E-book
7.35
drukowana A5
34.26
Opowieści niezwykłe

Bezpłatny fragment - Opowieści niezwykłe


Objętość:
156 str.
ISBN:
978-83-8245-587-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 34.26

Strzyga

Zdawało się jej, iż przypływa skądś, z jakowejś niezmierzonej dali. Z czarnej pustki niepamięci i niebytu. Na razie była samą czystą świadomością i niczym ponadto. Zawieszona w próżni niedookreślonej, zawieszona pomiędzy istnieniem a nieistnieniem wiedziała tylko jedno, iż jest, iż po prostu jest.

I właśnie owa myśl natrętna pulsowała w mózgu:

— Jestem… Jestem… Jestem…

Nie wiedziała czy mijają sekundy czy wieki. Jej oczy nie rejestrowały obrazów. Jej uszy nie wychwytywały dźwięków. Cisza i ciemność. Wszechogarniająca, wszechobecna, nieskończona…

Lecz powoli, bardzo powoli jęła uświadamiać sobie, że poczyna podlegać przemianie. Odzyskiwała poczucie własnego ciała. Mrowienie w stopach, zdrętwiałe mięśnie rąk, nieprzyjemny ucisk w kręgosłupie.

Delikatnie poczęła poruszać palcami, jakby jeszcze nie dowierzając, iż może nimi władać zgodnie z własną wolą. A one — co za radość! — by posłuszne. Zginały się i rozprostowywały w rytm sygnałów wysyłanych przez umysł.

Jakiś ciężar przygniatał jej piersi. Nie, nic na nich nie leżało. To tylko gęste, znieruchomiałe powietrze nie chciało nakarmić płuc i chociaż w nie wnikało, nie syciło przecież.

Już była sobą. Prócz czucia wracała i pamięć. Przesuwały się w niej barwne obrazy przeszłych zdarzeń…

Było lato. Tak, było lato. Za oknem w miniaturowym ogródku rosły malwy. Lubiła się wpatrywać w ich różowe, bordowe, żółte czy białe kwiaty, które zdawały się do niej uśmiechać. Lubiła patrzeć jak pszczoły siadają na płatkach, a potem wsuwają się do środka i spiwszy słodki nektar odlatują ociężałe i cale oblepione żółtym pyłkiem.

Czasami też odwiedzała ją sroka. Była to bardzo odważna sroka, bo zdarzało się, iż przycupywała na parapecie i przekrzywiwszy łebek wpatrywała się w leżącą. A później odlatywała, śmiesznie — jak to sroka — machając skrzydłami.

Lubiła patrzeć na mrówki, które w nieustannej procesji, niestrudzenie przemierzały jedną i tę samą ścieżkę nadpróchniałego parapetu, kryjąc się w szparze pomiędzy futryną, a oblazłym z tynku ościeżem okiennym…

Lubiła patrzeć, leżąc wsparta na spiętrzonych za jej plecami poduszkach, bo cóż innego ponadto mogła czuć?

Malwy przekwitły. Obeschły brunatniejąc wysokie badyle niegdyś zielonych łodyg. Sroka nie zaglądała już do izby, bo okno zamknięto na głucho i nawet mrówki kędyś się zapodziały.

A później, później spadł pierwszy śnieg. Widziała jak wielkie, podobne do gęsiego puchu, płatki wirują w powietrzu i bezszelestnie osypując się z nieba, przykrywają ziemię. Gdy mróz stężał, nawet pod wielką, ciepłą pierzynę zdarzało mu się wsuwać swe lodowate palce…

Przypomniała sobie, jak dzwoniły dzwony, wzywając na pasterkę. Leżąc tak tutaj, gdy mijały dnie, miesiące, gdy zmieniały się pory roku, nauczyła się rozróżniać ich dźwięki. Dzwonili u Fary, u świętego Piotra, u Marii Magdaleny… Dzwonili i w innych kościołach…

Ach, jakże pragnęła móc pokonać własną słabość, wstać, przyodziać się i pójść razem z gromadą ludzi tam dokąd wzywały dzwony. Jakże chciała usłyszeć miłe skrzypienie zmarzłego śniegu pod stopami. Jakże chciała wydychać obłoczki pary, która szadzią osiadała na włosach niesfornie wymykających się spod chustki.

Dzwony przestały bić, a ona została sama z mrokiem. Z mrokiem i ciszą. Chyba wtedy płakała, chociaż nie pamięta na pewno. Wie jednak, iż za gardło schwycił ją bolesny skurcz i doznała odczucia bezsilnej wściekłości.

A potem?

Potem czas płynął jednostajnie. Skapywał miarowo, niczym krople wody z okapu dachu, kędy coraz cieplejsze i coraz wyżej wspinające się po firmamencie słońce, roztapiało brudny i zaskorupiały śnieg…

Wybielono izbę. Było czysto i schludnie. Pachniało świeżym wapnem, gotowanymi jajkami, kiełbasą, chrzanem i widłakiem, którym przyozdobiono jedzenie przeznaczone na Wielkanocne święta. Cały stół zastawiony był suto. Przyszedł diakon i poświęcił pokarm. Mówił coś do niej, nie pamiętała już słów, ale sens był taki, iż Pan Bóg doświadcza cierpieniem, aby wypróbować naszą wiarę jak ongiś, przed wiekami, wypróbował Hioba.

A potem?… Potem ktoś… nie pamiętała kto… Potem ktoś przyniósł jej bukiecik pierwszych złocistych podbiałów. Uśmiechnęła się do kwiatów. Wtuliła w nie twarz, chłonąc z lubością subtelny, ledwo wyczuwalny zapach przedwiośnia… I to było ostatnie co pamiętała…

Teraz otaczał ją mrok i cisza. Czyżby była noc? Może. Ale dlaczego to łóżko jest tak niewygodne Takie twarde? I czemu płucom brakuje powietrza?

Czucie wróciło już całkowicie, a waz z nim jęły nią wstrząsać dreszcze. Całe ciało przeniknęło dojmujące zimno, wgryzając się w każde — zda się włókienko, przesączając się aż do wnętrza kości.

Poczęła drżeć, szczękać zębami. Zimno i duszno.

„– O Boże! — myślała. — Dlaczego tu tak zimno i duszno?”

Chciała szczelniej otulić się pierzyną, wsunąć się pod nią z głową by rozgrzać skostniałe członki, ale próżno szukała jej rękoma. Pierzyny nie było. Za to place natrafiły na coś zupełnie innego. Po obydwu jej bokach znajdowały się deski.

„– Gdzież to mnie przenieśli? — myślała. — Czemu zabrali z mojego łóżka, i ułożyli na tej wąskiej pryczy? Och! Jezusie Nazareński, chyba nie zrobili mi tego, nie oddali do szpitala? Tak pamiętam, doktór owo radził. Chciał mnie zabrać do świętego Hieronima, albo do świętego Ducha. Ale ja się sprzeciwiłam. Przecie kto raz trafi do szpitala, już nie wychodzi stamtąd żywy… A może mi się pogorszyło i oddali jednak wbrew mojej woli?”

Poczuła nagły przypływ sił. Wiedziała, iż da radę unieść się o własnej mocy. Zresztą musiała wstać, by sprawdzić gdzie się znajduje. Uniosła się tedy raptownie i… z jękiem bólu opadła na powrót na plecy.

Z całej mocy uderzyła bowiem głową o coś twardego, o coś, co znajdowało się tuż, ponad nią. Przed oczyma zatańczyły kolorowe pozłociste skry. Raz jeszcze jęknęła cicho. Gdy ból nieco stępiał wciągnęła ostrożnie dłonie ku górze, by dotykiem zbadać to, o co rozbiła czoło. To była deska.

Jakiś lęk, zrazu niewielki, ale potężniejący z każdą chwilą. zdławił ją. Poczuła bolesny ucisk w krtani, a potem zdało się jej iż włosy powoli podnoszą się na głowie.

Na oślep, dookoła, macała rękoma.

Deski, wszędzie deski, chropowate i pachnące jeszcze żywicą. Deski z przodu, z tyłu, z boków, deski nad głową. Wyczuwała palcami miejsca, w których się łączyły. Wyczuwała nierówności i sęki.

Nie chciała tej myśli dopuścić do siebie, broniła się przed nią z całą mocą, wyrzucała precz z umysłu. Ale ona natrętna, jedyna logiczna, ustawicznie wracała… Wracała…

Zrozumiała, iż znajduje się w trumnie.

Zimny pot uperlił jej czoło. Kiedyś, gdy jej mówiono, iż pot może być zimny, nie potrafiła tego pojąć. A teraz taki właśnie wypłynął z każdego poru jej skóry, ściekał wzdłuż policzków lodowatymi strużkami.

„– A zatem tak wygląda śmierć? Boże!”

Zastanawiała się dokąd trafiła. Ciemność i cisza. Nie, to nie było niebo. W niebie jest pięknie i jasno. Zatem piekło? A może czyściec? Nie, nie piekło i nie czyściec. Przecież czuła ciało! Miała ciało! Oddychała — to prawda, że z trudem, ale przecież oddychała. A zatem?… Zatem żyła. Bo oddech to życie.

Bezgłośnie poruszała wargami, prosząc Boga o zmiłowanie. Teraz nareszcie wszystko było jasne i oczywiste. Pogrzebano ją żywcem! Załkała przejęta grozą i bólem. Zaskomliła niczym pies.

„– Och! Tylko nie to! Nie to! Jezus, Maria, Józef, ratujcie mnie!”

Uzmysłowiła sobie, iż musi — choćby na kilka chwil — zdusić w sobie strach, by zastanowić się nad sytuacją i uporządkować myśli.

„– Tak, jestem w trumnie. Lecz gdzie się ona znajduje? Jeśli w ziemnym grobie, to koniec. To długie minuty konania, gdy do ostatka wyczerpie się powietrze we wnętrzu skrzyni… A może… Może jednak nie? Kiedyś prosiła, by ją pochować w podziemiach u Fary…”

Z ogromnym trudem, ze względu na ciasnotę, obróciła się na bok a potem na brzuch. Uniosła na łokciach i kolanach, prąc grzbietem zgiętym w pałąk, prąc z całej mocy na niego. Potworny strach dodawał jej sił. Bolał kręgosłup, ale nie zważała na to, prąc i prąc bezustannie. Daremne jednak były jej wysiłki. Deski, świeże, mocne, żywiczne deski zaskrzypiały tylko, lecz nie miało zamiaru odskoczyć i wypuścić ją z pułapki.

Czas jakiś leżała na brzuchu ciężko dysząc i odzyskując siły.

Pełna determinacji nie miała zamiaru dać za wgraną, zaraz po pierwszej nieudanej próbie.

„– Jeśli ziemia przygniata wieko, to tylko się zmęczę, a nic nie osiągnę…”

Znowu uniosła się na łokciach i kolanach i znowu naparła na wierzch trumny. I naraz…

„ — Och! Dzięki ci Panie Boże!” ...naraz dało się słyszeć suchy trzask. To w pchnęła jeden z gwoździ, spajających spód i górę trumny.

Nigdy jeszcze przez całe swoje niezbyt długie życie nie odczuwała takiej radości jak teraz! Już wiedziała, że uda się, że się oswobodzi, że będzie wolna! Wolna i zdrowa! Na pewno zdrowa, bo skoro jest w niej tyle mocy, to niechybny znak, iż choroba nareszcie ją opuściła!

Jeszcze jeden wysiłek… i jeszcze jeden…

Następny gwóźdź zatrzeszczał i puścił, a potem gdy już ostatni raz się natężyła i naparła na wieko odskoczyło raptownie i z głuchym łoskotem spadłszy w dół, potoczyło się po posadzce.

Usiadła i wciągnęła w piersi powietrze raz, i drugi, i trzeci. Wciągała je haust za haustem, aż lekko zakręciło się jej w głowie. Była wolna!

Ale zaraz, prawie natychmiast, gdy uczucie radości zblakło i przygasło, na nowo poczuła zimno. Znajdowała się w jakowymś podziemiu, lecz panowała w nim nieprzenikniona ciemność, zatem nie mogła była niczego wypatrzyć, ani znaleźć drogę wiodącą ku wyjściu.

Macała rękoma dookoła i wszędzie napotykała na trumny. Zrozumiała, iż znajduje się w krypcie zapełnionej szczelnie zmarłymi. Rozum podpowiadał, że jej trumna — jako że chyba przecież niezbyt wiele czasu minęło od pogrzebu — musi znajdować blisko wejścia.

Wszakże jak doń trafić? A jeśli nawet trafi, to w którą stronę się obrócić, kędy dalej się udać, gdzie szukać ratunku? Była jednak pełna ufności. Chyba musiała nad nią czuwać Opatrzność skoro udało się wypchnąć wieko i wyjść na zewnątrz? Pocieszała się, że i dalszy los będzie łaskaw.

Naraz spostrzegła, iż mrok grobowej krypty nie jest tak gęsty i smoliście czarny jak wprzódy. Oto poczynała rozróżniać zarysy otaczających ją przedmiotów. Lepka ciemność ustępowała najwyraźniej szarzyźnie budzącego się poranka.

Rozejrzała się bacznie dookoła, dokładnie lustrując wnętrze grobowca: Oto pod samym sufitem, tak wysoko iż w żaden sposób nie mogłaby go dosięgnąć, widniał napełniający się jasnością wąziuchnym, o rozmiarach otworu strzelniczego w murach obronnych, prostokąt okienka.

Jej trumna stała wpodle drzwi, na lewo od wejścia, a wieko upadło na ceglaną posadzkę przejścia wiodącego od wchodu, aż do znajdującej się na przeciw niego ściany, na której wisiał ogromnych rozmiarów krucyfiks.

Podeszła do drzwi i nacisnąwszy wielką, żelazną, mocno pordzewiałą klamkę, chciała, otwarłszy je, wyjść z owego odrażającego miejsca. Ale drzwi się nie rozwarły. Zamknięte na klucz, stanowiły zaporę nie do przebycia.

Znów uczucie przerażenia i grozy przypłynęło ku niej nową falą. Zatem była w potrzasku.

„– Będę krzyczeć — myślała, patrząc na niewielkie okienko pod sufitem. — Będę krzyczeć. Ktoś usłyszy. Ktoś musi usłyszeć! Przyjdą, uwolnią mnie! Wypuszczą stąd!”

Wstrząsały nią dreszcze. Zimno jęło paraliżować ruchy, drżała i szczękała zębami. Bezradnie rozglądała się dookoła, szukając czegoś, czym mogłaby się otulić, ale oprócz rzędów milczących trumien i kilku ogarków świec, nie było tutaj niczego.

„– Boże! Jeśli się nie rozgrzeję, nie będę mogła nawet wydać z siebie głosu…”

Przyszła jej pewna myśl do głowy, ale natychmiast odrzuciła ją spłoszona. Wszakże w miarę jak jej ciało kostniało coraz bardziej i zdawało się, że w żyłach nie krąży krew, lecz strużki wody przemieszanej z drobinkami lodu, pozwoliła owej myśli zagnieździć się w mózgu na dobre.

Podskakiwała czas jakiś w miejscu i wymachiwała rękoma, aby wykrzesać z siebie choćby odrobinę ciepła. Później potarłszy dłonie — jedną o drugą aby do palców powróciło czucie, zbliżyła się do rzędu trumien wyglądających na nowe, do tych które nie były zbutwiałe i kruszące się pod dotykiem.

Próbowała dłońmi podnieść wieka. U jednej, u drugiej, i piątej. Były mocno przybite solidnymi gwoźdźmi. Aż wreszcie, przy którejś kolejnej, wieko uniosło się, odsłaniając makabryczną zawartość.

Wewnątrz leżał na wpół zgniły mężczyzna ubrany — nie wiedzieć dlaczego — w ciepły atłasowy żupan, podbity sobolowym futrem. Och, tego potrzebowała! Chociaż smród buchnął jej prosto w twarz, przyprawiając o mdłości, wiedziała iż tylko ów żupan może uratować jej życie, chroniąc przed dojmującym chłodem.

Z obrzydzeniem porozpinała wielkie, masywne guzy wyrobione z poczerniałego srebra, a ozdobione wymyślnym ornamentem. Z obrzydzeniem uniosła jedną z rąk nieboszczyka ku górze i ściągnęła z niej rękaw. Później uczyniła to z drugą. Pod palcami czuła jak miękkie ciało trupa się rozłazi. Chociaż nie dotykała bezpośrednio zgnilizny, bo oddzielała ją od niej gruba warstwa innych jeszcze ubrań, które nieboszczyk miał na sobie, nie mogła znieść obrzydzenia i poczuła jak żołądek podpełza jej do gardła.

Najtrudniej było w szarpnąć żupan spod pleców. Ale i to się jakoś udało. Czym prędzej zakryła trumnę wiekiem i ze zdobyczą odbiegła w pobliże drzwi. Żupan śmierdział, śmierdział tak bardzo, iż miała zamiar odrzucić go precz, lecz w tym momencie ziąb zaatakował ją ze zdwojoną mocą. Otuliła się tedy sobolami i po jakimś czasie odczula wreszcie ulgę. Było jej ciepło. Wszakże na tym nie skończyła się jej męka. Teraz na odmianę żołądek jął dopominać się o swoje prawa. Choć wstrętne, ale przecie zdobyła ubranie, ale o jedzeniu nawet nie mogła marzyć.

Usiadła na wieku trumny, spoczywającym na ceglanej posadzce i zaniosła się łkaniem. Płacz przyniósł jej nieco ulgi, chociaż bynajmniej nie stępił uczucia głodu.

Szarpał on wnętrzności, gniótł je bolesnym skurczem, zaciskał się na żołądku. Och! Choćby kęs, choćby najlichszy kęs! Odłupała kawałek tynku ze ściany próbując go żuć, ale gdy piasek zachrzęścił w zębach, wypluła go ze wtrętem. I wtedy jej wzrok padł na ogarki świec woskowych leżących tuż przy drzwiach.

Podnosiła jeden po drugim, rozgryzała i przełykała. I chociaż owego pokarmu była garstka tylko, czczość ustąpiła.

Wtedy zaczęła krzyczeć. Krzyczeć tak głośno, jak tylko umiała i mogła.

— Ludzie ratujcie! Pomooocy!! Ratujcieee!!!

Słowa odbijały się głucho od ścian grobowej krypty, wracając od niej stłumione.

Krzyczała tak dopokąd sil starczyło, a później siadła i łapiąc oddech szeroko rozwartymi ustami odpoczywała, by — gdy rozszalałe od wysiłku serce znów zaczynało bić miarowym rytmem — krzyczeć od nowa.

— Ludzieee!!! W imię Boże!!! Ratunkuuu! Wypuśćcie mnie stąd! Wypuśćcie!

Szarzyzna jęła w podziemiu ustępować przed gęstniejącym mrokiem. Dzień przemijał, a nikt nie przybywał z pomocą. Ochrypła od krzyku, zmęczona, głodna i spragniona wsparła się pół przytomna o drzwi oddzielające świat umarłych od świata żywych i zapadła w półsen.

Nawiedziły ją majaki straszne jakieś, co i raz przerywane wzdrygnięciem, które ją budziło. Koszmar dnia przemienił się w koszmar nocy. Radość wcześniejszej nadziei wyparła rozpacz i groza.

Ale nie poddawała się zwątpieniu. Resztka wiary chowała się w jej sercu. Resztka wiary, iż przecież musi nadejść ranek i wyzwolenie. Nad ranem, gdy skądś spoza Wisły jęło się nieść pianie dalekich kogutów, a ona nareszcie zapadła w głęboki sen, który przyniósł odpoczynek i ukojenie.

Szarawy pobrzask rozświetlił wnętrze grobowca, gdy obudziła się i otworzyła oczy. Poczuła ból we wszystkich kościach po niewygodnie, w kucki, spędzonej nocy. Podniosła się tedy i rozprostowała, aż chrupnęło w stawach.

Nie było jej zimno, sobolowe futro spełniało doskonale swoje zadanie. Nie odczuwała też głodu. Lecz jej umysł na odmianę zaprzątało jedno jedyne pragnienie:

„– Pić! Pić! Pić!…”

Każde włókienko, każde ścięgno, każda kosteczka, całe jej ciało błagało o wodę, domagało się wody, żądało wody, pragnęło wody, tęskniło za wodą! Wszystko inne teraz — nawet i wyjście z podziemia — wszystko inne stało się mniej ważne. Byleby tylko zwilżyć spierzchnięte i spękane wargi. Opuchły język z trudem mieścił się w ustach.

Dojrzała na brudnobiałym murze z kamiennego ciosu, sporo poniżej okienka, osiadłą rosę. Przysunęła trumnę w tamto miejsce postawiła ją na sztorc i wspiąwszy się na ową chybotliwą podporę, przywarła ustami do kamienia.

Zlizywała kroplę za kroplą, starając się nic nie stracić, nie zmarnować, nie pominąć żadnej. Ale gdy już zlizała wszystkie, miast przytępić pragnienie, tylko bardziej jeszcze je rozbudziła.

Ześlizgnąwszy się z trumny podeszła do ciężkich dębowych drzwi i upadłszy przed nimi na kolana, biła w grube bierwiona pięściami na poły szepcząc, na poły charcząc:

— Na rany Chrystusa! Ratunku!…

Mimo woli dotknęła dłonią swojej koszuli na piersi i poczuła, iż jest mokra. Widać wtedy gdy zlizywała rosę, płótno nasiąkło wilgocią. Wzięła ją tedy, w zęby i żuła wysysając wszystko, co się z niej dało wyssać, jednocześnie pojękując z cicha.

Wówczas do jej uszu dobiegł odgłos ludzkich kroków. Oto ktoś nadchodził…

„– Dzięki ci Boże, że mnie wysłuchałeś! Dzięki ci Chryste za ratunek!”

Oto ktoś zbliżał się do krypty.

Już słychać szczek żelaza o żelazo. To klucz wsuwał się w otwór zamka. Zgrzyt ustępującego rygla. Odsunęła się nieco, aby wchodzący nie wpadli na nią i powstała na nogi, ciągle żując przesyconą wilgocią koszulę, aby oszukać pragnienie.

Drzwi otworzyły się z niemiłosiernym skrzypieniem przerdzewiałych zawiasów. Najpierw spostrzegła dłoń ze świecą, a potem wchodzącego grabarza. Z tyłu za grabarzem rysowała się sylwetka duchownego w sutannie i birecie na głowie.

Grabarz na jej widok przeżegnał się najpierw, potem splunął trzy razy i jednym skokiem zalazłszy się przy kobiecie, począł wyszarpywać jej koszulę z ust.

„– Dlaczego on to robi? — przemknęło jej przez myśl. — Dlaczego?”

Mężczyzna nie ustępował, wdzierając koszulę kawałek po kawałku, na której odruchowo zaciskała szczęki.

— A nie mówiłem, proszę wielebnego księdza, że nie z człowiekiem będzie tu sprawa. To strzyga! Żre własną śmiertelną koszulę! Jaśniejszego dowodu nie trzeba! — ozwał się grabarz, jednocześnie powaliwszy kobietę na ziemię i przygniatając jej piersi kolanami.

— Niechże mi wielebny ksiądz poda rydel, co to poza drzwiami stoi. Boże, miej nas w swojej opiece! Inszego sposobu nie ma!

Ksiądz nie wchodząc do krypty, przechylił się tylko, najdalej jak było można przez próg i podał grabarzowi żądany przedmiot.

A wówczas ów, podniósł się, przydeptując jedną stopą — z całej mocy — kobietę do ziemi, uniemożliwiając jej tym samym jakikolwiek ruch.

Ona z cicha jęczała, a w jęku owym dawało się wyrozumieć pojedyncze słowa:

— Jezu… ratuj… Jezu… ratuj…

Ksiądz posłyszawszy owo wkroczył do grobowca i chciał podejść do powalonej, ale grabarz powstrzymał go gestem:

— To nic innego, to omamienie diabelskie!

A później uniósł rydel do góry i wziąwszy potężny zamach uderzył jego ostrzem w gardło kobiety. Zacharczała tak jakoś niesamowicie, iż obydwu mężczyznom dreszcz trwogi przebiegł po plecach, później zaś zaczęła się rzucać, grzebiąc nogami i drapiąc palcami posadzkę.

A grabarz nie ustawał, unosił rydel i uderzał, uderzał, uderzał. Jakby ogarnięty szałem siekł dotąd, dopokąd nie odrąbał głowy od tułowia. Głowa potoczyła się księdzu pod nogi, a ów z lękiem odskoczył do tyłu. Z szyi trupa grubym strumieniem buchnęła krew.

Ciekła długo, zbierają się w sporą kałużę. W szklistej powierzchni odbijał się migotliwy blask świecy.

— Niech wielebny ksiądz idzie do swoich obowiązków. Teraz już sam sobie poradzę. Dzięki Bogu w porę zaradziliśmy złu, które z tego grobowca mogło się było rozpełznąć po całym mieście. Dzięki Bogu w samą porę…


„…owe się tráfiaią po śmierći dźiwy z ludźmi, których my zowiemy strzygami, albo upiorami, że koszule ná sobie iedzą, krew się z nich po śmierći leie: czego oni do śiebie iáko niewinni wiedzieć nie mogą, ále przeklęte baby dźiećinámi ich odbieráiąc przy porodzeniu, páktá z Diábłem ná całe domy y familie czynią, áżeby z niemi po śmierći się dźiwy dźiały, y ći álbo owi wymierali; iáko się trafiło Roku 1693 dnia 6. Márcá, y u mnie u Fary w Sendomierzu, gdźie w grobie w kilkánáśćie Niedźiel ználeźiono biáłogłowę żuiącą koszulę z siebie, z ktorey przez gwałt z zębów wydarćiem, y potym iáko iey szyię rydlem ućięto krew się z trupa iako z żywego láła, patrzyłem sam ze stráchem ná to. Może iednak kamień w gębę włożywszy pactum owo zepsować, ktoby głowy ućinać niechćiał.”


(PROCESS KRYMINALNY O NIEWINNE DŹIECIĘ ETC. ETC., OD X. STEFANA ŻUCHOWSKIEGO, OBOYGA PRAWA DOKTORA, ARCHIDYAKONA, OFFICYAŁA ETC. SENDOMIRSKIEGO ETC. ETC., SANDOMIERZ 1713, s. 126)

Głos z tamtego świata

W obszernej, bogato urządzonej komnacie, na szerokim i wygodnym łożu, leżał słynny paryski doktor Rajmund. Zapadający za oknem zmierzch i niebo zaciągnięte chmurami, z których spływały potoki dżdżu, sprawiały, że czuwający u łoża konającego czuli się nieswojo. Bo Rajmund konał.

Raz jeszcze — jakże trafne! — okazały się słowa Kaznodziei Salomona:


Marność nad marnościami,

marność nad marnościami,

wszystko marność.

Jakiż pożytek ma człowiek z całego swego trudu,

który znosi pod słońcem?

Pokolenie odchodzi i pokolenie

przychodzi, ale ziemia trwa na wieki

Słońce wschodzi i słońce zachodzi,

i śpieszy do swojego miejsca,

gdzie znowu wschodzi.

Wiatr wieje ku południowi

i skręca ku północy:

wiatr ustawicznie krąży

i w swym biegu okrężnym wraca.

Wszystkie rzeki płyną ku morzu,

a jednak morze nie wzbiera;

w dalszym ciągu płyną rzeki do

miejsca, do którego zdążają.

Ludzie się trudzą mówieniem,

lecz i tak nikt wszystkiego nie

wypowie.

Oko nie nasyci się widzeniem,

a ucho nie zadowoli się słyszeniem.

To co było, znowu będzie,

a co się stało, znowu się stanie:

Nie ma nic nowego pod słońcem.

Czy jest coś o czym można by

powiedzieć:

Oto jest coś nowego?

Dawno to już było w czasach,

które były przed nami.

Nie pamięta się o tych, którzy byli

poprzednio,

ani o tych którzy będą potem;

także o nich nie będą pamiętali ci,

którzy po nich przyjdą.


Rajmund wiedział o tym, Rajmund to rozumiał i Rajmund nie chciał się z tym pogodzić.

Potworny grymas wykrzywił jego twarz, a całe ciało ogarnęło drżenie. Poruszał ustami, mówiąc coś, czego zebrani wokół niego przyjaciele, uczniowie i lekarze nie mogli dosłyszeć. Ale sądząc z zachowania konającego, musiały to być przekleństwa buntującego się człowieka — buntującego się przeciw temu, co nieuniknione w ziemskiej, doczesnej rzeczywistości.

Wreszcie z szeroko otwartymi oczyma, w których dało się odczytać straszliwą nienawiść ku wszystkim i ku wszystkiemu, z przekleństwem na ustach, zwiesił głowę na bok i po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc.

Zastygł w bezruchu, a któryś z czuwających przy nim mężczyzn zamknął mu powieki, a potem chustą podwiązał brodę, by nie otwierały się usta.

Sławny doktor Rajmund zakończył swą ziemską wędrówkę, zupełnie tak samo, jak pierwszy lepszy żebrak, który siedzi u drzwi tego, czy innego kościoła, jęcząc i zawodząc, błagając o jałmużnę i wyciągając rękę po monetę, którą od czasu do czasu rzuca mu jakaś litościwa dusza. Aż dopadnie go Kostucha i wyssie zeń dech, i sprawi, że krew w żyłach zakrzepnie, a ciało pocznie tężeć.

Nie pomogły Rajmundowi, ani jego wiedza, ani jego bogactwa, ani możni protektorzy, Leżał na obszernym łożu, a jego ciało powoli stygło i sztywniało, a jego ostatecznym przeznaczeniem, kresem, była zgnilizna i robaki.

Zgnilizna i robaki…

Ach, nie! Nie napisałem całej prawdy do końca. Doktor Rajmund jeszcze i po śmierci stał wyżej od zwykłego żebraka.

Tego ostatniego bowiem — bez ceregieli — zagrzebywano po prostu w ziemi, Rajmundowi zaś gotowano godny pochówek, poprzedzony uroczystym nabożeństwem żałobnym.

Mimo iż był grzesznikiem…

Cóż, jakoś owo nie przeszkadzało paryskiemu duchowieństwu…

Jednak nie podobało się Bogu.

Okryte całunem zwłoki dostojnika, umieszczono na ozdobnym katafalku ustawionym w Sali Kanclerskiej, skąd miano je później przenieść do pobliskiego kościoła.

Ale oddajmy głos księdzu Ludwikowi, hrabiemu de Ségur, który opowieść o niesamowitym wydarzeniu związanym ze śmiercią doktora Rajmunda, w swojej — niegdyś bardzo poczytnej książce — zamieścił. Książka przełożona na język polski nosi tytuł: „Piekło, czy jest i czym jest”. Miała ona trzy edycje — warszawską z 1892 roku, krakowską z roku 1905 i wrocławską 1993 r. Do rzeczy jednak:

Otóż, po złożeniu ciała na katafalku, w sali zebrał się nieprzebrany tłum. Jedni przyszli by oddać cześć wybitnemu uczonemu, inni ze zwykłej ciekawości.

„W chwili, gdy czytano lekcję żałobnego Oficjum, zaczynającą się od słów z Księgi Hioba: „Odpowiedz mi: jako wiele mam nieprawości i grzechów?” — grobowy głos odezwał się spod zasłony i wszyscy obecni usłyszeli te słowa: „Sprawiedliwym wyrokiem Boga zostałem oskarżony”. Wszyscy rzucili się ku zmarłemu, podnieśli całun, ale trup był nieruchomy, skostniały, martwy. Podjęto tedy niebawem przerwane na chwilę obrzędy. Wszyscy obecni przejęci byli zdumieniem i trwogą.

Wrócono też i do Oficjum, ale gdy przyszło do czytania wspomnianej Lekcji: „Odpowiedz mi — tym razem trup podniósł się wobec wszystkich zgromadzonych i jeszcze silniejszym i dobitniejszym głosem zawołał: „Sprawiedliwym wyrokiem Boga zostałem osądzony” — i położył się z powrotem. Wielki przestrach ogarnął wszystkich. Lekarze ponownie obejrzawszy trupa, uznali, że to trup rzeczywisty, zimny, sztywny.

Nikt już nie miał odwagi dalej prowadzić nabożeństwa i odłożono je na dzień następny.

Władza duchowna nie wiedziała co począć. Jedni mówili: „To potępieniec, niegodzien więc modłów Kościoła”. Inni mówili: „Nie, wszystko to wprawdzie jest przerażające, ale czyż ostatecznie i my wszyscy nie będziemy najpierw oskarżeni, a potem sądzeni sprawiedliwym wyrokiem Bożym?” Do tego zdania przychylił się biskup i nazajutrz rozpoczęto na nowo nabożeństwo o tej samej godzinie. Cały Paryż zbiegł się.

Zaczynają się na nowo wstępne czytania żałobnego Oficjum, lecz na te same słowa Lekcji: „Odpowiedz mi” — doktor Rajmund podniósł się, usiadł i głosem grobowym, przeszywającym trwogą wszystkich obecnych, zawołał: „Sprawiedliwym wyrokiem Boga zostałem potępiony” — i znów opadł nieruchomy.

Tym razem nie było najmniejszych wątpliwości co do okropnego zjawiska, którego oczywistość leżała jak na dłoni. Nie można było zaprzeczyć. Toteż na rozkaz biskupa i kapituły zdarto z trupa oznaki godności i wywieziono go na publiczne ścierwisko w Montfoucon.

Historia o której opowiedziałem wyżej wydarzyła się w roku 1080. Można też o niej przeczytać w potężnym dziele pt.: „Zwierciadło Przykładów” wydanym w Krakowie w roku 1624, na stronach od 432 do 434, a także u Bollandystów. Trudno zatem twierdzić, iż rzecz cała została zmyślona.

Zagadka jesiennej nocy

Usiadł zupełnie przytomny, tak jakby wcale nie kładł się spać tej jesiennej nocy. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w ciemność, jednocześnie wytężając słuch, bo zdawało mu się, że obudził go jakiś dźwięk.

Ale wokół panowała cisza. Cisza kładąca się gęstym woalem na wszystkim wokół.

Lecz w tej ciszy i mroku czaiło się niewiadome. Coś, co sprawiło, że wybił się ze snu i teraz siedział z uwagą nasłuchując i wypatrując oczy.

Po omacku sięgnął ręką na stojący w pobliżu stolik, gdzie wieczorem zostawił papierosy i zapałki.

Z lubością zaciągnął się dymem.

Skądś, z daleka, jego uszu dobiegł warkot samochodu i jeszcze bardziej odległe poszczekiwanie psa.

Już miał się na nowo położyć, rozgniótłszy wpierw niedopałek w popielniczce, gdy w kącie pokoju, tuż za ciemną i masywną bryłą szafy, zamajaczyła w mroku sylwetka człowieka.

Zerwał się z posłania i podbiegłszy do stołu zaświecił lampę naftową, po czym omiótł pokój bacznym spojrzeniem, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego.

Na sosnowym mocno podniszczonym stole stała szklanka-musztardówka z na wpół wypitym kompotem. Podniósł ją teraz i wysączył do końca zimny i niesmaczny już płyn.

Nie rozumiał co się z nim działo. Uświadomił jednak sobie, że zachowuje się nie całkiem normalnie. Nawet jeśli obudził go jakiś dźwięk, to pewnie mający całkiem naturalne pochodzenie. Może był to krzyk nocnego ptaka, a może uderzenie wiatru o szybę. Dziwił się sobie samemu, że wpadł w panikę, nie mając ku temu absolutnie żadnych powodów, ale jednocześnie nadal rozglądał się po pokoju, w poszukiwaniu czegoś, co mogło mu zagrażać.

Drgały w nim wszystkie włókienka mięśni i nerwów i miał tę pewność, że już do rana nie zaśnie. Przecież zdawał sobie sprawę z tego, że powinien dobrze wypocząć, bo jutro czeka go ciężki dzień.

Zgasił więc lampę i jak najwygodniej ułożył się w pościeli, pod przymknięte powieki usiłując przywołać sen. Ale daremnie. Za to w czaszce poczęły mu się kłębić tysiące najróżniejszych myśli, a jedna straszniejsza od drugiej.

Naraz przypomniał sobie wszystkie opowieści o duchach, jakie zasłyszał w dzieciństwie. Położył się na brzuchu, starając się myśleć o czym innym. Nakrył głowę kołdrą, lecz nie na wiele się to zdało.

Męczył się tak z pół godziny, a może dłużej. Potem zły na samego siebie odrzucił przykrycie, znów zapalił światło i boso poczłapał do kuchni. Tutaj, w sobie wiadomym schowku, czyli w szczelinie między kredensem, a ścianą, stała nienapoczęta jeszcze litrowa flaszka bimbru. Wyjął ją teraz, wyciągnął korek i napełniwszy musztardówkę do połowy, duszkiem wypił. W ustach i gardle poczuł wstrętny smak taniego alkoholu, nabrał tedy pełny kubek zimnej wody z wiadra i pił ją długimi łykami, aż przełyk przestał go palić.

Przysiadł na kuchennym taborecie i zapatrzony w ciemne okno, czekał na uczucie ulgi i odprężenia, jakiego doświadczał zawsze w kilka minut po wypiciu bimbru.

Ale nie dane mu było się nim porozkoszować, oto bowiem, skądś z sypialni, do jego uszu dobiegł dźwięk — realny, jak najbardziej realny, niebędący bynajmniej produktem wyobraźni, przypominający może nieco płacz noworodka.

Poderwał się na równe nogi. Kwilenie nie ustawało. Poczuł jak cierpnie mu skóra na plecach, a czoło pokrywa się zimnym potem. Nie miał zamiaru udawać się na poszukiwanie źródła tego dziwnego dźwięku. Wiedział, że do niego nie dotrze. Skąd wiedział? Tego nie potrafił uzasadnić. Po prostu wiedział…

Ponownie nalał sobie bimbru, ponownie napełniając musztardówkę, tym razem po wręby, i wypił palący płyn dwoma, czy trzema łykami.

Oszołomienie nadeszło prędzej niż się spodziewał. Z oszołomieniem zaś zobojętnienie.

Był pijany, kręciło mu się w głowie i chciało mu się śmiać ze swoich irracjonalnych lęków. Posiedział jeszcze przez chwil na posłaniu.

Ciężki sen spadł na niego nagle i chociaż teraz z różnych stron pokoju dobiegały niepokojące dźwięki, on już ich nie słyszał. Żona leżąc obok niego ciężko pochrapywała. Z niechęcią odsunęła się na skraj posłania, kiedy wreszcie na dobre ułożył się obok niej.


Pewnie nie spał długo, bo kiedy otworzył oczy wokół panowała smolista ciemność. Zrazu nie słyszał niczego, tyle że czuł czyjąś obecność w pokoju. A może było to tylko złudzenie?…

Nie, to nie było złudzenie. Jego uszu jęły dobiegać ciche popiskiwania i jakiś dziwny dźwięk przypominający nieco posykiwanie kota, gdy jest zły i chce odpędzić niemiłą mu osobę.

Coś głośno uderzyło o szafę. Potem jeszcze i jeszcze raz. Przestraszony poderwał się i usiadł. W głowie mu wirowało, a wyschłe usta i gardło domagały się wody. Chciał wstać, zaświecić światło, zobaczyć co się dzieje, ale nie mógł. Jakaś potworna siła przyciskała go do łóżka. Nie był to jednak człowiek, ni żadna inna istota z krwi i kości. Było to tak, jakby nagle, w jakiś niezwykły, niesamowity sposób wzrosła siła grawitacyjna.

Tymczasem cały pokój rozbrzmiewał odgłosami ciosów, jakie ktoś czy coś wymierzały szafie, ścianom… Robiło to wrażenie, jakby cały dom drżał w posadach.

Poczuł, że rozbudziła się także i żona, i że również ona nie może — mimo iż czyni takie próby — podnieść się z posłania.

Wkładając w to cały wysiłek, nadal próbował wstać. I może by mu się udało, tyle że w pewnym momencie poczuł niesamowity ból w rękach. Wręcz słyszał, jak pękają mu kości przedramienia. Ale słyszał też niesamowite, przedziwne charczenie żony.

Nie był w stanie niczego uczynić. Ból sparaliżował go, unieruchomił.

A dom wciąż drżał od uderzeń. Teraz łomotało dosłownie już wszędzie. Zdawało się, że solidny, poniemiecki, budynek wymurowany z czerwonej nietynkowanej cegły, lada moment rozleci się na kawałki.

Nie pamiętał jak długo to trwało, bo stracił przytomność. Gdy się ocknął było już dość widno. Zaskoczyła go cisza, absolutna, niczym nie zmącona cisza. I ból. Potworny ból w obu rękach. Usiłował nimi poruszyć — nie udało się. Wiedział, że ma pogruchotane kości.

Odwrócił głowę i kątem oka spojrzał na żonę.

W tym samym momencie począł krzyczeć, przeraźliwie, strasznie, boleśnie.

Leżała obok niego zlana krwią, z wielką raną na szyi, z rozdartym gardłem. Leżała martwa i milcząca. I nawet nie wiedział jak się to stało. On żył, ale okaleczony, nie mogąc nawet poruszyć palcami u rąk.

Nieopisany strach przygniótł mu piersi.

Nie pamiętał jak wygramolił się z łóżka, jak dotarł do sąsiadów. Nie pamięta niczego. Jedno co pamięta, to owe dziwne, niepokojące odgłosy w ciemnym pokoju, stukoty i walenie w ściany i meble, i w końcu ów koszmarny widok kobiety z wyszarpanym z gardła kawałem mięsa.

Leczył się długo. Doglądał go felczer, który jakimś cudem z Żytomierza zamiast na Sybir lub do Kazachstanu, trafił właśnie tutaj, w okolice Wrocławia. Tyle, że ów felczer niewiele umiał. Źle poskładane ręce źle się pozrastały. Władał nimi, lecz z trudem.

Od tamtej nocy zawsze sypiał przy zapalonym świetle. Tak jakby światło mogło go było wtedy uratować. I jego żonę.


Opisana historia miała miejsce tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, w pobliżu Wrocławia. Nikt i nigdy nie zajął się rozszyfrowaniem — co by nie powiedzieć — makabrycznej, ale także intrygującej zagadki.

Milicja i UB miały wtedy inne sprawy na głowie. Miejscowi oficjele nie chcieli nawet wysłuchać relacji okaleczonego człowieka. Żonę pochowali sąsiedzi. Bez księdza, bo go jeszcze w tej okolicy nie było. Bohater naszej opowieści, gdy tylko wyzdrowiał, wyjechał do centralnej Polski. Kontaktu z sąsiadami spod Wrocławia nie utrzymywał, bo i po co?

Nikt, nigdy nie spisał jego relacji, dopiero ja, i to wiele lat po śmierci bohatera.

Gdy mi rzecz całą relacjonował, był tak podniecony, jakby owo nieszczęście dotknęło go zaledwie wczoraj, a nie kilkadziesiąt lat wcześniej.

Żałuję, że nie wypytałem go dokładniej, ale nie przypuszczałem, iż kiedykolwiek opiszę to, co od niego usłyszałem. Dzisiaj jest już na to zbyt późno. Ów człowiek bowiem zmarł i to jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych.

A ja nawet nie pamiętam jak się nazywał. Tylko imię — Stanisław. Ale iluż to było Stanisławów w tamtym czasie?…

Jakub i Małgorzata

Za oknem gęstniał brudny, późnojesienny zmierzch. Deszcz bębnił w szyby, a wiatr skomlił wśród gałęzi wyniosłej topoli, rosnącej na wprost okna.

Małgosia wróciła z pracy głodna i zmęczona. Z ulgą zdjęła buty w przedpokoju i nasunęła stare, miękkie, rozdeptane kapcie. Pomyślała, że oto nadchodzi kres kolejnego dnia. Dnia dokładnie takiego samego jak tyle innych dni, układających się w tygodnie, miesiące i lata.

Dzisiaj znów czuła boleśniej niż kiedy indziej siłę prądu upływającego czasu, który niósł ją dalej i dalej od zielonych brzegów młodości. Czy szczęśliwej? Dziś już tego nie wiedziała. Wiedziała za to tylko jedno, że niósł ją ku czemuś, czego podświadomie się lękała i dokąd chciałaby dotrzeć jak najpóźniej. Lecz czyż to od niej zależało?

Westchnęła głęboko i wszedłszy do łazienki odkręciła kran z ciepłą wodą. Myła dłonie i twarz dokładnie. Jakby chciała w ten sposób pozbyć się smutku, który przylgnął do niej. Kończyła się wycierać niezbyt już świeżym ręcznikiem, zastanawiając się jednocześnie co ugotować na obiad dla dzieci, które za godzinę, najwyżej półtorej, powinny wrócić ze szkoły, i dla męża, mającego się zjawić dopiero około jedenastej wieczorem, bo pracował tego dnia na druga zmianę.

Gdy odwiesiła ręcznik na haczyk wbity w ścianę obok umywalki, usłyszała długi, ostry dzwonek. Niechętnie podeszła do drzwi i odchyliwszy klapkę zerknęła w otwór wizjera. Dostrzegła w bardzo gęstym już mroku klatki schodowej niewyraźny zarys ludzkiej sylwetki.

— Kto tam? Zapytała.

Ale odpowiedzią był następny dzwonek. Choć tym razem krótki, to również ostro, prawie boleśnie wibrujący w uszach.

— Kto tam? — powtórzyła pytanie.

Po upływie wielu chwil doleciał do niej przytłumiony głos mężczyzny:

— Otwórz… Małgosiu.

Na dźwięk owych słów jakoś odruchowo przekręciła gałkę zamka, a potem nacisnęła klamkę. Drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem nienaoliwionych zawiasów.

Prostokątna plama światła rozpostarła się na posadzce korytarza, a w samym jej środku stał mężczyzna.

W pierwszej chwili go nie poznała. Być może dlatego, że nie widziała go od piętnastu, albo i siedemnastu lat? A może powód był inny? Stał przed nią ubrany w starą, mocno podniszczoną, sukienną kurtkę, z gołą głową, o mokrych włosach pozlepianych w kosmyki, z których strużki wody spływały mu po policzkach. A może po prostu dlatego, że właśnie jego najmniej ze wszystkich swoich znajomych spodziewała się tu i teraz?

Stał tak przed progiem z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków, mokry i chyba zmęczony.

— Nie zaprosisz mnie do środka? — zapytał, gdy chwile mijały, a oni tak tkwili na przeciw siebie milczący.

— Ależ tak! Oczywiście! Wejdź proszę!

Była lekko zdenerwowana i mówiła nieco zmienionym głosem. Dlaczego? Cóż, sama tego nie wiedziała i nawet w duchu była zła na siebie, że zachowuje się jak smarkula.

— Wejdź Jakubie — ponowiła zaproszenie, jednocześnie odsuwając się z przejścia i robiąc mężczyźnie miejsce.

Skoro znalazł się w przedpokoju zatrzasnęła drzwi i instynktownie przekręciła gałkę zamka.

Stał na środku przedpokoju, jakby nie mogąc się zdecydować, co ma dalej czynić — pozostać w tym ciepłym, widnym, przytulnym mieszkaniu, czy może raczej przeprosić gospodynię, pożegnać się i czym prędzej wyjść w zmierzch, który już prawie przybrał barwę nocy.

— Boże, jakiś ty mokry!

Małgorzata podeszła do przybyłego i pomogła mu się rozebrać. Gdy schylił się by rozsznurować buty, powstrzymała go słowami:

— Daj spokój! Nie rób tego.

Zaprowadziła go do pokoju, w którym zwykle przyjmowała gości. Jakub usiadł w miękkim, opasłym fotelu i z ciekawością rozglądał się wokół. Widać było dostatek, lecz przecież nie bogactwo.

W kuchni jął gwizdać czajnik. Długo, wysoko, przenikliwie.

— Przepraszam, pójdę zrobić herbatę. A może wolisz kawę? — powiedziała kobieta.

— Niech będzie herbata.

Potem, gdy w milczeniu wpatrywali się w szklanki napełnione bursztynowozłocistym płynem, a ciszę mąciło tylko prędkie uderzanie grubych kropel o blaszany parapet, Małgorzata skryła twarz w dłoniach i zaszlochała.

Płacz wstrząsał całym jej ciałem, a łzy przesączały się między palcami.

Jakub podniósł się ze swojego miejsca i zbliżywszy do płaczącej objął ją delikatnie i przytulił do siebie.

— No, dobrze już, dobrze — szeptał, jednocześnie całując jej włosy.

— Nie! Nie jest dobrze! Jest źle i ty wiesz o tym doskonale, tak samo jak ja.

— Ale było dobrze…

— Przestań! Nie dręcz mnie! Nie kłam! Mogło być dobrze. Tylko mogło być! Lecz przecież nie było…

— Tak, wiem. To przeze mnie.

Przestała płakać, otarła zaczerwienione i zapuchnięte powieki zmięta połą bluzki, która miała na sobie i potem bacznie spojrzała mu w oczy:

— Dlaczego to mówisz?

Wzruszył ramionami:

— Bo to prawda.

Podniosła się. Objęła za szyję, jednocześnie z całej mocy przywierając do jego piersi. Znów zaczęła szlochać.

— Och, Jakubie! Kuba!

— Dobrze już, dobrze… — uspokajał ją

A potem ich wargi odszukały się jakoś instynktownie.

Wiatr wył za oknami, miotając falami grube krople dżdżu, które z łoskotem odbijały się od szyb i blaszanych parapetów. Spoza ściany dolatywały dźwięki pianina, z którego jakieś dziecinne ręce, niewprawne i nienawykłe do klawiszy, wydobywały prostą melodię.

Odsunęła go od siebie:

— Przestań. To nie ma sensu. Ty masz swoje życie, ja mam swoje. Za kilkanaście minut ze szkoły wrócą moje dzieci. Ty odejdziesz tam, skąd przybyłeś…

— Nie! Nie! — przerwał jej gwałtownie. — Nazbyt wiele kosztowało mnie to, by móc przyjść do ciebie, zbyt długo na to czekałem, aby teraz, gdy marzenia się ziściły, tak po prostu wyjść stąd w mrok i deszcz. Na zawsze…

— Zatem o czym myślisz?

— Jeszcze nie wiem… A raczej wiem tylko jedno: wciąż należymy do siebie… Tak jak wtedy… Pamiętasz?

Znów poczuła bolesny skurcz gardła i łzy zbierające się pod powiekami.

— Pamiętam. Tak, pamiętam. Lecz cóż z tego? Minęło tyle lat… Czy sądzisz, że teraz, po tych wszystkich latach, rzucę dom, dzieci i pójdę za tobą? Cóż więcej mi możesz dać prócz tego, co już mam?

— Siebie — powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem.

— Siebie? Siebie mogłeś mi dać wtedy, przed laty…

— Wiesz dobrze, że nie mogłem.

— Ach, tak, nie mogłeś! Nie mogłeś, bo miałeś żonę!… I jeszcze dzieci… Dokładnie tak samo, jak ja dzisiaj… A teraz przychodzisz, nie wiadomo skąd, i domagasz się bym zrobiła to, przed czym się ty wzbraniałeś?! Bym rzuciła rodzinę i poszła za tobą? Dokąd? Co się zmieniło? Już nie masz skrupułów? Czyżbyś owdowiał?

— I tak, i nie. Powiedzmy, że jestem wolny.

— Nie powiesz nic więcej?

— A po cóż? Posłuchaj Małgosiu. Nie chcę zabierać cię dzieciom. Nie chcę niszczyć twojej rodziny. Chcę byśmy — choćby jak najkrócej — należeli do siebie. Całkowicie, do końca. Nie przerywaj mi — uniósł do góry dłoń. — Nie przerywaj, daj dopowiedzieć resztę.

Umilkł na chwilę, jakby zbierał myśli, a potem znów zaczął mówić półgłosem:

— Wiem doskonale, że ani teraz, ani nigdy nie kochałaś swojego męża. Wiem dobrze — i nie zaprzeczaj — że przez wszystkie te lata myślałaś tylko o mnie, że mnie pragnęłaś, i że mnie wzywałaś. Czemu więc teraz, gdy ziściły się twoje marzenia żądasz bym odszedł?

Patrzyła na niego jakiś czas, a potem ukryła twarz w dłoniach i poczęła szlochać.

— Boże, Boże, jakież to wszystko trudne…

— Wzywałaś mnie w myślach, śniłaś o mnie… Przez wszystkie te lata śniłaś o mnie… Nie możesz mnie teraz, ot tak, po prostu przepędzić.

— Kuba… Kuba… — znów przylgnęła do jego piersi, ustami szukając ust. Potem odsunęła się gwałtownie. — Dobrze. Wiem, że masz rację. Tak, chciałam cię i nadal chcę. Ale teraz odejdź. Dzieci mogą przyjść lada chwila.

Podniósł się powoli i skierował w stronę drzwi:

— Czy mam wrócić?

— Tak!


Popołudnie tamtego wrześniowego dnia było upalne. Małgorzata szła na spotkanie z młodym mężczyzną nie dlatego, że się jej podobał — trudno byłoby nazwać go urodziwym — lecz dlatego, iż ją zaintrygował.

Dwa dni wcześniej prosząc nieznajomego o wyświadczenie drobnej przysługi, powiedziała mu, że w zamian zaprosi go na kawę. Ot, takie gadanie. Ani nie sądziła, że obcy człowiek, którego raptem pierwszy raz widziała na oczy (i on ją zresztą też) zechce jej pomóc, ani też obietnicy zaprosin na kawę nie traktowała poważnie.

Tymczasem jednak uczynił o co go prosiła i nawet zatelefonował by jej o tym powiedzieć.

Czuła się dość niezręcznie. Ochoty na to spotkanie, na kawę z nieznajomym (choć zasłużył na nią) nie miała zupełnie. Z drugiej jednak strony dręczyła ją świadomość, iż winna dotrzymać słowa, a mężczyzna zaintrygował ją też dość mocno.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 34.26