostałam przyjęta jako kobieta. Nawet Dziadek przyjął mnie spokojnie, i mimo że cały czas nadal zwracał się do mnie per Krzysztof (praktycznie tylko On), odnosił się do mnie z sympatią i nie było między nami żadnych napięć. Nawet raz wspomniał, że dziwnie mu się słucha, jak mówię o sobie w formie kobiecej. Ale nie było to złośliwe, a wręcz pełne sympatii stwierdzenie faktu.
Moja sytuacja w pracy była dla mnie czymś zupełnie nowym. Dotychczas słyszałam jak zwracali się do mnie per Lucy lub Lukrecja znajomi i przyjaciele, którzy głównie mieli do czynienia ze mną już w czasie mojej przemiany. Tutaj natomiast kilka osób znało mnie jako Krzyśka. A nowo poznani przynajmniej przez pierwsze kilkanaście dni nie mieli łatwo, bo praktycznie w pracy byłam w męskim wydaniu. Tak chodziłam ubrana do pracy i w pracy. Jedynie paznokcie i biżuteria, oraz sposób mówienia mówiły, kim jestem.
Jeszcze rano nie było tak źle. Ale powrót z pracy, gdy szłam zarośnięta, w męskich rzeczach, bardzo mnie krępował. Czułam się po prostu jak przebieraniec.
Bardzo szybko ta sytuacja przestała mi odpowiadać.
Pewnego ranka wstałam o wiele wcześniej, zrobiłam makijaż i ubrałam się wreszcie tak, jak powinnam.
Teraz mogłam iść z podniesioną głową. W drodze powrotnej mogłam swobodnie wejść do sklepu, iść przez centrum miasta a nie bokami, i czułam się swobodnie. Początkowo zakładałam ponownie stanik super push-up, bo chciałam szybciej się w pracy przebierać. Ale i tutaj szybko nastąpiła zmiana. Pewnego dnia zabrałam ze sobą większą kosmetyczkę, w którą mieści się mój biust, i zaczęłam chodzić do pracy w jeszcze pełniejszym kobiecym wydaniu. Praktycznie codziennie ubierałam się inaczej, albo przynajmniej zmieniałam jakiś element stroju, bo przecież nie można ubierać się identycznie dzień za dniem.
Po pewnym czasie zauważyłam, że ta decyzja bardzo pomogła w pracy. Widząc mnie codziennie, jak przychodzę i jak wychodzę z pracy w całkowicie kobiecym wcieleniu, na pewno łatwiej było przyjąć to, jak się do mnie zwracać. Szybko skończyły się pomyłki. Przebierałam się w damskiej szatni, chodziłam do damskiej toalety, na listach byłam zapisywana jako Lucy.
Pieszo do pracy chodziłam około miesiąca. I zauważyłam, że praktycznie prawie zupełnie odeszły do lamusa legginsy. Często miałam na sobie sukienkę czy spódnicę. Aż pewnego dnia postanowiłam doprowadzić do porządku mój rower.
I tak do łask wróciły legginsy i obcisłe tuniki.
A w pracy?
I tutaj szybko zmieniłam swój wizerunek. Po początkowym okresie, gdy pracowałam w męskich spodniach, szybko postawiłam na wygodę i zabrałam legginsy, a gdy one już dobiegły swego kresu, korzystając z tego, że się ochłodziło, zaczęłam nosić do pracy jedne z dwóch par jegginsów kupionych ongiś w ALDI. Okazały się wygodne w pracy i pozwalały mi jednocześnie w nich jechać także do i z pracy.
Tutaj przyświecał mi pewien cel. Kilka dni wcześniej zdarzyło się, że miałam jechać na reklamację. Mój strój z produkcji nie bardzo się nadawał. Miałam cały czas w rezerwie w szafie w szatni męskie spodnie, ale wiedząc dzień wcześniej, że pojadę, zabrałam moje spodnie 3/4, które nie bardzo miałam gdzie nosić (kupiłam je jeszcze w Bad Nauheim z katalogu BADERa, i miałam je chyba na sobie tylko wtedy, gdy z Alą i Kristi poszłyśmy na Sinprezę po moim powrocie z Niemiec w maju 2012 roku).
Pojechałam na reklamację w tych spodniach, ale stwierdziłam, że to jednak nie praktyczne, bo nie zawsze będę miała czas i możliwość się przebrać, dlatego wpadłam na pomysł, by wykorzystać te jegginsy. Natomiast te czarne spodnie 3/4 będą świetne, gdy będzie ciepło, bo są cienkie.
Ale… że, kobieta zmienną jest, także ta idea szybko upadła.
Jedna z moich obcisłych tunik zafarbowała się z tyłu, a że moja firmowa bluzka była już mocno zniszczona, założyłam tą tunikę do pracy. A do niej, z racji, że zrobiło się wreszcie ciepło, długie liliowe legginsy. Jegginsy poszły do szafy a spodnie 3/4 wróciły do domu. Teraz, gdy mam tunikę, w legginsach wyglądam lepiej, a że mam kilka takich obcisłych tunik, że o ilości legginsów nie wspomnę…
Natomiast w moich doświadczeniach fotomodelki pojawił się nowy temat, industrialne klimaty. „Kobiety na traktorach” w moim wydaniu, czyli „Lucy na widlaku”. Odbicie w szybie z halą fabryczną w tle. Bardzo mi się ta kolekcja spodobała, gdyż moja osoba odbita w szybie daje niezwykły efekt, bardzo industrialny biorąc pod uwagę całe otoczenie, zarówno obok, jak i za szybą.
Nie wiem, co moje koleżanki i koledzy z pracy mówią o mnie za moimi plecami.
Ale wiem, jak się do mnie odnoszą w pracy. I cieszę się z tego, bo codziennie spędzam 8 godzin w atmosferze koleżeństwa i zrozumienia. Myślę, że dla większości z nich jestem osobą, z jaką wcześniej się nie zetknęli, tym większe należą się im słowa uznania, że ja czuję się wśród nich zupełnie swobodnie.
I wierzyłam, że tak zostanie…
Biuro
Podczas jednej z pierwszych rozmów z szefem, zostałam zapytana, czy nie chciałabym zając się też pracą biurową. Głównie wyceny i rysunki produkcyjne stolarki aluminiowej.
Temat szybko poszedł na półkę, ale jak się okazało, nie na tak długo. Pewnego dnia dostałam od Magdy podręcznik do obsługi programu do projektowania. Zaczęłam go zgłębiać. Szybko też zaczęłam opanowywać program innego systemu. I pewnego dnia okazało się, że to nie poszło na marne. Osoba, która tym się zajmowała, nagle, z dnia na dzień, zwolniła się i nagle stanęłam przed poważnym wyzwaniem.
Tak pojawiłam się w biurze handlowym. Szybko zostałam rzucona na głęboką wodę. Wyceny, zamówienia, poprawki, rysunki produkcyjne. Okazało się, że nie taki diabeł straszny.
Nie przypuszczałam, że być może w przyszłości ta wiedza bardzo mi się przyda. W innym miejscu, w innym czasie.
„Księżniczka Jeziora Miejskiego”
„...Parostatkiem w piękny rejs…” śpiewał kiedyś Krzysztof Krawczyk.
„Chodzieżanka” to co prawda nie jest parostatek, tylko były motorowy holownik, ale swoje lata ma i rejs nim po Jeziorze Miejskim ma swój klimat.
Kilka lat temu. Ciepła letnia niedziela. Do przystani podpływa Ona…
Podczas tego rejsu „Księżniczką” zrobiłam parę zdjęć mojej byłej żonie, część z nich ukradkiem.
Ilekroć je oglądałam, marzyłam o tym, by zrobić ich więcej. Jednak nie było mi to dane.
W momencie, gdy wreszcie zaczęłam rozumieć, kim jestem, uzmysłowiłam sobie, że tak naprawdę, to ja nie chcę Jej robić tych zdjęć, tylko sobie. Jednak moja praca w Niemczech powodowała, że latem nie miałam okazji tego zrobić. Teraz, gdy wreszcie byłam na miejscu, od momentu, gdy zobaczyłam, jak stateczek jest wodowany przed kolejnym sezonem roku 2015, wiedziałam, że moje marzenie wreszcie zrealizuję. Czekałam tylko na okazję.
Wreszcie w dniu drugiej tury wyborów, 24 maja, pomalowałam paznokcie u stóp, założyłam nową tunikę, legginsy, sandałki na koturnie i poszłam oddać mój głos w wyborach. Potem poszłam do parku koło fontanny w samym centrum miasta.
A następnie udałam się nad Jezioro Miejskie, poczekałam na pomoście, aż się pojawi Ona, weszłam na pokład i marzeniom stało się zadość.
Poszłam na przedni pokład, rozstawiłam statyw i aparat i oddałam się mojej wielkiej pasji.
Tym razem większość czasu nagrywałam, zdjęć zrobiłam tylko parę i niestety, drgania naszej Królowej są silniejsze niż możliwości stabilizacji obrazu mojego aparatu (siedziałam na maszynowni). Ale czy to ma takie wielkie znaczenie? Wcale nie. Po prostu to pretekst do kolejnego rejsu.
A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, wiedziałam, że na pewno wrócę na pokład naszej „Chodzieżanki”.
Wróciłam po kilku dniach.
Chciałam nagrać film smartfonem, gdyż nagrania nim wykonane są lepszej jakości niż aparatem, którym je zrobiłam poprzednio, ale trafiłam na moment, gdy na pokład weszło dużo pasażerów i na przednim pokładzie miałam spore towarzystwo, które skutecznie uniemożliwiło realizację planu.
Tak więc zrobiłam parę ujęć „z ręki” i przyszło mi czekać na kolejną okazję.
Tym razem musiałam uzbroić się w cierpliwość, bo przełom wiosny i lata przypominał bardziej jesień, zarówno pod względem „wysokich” temperatur, jak i licznych opadów deszczu.
I nadal czekałam…
V Ogólnopolski Konkurs Miss Trans
Być jurorką, czyli Konkurs Miss Trans okiem jurorki
V jubileuszowy konkurs Miss Trans.
Po raz trzeci wzięłam udział w konkursie, tym razem w roli jurorki.
Gdy dostałam tą propozycję, bardzo się ucieszyłam. Chciałam jakoś zaznaczyć swój udział w konkursie a tu taka niespodzianka.
Dla mnie konkurs zaczął się już klika dni przed wyjazdem. Najpierw strój. Oczywiście do ostatniej chwili nie wiedziałam, co na siebie założę. Wreszcie pogoda zdecydowała za mnie. I tak, strój, który był na drogę, został także strojem jurorki.
A strój, który zabrałam ze sobą na przebranie, został w walizce.
W piątek po południu pojawiłam się u Justynki, gdzie poddałam się zabiegom pielęgnacyjnym stóp (pierwszy raz w życiu) oraz w celu zrobienia paznokci żelowych.
Tym razem Justyna zaproponowała trochę ekstrawagancji, więc na każdej ręce miałam jeden złoty brokatowy paznokieć.
W planach miałam też fryzjera i pasemka, ale fryzjerka się rozchorowała w ostatniej chwili i jeszcze w ten sam piątek, wieczorową porą, farbowałam sobie włosy.
W sobotę rano wyszykowałam się i wyruszyłam w podróż.
Najpierw koleją do Poznania. Następny etap to czerwony autokar PolskiBus i kierunek Warszawa.
Po przybyciu na miejsce przejechałam spory odcinek metrem i pojawiłam się niedaleko gmachu Telewizji Polskiej. Tak sobie pomyślałam „...dzisiaj za płotem, kto wie, co będzie za rok…”
Gdy doszłam na miejsce, w oddali zobaczyłam grupkę osób, a wśród nich Edytkę, która, gdy tylko mnie zobaczyła, zaraz do mnie podeszła i się bardzo serdecznie przywitała. Zrobiło mi się od razu przyjemnie. A gdy niedługo potem, witając się z kolejnymi organizatorami, usłyszałam, że bardzo sobie cenią to, że przyjechałam, zrobiło mi się jeszcze przyjemniej.
Tyle twarzy, których już tak dawno nie widziałam. Ale także i nowe.
Powitania, rozmowy. Zresztą poznawanie, wymiana doświadczeń, rozmowy, towarzyszyły mi cały czas. Bardzo się ucieszyłam, że poznałam wreszcie Julię i Adriana, i że mieliśmy możliwość porozmawiać. Ponownie spotkałam się z moją cudowną Anią, która była zachwycona tym, jak się prezentuję, zarówno wizualnie jak i emocjonalnie.
Bardzo szybko też została mi oficjalnie przekazana przez Wiktora korona dla nowej Miss. Moment ten został uwieczniony na zdjęciach i od razu pojawił się na facebooku…
Wcale nie będę ukrywała, że perspektywa przekazania jej za parę godzin nowej Miss bardzo mi się nie podobała. Na szczęście jedną już mam, więc i w końcu bez żalu rozstałam się z tą nową.
Potem, buszując po różnych zakamarkach, trafiłam do szatni Kim, gdzie poznałam całą „część artystyczną” konkursu.
Castia la Rossa, Bunny de Lish, Mariola i Bartula, oraz oczywiście Kim Lee.
Dla mnie najcenniejsze było poznanie obu dziewczyn, kolejnych w moim życiu artystek burleski. Bardzo fajne, otwarte, wesołe dziewczyny.
Ich późniejszy występ umocnił mnie tylko w opinii, ze burleska to kwintesencja kobiecości. I marzę o tym, bym sama mogła kiedyś zatańczyć w takim pokazie.
Wtedy być może moje czerwone boa wreszcie znajdzie odpowiednie zastosowanie.
Tak, jak śpiewała Cher w filmie „Burleska”, że pokaże nam burleskę, tak Castia i Bunny to właśnie nam zademonstrowały. Były wachlarze, był brokat, był zmysłowy taniec.
Zmysłowa erotyka i niezwykła ekspresja.
Mariola i Bartula, czyli redaktorzy dwumiesięcznika „Replika” to zupełnie wyjątkowy duet. Widziałam już wiele występów Drag Queen, ale ich występ był wyjątkowy, tak jak wyjątkowymi osobami są szanowni redaktorzy. I bardzo fajnie, że występują tylko w szczególnych okazjach. I cudownie, że za taką uznali właśnie nasz konkurs.
O występach Kim pisać nie muszę, bo to klasa sama w sobie.
Gdy już wszyscy zajęli miejsca, zgasły światła, zagrały fanfary i dyrektor teatru Druga Strefa, Sylwester Biraga, witając nas wszystkich, rozpoczął wieczorną galę.
Po rozpoczynającym wieczorną galę występie Kim Lee, na scenie pojawiła się Lalka, która mimo nieprzyjemnego spotkania z osą w drodze na konkurs, nie poddała się, dotarła na czas i przywitała nas wszystkich.
Edyta dzielnie próbowała ogarnąć przebieg konkursu. I doskonale Jej się to udało.
Bardzo przyjemnym momentem i bardzo wzruszającym była chwila, gdy Edyta dostała piękny bukiet kwiatów z podziękowaniem za Jej tytaniczną pracę przy organizowaniu kolejnych edycji konkursu.
Brawo! Nasza Ciocia Edzia naprawdę zasługuje na to wyróżnienie.
Jeszcze jedna osoba dostała nagrodę specjalną.
Marysia z Wrocławia została Miss Pierwszej Pięciolatki. I tak, jak powiedziała Edyta wręczając Jej nagrodę, Marysia stała się już stałym elementem konkursu i już nikt z nas sobie nie potrafi wyobrazić, że mogłoby jej nie być na kolejnych.
A sam konkurs…
Było 13 kandydatek i muszę powiedzieć, że miałam spory dylemat, jak je oceniać.
Konkurencja była bardzo wyrównana, ale jednocześnie były dwa bardzo skrajne bieguny.
Nasz konkurs się rozwija, co widać także w tym, jakie kandydatki się pojawiają. Mieliśmy tym razem bardzo mocno zarysowane dwa bieguny. Z jednej strony młode teeski (ale nie tylko), które wyglądały bardzo kobieco. Do tej grupy zaliczyłabym dziewczyny jak Ada, Carmen, Sandra, Kate, Wiktoria, Julia, które bardzo naturalnie prezentowały, pozbawiony sztuczności, cały wachlarz typowo kobiecych zachowań.
A z drugiej strony osoby takie jak Telimena, Marysia, Gosia, Mata Hari. Zupełnie inny świat, inna ekspresja, inne warunki, inne możliwości. Bardzo wyraźnie pokazało się to podczas dyskusji szanownego jury, gdy z piątki mieliśmy wybrać Miss i Wice Miss. Wyraźnie widoczny był podział na dwa obozy.
A na wspólnym zdjęciu jury, które zrobiliśmy po obradach, nie widać już śladu po naszej gorącej dyskusji.
W jednym jury było zgodne. Kate była bezkonkurencyjna. Ujęła nas zwłaszcza bardzo inteligentnymi i ciekawymi wypowiedziami.
Dla mnie osobiście bardzo przyjemną chwilą było, gdy zakładałam nowej Miss koronę na głowę. I gratulowałam Jej, zupełnie szczerze, sukcesu.
A potem był after.
Bardzo smaczny tort.
Nasze bohaterki miały gorące sesje pod ścianą teatru.
Kate rozlosowała nagrody dla gości, którzy wybierali Miss Publiczności.
Pamiątkowe zdjęcia. Rozmowy.
I nagle zaczyna się robić jasno na wschodzie i V Ogólnopolski Konkurs Miss Trans nieuchronnie przechodzi do historii.
Wiktor zaprosił mnie do siebie, gdzie mogłam na chwilę się położyć, odświeżyć i o 10 rano wyruszyłam w drogę powrotną do domu.
.A gdy już wróciłam, włączyłam „Burleskę”…
Trans Karta
Krótko przed wyjazdem na konkurs Miss Trans otrzymałam wreszcie swoją Trans-Kartę.
Czekałam na nią bardzo długo, gdyż Fundacja miała przejściowe problemy z drukiem. Wreszcie jednak dostałam ją. Dzięki niej mam wreszcie możliwość, gdy zajdzie taka potrzeba, pokazać dowód tego, kim jestem.
Jedno, co się zmieniło w stosunku do składanego wniosku w 2012 roku to to, że z obu stron dokumentu jest ten sam wizerunek. Bardzo mnie to cieszy, bo właśnie w tym kierunku zmierzam już od kilku miesięcy.
I jeszcze jeden element. Mam teraz dokument, na którym mam swoje dane fikcyjne i prawdziwe. Nie ukrywam, że te fikcyjne są mi o wiele bliższe niż te prawdziwe. Co prawda, robiąc sobie jakiś czas temu wizytówki, połączyłam te dwa światy, ale nadal nie jestem pewna, jak daleko się posunę w momencie składania wniosku do sądu o prawną korektę płci metrykalnej.
Czy zmienię też nazwisko? Nie jestem jakoś szczególnie dobrze nastawiona do swego prawdziwego nazwiska. Poza tym, wszystko co dobre w ostatnim czasie, spotkało mnie właśnie, gdy używałam nazwiska Kowalska i coraz bardziej się z nim utożsamiam. Nie raz zresztą słyszałam i czytałam, że podejmując decyzję tranzycji, zamykamy za sobą pewien rozdział i otwieramy nowy. Ja też zamknęłam większość, a zmieniając nazwisko, zamknęłabym go ostatecznie.
Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że w moim przypadku karta nie spełniła swojej roli. Jest bardziej ciekawostką niż praktycznym narzędziem. Zmiana zdjęcia w dowodzie osobistym praktycznie rozwiązała jakiekolwiek problemy w posługiwaniu się dokumentami. Ale cieszę się, że ją mam, bo mimo wszystko to dokument, który potwierdza stan faktyczny. Na szczęście jest mu przeznaczonym stać się tylko ciekawostką z przeszłości…
Jak to z biustem było
Zaczynałam tak, jak chyba każda z nas.
Staniki wypchane skarpetkami.
Bardzo szybko przestało mi to wystarczać i zaczęłam tworzyć. Zaszywałam materiał w miseczce doszywając tylną ściankę. Jeden taki stanik mam do dziś, gdyż użyłam go kiedyś na scenie do pokazu z woskiem, i postanowiłam go zachować na podobne zabawy.
W grudniu 2012 roku kupiłam silikonowe protezy w niemieckim sklepie internetowym.
Niestety, mimo skorzystania z porad i zamieszczonych na stronie sklepu tabel służących do prawidłowego dobrania rozmiaru protez, nie trafiłam rozmiarem i wielokrotnie się z nimi borykałam, ale z drugiej strony wreszcie mogłam zobaczyć siebie w bardziej kobiecym wydaniu. Piersi miały silikonowe ramiączka, więc zakładało się je jak biustonosz, ale okazało się to rozwiązanie bardzo niepraktyczne. Nie spełniało tak swojej roli, jak pragnęłam. Ale dzięki nim mogłam pozować Kasi do aktów.
Praktycznie biust ten używałam tylko podczas sesji, wyjść do klubu, gdy jeszcze w nich bywałam.
Będąc w Niemczech odkryłam zalety staników super push-up, ale dopiero w Polsce kupiłam dwa, które idealnie odpowiadały moim pragnieniom. W tamtym czasie pierwszy raz pojawiła się myśl o kupnie innych protez, bardziej dopasowanych wielkością do mojej postury. Nawet już je oglądałam. Ale nie chciałam ponownie wydawać na biust, więc gdy wreszcie zaczęłam funkcjonować w pełni jako kobieta, także w pracy, w moim rodzinnym mieście, postanowiłam zadbać o swój kobiecy wizerunek. Bo w moim postrzeganiu świata kobiet piersi grają ważną rolę. Tak więc wycięłam piersi z silikonowego stanika. Kupiłam kilka staników dopasowanych do nich wielkością ze specjalnymi kieszeniami i zaczęłam nosić je codziennie. Byłam bardzo szczęśliwa, ale…
Czułam ten ciężar, prawie 1600 gram.
Głównie dlatego w pracy je zdejmowałam.
I to powoli zaczynało mnie lekko irytować.
Kupiłam jedną sukienkę. Po pierwszym ubraniu wylądowała u krawcowej, bo popruła się na biuście. Kupiłam kolejną sukienkę. Problem z założeniem tak, by pod biustem zaczynał się doszyty tiul.
Poza tym coraz więcej osób, które już przekonały się, że można mi powiedzieć to i owo, namawiało mnie na zmianę biustu, bo ten jest za duży i źle w nim wyglądam.
I tak wylądowałam w sklepie medycznym w Poznaniu i po przymiarkach stałam się posiadaczką nowego biustu firmy Amoena.
A czekając na przesyłkę, parę dni w pracy nosiłam stanik super push-up, niejako w ramach „zaprawy”. Widzieć cały czas kątem oka zarys biustu...To było to!
I tak pozostało. Do pracy i w pracy nosiłam push-upa, bo szkoda mi moich nowych piersi. A po kilku dniach ponownie w pracy zaczęłam zdejmować stanik, bo jednak nie czułam się swobodnie.
Bardzo szybko przekonałam się, że moje nowe protezy pasują idealnie i są bardzo wygodne w noszeniu.
Kilka miesięcy później.
Noszę je praktycznie codziennie, niekiedy wiele godzin. Zdejmuję je praktycznie tylko w domu, głównie dla wygody i żeby je oszczędzać. Zrezygnowałam już całkowicie ze staników super push-up. Tylko niekiedy, gdy muszę na chwilę szybko mieć biust, korzystam z nich. Ale jest tych „okazji” coraz mniej. Już wiem, jak ważne jest profesjonalne dobranie protez i odpowiednich staników do nich. Tutaj akurat brafiterka wiele nie pomoże, ale jest gotowy, sprawdzony sposób, który oferują profesjonalnie przygotowane pracownice sklepów medycznych. Ja skorzystałam z takiej pomocy i już od wielu miesięcy cieszę się z możliwości wygodnego noszenia biustu.
My name is Kowalska, Lucy Kowalska
Dziewczyna Bonda
Oglądałam Bondy, jak mogłoby być inaczej. I nie ukrywam, że kobiety, zarówno te, które pomagały Jamesowi, jak i te, z którymi walczył, bardzo mnie kręciły.
Gdy kupiłam pistolet gazowy dla celów ochronnych, nie przyszło mi do głowy, żeby zrobić z niego inny użytek, niż poczucie bezpieczeństwa podczas wyjść do miasta (mieszkałam wtedy w Warszawie na Pradze). Aż do chwili, gdy w jednej ze scen pierwszego odcinka „W obcym ciele” zagrał, a scena ta pojawiła się w zwiastunie, jak i w czołówce serialu. I bardzo mi się spodobała.
Ale nawet wtedy jeszcze ten pomysł nie skrystalizował się. Aż do czasu, gdy jadąc do leśnego parku zrobić sobie bardziej ekstrawagancką sesję, zabrałam go na wszelki wypadek. I tam, skoro już go miałam, postanowiłam go wykorzystać. I tak pojawiła się uzbrojona Lukrecja.
Gdy w domu przeglądałam zdjęcia, nagle pojawiła się myśl, tak „...My Name is Kowalska, Lucy Kowalska…”
I tak dziewczyna Bonda pojawiła się w leśnym parku.
A skoro raz już tam się pojawiła, nie mogło jej zabraknąć, gdy główną rolę w sesji w parku grała błyszcząca czerń lycry…
Na szczęście nigdy nie musiałam go użyć. I oby tak pozostało…
Kupiłam kostium kąpielowy
więc czas na plażę…
Od pewnego czasu marzyłam o tym, by pojawić się także na basenie czy plaży w kobiecym wydaniu. Gdy już miałam kilka staników, przyszedł czas i na kostium. Nieszczęśliwie, po zakupie zostawiłam go do przeróbki, która i tak okazała się chybiona. A ja pozbawiłam się na miesiąc mojego nowego nabytku. A tu lato w pełni.
Wreszcie jednak dotarł do mnie i teraz tylko czekałam okazji. Dawno już postanowiłam, że jednak nie basen tylko plaża. Początkowo myślałam, że pojadę nad morze, ale nie pojechałam.
Pewnej niedzieli, mimo że długo się grzebałam, wreszcie pojechałam nad Jezioro Strzeleckie. Niestety, niedzielne popołudnie spowodowało, że moje stałe miejsce było zajęte, ale znalazłam rezerwowe i mimo że zrobiło się chłodno, założyłam go i weszłam do wody. Co prawda tylko do kolan, ale jednak. Byłam pierwszy raz w damskim kostiumie w pełni kobiecym wydaniu w wodzie.
Ale miałam ogromny niedosyt…
Tydzień później, pewnej lipcowej niedzieli, mogłam w pełni skorzystać z mojego nowego kostiumu kąpielowego. A przy okazji długa wyprawa rowerowa. Najpierw leśne jezioro, gdzie na mojej ulubionej dzikiej plaży poddałam kostium pierwszemu testowi. Fajnie było zanurzyć się w wodzie w damskim kostiumie kąpielowym, który z przodu dzięki moim piersiom prezentował się bardzo okazale. A potem założyłam na niego sukienkę i pojechałam nad miejskie jezioro, które okrążyłam i wylądowałam na plaży w Ratajach. I tutaj nastąpił ważny moment. Pierwszy raz w życiu w swoim nowym wcieleniu pojawiłam się na publicznej plaży i pływałam.
Fajne i zupełnie mi dotychczas nieznane uczucie, gdy mój biust rozcinał fale. I bardzo miły moment, gdy kąpiące się niedaleko dwie dziewczynki co chwila mówiły: „… zobacz, jak ta pani pozuje. O teraz pokazuje kostium z tyłu. A teraz idzie w kierunku aparatu. Chodź, ja chcę być blisko tej pani…” Dla nich po prostu byłam jedną z plażowiczek.
Teraz już wiem, jak będą wyglądały moje kolejne wizyty na plaży. Już bez aparatu. I bez konieczności przebierania. Założę go w domu, na wierz pajero albo sukienkę i nad wodę…
Kilkudniowe ochłodzenie spowodowało, że mój kostium musiał poczekać.
Gdy wreszcie lato wróciło, założyłam go już w domu, wsiadłam na rower i pojechałam nad jezioro.
I popłynęłam w rejs dookoła jeziora, tylko, że tym razem rowerem wodnym.
I wbrew wcześniejszym zapowiedziom, oczywiście aparat miałam ze sobą…
Przeróbka, której poddałam kostium, pozbawiła mnie mojego nowego nabytku zaraz po kupieniu na ponad miesiąc. Gdy go wreszcie odzyskałam, przekonałam się, że to usprawnienie jest niepraktyczne i usunęłam je. Szukając innych rozwiązań okazało się jednak, że jest możliwe, przy zastosowaniu pewnego triku, wystąpić publicznie w samym kostiumie, co tego lata wielokrotnie robiłam.
Jednak dla wygody i swobody wyjęłam jeszcze nie używane w praktyce pajero, które dało mi wiele frajdy podczas wchodzenia do wody.
Najwygodniejsze okazało się jednak użycie spódniczki, z której krawcowa wypruła zintegrowane z nią krótkie spodenki, okazało się bardzo praktyczne i wygodne, o wiele bardziej, niż użycie pajera. Chociaż i one swoją rolę spełnia doskonale. Z tym, że w przypadku jazdy rowerem na plażę, a taki sposób stosowałam, spódniczka po prostu okazała się bardziej praktyczna.
W związku z tymi pierwszymi wizytami na plaży w Ratajach miałam jedno przezabawne wydarzenie. Gdy tak sobie spacerowałam brzegiem, podpłynęło blisko plaży w kajaku i rowerem wodnym kilkoro młodzieży. Pozwolili sobie komentować moją osobę, ale nie przewidzieli jednego. Z kajaka wysiadł do wody jeden z młodzieńców i nie mógł wsiąść z powrotem. Żeby tego dokonać, kajak musiał podpłynąć bliżej brzegu. Postanowiłam sobie iść w ich kierunku czekając na kolejne komentarze mając już w głowie gotową ripostę. Niestety, nie zdobyli się na odwagę i pozbawili mnie frajdy z wywrócenia kajaka do góry nogami. Ale byłam rozczarowana…
Od roweru wodnego do kajaka
Opowieść o tym, jak odkryłam swoją dyscyplinę sportu
Od dawna zastanawiałam się, jaki sport uprawiać w celach rekreacji.
Oczywiście, chciałam, by sprawiał mi frajdę, a nie tylko poczucie obowiązku mnie obligowało do uprawiania.
Rower. Jeżdżę dużo, i w miarę regularnie, więc to nie to.
Próbowałam z gimnastyką, ćwiczeniami tanecznymi i baletowymi. Ale to bardziej dla ćwiczenia gracji poruszania się niż efektów sportowych.
Woda. Tak właśnie ona.
Pływanie nie, bo nie mam ani takiej kondycji, ani takich umiejętności, ani takiej cierpliwości.
Wystarczy mi, że umiem pływać i nie wpadam w panikę, gdy nagle znajduję się pod wodą.
Od pewnego czasu przyglądałam się pływającym po jeziorze rowerom wodnym i kajakom.
Aż pewnego dnia wsiadłam na rower i pojechałam na przystań. Nie ukrywam, że jednym z głównych powodów była chęć wykorzystania mojego nowego nabytku, czyli kostiumu kąpielowego. Nie lubię leżeć na plaży, a nasze plaże nie nadają się do długich spacerów. Nie będę też w kółko jeździła nad Strzeleckie, by na chwilę zanurzyć się w wodach jeziora.
Tak więc wynajęłam rower wodny i mój nowy kostium kąpielowy miałam na sobie ponad półtorej godziny. A to już było coś.
Nie mogłam się oprzeć pokusie, by uwiecznić ten fakt. Nawet widok moich pomalowanych paznokci u stóp napędzających rower sprawiał mi frajdę.
Mało tego, wracając już do domu, zatrzymałam się na plaży w Ratajach i popływałam, o czym wspominam w poprzedniej opowieści.
Dwa dni później byłam ponownie na rowerze…
Siedząc potem w marinie i rozmawiając z Wioletką, wypytałam Ją o kajak. Miałam wrażenie, że jest bardzo wywrotny. Dopiero w rozmowie, po zauważeniu, że obok kajaków jest też kanu, zrozumiałam, że ja myliłam obie łodzie. I tak postanowiłam następnym razem zadebiutować w kajaku.
Kilka dni później, w gorącą sierpniową sobotę, wsiadłam do kajaka i zakochałam się w nim.
Po odpoczynku zapragnęłam jeszcze raz popłynąć, i tutaj kajak zrobił mi psikusa. Odpłynął od pomostu, gdy do niego wsiadałam, i zafundował mi nieplanowaną kąpiel, którą Wioleta uwieczniła na zdjęciu.
Tak przeszłam chrzest i już wiedziałam, że teraz mogę spokojnie zgłębiać arkana sztuki pływania kajakiem.
Doskonale się czułam w moim nowym kostiumie, z biustem, w którym spędziłam kilka cudownych sobotnich godzin.
A że apatyt rośnie w miarę jedzenia, w niedzielę pojawiłam się ponownie.
Tym razem postanowiłam pójść krok dalej. Mam przecież fajny, także nowy, kostium kąpielowy, który odsłania więcej pleców, więc mogę w nim opalić się bardziej. To zwykły kostium, na dodatek trochę mały, więc nie mogę do niego zakładać protez. I nie założyłam. Tym razem pływałam w swoim najbardziej naturalnym wydaniu. I czułam się świetnie. Ale jednak biustu mi też było brak, więc będę je zakładała na zmiany.
Tym razem spędziłam na wodzie jeszcze więcej czasu. Opłynęłam jezioro ponad trzykrotnie. Trzy razy wodowałam kajak i wyciągałam go na brzeg. I wreszcie stwierdziłam, że to jest dokładnie to, czego szukałam. Pracują ramiona, co bardzo mi się przyda w pracy. Szybko rozcinam fale, zupełnie inaczej, niż z użyciem roweru wodnego. Nic mi nie skrzypi, tak jak w rowerze. I te cudowne rozbryzgi wody, które co chwila chłodzą moje rozpalone ciało. A to ja przecież wręcz uwielbiam.
Od teraz już wiem, że latem nie będę miała problemu z utrzymaniem kondycji.
Stanie się to dzięki uprawianiu sportów wodnych…
Teraz mogę powiedzieć — kajak moja miłość.
A przy okazji odkryłam kolejne fajne miejsce, gdzie mogę robić fajne zdjęcia.
Pomost, marina, ławka…
…Zatoczka z przystanią, taras, schody…
A jakiś czas potem wróciłam do roweru wodnego… i miałam na sobie szpilki, moje czarne Cat Walki… i lycra.
Ale o tym innym razem…
Wachlarz i kurtyna wodna
czyli jak radzić sobie z upałem
W sierpniu tego roku nawiedziła nas fala upałów. Jak co miesiąc, w poniedziałek jechałam do Poznania (dlaczego zapewne napiszę niedługo w jednej z kolejnych opowieści).
Pamiętając, jak poprzednio, gdy wracałam w wyborów Miss Trans, gotowałam się w pociągu, myślałam, jak sobie pomóc. I wtedy sobie przypomniałam, że ja przecież mam wachlarze. Zabrałam jeden z nich i to był doskonały pomysł.
Ale nawet on nie zawsze dawał radę, więc, gdy będąc na Starym Rynku, zobaczyłam kurtynę wodną, po prostu w nią weszłam.
Co to było za cudowne uczucie, gdy czułam, jak strumień zimnej wody sięga coraz wyżej, gdy tyłem wchodziłam w kurtynę.
Dlaczego tyłem? Chciałam nagrać sobie krótki filmik, dlatego wchodziłam tyłem, by obserwować aparat. Niestety, wskutek błędnego wybrania opcji, materiał się nie zapisał. Ale wrażenia nikt mi nie odbierze…
Leśne fetysze
Nie wstydzę się swoich fetyszowych pasji, o czym już niejednokrotnie wspominałam.
Teraz wreszcie miałam gdzie te pasje realizować. Zaczynałam w tym miejscu przed laty, gdy świat kobiet był dla mnie tylko fetyszem. I teraz wróciłam, gdy fetysz jest jednym z elementów mojego kobiecego świata…
Uwielbiam to. Ćwiczę grację poruszania się w szpilkach i baletkach…
Zakładała na siebie podniecającą bieliznę…
Czułam na sobie ucisk błyszczącej lycry…
Ćwiczyłam różne odsłony klimatycznych scen bdsm…
Realizowałam kolejne wcielenia moich fetyszowych stylizacji…
I bardzo często łączyłam te zabawy z … wodą, która zawsze dostarcza mi cudownych wrażeń…
Pani Jeziora
Gdy świat kobiet był dla mnie fetyszem i dodatkową podnietą, już wtedy pojawiając się nad jeziorem, łączyłam różne swoje pasje.
Lycra moja miłość (czy to legginsy, czy kostiumy gimnastyczne, czy wreszcie rajstopy), poddana działaniu wody…
Spędziłam wiele godzin na tych zabawach. Miałam wtedy ponton, na którym wypływałam na środek jeziora mając na sobie tylko rajstopy. Albo białe legginsy z lycry. Albo zupełnie nago.
Pewnego razu zobaczyłam, będąc na spacerze nad jeziorem, jak dwie dziewczyny robiły sesję foto w wodach jeziora. Jedna z nich, modelka, chodziła w wodzie w kapeluszu i sukience. Wtedy pomyślałam, że skoro one mogą, to czemu nie ja.
I tak zaczęła pojawiać się w mojej głowie zupełnie nowa wizja połączenia różnych moich pasji.
Musiałam od tamtego momentu poczekać jeszcze kilka lat.
Aż przyszła wiosna tego, 2015 roku…
Najpierw były próby zanurzenia moich białych szpilek. Jednak szybko stwierdziłam, że dno jeziora to nie basen, więc znalazłam dla nich inne zastosowanie. Od tego momentu kilkakrotnie pojawiły się w moich rękach jako rekwizyt, by wreszcie ponownie zanurzyć się w mule …
Początkowe brodzenie po kostki, po kolana, po…
Wchodziłam coraz dalej, coraz głębiej.
Początkowe przypadkowe stroje zastąpiły zaplanowane kreacje, które chciałam poddać testowi wody.
A gdy pojawił się kostium kąpielowy, zanim pojawiłam się w nim na publicznej plaży, przetestowałam go oczywiście w swoim ulubionym miejscu.
I każda kąpiel rozbudza pragnienia do kolejnej, jeszcze bardziej zakręconej, więc Pani Jeziora często pojawiała się tego lata w swoim królestwie…
Pierwszy raz poczułam przyjemność z tego, że mam na sobie mokre rzeczy, gdy wracałam z kina z Wioletą. Chodziłam wtedy do liceum. Była niedziela, poszłyśmy do kina. Było ciepło. Wioleta miała na sobie letnią zwiewną sukienkę, ja spodenki i koszulkę. W drodze powrotnej zaskoczyła nas ulewa. Nie schowałyśmy się tylko szłyśmy dalej w strugach wody. Bardzo podobało mi się to, co czułam na sobie i co widziałam na Wiolecie.
Kolejną podobną sytuację przeżyłam ponownie z Wioletą. Była majówka. Po południu spadł deszcz. Byłyśmy akurat w parku koło CHDK-u. Tym razem na szczęście deszcz szybko się skończył, bo w przeciwnym przypadku nie byłoby wieczornej zabawy na płycie przed amfiteatrem. Ale kałuże były. Chętnych do tańca na tym mokrym podłożu też było niewielu, więc zaczęłyśmy z Wioletą tańczyć walca po obwodzie placu i nie zważałyśmy na to, że nasze stopy co chwila trafiają na kałuże powodując spore rozpryski. Nie wiem, czy ten dodatkowy element, czy po prostu sam nasz taniec, a może połączenie obu, spowodowało, że utworzył się dookoła nas krąg obserwatorów, który nagrodził nas brawami.
I jak tu nie kochać tego magicznego momentu, gdy woda wyczynia niezwykłe rzeczy z rzeczami, które mam na sobie
I w ten sposób właśnie zostałam Panią Jeziora.
Rowerem wodnym… w szpilkach
Kajak, kajak, kajak…
Myślałam, że już nie wrócę wcale do roweru wodnego.
Pewnego dnia, gdy byłam na przystani, wiatr zrobił taką falę, że postanowiłam skorzystać ponownie z roweru. Ponownie zabrałam ze sobą aparat, czego nie mogłam robić pływając kajakiem. I tak odkryłam, że rower daje fajne możliwości robienia zdjęć. Początkowo, gdy nim pływałam, nie wychodziłam z miejsca, z którego nim „powoziłam”. Teraz, po doświadczeniach z kajakiem, nie miałam już obaw, że wypadnę za burtę, więc przeszłam sobie na tył, i okazało się, że daje to dodatkowe, o wiele lepsze warunki do robienia zdjęć, niż początkowo, gdy zaczynałam nim pływać, uważałam.
Zapolowałam też na „Chodzieżankę”, zwiedziłam stare, niszczejące pomosty wędkarskie, „zamieszkałe” obecnie przez ptactwo wodne i postanowiłam zrealizować jedno ze swoich marzeń.
Kilka dni później, pieszo, w mini i w sandałkach na klinie, udałam się do Wiolety.
Tym razem miałam już aparat z normalnym statywem. Wsiadłam na rower, wypłynęłam na jezioro i zdjęłam bluzkę i wyobraziłam sobie, że mam dwuczęściowy kostium kąpielowy, który zamierzam kupić w przyszłym roku. A gdy zbliżyłam się do pomostów wędkarskich, które tym razem chciałam dokładniej obejrzeć, przeszłam na tył roweru i oddałam się pasji fotografowania…
I wtedy zrodził się w mojej głowie jeszcze bardziej zwariowany pomysł…
Następnym razem, gdy wybierałam się do Wioletki, ubrałam czerwoną sukienkę, której jeszcze nie miałam okazji mieć na sobie.
Natomiast do torby włożyłam czarny kostium z lycry, czarną spódniczkę z lycry i … szpilki Cat Walk.
Przebrałam się, wypłynęłam na środek jeziora i robiłam to, co uwielbiam, a gdy prąd obracał rower w niepożądanym kierunku, nie zdejmując szpilek, wsiadałam na miejsce dla „kierowcy” i „kierowałam” rower w odpowiednim kierunku „powożąc” nim stopami obutymi w szpilki Cat Walk.
Można? Pewnie, że można!
I tak zakończyła się moja przygoda z jeziorem tego sezonu.
Miałam jeszcze w planach co nieco, ale lato definitywnie się skończyło i trzeba będzie czekać do przyszłego roku…
Urodzinowy grill