Dawno, dawno temu, na skraju ciemnego boru mieszkał mały skrzat. Za dnia spał w swym pięknym domku w muchomorze, nocami przemierzał świat, niosąc ukojenie zbolałym duszom. Co wieczór wsiadał do swego sowiego zaprzęgu, a sowa rozpościerała swe mocne skrzydła i wzbijała się w niebo, wprost do gwiazd i lśniącego na nieboskłonie półksiężyca, oświetlającego drogę ku przeznaczeniu. Sowi zaprzęg leciał pośród migoczących świateł miast, a skrzat zaglądał w okna mieszkań, sprawdzając, czy nie ma tam kogoś, kto potrzebuje jego wsparcia.
Któregoś zimowego wieczoru, podczas swej conocnej wędrówki, spojrzał w okno i zobaczył małą dziewczynkę. Siedziała skulona w kącie swojego ciemnego pokoju i cichutko popłakiwała. Błyszcząca łza powoli spływała po jej różowym policzku, tworząc naznaczoną żalem wilgotną smugę. Skrzat zatrzymał zaprzęg i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w piękne, a zarazem tak smutne oblicze małej osóbki. Postanowił, że zagości tu dłużej, żeby poznać historię oraz powód łez tego nieszczęsnego dziecka. Sowa podfrunęła do otworu wentylacyjnego budynku, a on wskoczył do niego i ślizgiem poleciał w dół, wprost do mieszkania dziewczynki. Zaczepił o kratkę linę cieniutką niczym pajęcza nić i ześliznął się po niej na podłogę. Wyjrzał spod drzwi, a spostrzegłszy, że nikogo w pobliżu nie ma, przecisnął się pod nimi i pobiegł w kierunku pokoju dziecka. Skrzat był maleńki, niewiele większy od dużych pająków, które to czasami wykorzystywał do jazdy wierzchem. Spod kapelusza wystawała mu bujna czupryna, a gęsta broda sięgała aż do piersi.