E-book
14.7
drukowana A5
36.68
Opowieści podwójne

Bezpłatny fragment - Opowieści podwójne


Objętość:
120 str.
ISBN:
978-83-8369-126-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 36.68

Zefirek

Na początku siódmego dnia istnienia świata, Bóg postanowił odpocząć. Wszystko co powstało dzięki jego woli było doskonałe i na swoim miejscu. Położył się więc na siedmiodniowej trawce by wygrzać się w promykach młodego słoneczka. Nie spodziewał się, że słoneczko tak delikatnie potrafi swymi ciepłymi promyczkami pieścić ciało. Dołączył do złotego słoneczka delikatny Zefirek, którego leciutkie powiewy muskały Boską skórę. Zefirkowi tak spodobała się ta pieszczota którą ofiarował swemu stwórcy, że zaczął delikatnie zabawiać się z wielkimi połaciami zielonych lasów i łąk. Drzewa na pieszczoty odpowiedziały spokojnym rytmicznym kołysaniem, a w ich koronach rozległ się śpiew, po tysiącach wieków nazywany przez ludzi, szumem wiatru w koronach drzew. Na łąkach zaczęły lekkim podmuchom wtórować koniki polne i łąki przestały być ciche. Śpiewu tego zaczęły słuchać wszystkie stworzenia, liczyły one sobie tylko siedem dni. Słuchały upojnych dźwięków i delektowały się rozkosznymi pieszczotami słonecznych promyczków.

Nawet chmurki na niebie zatrzymały się by wsłuchać się w te spokojne rytmy. Kilka z nich niechcący zasłoniły słoneczko i wśród całej publiki powstało poruszenie. Ale tam wysoko czuwał Halny i popłynął wraz z chmurkami na kraj świata. A koncert trwał, Bóg rozkoszował się symfonią dźwięków, bo co chwila dołączały nowe. Gdy dorosły skowronki, wzniosły swój śpiew wysoko nad pola. Słowiki radowały ucho w upojne ciepłe wieczory. Bogu spodobała się ta pora dnia.

Stwierdził, że takie wieczory staną się darem dla zakochanych, kiedy to słowiki nucą pieśń miłości, a zapach czeremchy zbliża do siebie kochanków. I koncert trwał bez jednej fałszywej nuty, bo wszystko co stworzył Bóg, jest doskonałe. I całe Stworzenie radowało się z Bogiem. I cały czas był maj. Klekotały bociany, kwitły kwiaty. Gęste lasy zieleniły się, a wśród wiekowych już drzew, poutykane były drzewka owocowe, które zapachem kwiecia przyciągały pszczoły, a te z kolei robiły miód, który był przysmakiem niedźwiedzi. Kwiatki pachną, miód jest słodki i wszyscy są szczęśliwi.

Niebo, pola i lasy są już rozpromienione śpiewnym koncertem. Nawet ryby w rzekach poruszają pyszczkami chcąc w ten sposób podziękować za swe istnienie. I nawet gdy Bóg już dawno zasnął koncert dalej trwał, a Boskie sny niesione były po świecie ciepłem rozgrzanej majowym słoneczkiem ziemi. Wraz z Bogiem śniło wszystko. I już sam Bóg nie wiedział czy mu się to śni. A i całe Stworzenie nie wiedziało czy istnieje naprawdę, czy jest tylko snem Boga.

Każdy człowiek wie, że we śnie wszystko jest możliwe. I każde dziecko wie, że we śnie możliwe jest wszystko. Ale każde dziecko, które chodzi do szkoły, wie na pewno, że we śnie zdarzyć się może wszystko i zanim położy się spać, wie co w takim śnie wydarzy się na pewno. Dźwięk budzika brzmi jak drapanie pazurami po tablicy. Pobudka jest dramatycznym zakończeniem każdej nocy, nie ważne jak piękne były sny. Dzieci nie lubią szkoły nie dlatego, że trzeba się w niej czegoś uczyć, ale dlatego, że zanim się do niej pójdzie trzeba najpierw wyjść z ciepłego łóżka. I w tym cudownym, doskonałym świecie nastąpił zgrzyt. Taka jedna fałszywa nutka, nieznośna jak kamyk w bucie.

Nagle CISZA. Bóg zerwał się ze zmierzwioną czupryną. Przy starym dębie od którego starszy jest tylko jego Stwórca, nieznośny jazgot. Bóg podszedł a tam… kot energicznie macha ogonem i fuka stojąc przy norce, między korzeniami drzewa. Widać, że coś go niezmiernie denerwuje. Grzebie, próbuje sięgnąć w głąb. A z norki dobiega kwilenie, jak śmiech małego diabełka, czorta takiego, co robi psikusy i zwala winę na innych. Kot może i dorwałby się do tego małego czegoś gdyby nie zauważył, że coś od tyłu zasłoniło słońce, obejrzał się.

— Dzień dobry. Czy coś się stało? — z troską odezwał się Bóg.

— Ta mała szara wywłoka obgryzała mi wąsy kiedy wsłuchiwałem się w tą cudną muzykę. Przez nią mogę stracić węch.

— A po co ci węch? — spytał Bóg.

— No jak to po co? Ty powinieneś to wiedzieć najlepiej. — kocur fuknął groźnie nie zważając z kim ma do czynienia.

Za plecami Boga dało się słyszeć pomruk dezaprobaty dla takiego zachowania. Rozmowie zaczęło przysłuchiwać się coraz więcej stworzeń. Dziki kocur ponownie zwrócił się w stronę norki.

— Wyłaź. Wyłaź!!! — całe towarzystwo wpatrywało się czerń norki- Wyłaźźźśś.

— Po co? Żeby ze mnie tylko farfocelki zostały? — usłyszeli wszyscy delikatny i piskliwy głosik wydobywający się z norki.

— Mówię wyłaź. Wszyscy czekają.

— Tak, tak- odezwał się Bóg- Tylko, że każdy czeka na co innego.

— I każdy zobaczy co zechce a potem zrobię swoje.

— A co zamierzasz. — Bóg ponownie zadał pytanie.

— Co!? Odpowiedź powinien znać ten kto dał mi kły i pazury.

— Dałem ci je bo do Ciebie pasują. Czy wyobrażasz sobie siebie z dziobem papugi?

— No jeszcze czego. Oczywiście, że nie wyobrażam.

— Ja też nie.

Dziki kocur chwilę pomyślał. Tą chwilę wykorzystało to coś by wystawić główkę z norki. I wszyscy zobaczyli szarą myszkę, która korzystając z zamyślenia kocura wyskoczyła z kryjówki i ukryła się za korzeniem. Dziki kocur usłyszał szelest i rzucił się w tę stronę, ale nagle pojawiła się świetlista dłoń chwytająca go za kark. To jeden z aniołów, Bóg nakazał postawić kota z powrotem na ziemie.

— Widzisz kochany, są silniejsi od Ciebie.

— No, i co z tego.- teraz zjeżył się nie na żarty.

— Twoje zachowanie nie robi na mnie wrażenia. O co poszło?

-Co...co za typek. To ty jesteś tym wszechwiedzącym Bogiem? — źrenice jego zwęziły się, były jak dwie wbite w stół igły.

— Wiem co mam wiedzieć, a głupoty i fanaberie mnie nie interesują.

Kocur poruszał skórą na grzbiecie, spojrzał na myszkę. Oblizał się.

— Niech to coś się tłumaczy.

— A jednak teraz się na nią nie rzuciłeś, będąc tak blisko.- Bóg przyjrzał się kocurowi.

— Bo nie jestem głodny.

— A byłeś kiedyś?

— Nie.

Popatrzył na Boga, a z jego łapek wysunęły się pazury.

— Jesteś arogancki, bezczelny i nie znasz lęku.

— Taki zostałem stworzony.

— A złość. Skąd ona się wzięła? Bo ja nie wiem co to jest.

— Złość jest moja.

Wyprężył się na łapkach jakby to był pokaz mody i odszedł z ogonkiem podniesionym do góry. Teraz odezwała się myszka.

— Bo on, bo on ukradł mi serek, który każdego dnia pojawia się przed moją norką. Na początku nie wiedziałam, że to on. Szukałam i wreszcie znalazłam, na jego wąsach resztki serka. I nie chciałam obgryźć jego wąsów tylko zlizywałam serek, bo byłam głodna. On kłamie, wcale mi nie są potrzebne jego wąsy. Mam swoje, ładniejsze.- ostatnie zdanie wypowiedziała po cichutku spoglądając w stronę odchodzącego kota.

— Wszystko słyszę. Zostaną po tobie tylko twoje piękne wąsy.- myszka z niepokojem spojrzała na Boga.

Bóg przywołał kocura, przyszedł mimo, że bardzo nie chciał.

— Nie będę wnikał w wasz spór. Radzę się pogodzić.

I pogodził się kocur z myszką. Nie minął jednak kolejny tydzień kiedy cudną symfonie znowu przerwał wściekły jazgot dzikiego kocura znowu goniącego szarą myszkę, a ta znowu się ukryła. I cała historia rozpoczęła się na nowo. I tak mijał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem i rok za rokiem. Kocur był coraz bardziej dziki, a myszka coraz bardziej szara i za każdym razem kiedy się chowała szukała norki węższej i głębszej, najlepiej takiej z której nie musiałaby już wychodzić.

Bóg wiedział, że wszystko co stworzył jest doskonałe i w jakiś niepojęty sposób stworzył doskonałą parę przeciwieństw, które nie potrafiły żyć bez siebie. Kiedy tylko te dwie istoty spotykały się następowały dzikie gonitwy, które mogły się skończyć w jeden sposób. Szalony dziki kocur łapie małą szarą myszkę i rozrywa ją. Ale zawsze, za każdym razem kiedy jest tuż za nią, o jedno kłapnięcie paszczą, myszka znajduje norkę. Ona sama nie wiedziała jak to się dzieje, że ją znajduje. Nie wiedziała myszka, nie wiedział coraz bardziej wkurzony kocur, nie wiedziało żadne stworzenie. Tylko Bóg wiedział. Bo to On tworzył na poczekaniu zbawienną norkę dla szarej myszki, a dziki kocur był coraz bardziej dziki, bo nie wiedział co się dzieje. Bóg nie chciał ingerować w ten konflikt, wiedział, że czas przyniesie rozwiązanie. Po to go stworzył.

***

I tu mógłbym zakończyć opowieść. Jeśli znudziłem cię czytelniku, wrzuć kartki do kosza bo teraz już wiesz, że wszystko przychodzi z czasem. Wiedziałeś to zawsze. Musiałeś się tylko z tym pogodzić, jeśli jesteś młody warto to zaakceptować. A jeśli głupi? Cóż nie spotkałem się z tym by jakiś głupiec sięgnął po te opowieści. A może to ja jestem głupi? Choć jeśli stworzył nas ten sam Bóg, który stworzył dzikiego kocura i szarą myszkę, to na pewno nie jesteśmy głupcami. Dlaczego? Ponieważ Bóg nie stworzył głupoty. I już jestem spokojny.

Czas ze swymi rozwiązaniami płynie powoli, dziki kocur biega bardzo szybko. Jedynym plusem tej sytuacji była dobra kondycja szarej myszki, ale cała reszta stworzenia powoli traciła cierpliwość dla wyczynów tej pary. Teraz już cokolwiek było pretekstem do szaleńczych gonitw. Aż pewnego razu, w czasie pościgu, jeden z aniołów chwycił za kark dzikiego kocura, złapał za futerko szarą myszkę i zaczął im tłumaczyć, że tak nie wolno. A potrząsał nimi przy okazji tak mocno i długo, że w pewnej chwili wytrząsł z nich dusze. Stał zaskoczony i zdziwiony anioł z dwoma trupkami w dłoniach. Zwisającymi bez życia truchełkami. Przed momentem jeszcze tak pełnymi wigoru.

— Belzebubie, Belzebubie! Stworzyłeś śmierć. Co teraz poczniemy? — odezwał się pełen troski

Bóg.

Pomiędzy zrozpaczonym Belzebubem a pełnym troski Bogiem wisiały w przestrzeni dwie duszyczki, szara myszka i dziki kocur. Rozglądały się ciekawie. Była to dla nich nowa sytuacja. I kiedy zobaczyły wszystko co chciały, spojrzały na siebie. A kiedy zdały sobie sprawę, że tak naprawdę nic się nie zmieniło… Cóż szara myszka wystartowała pierwsza. Dziki kocur spojrzał na Boga i ruszył w pogoń. I teraz dopiero zaczęło się dziać. Bóg machnął ręką i poszedł oglądać piękne widoki. Belzebub załamał się i zaczął szukać dla siebie kryjówki pod ziemią, a świat zaczął się zmieniać pod wpływem tej szalonej dwójki. I tak jedne stworzenia zaczęły gonić inne, a te inne musiały nauczyć się uciekać. I znowu minęły wieki całe, kiedy Bóg raczył spojrzeć na świat i zobaczył go całkiem innym niż pamiętał. Uśmiechnął się pełen podziwu dla szarej myszki i dzikiego kocura, ale wiedział, że tak dalej być nie może. Czas z pewnością przyniósłby jakieś rozwiązanie, ale zdarza się, że i Bogu brakuje cierpliwości.

Postanowił, że trzeba skończyć ten galimatias, a nie skończy się jeśli szara myszka i dziki kot będą miały do dyspozycji całą ziemię. Bóg nie chciał kończyć na siłę tego konfliktu, ale potrzeba było ograniczyć obszar działania tej dwójki, tak do siebie przywiązanej. Bo ani szara myszka nie chciała słyszeć o tym by spokojnie wysłuchać dzikiego kocura, ani ten nie chciał mówić. A Bóg wiedział to o szarej myszce i dzikim kocurze czego nie wie nikt, nawet ja.

Znalazł rozwiązanie proste i skuteczne, ponieważ wiedział wszystko, dlatego łatwo je znalazł. A wiedział wszystko nie dlatego, że jest Bogiem ale dlatego, że jest stary i wszystko już kiedyś zdarzyło się. Jako, że jest Bogiem to nie ma sklerozy i pamięta co trzeba, a pamięta to, że skuteczne są rozwiązania proste. Zgłosiła się kiedyś do Boga Duszyczka, co wejść miała w życie na ziemi.

— Czy masz Boże dla mnie jakąś misję na to życie? — spytała.

— Nie mam dziecko. Nie mam dla żadnej Duszy. Jest mi przyjemnie kiedy istniejecie ale to co dzieje się w waszym życiu wybieracie sami.

— Ale ja bym tak bardzo chciała.

Bóg zmarszczył brwi.

— Dobrze. Dla Ciebie zrobię wyjątek. Otrzymasz zadanie na to życie.

Duszyczka zaklaskała w dłonie.

— Jak wiesz, tam na ziemi już nikt z ludzi nie pamięta skąd przyszedł. Ty też zapomnisz, ale…

Duszyczka zrobiła wielkie oczy, Bóg się uśmiechnął i już Duszyczki nie było w niebie.

Urodziła się jako dziewczynka i jak wszyscy dookoła szybko zapomniała skąd przybyła. A dobry Bóg pozwolił by w tej czystej istocie zamieszkała szara myszka i dziki kocur. I teraz Duszyczka ma czego chciała. Musi nauczyć się jak okiełznać mieszkające w niej skrajne charaktery. Kolego, zastanów się czy kiedyś już nie spotkałeś dziewczynę, która zdawało się, że jest szarą myszką, by po chwili zmienić się w dziką kotkę? Może ty koleżanko masz takiego znajomego, a może to ty???

Chęci

Pewnej dziewczynce której nikt nie tylko, że nie kochał, ale nawet nie lubił, nawet na nią nie czekał i wolałby by nigdy się nie pojawiła, a dziewczynka ta nawet się jeszcze nie urodziła. Dziewczynce tej zostało jedno do zrobienia w życiu, by żyć. Musiała chcieć się urodzić, lecz w takiej rodzinie bardzo nie chciała. I namówiła Boga, że jeśli ma się urodzić, to tylko chłopcem. I bardzo się ucieszyła kiedy Bóg się zgodził. Ale miejsce się jej nie spodobało gdzie miał żyć chłopiec. W ostatniej chwili w momencie ostatnim schowała się w chmurce płynącej gdzieś hen.

Po wielu dniach chmurka zmieniła się w chmurę burzową z której spadł deszcz i dziewczynka szukać musiała nowych kryjówek. Do nieba zajrzała dopiero kiedy urodził się chłopiec, którym miała być. Jednak okazało się, że w niebie nie ma już znajomych, zniknęli gdzieś serdeczni przyjaciele. Wszyscy się już urodzili, tylko ona pozostała. Smutno jej się zrobiło i sobie obiecała, że jak się urodzi to ich odnajdzie. Z czystej ciekawości i z pokorą podeszła do Boga i przeprosiła szczerze. Poprosiła o możliwość podglądnięcia losu chłopca, którym miała być.

— Achch — westchnęła cichutko- Co za szczęściarz.

Życie stało się dla dziewczynki cenne i wartościowe. I już chciała się urodzić, lecz o zgrozo! Nie było dla niej ciała. Wszyscy którzy mieli się wcielić weszli w swe role i dziewczynka musiała czekać. Poprosiła więc Boga by stworzył dla niej ciało. I stworzył Bóg miliony ciał. Otrzymała taki wybór. W którym się pogubiła. I znowu nie zdążyła.

— Boisz się życia moje dziecko. — rzekł Bóg.

— Nie boję się tylko lękam.

— Przyjaciele… Tu snujesz się. Gdybyś z nimi się urodziła.

— Dobrze. Decyduje się.

— Gotowa?

— Tak.

I wszystko w życiu dziewczynki jest takie jak powinno. Tylko ona sama miewa wrażenie jakby nieco za późno się urodziła. Jednak jest tu na ziemi, a nie w niebie i nie pamięta skąd to się wzięło.

Paweł Malicki

Przyłęk 1 grudnia 2020.

Łowca edredonów

Na ławce przed drewnianą chałupą siedzi człowiek. Dzieci wyrosły, wnuki podrosły. Każdy na cały dzień poszedł zajmować się swoimi sprawami. Mało miał takich dni stary człowiek, kiedy wiele godzin w zagrodzie było bezludnie i tylko zwierzęta domowe plątały się po podwórku. W takie dni stary człowiek rozpościerał przed swym wzrokiem tkaninę, utkaną ze wspomnień lat minionych. Nie myślał, nie planował. Obrazy pojawiały się same. Ten pojawiał się najczęściej. Całe życie starego człowieka zawierało się w tych kilku niemal sennych wizjach, budzących emocje takie jak dawniej. Był ból, była też radość i to ona sprowadzała łzy. Łzy bólu dawno się wypłakały.

Chudy, bosy, dziewięcioletni chłopiec w radosnych podskokach wraca do domu. Sprawnie omija kałuże i psie kupy, nie tylko psie. Gdybyście mogli te kupy zobaczyć przywiodłyby was one do luźnych kup tatarskich porozrzucanych po Dzikich Polach, opisywanych w Trylogii. Mieszkańcy wsi zajęci sobą, niektórzy się chłopcu przyglądają. Nie widzi tego. Jest mu ciepło, przyjemnie. Jest mu dobrze. Nie ma nic i z tym niczym jest szczęśliwy. Jest szczęśliwy po zabawie z kolegami. Po radościach i śmiechach. Wszystko co ma, to szczęście, a gdyby ktoś spytał chłopca o to czy jest szczęśliwy, nie umiałby odpowiedzieć. Nie wiedział o co pytającemu chodzi.

— Mama już czeka. — powiedział ktoś nawlekający tytoń na grubą dratwę.

Chłopiec słyszał, ale słyszał wiele innych dźwięków. Zbliżał się do domu stojącego przy głównej drodze. Teren domostwa otoczony kamieniami jakich wiele na wyspie. Otwiera drzwi, za drzwiami stoi mama.

— Gdzie byłeś?

— Z kolegami się bawiłem.

— Z kolegami. Cały, gdzie?. A ja!? Dlaczego nic nie powiedziałeś. To ja mam się martwić, cały dzień od zmysłów odchodzić?! Dlaczego nie przyszedłeś na obiad! Dlaczego matka ci jest obojętna.

Ma przygotowanego kija, chwyta chłopca za ramię, chwyta mocno za kij, czekał by być wykorzystany. Czekał cierpliwie jak koń zaprzęgnięty do wozu, aż gospodarz powie,,Wio!,,. Pierwsze razy są dla chłopca zaskoczeniem, choć nie pierwszy raz obrywa za to samo, za to, że matka się martwi.

— To ja tu czekam i się martwię — kij ciągle jest w ruchu, chłopiec zaczyna się wyrywać, pierwszy krzyk — Zapamiętasz!

Pod chłopcem uginają się nogi, udaje się wyrwać. Każdy cios boli jak ugryzienie poszczutego psa. Z każdym ciosem każde słowo matki kreśli się siną pręgą na ciele i krwawą bruzdą w duszy. Chłopiec wyrywa się, ucieka. Po pochylni na piętro. Nim tam dobiega sięga go kilka potwornie bolesnych smagnięć. Uderzenia zmieniają się w jedno. Po każdym ciosie fala bólu rozlewa się na całe ciało. Jak na morskim brzegu. Nim jedna fala się cofnie nadchodzi następna. Już nie ma dokąd uciec. Kuli się.

— Mamusiu. Błagam. Mamusiu, za co. Proszę nie. Nie bij.

.Chłopiec zmienia się w ból. Matka zabiła w chłopcu szczęście. Biła aż zatłukła radość. Biła bardziej niż w rzeźni pastwią się nad zwierzętami. Biła do ostatniej kropli gniewu za swój lęk o dziecko. Od tej pory chłopiec stał się grzecznym chłopcem.

***

Odtąd chłopiec nosił obrożę z lęku, nie pozwolił sobie na pełnię szczęścia już nigdy, nie wiedział co go hamuje. Minęło wiele lat. Wiele krzywd uczynił chłopiec ludziom. Był już dorosłym człowiekiem w wieku średnim. Żył w innym miejscu. Na innej wyspie. Z domu odszedł kiedy matka pewnego dnia zamknęła oczy i już ich nie otworzyła. Za to jedno był jej wdzięczny. Teraz był kowalem. Ceniono jego wyroby, charakter jego był twardy i ciężki jak młot, którym je wykuwał. Kuźnia jego była za wsią leżącą u stóp zamczyska. Akuratnie wychodzi z bramy. Droga do wsi długa, kręta w dół prowadzi szeroką serpentyną. Nieopodal przy rozwidleniu z ledwie widoczną ścieżką stoi kobieta, a może dziewczyna. Przygląda się. Ach, to ta.

Chłopiec mieszka tu od lat, ale tylko o niej słyszał. Niezbyt lubiana w osadzie poniżej, byli i tacy co dobrze o niej mówili. Takich chyba nie było wielu, a może po prostu mniej takich spotykał. Akuratnie jeden z tobołków jej się rozdarł. Chłopiec pomógł jej przy nim. Zamienili kilka słów. Poszli razem wąską ścieżką, niósł uszkodzony pakunek. Po czasie nawiązała się rozmowa. Dziewczyna, że szła przodem często mówiąc obracała się do chłopca. Za którymś razem potyka się i wywraca. Ma skaleczoną dłoń. Chłopiec miał nie tylko dobrą dłoń do młota.

Miał w dłoni siłę ognia, miał też coś więcej. Prosi by podała mu zranioną dłoń. Dziewczyna podaje chętnie. Chłopiec widzi, więcej widzi od innych. Nie chwali się tym bo różne rzeczy widzi. Co teraz ujrzał. Dziewczątko, nie rozumiane przez otoczenie, zdolne i utalentowane, w rodzinie źle się dzieje. Dziecko się boi, swoje razy dostaje zawsze, a i różnych ludzi do domu się sprowadza. Dziewczątko harde jest, nieustępliwe.

Gdzieś tam w sobie dziewczątko wie, że z domu pójść nie może, pięściami niechcianych gości nie wygna. Nie potrafi przestać kochać rodziców, w zamian przestaje kochać siebie. Z czasem zauważa sposób na przeżycie, wczuwa się w ludzi, wyczuwa jacy ludzie do domu są sprowadzani, jaki panuje nastrój w jakich humorach są rodzice. Po latach jest mistrzynią we wczuwaniu się w otoczenie i ludzi.

To jedyny sposób by przeżyć. Nie kocha siebie, a przez lata lęków, bicia i poniżania serce się zamyka. Zapomina co to miłość. Potrafi jednak wywierać już wpływ na otoczenie, doskonale manipuluje. Fenomenalnie wyczuwa ludzi i bezbłędnie dobiera sobie towarzystwo. Powoli ludzie stają się pionkami i figurami, ale niektórych traktuje ulgowo, otwiera się. Obecnie żyje na odludziu. Robi mieszanki ziołowe, potrafi ułożyć dietę co najbardziej fascynujące, bogatym doradza w sprawie pieniędzy. Siła jej charakteru jest ogromna, wola twardsza od podków wykuwanych przez chłopca. Jest coś jeszcze. Tylko chłopiec nie chce o tym myśleć. Zabiera ręce. Dłoń dziewczyny jest zdrowa. Odprowadził dziewczynę i wrócił do domu.

***

W domu i kuźni myśli o dziewczynie. Czasem wejdzie na zamek. Zdarzało się, że spotkał dziewczynę, odprowadzał ją do chaty i zawsze wracając pełny był zadumy. Po kilku takich spacerach zbudziło się w chłopcu poczucie zmarnotrawionego życia. Skąd się to wzięło. Wyraźnie czuje ile czasu stracił w życiu i to nie wiadomo na co. Doznanie to wiąże ze spacerami z dziewczyną, jakieś drzwi w nim otworzyła. Ma rodzinę, ale dziewczynę uważa za najważniejszą osobę ostatnich dziesięcioleci. Nawet jej o tym nie wspomina, czy uwierzy. Czy zadrwi. Jemu trudno w to uwierzyć, a towarzystwo dziewczyny powoli staje się niezbędne. Jakiś inny nieznany świat mu pokazała. Może to czarownica. Nie był głupi. Jego dłonie widzą więcej od oczu. Dziewczyna w czasie długich rozmów chcąc nie chcąc wszystko mu o sobie powiedziała. Tylko słuchać trzeba. Nie była świętą, ale czarownicą nie była na pewno.

Nadszedł dzień kiedy odbyli ze sobą ostatni spacer. Pojawił się młody chłopak. Chłopiec wracał do domu w bardzo głębokim zamyśleniu. Im bliżej domu był tym silniej czuł tajemnicę do jakiej się zbliża. Czuł. Czuł jakby dochodził do najważniejszego momentu w życiu. Rozmyślał o dziewczynie, że wyjeżdża. Z wolna wszedł na podwórko. Wszedł do domu, nikogusieńko, cisza. Kładzie się na łóżku. Pozwala myślom płynąć swobodnie…

Zrywa się nagle, jest spokojny. Tajemnica zostaje rozwiązana. Spacery z dziewczyną były chwilami szczęścia. Podczas spacerów z dziewczyną, tych kilku ostatnich, czuł się dziwnie i nie potrafił rozeznać tego uczucia. Teraz już wie. Kiedy spacerował w czasie długich rozmów czuł się jak mały chłopiec przed tym ostatnim najbardziej dramatycznym biciem. Był dzieckiem beztroskim. I dopiero teraz po tym ostatnim spacerze, kiedy dziewczyna wyjechała uświadomił sobie, że wracając do domu, nikt z kijem nie czekał. Beztroskie dziecięce szczęście wróciło na swoje miejsce. Ucieszył się, że nie ma już dziewczyny, odjechała. Na pewno nie uwierzyłaby, że mogła być przyczyną czyjegoś szczęścia.

Przyłęk 11,01,2021r.

Paweł Malicki

Arno…

A.D. 1347, w czasie kiedy jesień podobna była już do zimy, a słońce ani myślało jeszcze o świcie, z otmuchowskiego zamku wyruszyło dwudziestu trzech zbrojnych jeźdźców w miecze, tarcze i topory. Na ciężkie kolczugi założone mieli kożuchy i hełmy do siodeł przytroczone, na głowach naciągnięte kaptury lub opończe, dłonie skryte w rękawicach. Nogi równie dobrze zabezpieczone były na trudy podróży w takich warunkach. Trzech giermków ciągnęło za sobą muła, trzy konie osiodłane i jednego jucznego z prowiantem dla ludzi i zwierząt. Była też ciężka kareta ciągniona przez cztery konie. W karecie był ktoś ważny.

***

Bez wiatru i słońca szesnaście dni padał deszcz. Później nastąpiły trzy dni pogody, wreszcie słońce. Rzeki wyszły z brzegów, drogi i pola były tak rozmiękłe, że nikt nie podróżował. Nawet jeśli musiał. Lekkie wozy grzęzły po osie, a do nóg błoto lepiło się tak, że po kilku krokach nogi podnieść do góry nie było można. Po tych trzech dniach pogody na czwarty dzień lunęło znowu. Cztery dni nieustającej ulewy. Wody podniosły się jeszcze. Wszystkie mosty od Kłodzka do Nysy zerwało. Wiele domów, zagród całych z ludźmi i dobytkiem popłynęło w niebyt, a często stały daleko od jakiegokolwiek strumyka. Co gromadzono w lecie jako zapasy ginęło, dobytek życia całego znikał w brązowych nurtach. Jakby Czort jaki uwziął się na te krainę. Jakby chciał nędzą i głodem ścisnąć ludzkie serca, by ci nie widząc nadziei na ratunek w swej rozpaczy odwrócili się od Boga przeklinając go, w ostatniej godzinie życia dzieci swoich. Po dniach gehenny w górach zaczął padać śnieg. Gęsty i obfity tak, że zasypał przez nie wszelkie przejścia. Na niziny zszedł mróz tęgi tak, że drzewa pękały od niego. Nie było wiatru. Zatrzymując się w polu słyszało się jak polna mysz zaciera łapki z zimna.

***

Przez pustki takie i nieszczęścia posuwał się krok za krokiem zwarty oddział. Ze zwierzęcych i ludzkich nozdrzy buchała para osadzająca szron na rzęsach włosach i grzywach. Konie i jeźdźcy byli silni, ale kareta mogła nie wytrzymać. Gdzie było można podganiano gdzie nie, lepiej było zwolnić. Nikt nie myślał o odpoczynku, pilna potrzeba gnała ich do Kłodzka. Drogi ścięte były i twarde jak los ludzi ocalałych z powodzi. Tak już w promieniach słońca, które nie zmniejszyło mrozu dotarli na wysokość Kamieńca. Patrzyli na osadę, przed którą brązowa toń niosła swą zdobycz nie wiadomo gdzie. Z karety wysiadł mężczyzna, w zamyśleniu przyglądał się temu. Dał znak dowódcy, ten nakazał postój. Tylko mężczyzna który wysiadł z karety nie jadł. Dowódca podszedł do niego. Obaj spojrzeli na góry. Lśniły i swą bielą, raziły oczy.

— Jeśli tu mostu nie ma, w Bardo nie ma na pewno.

Dowódca miał odpowiedzieć ale jego uwagę przyciągnął zbliżający się od jakiejś rudery w zaroślach człowiek. Skierował się w jego stronę. Spotkali się w polu. Po chwili rozmowy dowódca niemal biegiem podbiegł do mężczyzny.

— To zakonnik, zna drogę do Kłodzka tą stroną rzeki.

Mężczyzna przymknął oczy, dowódca gestem przywołał zakonnika, młodego może dwudziestoletniego chłopaka. Był ubrany jak chłop, bo pracował w młynie, przemoczył swoje ubranie i dostał takie. Mimo, że kilka dni nie pada to woda niezbyt opadła i nie miał nadziei na szybki powrót do klasztoru. Przyciągnęła go tu ciekawość, bo zobaczył karetę, a młynarz mógł ugościć podróżnych. Zakonnik podbiegł.

— Służymy gościną… — słowa uwięzły mu w gardle. Ukląkł.

— Drogę znasz? — zapytał mężczyzna klęczącego, ten pokiwał głową -Nie można czekać. Nie klęcz tylko prowadź.

— A, aaale.

— Dać mu moje futro z karety bo w tym co ma na sobie zemrze po drodze.

Chłopak z niepokojem spojrzał na młyn, dowódca podprowadzając go do konia powiedział.

— Kareta i dwóch ludzi zostaje, oni cię wytłumaczą.

Mężczyźnie podano osiodłanego muła. Ruszyli w dalszą drogę, teraz już z przewodnikiem.

Mokradła były zmrożone i nie było problemem ich przejechanie. Kiedy zbliżali się do Dzbanowa poczuli powiew wiatru od gór, który przyniósł śnieg, zrobiło się ponuro. Wszyscy zbliżyli się do siebie. Teraz zaczęli podjeżdżać pod górę. Dzbanów minęli po prawej stronie, jechali teraz dróżką równolegle do gór. Dróżka zmieniła się w ścieżynkę, a ta po chwili, niepostrzeżenie zniknęła gdzieś pod śniegiem. Za jakiś czas drogę przegrodził im głęboki jar. (byli w miejscu gdzie dziś w Janowcu stoi transformator.) Niemało trudu włożyli by przebyć głęboką przeszkodę. Nawet dogodne przejście było wyzwaniem, w dodatku trzeba było pokonać wezbrany strumień w którym jeden z koni pośliznął się i wraz z jeźdźcem runął w lodowaty nurt. Dwóch zbrojnych natychmiast rzuciło się na pomoc wyciągając zmoczonych nieszczęśników. Ledwie pechowcy ruszyli dalej, wszystko zaczęło na nich zamarzać. Zwisały z nich sople i wyglądali jakby pokryci byli szkłem. Za chwile wszyscy zeszli z koni, zbocze było strome, u którego szczytu porobiły się duże nawisy śnieżne.

Po zjeżdżaniu, ześlizgiwaniu i kilku wywrotkach i tę przeszkodę pokonali. Wreszcie można dosiąść koni, które za moment weszły w zaspy po szyje. Sypki śnieg ustępował pod naporem siły zwierząt, które same wyczuwały jaką drogą przebyć te białe wydmy. Ledwie zaspy się skończyły, a wjechali we mgłę gęstą tak, że ten ostatni nie widział pierwszego. Właściwie każdy widział tylko dwóch, przed sobą i za sobą. Zrobiło się cicho z czasem wszyscy pokryli się szronem, którym niepostrzeżenie odziała ich mgła. Tylko para buchająca z nozdrzy pozwala zorientować się, że to ludzie żywi, nie zjawy. Gdzieś tam na szczytach gór odezwał się wiatr, wydawał się odległy tak. Za moment przestawał i kiedy cisza wydawała się nieskończona tak, że ludzie nie wiedzieli czy to im się śni czy też otacza ich jawa, w innym odległym miejscu zaczynał zawodzić swą pieśń i zdawała się ona pieśnią żałobną. Bo już nikt, nawet przewodnik, nie wiedział gdzie są i czy kierunek jest właściwy.

Kiedy wiatr cichł młody zakonnik modlił się by żaden z jeźdźców go o drogę nie spytał. Wiedział, że mówiąc prawdę, że nie wie gdzie jest, straciłby życie. Kłamiąc przedłużałby je, ale zwiększał jednocześnie cierpienie swoje. W smutku swym cieszył się kiedy tam gdzieś wysoko mocniej zawiało, bo przeciągłe wycie zagłuszało lękliwe myśli jego. Kiedy cichło lękał się czy to nie nieczyste siły sprowadziły go z drogi, by zgubić takiego człowieka. Może to nie wiatr a Czort gra na swych organach. I nie tylko od tego bo i od głodu i zimna i strachu miał mętlik w głowie.

Przyszedł wreszcie moment kiedy przestał myśleć, widział tylko koński łeb, który podnosi się i opada. W pewnej chwili pojawiła się w nim myśl, czy koń wie gdzie idzie, powinien iść tam gdzie każe jeździec. Ale przecież od dłuższego czasu nie wykonałem żadnego gestu, nie nadałem kierunku w którym ma iść, a idzie. Skąd więc wie gdzie iść? Może mu wszystko jedno gdzie idzie. A jak to bydle jest szatańskim podrzutkiem i teraz prowadzi nas wprost na zatracenie, wiedząc kogo do niego prowadzi. Co mnie podkusiło żeby wyjść z ciepłego młyna? Głowa mu opadła ale natychmiast ją podniósł, opadła mu znowu, podniósł ją natychmiast, tak przynajmniej myślał, że zrobił to natychmiast. Po chwili osłabł jeszcze bardziej i przysnął. A koń krok za krokiem idzie dalej. Zakonnik poddał się temu rytmowi i czasem podnosił powieki z trudem. Po lewej stronie zobaczył wieśniaka w lnianym odzieniu przepasanego sznurem, boso stojącego na zielonej trawie. Człowiek ten przyglądał się w milczeniu opatulonych szronem ludziom i zwierzętom.

Wszyscy wyglądali jak śpiący rycerze, a on nie śmiał ich budzić. Nieco dalej za człowiekiem stał dom taki jak wszystkie tu w górach, drewniane i małe. Na ławie przed domem siedziała kobieta trzymająca na kolanach chłopca. Obejmował ją, oboje patrzyli na przejeżdżających. Teraz mijali jabłonie których gałęzie uginały się pod owocami, grusze których kilka kwitło i owocowało jednocześnie, kilka śliw i czereśnie. Tylko na jednej były owoce. Inne kwitły i było widać jak wokół kwiatów latają pszczoły. Zobaczył, że koń też na to patrzy i włosy stanęły mu dęba. Zeskoczył z niego i w te pędy rzucił się ku najważniejszej osobistości. Zatrzymały się i inne konie.

— Na rany Chrystusa!!! — krzyknął jeden z jeźdźców.

Inni rozbudzali się, dowódca rzucił się za zakonnikiem, gdy ten był już blisko mężczyzny siedzącego na koniu, wpatrującemu się w to co widzi w osłupieniu. Młody zakonnik i dowódca tarzali się w śniegu. Jedni zaniemówili inni krzyczeli.

— Boże!!! Miej nas w swojej opiece!

— Boże przebacz!

— Jezuniu wybaw mnie.

Krzyczeli zrozpaczeni ludzie. Jeden z nich doskoczył do szamoczących się by wesprzeć dowódcę.

— Dokąd nas zaprowadziłeś!!!? Diabli pomiocie! Ty synu czarta!!!

Młody zakonnik cudem wyrwał się dwom ludziom i rzucił się na kolana i jął błagać mężczyznę na mule o litość. Dopadli go znowu. Dał znak by go puścili. Przerażeni byli wszyscy.

— To ja! To jaa zgubiłem drogę!

Klęczał przy koniu trzymając kurczowo za nogę mężczyzny, zaczął całować buta w strzemieniu. Wszyscy mieli już wyciągnięte miecze. Człowiek stojący na trawie patrzył na wszystko jak na spektakl, który pochłonął go do reszty. Był tak samo zaskoczony jak ci po drugiej stronie. Dowódca ochłonął pierwszy. Pięć kroków dzieliło go od tego dziwnego miejsca, zrobił tylko jeden.

— Ktoś ty! -syknął przez zaciśnięte gardło.

— Ja? — z przestrachem i zakłopotaniem odezwał się człowiek.

Dowódca w tej chwili zdał sobie sprawę, że ma przed sobą istotę z krwi i kości, krzyknął.

— Na kolana! Patrz przed kim stoisz. Proś o łaskę! Na kolana!!!

Człowiek ukląkł.

— Łaski panie. Kim jesteście?

Dowódca chwyta człowieka za kark mówiąc.

— Jego Świątobliwość Arnoszt z PARDUBIC.!!! Pan twojego życia i śmierci, za kumanie się z diabłem!

— Chryste Panie. Proszę o łaskę. — zaczął się miotać — To nie ja. To nie ja! To dziecko. To on, on nie ja. Żyjemy w lesie, z dala od ludzi. Chłopak mówi do drzew do ptaków, zwierząt, one go słuchają. Ja nie wiem co się dzieje. Zawsze bałem się! Wiedziałem, że to się kiedyś źle skończy. Ale on mówi. Mówi tak jak nikt nie mówi do człowieka. Mąż do żony tak nie mówi. Matka do dziecka tak nie mówi, jak on do tych drzew i robaków. Błagam o litość.

Najjaśniejszy panie! Od lat w tym ogrodzie nie ma zimy, ani jeden listek z drzewa nie spadł. Kiedy na drzewie kończą się owoce zakwita ono. Pszczoły nie żądlą, ani jednej istocie nie dzieje się tu krzywda. Pająki nie tkają sieci, myszy kotów się nie boją, bo one tylko mleko piją. Oboje z żoną się nie starzejemy. Ja nie wiem! Nie wiem. Całe lato modlę się by zimą nikt tu nie zajrzał. Błagam. — uspokoił się, usiadł na ziemi, załkał, zawtórował mu wiatr.

Po jednej stronie stali zbrojni wojownicy, choć niektórzy przerażeni. Arnoszt z Pardubic siedział na mule przy którym klęczał młody zakonnik trzymający jedną ręką nogę swego wybawcy. Konie rozdymały nozdrza, widząc zieloną trawę chciały poczuć jej zapach, ale go nie było. Po drugiej stronie siedział wystraszony człowiek. Pod domem siedziała na ławie kobieta, delikatnie i ciepło uśmiechając się, na jej kolanach chłopiec patrzył z rozbawieniem.

— Podaj jabłko. — wskazał na drzewo Arnoszt.

— Wasza Swiątobliwość. — Szepnął w przestrachu dowódca.

Człowiek poderwał się, zerwał jabłko wszedł w zimę, ale drogę zastawił mu dowódca. Wziął jabłko, przyjrzał mu się i podał Arnosztowi. Ten ugryzł je. Zamyślił się i uśmiechnął.

— Zaprosisz nas człowieku?

Ten ukłonił się wykonując gest zaproszenia. Wszyscy weszli do ogrodu i teraz poczuli jego aromaty. Wiatr, który przed momentem w zimnym lesie niósł grozę, tutaj brzmiał jak śpiew aniołów wielbiących Pana. W ogrodzie nie świeciło słońce ale było jasno, ciepło i powietrze było suche i rześkie jednocześnie. Niedowierzanie ludzi zmieniło się w ulgę. Pierwsze skorzystały zwierzęta skubiąc trawę.

— Proszę się częstować.

Arnoszt zdjął czapę i futro, tak postąpili i inni.

— Przywołaj syna.

Chłopiec podszedł do ojca.

— Jak ci na imię?

Chłopiec uśmiechnął się, widać było rozbawienie, ale na pytanie nie odpowiedział.

— Jaką to mocą robisz, że drzewa rodzą zimą? — z niekłamaną ciekawością spytał Arnoszt.

— Mówię do nich.

— Jak?

— Tak jak do Ciebie.

Wszyscy oniemieli. Ci co zrywali owoce obrócili się w stronę rozmawiających. Każdy z podróżnych poczuł w sercu ciepło. Z serca ciepło i spokój spłynęły do kości, mięśni i otuliły skórę. Poczuli się rześcy i wypoczęci. Nawet nie wiedzieli, że się uśmiechają. Nawet zwierzęta przyglądały się chłopcu.

— Cztery dni podróżowałem po krainie w której nędza i śmierć do wiosny będą miały żniwa. Mając taki duży ogród można by temu zaradzić. — patrzył na chłopca.

— Nie trap się. Przyszłe zbiory będą obfite aż nadto.

Arnoszt zamyślił się.

— Czy możemy wywieźć stąd więcej nad to co mamy w brzuchach?

Chłopiec zezwolił i każdy jadł ile mógł. Później gdzie się dało upychali owoce. Wszyscy ukradkiem rzucali spojrzenia w stronę kobiety siedzącej pod domem. Czuli jednak, że niedobrze będzie pytać o nią. A ona uśmiechała się jak matka, która ukradkiem przygląda się jak jej dzieci pałaszują smakołyki które im przygotowała.

Arnoszt częściej niż inni spoglądał w jej stronę. Miał wrażenie, że już ją kiedyś widział. Skinął na najmłodszego giermka, ten natychmiast podszedł.

— Zapamiętaj tę kobietę.

Kiedy wszystkie juki i zakamarki ubrań były pełne przywołali konie. Gospodarz pobiegł do domu i wyszedł z niego uginając się pod ciężarem dwóch bukłaków z winem. Dał je giermkom, zaczął się żegnać z gośćmi, radośnie. Kiedy skończyli się ściskać kobieta wstała i zrobiła kilka kroków w ich stronę. Zatrzymała się, w dłoni trzymała bukiet polnych kwiatów. Chłopiec podszedł do niej, coś mu powiedziała i dała kwiaty. Podbiegł do Arnoszta.

— Mama je daje.

Wziął je i skłonił się w pas, a wraz z nim wszyscy podróżni. Pozostali w tej pozie kilka sekund. Kiedy się podnieśli kobieta z uśmiechem odwróciła się i po kilku krokach zniknęła w domu. Teraz Arnoszt przysiągłby, że już kiedyś ją widział i to nie z przodu, a z tyłu właśnie. Odwróconą do niego plecami. Wsiedli na konie. Byli wszyscy rozgrzani i wyschnięci. Wyruszyli dalej. Młody zakonnik znowu prowadził i uśmiechał się do siebie. Było mu po prostu dobrze. Bez problemu dotarli do Dębowiny i Kłodzka. Sprawy dla których Arnoszt z Pardubic podjął tę wyprawę po powrocie stały się nieistotne.

Osobiście napisał listy do książąt i duchownych na dotkniętych klęską terenach, by hojnie podzielili się ze swymi poddanym tym czego mają nadmiar w spichrzach. Zapewniał, że rok następny odda im zbiory z nawiązką. Wezwał do siebie zakonników opiekujących się sadami i winami. Polecił by ze wszystkich pestek w jabłkach jakie przywieźli, wyhodować drzewka, które mają być sadzone przy wszystkich drogach, by podróżni mogli się nasycić darmowym pokarmem. Nakazał każdego roku rozdawać sadzonki potrzebującym. Nawet dzisiaj łatwo poznać potomków tych drzew. Są to przeważnie stare powykręcane jabłonie, wydają się, że zaraz się wywrócą a jabłka z nich zrywać można jeszcze w listopadzie i grudniu. I czereśnie ze słodkimi owocami grubymi jak kasztany.

Jeden z bukłaków Arnoszt zostawił zbrojnym którzy go eskortowali, drugi wziął sobie i ten miał być sprawdzony. Stary zakonnik stwierdził, że to co jest w bukłaku nie może tam być, ale jednak jest. A był to świeży sok winogronowy o smaku jakiego jeszcze w ustach nie miał. Następnie Arnoszt zniknął w swej komnacie i kazał sobie nie przeszkadzać aż sam o to poprosi. Siedem dni z niej nie wychodził. Dnia ósmego pojawił się w warsztacie w którym przebywał młody giermek.

— Pamiętasz tę kobietę?

— Wasza świątobliwość, jakżeby nie? Kiedy wydam ostatnie tchnienie to jeszcze będę ją widział.

— Wiesz co masz robić.

Młodzieniec wziął topór i wyszedł zamyślony.

***

Nie minęły dwie niedziele, a na przełęczy Bardzkiej spotkało się trzech mężczyzn. Dwóch nadjechało od strony Kłodzka. Byli to Arnoszt i młody giermek. Jeden od Bardo, opat tamtejszego klasztoru. Przywitali się. Arnoszt wziął od giermka pakunek i podał opatowi.

— Rozpakujesz u siebie. Nigdy nie powiesz od kogo otrzymałeś. Sam musisz coś wymyślić.

Pożegnali się i rozstali.

Opat w swojej komnacie z ciekawością rozwinął materiały otulające zawartość. Ostatnia warstwa odsłoniła figurkę Marii z dzieciątkiem. Patrzyła przed siebie uśmiechając się delikatnie i ciepło. Młody giermek był zdolnym rzeźbiarzem, jego dzieło do dziś zdobi Bardzką bazylikę.

Przyłęk 25—26 listopad 2015.

Paweł Malicki

Szewc

28 sierpnia 1598 roku w Bardo na szewca Sigmunta zawalił się jego świat. No, nie tylko jego, ale szewc Sigmunt odczuł to w sposób szczególny. Kiedy otworzył oczy zobaczył siedzącego po jego prawej stronie na skraju łóżka w którym leżał, syna brata swojego ojca. Widział go niezbyt wyraźnie ale postanowił się do niego odezwać.

— Wiesz Karolu, … synowi ojca twojego brata coś się stało. — zauważył jak Karol dziwnie mu się przygląda -Nie, to nie tak? Chyba coś mi jest… — i nastała ciemność.

W ciemności czarnej i nieruchomej coś drgnęło, poruszyło się. Poczuł coś delikatnego jak ciepły powiew lipcowej nocy, kiedy z bliską sobie osobą idzie się tam gdzie nie sięga światło latarń i wzrok ciekawskich. Za momencik poczuł jeszcze coś. Było to szorstkie, wilgotne i poruszało się rytmicznie. To ciepło i dotyk trwało, nie wiedział jak długo. W pewnym momencie stał się tego ciepła świadomy co pozwoliło mu poczuć, że On Jest. Dotyk, ruch uświadomiły mu, że prócz tego, że Jest, ma też Coś. Co to mogło być? Ruch stawał się coraz bardziej wyczuwalny, a z tego miejsca doznanie rozchodziło się na całe ciało tak, że zaczął czuć wszystkie swoje członki. Tylko nie potrafił stwierdzić w którym miejscu jest członek z którego doznanie ruchu rozchodzi się na ciało. Powoli wszystko zaczęło układać się samo. Oczy otworzyły się same, spojrzenie powędrowało w stronę lewej dłoni. Kotka Bura lizała go swoim szorstkim językiem pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem. Robiła tak zawsze kiedy uznała, że szewc Sigmunt już zbyt długo leży w łóżku. Dłoń sama zaczęła głaskać kotkę po głowie. Nagle usłyszał.

— Maaamooo!!!

Pomieszczenie szybko wypełniło się postaciami małymi i większymi. Patrzył na nie. Wiedział, że to co głaskał to kotka Bura, ale patrząc na te istoty nie wiedział nic. Patrzył, widział i nie myślał. Poczuł jak powieki mu opadają i w ostatnim momencie w tym ułamku sekundy kiedy oczy są już zamknięte prawie, a ostatki obrazu jeszcze nie znikają, zauważył, że wszystkie istoty stojące przed nim pokazują mu zęby. Ten ostatni przebłysk, ten fakt na który zwrócił uwagę spowodował poruszenie myślenia. I pomyślał sobie,,Czemu oni się tak na mnie szczerzą? Kto to jest?,,.

— Uśmiechają się. To twoja rodzina.

Błyskawicznie otworzył oczy, podniósł się na łokciach. W pokoju była tylko jedna osoba. Po prawej stronie stał ktoś. Ktoś niestary i niemłody, nie można było poznać czy to kobieta czy mężczyzna. Chłopak czy dziewczyna?

— Aa! Znam cię. — opadł na łóżko i starał sobie przypomnieć skąd — Uch, to ty. Przyszedłeś mnie dręczyć? Nic się nie zmieniłeś.

— Za to ty się zmieniłeś. I to cieszy wszystkich.

— Znowu mi powiesz, że już powinienem nie żyć.

— Tak.

— A za czego przyczyną.

— A to już ci powie twoja żona.

— Czemu więc żyję?

— Są trzy powody.

— Dwa złe i trzeci jeszcze gorszy?

— Każdy dobry. Inne niż wtedy ale dobre. Kiedy to się stało mieliśmy zabrać cię do Domu Ojca. Tylko, że święty Jakub wstawił się za tobą. Tłumaczył, że tylko ty potrafisz tak reperować buty pielgrzymów. Ojciec powiedział, że sam na siebie to nieszczęście sprowadziłeś, to sam teraz musisz zdecydować czy chcesz żyć. Mówi, że nie po to dał ci wolną wolę by teraz uszczęśliwiać cię na siłę. To pierwszy powód

— Boże jedyny! Oczywiście, chcę żyć. Nieodwołalnie.

— Zapamiętaj sobie powód drugi. Cokolwiek usłyszysz na temat tego co się stało, wiedz dla siebie i innych, że nikomu żadna krzywda się nie stała. Takie rzeczy się dzieją i nie trzeba się martwić tylko mieć oczy do patrzenia i uszy do słuchania, a nad to, trzeźwy umysł. Nikomu nic się nie stało i nie stanie z tego powodu. A gdyby kto wątpił wykorzystaj to co ode mnie wiesz.

Szewc Sigmunt zamyślił się i zauważył jak z serca gościa wypłynął maleńki, maluteńki mniejszy niż tyci pyłek, emanujący na cały pokój złotym światłem i ciepłem. Pyłek płynął powoli w stronę szewca Sigmunta, a im był bliżej tym tajemniczy gość zdawał się znikać w rozedrganym powietrzu, takim jakie widzi się w dni upalnego lata nad drogami. Patrzył jak drobinka jest już blisko a gość…

— Trzeci powód. Trzeci powód, jaki jest!? — spytał

Wyciągnął dłoń by uchwycić znikającą postać, ale wtedy pyłek wpłynął do jego serca. Przez całe jego ciało przeszedł orzeźwiający powiew złotego wiatru i szewc Sigmunt wyskoczył z łóżka jak nowo narodzony. Przeciągnął się i ruszył wprost do kuchni.

— Mamusiu! — krzyknęła uradowana dziewczynka.

Kobieta mieszająca zupę w garnku odwróciła się. Po drugiej stronie obszernej kuchni stał jej mąż. Bosy w długiej nocnej koszuli sięgającej niżej kolan, na głowie bandaż ze śladami krwi. Lewą stronę twarzy miał opuchniętą i lewe oko nie całkiem otwarte przez to, ale reszta twarzy. Uśmiechał się szczęśliwy do swej małżonki, postawę miał młodzieńczą. Żona widząc go ozdrowiałego podniosła z podłogi mokrą ścierkę i rzuciła nią w uśmiechniętego męża.

— Durniu. Durniu ty!

— Co się stało? — nadal się uśmiechał.

— Durniu. Ciesz się, że żyjesz, ty. — zaczęła dygotać -Ty durniu. Dobrze ci ojciec mówił żebyś kowadła nie dawał na półkę nad głową.

W nagłym przebłysku trwającym ułamek sekundy zobaczył siebie kładącego na regale nad ławą przy której pracował niewielkie kowadło. Zobaczył to ojciec.

— Baranie, gdzie dajesz to kowadło!? Chcesz nieszczęście sprowadzić na siebie?

Ale on wiedział dlaczego to robi, Będąc w warsztacie często się o nie potykał i bolała go noga. W pewnym momencie stwierdził, że im będzie ono wyżej tym lepiej.

— Dziwne — powiedział to bardziej do siebie niż do żony -Czyżby przez dziesięć lat korniki tak przeżarły regał, że się zarwał?

Kobieta z niedowierzaniem pokręciła głową, dygocząc coraz bardziej.

— Wyjdź.

Popatrzył na nią bo nie wiedział o co jej chodzi, uśmiechnął się.

— A tam, w pokoju wszyscy tak uśmiechaliście się.

Poczuł jak dziewczynka złapała go za palce lewej ręki i ciągnie na dwór. Kobieta usiadła przy stole, za plecami usłyszał jej płacz. Teraz się zdziwił, ale uznał iż lepiej iść z dzieckiem. Dzień był słoneczny, dwa kroki od domu stanął zamurowany. Gigantyczny kawał skały oderwał się od góry i rozkruszony leżał u jej stóp. Świat się zmienił. Z jednej strony potężnego zawaliska było spore jeziorko z drugiej jego strony suche niemal koryto rzeki. Wbiegł do kuchni.

— Wczoraj jeszcze chodziłem tam z dziećmi!

Żona spojrzała na niego.

— Siedem dni nie dawałeś znaku życia, kilka razy przystawiałam ci paterę do nosa. Medyk kazał czekać. Wczoraj się obudziłeś na moment jak Karol przyszedł. Jak góra się oberwała wszystko się zatrzęsło i to wtedy kowadło spadło na ciebie.

Usiadł przy niej i przytulił kobietę.

— Taatusiuu a śniło ci się cooś? — spytała córeczka.

— Tak. Chyba. — zamyślił się.

— Oo. Tato. Wstałeś. — w drzwiach stał roześmiany chłopak -Eej! Chodźcie!. Tato się obudził.

***

Po trzech tygodniach od obudzenia się szewc Sigmunt stwierdził, że nie rozumie ludzi. A ludzie? Kiedy mówił żeby się nie martwili, bo nikomu nic się nie stanie to patrzyli na niego jak na człowieka który dopiero co oprzytomniał, ledwie przeżył, a teraz mówi takie rzeczy.,,On nie wie co się dzieje dlatego się uśmiecha,,. Po dwóch tygodniach jego zapewnień, że nikomu nic się nie stanie, bo takie rzeczy się dzieją, uznano, że jego zapalczywość w powtarzaniu tego i mówienie, że Bóg nie pokarał ich tym zdarzeniem i nie jest to zapowiedź końca świata, jest efektem uderzenia w głowę kowadłem. Uznano, że jego szczery uśmiech kiedy to mówi nie jest oznaką jego optymizmu, a efektem kontuzji. Czy nie widzi strat. Czy nie widzi rozpaczy modlących się, iluż strapionych pielgrzymów przyjeżdża martwiąc się gdzie będą się modlić jeśli kościoły zostaną zalane, czy nie widzi tego przerażenia. A on każe się nie martwić i zasłania się Bogiem. Pod koniec trzeciego tygodnia kazali mu nie wygadywać głupot. Radzili by się odczepił i poszedł do kościoła jak wszyscy normalni ludzie, a nie łazić jak przygłup starający zwrócić na siebie uwagę.

— Co ty człowieku! Masz dom wysoko, a innych zalewać będzie. I ty mówisz, że nic się stało. A ten chłopak co płynął wtedy co się góra zawaliła. Co z nim. Nawet chrześcijańskiego pogrzebu nie będzie miał.

Szewc odpowiedział.

— I tak połowę życia mówił, że wszystko jest na jego głowie i tylko czekać jak kiedyś runie. Co się tak martwisz, ty go tam wysłałeś? Nikt mu nie kazał tam płynąć. A te domy co zalewa? Biedota tam mieszka, to rudery. Jeszcze jedna taka zima albo dwie to im w nocy dachy na głowę pospadają, a woda? Podnosi się powoli zdążą się wyprowadzić. A jak wam tak na nich zależy to wspomóżcie ich, a nie biadolcie.

— To kiedy według wielkiego proroka zakończy się to nieszczęście? Czy to co się teraz dzieje to nie jest kara Boża?

— Kara Boża to te wasze marnowanie czasu na klepanie pacierzy, bezmyślne mamrotanie. Miesiąc temu, jeszcze byście tych nędzarzy w łyżce wody utopili… — zamilkł, już nikt się nie odezwał.

To przeważyło szale. Nikt nie chciał z nim rozmawiać. I szewc Sigmunt ze zdwojoną siłą zabrał się za sprawy które sprawiały mu największą przyjemność czyli za robienie butów.

***

Ktoś mądry poradził szewcowi Sigmuntowi by odwiedził pustelnika Alfreda. Widać go często jak modli się tam, na szczycie urwiska. I tak też stało się. Pewnego upalnego dnia poszedł tam i zastał siedzącego w milczeniu na skraju przepaści, wiekowego pustelnika Alfreda. Bał się przeszkadzać, ale ten obejrzał się słysząc kroki.

— Witam pustelniku Alfredzie. Ależ stąd jest nieprawdopodobny widok. Wierzyć się nie chce.

— Witaj Sigmuncie, szewcu nad szewce.

— Myślałem, że modlisz się.

— Modlę się.

Szewc Sigmunt wpatrywał się w przepiękną, rozległą, urozmaiconą jak ludzka dola panoramę.

Czuł niewypowiedziany spokój i zachwyt, sporo czasu spędzili w milczeniu. Nie wiedział jak długo, a nie chciał przeszkadzać.

— Chyba już pójdę, pewnie chcesz się pomodlić.

— Przed momentem modliliśmy się wspólnie.

— Co? Jak to?

— Zachwyt nad dziełem Bożym jest najwspanialszą modlitwą.

— Taaak? Jak to?

— Jak się czujesz kiedy ktoś jest zachwycony butami które robisz znakomite.

— Noo, czuję się szczęśliwy. Nieba bym takiemu człowiekowi przychylił.

— I tak jest z Bogiem.

Poczuł się dziwnie.

— Siedzisz tu i tylko patrzysz i wszyscy myślą, że się modlisz. Dlatego tu nie przychodzą, by ci nie przeszkadzać.

— Tak. Gdybym zachowywał się tak tam, na dole… — spojrzał na gościa.

Modlili się tak aż poczuli głód. Wyjął jedzenie przygotowane przez żonę. Najedli się do syta i jeszcze zostało. Potem opowiedział zdarzenie z gościem, który już go kiedyś odwiedził wiele lat temu i ostatnio. Był dzieckiem i umierał na zapalenie płuc. Gość powiedział, że powinien już nie żyć, ale jeszcze się przyda. Nikomu tego nie opowiadał, nigdy.

-...nie rozumiem, tam na dole jest inaczej niż tu. A on kazał mówić, że nic się nie stało. A przecież zasypało psy starej Teresy, tak dbała o nie. Były jej dumą i pociechą. A domy nędzarzy? Lada dzień woda je pochłonie. Co z tymi ludźmi. Tego nie pojmuję.

— Widzisz. Teresa jak wielu ludzi uczłowiecza psy. Pielgrzymi gubią je tu. Wierny pies jak pan mu się zgubi to go odnajdzie. Pożebrze trochę, ale odnajdzie, po roku nawet. A ten pies co lubi żebrać zostanie. Niejeden taki tu się przyplątał. Widziałeś by jakiemuś działa się tu krzywda? A przecież pies to pies, bo Pan nasz dał mu taką naturę. A Teresie wydawało się, że jest mądrzejsza i wyłapywała je i pozamykała w klatkach, bo żebra im wystają. Nakarmiła je, wyczesała i co z tego kiedy psy smutne i nieszczęśliwe w tych klatkach, a Teresa dumna. Bóg nie dał im długo cierpieć, skoro On o nie zadbał to znaczy, że mają dusze jak my.

Przy takich wydarzeniach załatwiane jest wiele spraw. Z nasion żyta zrobisz chleb albo wódkę. Tylko od tego kto trzyma ziarno w spichrzu zależy co z niego powstanie. Stary już jestem, osiemdziesiąt wiosen naliczyłem sobie, liczyć zacząłem uczyć się jak mogłem pracować, liczyłem tylko te od kiedy się nauczyłem, wcześniejszych nie, bo ich policzyć nie umiałem. Dużo przez ten czas widziałem. Kiedy rodziłeś się ty, czy ci z tych ruder, byłem już dorosłym człowiekiem. Widziałem jak dorastaliście. Żaden z tych tam, nie urodził się w nędzy czy okaleczony. Sami do tego doprowadzili, do czego ty doprowadziłeś? Razem bawiliście się na podwórkach, z tych samych misek jedliście. Co się stało, że ty jesteś tu, a oni tam? Trzęsą się kiedy już nie można nic zrobić.

— To co teraz będzie? Mogę im pomóc?

— Nie próbuj. Oni dali się wciągnąć w bagno z niewiedzy i sami będą wciągać innych. Dawaj przykład, ale nie podawaj ręki. Bogaci im pomogą kiedy odpusty wieczne za to dostaną, będą hojni. Kto mądry z otmętów wyskoczy, bez takiej katastrofy nawet by nie próbował.

— Pustelniku Alfredzie, ludzie dobrze mówią, że jesteś mądry. Nie wszystko pojmuję co tu usłyszałem od ciebie na skraju przepaści, głębokiej jak ludzka ciemnota, ale jest jeszcze coś co trapi mnie niezmiernie.

— Mów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 36.68