E-book
14.7
drukowana A5
Kolorowa
79.38
Opowieść o japońskim Nowym Roku

Bezpłatny fragment - Opowieść o japońskim Nowym Roku

Objętość:
273 str.
ISBN:
978-83-8384-554-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
Kolorowa
za 79.38

Podziękowania

Książka ta nigdy by nie powstała, gdyby na mojej drodze nie stanęło kilka wyjątkowych osób, z którymi spotkania traktuję dziś jako dar od opatrzności. W tym miejscu chciałbym im ze wszystkich sił podziękować.

Dziękuję Annie Rogowskiej, mojej pierwszej nauczycielce japońskiego, za to, że pewnego dnia na nasze wspólne zajęcia, które były dla mnie bezcenną ucieczką od trudnej wtedy codzienności, przygotowała tekst o japońskim Nowym Roku. Stał się on dla mnie niepozornym impulsem do zgłębiania wiedzy na temat tego święta.

Dziękuję Adriannie Wosińskiej, prezes wydawnictwa Kirin i redaktor naczelnej kwartalnika „Torii”, za zaufanie, jakim mnie obdarzyła przed laty, nawiązując ze mną współpracę przy tworzeniu artykułów, w ramach której zaczęłam systematyzować zebrane informacje i ubierać je we własne słowa. Dziękuję także za wsparcie i rady, jakich mi udzieliła przed wydaniem tej publikacji.

Dziękuję Moe Horigami, mojej drugiej nauczycielce japońskiego, za czas i niewiarygodne wręcz zaangażowanie, z jakim pomagała mi dopiąć plan mojej wyprawy i odpowiadała na wszystkie moje pytania, nie wyłączając nawet udziału w tym swojej rodziny mieszkającej w Japonii.

Dziękuję w końcu mojej rodzinie i mężowi za cierpliwe znoszenie moich dziwactw i wspólne uczestnictwo we wszystkich podejmowanych przeze mnie noworocznych przedsięwzięciach.

Choć byłam w stanie napisać wiele stron tekstu przy tworzeniu tej książki, teraz czuję, że brakuje mi słów, by odpowiednio wyrazić moją wdzięczność.

Autorka

W książce zastosowano transkrypcję wyrazów japońskich zgodnie z zasadami opracowanymi przez Jamesa Curtisa Hepburna z wyłączeniem jednak tych, które doczekały się już spolszczonych wersji jak np. siogun, czy też nazwy miast np. Tokio.


Podstawowe zasady transkrypcji Hepburna:

— pozioma kreska nad literą oznacza podwójnie długie jej brzmienie

— j czytamy jak polskie dź

— ch czytamy jak polskie ć

— sh czytamy jak polskie ś

— ts czytamy jak polskie c

— w czytamy jak polskie ł

— z czytamy jak polskie dz

— y czytamy jak polskie j

Wstęp

Będąc małą dziewczynką, z wielkim zniecierpliwieniem czekałam na święta Bożego Narodzenia odkąd tylko wesoły czas wakacji się kończył, a witała mnie szarobura szkoła. Choć gdy mama zabierała mnie do kościoła, słyszałam tam, że najważniejszym świętem dla chrześcijan jest Wielkanoc, gdyż stanowi istotę tego, w co wierzymy — że nasz Bóg pokonał śmierć, tak jak i my ją kiedyś pokonamy, w mojej małej głowie wszystko to brzmiało zbyt poważnie i wciąż nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to Boże Narodzenie jest przecież najbardziej wyjątkowe i uroczyste. W końcu gdyby Bóg się nie narodził, to pewnie też by nie umarł ani nie zmartwychwstał. Tak naprawdę nie chodziło jednak o teologiczne argumenty, a o atmosferę, która towarzyszyła tym zimowym świętom. Pamiętam, jak tata przynosił choinkę i wieszałam na niej długie, zapakowane w kolorowe złotka landrynki, które choć ładnie wyglądały, nie nadawały się raczej do zjedzenia i wiedział o tym nawet taki łasuch jak ja. W końcu co roku w styczniu ściągało się je z drzewka i chowało do pudełka na przyszły. Gdy ja byłam zajęta zakładaniem wiekowych landrynek i własnoręcznie wykonanych ozdóbek z papieru i sreberka z czekolady, które udało mi się wcześniej sprzedać członkom rodziny po dziesięć groszy każda, mama wraz siostrami spędzała głośno czas w kuchni. A głośno było zawsze, bo to przecież dosyć nerwowy okres dla każdej kobiety. Gdy ich wysiłki i osiągnięcia miały w końcu doczekać się prezentacji na stole wigilijnym i nim przystąpiłam do pałaszowania wszystkich tych wyjątkowych potraw, pojawiających się często tylko raz w roku, jak kasza jęczmienna z suszonymi śliwkami, biegłam z kolorowym opłatkiem w ręce do naszej suczki, która samotnie leżała wtedy w swoim legowisku w kuchni i podrzucałam jej kawałek w nadziei, że kiedy przyjdzie północ, w końcu przemówi. Ponoć krowy babci mówiły… Ale być może była to wina gatunku, a może upartego charakteru suni, ale nigdy nie doczekałam się nawet wymownego chrząknięcia. Po kolacji dzielnie czekałam na pasterkę, choć nie zawsze się udawało wygrać z jakąś tajemną siłą, która trzymając za rzęsy, pociągała powieki w dół. Nie był to jednak koniec zabawy, gdyż wszystkie ozdoby, odświętne dania, goście i migocące światełka zostawały ze mną jeszcze przez kilka dni.

Mijały jednak lata, przestałam łudzić się, że suczka coś jeszcze do mnie powie, mama zdecydowała się wyrzucić w końcu landrynki, byłam zbyt poważna, żeby zbierać sreberka z czekolady i sprzedawać ozdoby choinowe po dziesięć groszy, przywykłam też w końcu do kompotu z suszonych owoców. Nawet lampki na choince wydawały się mniej kolorowe i wesołe. Nie mogłam się jednak pogodzić z tym, że bajka, którą znałam, tak po prostu się skończyła, że wszystko zostało powiedziane, a teraz czeka mnie już tylko dorosła nuda. Wtedy też wpadłam na pomysł, by odkryć nową bajkę. Z pomocą przyszła mi moja ukochana, odległa Japonia, która zawsze była dla mnie skarbnicą barwnych opowieści. Japończycy również mają swoje bajkowe, rodzinne święto. Jest nim Nowy Rok. Bardzo korzystna dla mnie data pokrywająca się z wolnymi od pracy dniami sprawiła, że zapragnęłam znów poczuć się dzieckiem, które odkrywa tajemnicę świąt. Przez kilka lat z rzędu próbowałam poznać ich tradycję, korzenie i wypróbować wszystko na własnej skórze. Mówiąc „własnej”, pozwoliłam sobie jednak na pominięcie udziału całej mojej rodziny, która musiała siłą rzeczy przeżywać tę przygodę razem ze mną, co robiła zresztą całkiem wytrwale. W kolejnych rozdziałach chciałabym więc opowiedzieć Czytelnikowi tej książki, o ile nie załamał jeszcze rąk nad infantylnym podejściem jej autorki do życia, japońską bajkę o Nowym Roku.

Czym jest japoński Nowy Rok

Jak już wspomniałam we wstępie, Nowy Rok jest dla Japończyków mniej więcej tym, czym dla nas święta Bożego Narodzenia — czasem wolnym od pracy, gdy wszyscy zapominają o codziennej rutynie i oddają się masie świątecznych rytuałów zwieńczonych czasem z rodziną i bliskimi. Obecnie obchodzony jest zgodnie z kalendarzem gregoriańskim. Święto nosi japońską nazwę shōgatsu, co znaczy dosłownie „właściwy miesiąc”. Większość firm zamyka się na trzy dni, od pierwszego do trzeciego stycznia. Tuż przed końcem roku wielu Japończyków podróżuje tak jak i my w okresie przedświątecznym, aby na ten wyjątkowy okres dotrzeć do domów rodzinnych. Świętu towarzyszą liczne zwyczaje, często analogiczne do naszych, domy i ulice przyozdabiane są mnóstwem symbolicznych ozdób, a pierwszego stycznia stoły uginają się pod ciężarem tradycyjnych dań. Obchodom tego święta towarzyszą również zwyczaje religijne — i to zarówno buddyjskie (choć tych jest zdecydowanie mniej), jak i związane z tradycyjnymi wierzeniami Japończyków, czyli szintoizmem.


O historii święta

Tabela epok japońskich:






Każdemu człowiekowi cierpiącemu na ciekawość świata i kultur doskwiera nieodzowny przymus odkrywania historii i kontekstów czy to zjawisk, czy przedmiotów. Tak jest też w moim przypadku. I muszę przyznać, że historia tego japońskiego święta spędzała mi sen z powiek przez wiele nocy. Czytelnik dowie się nieco później, jak zgłębiałam współczesne japońskie zwyczaje noworoczne i jakim opłakanym skutkiem niekiedy się to kończyło, jednak nic nie mogło okiełznać palącej i niezaspokojonej potrzeby poznania przeszłości tego święta. Próby wymyślenia nowych haseł, jakie można wpisywać w wyszukiwarkę komputera, by natrafić na jakiś trop materiałów źródłowych na ten temat traktowałam jak rozrywkę w stylu sudoku. Satysfakcja związana z sukcesem była kuszącą perspektywą, ale irytacja towarzysząca drodze do owego sukcesu niejednokrotnie kazała mi trzaskać głośno klapą mojego i tak nie najmłodszego laptopa. W końcu jednak udało mi się dotrzeć do różnych informacji, które postaram się teraz uporządkować. Przejdźmy więc do rzeczy.

Otóż niektóre źródła mówią, że początki obchodów Nowego Roku w Japonii sięgają VI wieku, co pokrywa się z czasem wprowadzenia do kraju buddyzmu. Początkowo było to święto poświęcone przede wszystkim oddawaniu czci przodkom, jednak wraz z rozpowszechnianiem zwyczajów buddyjskich rolę tę przejęły higanobon, a shōgatsu przypadające na początek cyklu wegetacji stało się bardziej czasem modlitwy o pomyślność i dobre zbiory w nadchodzącym roku, nawiązując tym samym do rodzimej tradycji opartej na rdzennie japońskiej religii szintoizmie i do obchodów sekku, czyli festiwali na początek każdej pory roku. Zwyczaje sekku były obchodzone z kolei już od czasów Yayoi (300 p.n.e. — 300 n.e.) i polegały na przyrządzaniu uczty z zeszłorocznych zbiorów i spożywaniu jej w ofierze dla bóstw. Dania te zawierały głównie gotowane zboża.

Heian (794–1185)

Na dworze cesarskim w okresie Heian początek obchodów Nowego Roku przypadał na pierwszy dzień pierwszego miesiąca. Oczywiście nie odpowiadał on pierwszemu stycznia, gdyż nie stosowano wtedy współczesnego nam kalendarza — posługiwano się kalendarzem księżycowym z Chin. Nowy Rok rozpoczynał się więc wczesną wiosną, w okolicach lutego, i zwiastował nowy sezon wegetacyjny. Zanim jednak przystąpiono do świętowania, pod koniec starego roku przenoszono posąg Bogini Miłosierdzia na cesarskie podium. W rezydencji umieszczano także parawany przedstawiające sceny z okropnościami czekającymi na ludzi w piekle. Miały one przypominać o konieczności skruchy i poprawy. Kapłani odprawiali natomiast nabożeństwa mające na celu odkupienie win z całego minionego roku. Ponadto w pałacu cesarskim odbywało się susuharai, czyli dosłownie „wymiatanie sadzy”. Zbierała się ona na powierzchniach płaskich przez cały rok podczas palenia świec i gotowania na ogniu. Już w 927 roku w księdze pod tytułem „Engishiki” można było znaleźć dokładne instrukcje, jak miało się to odbywać. Sprzątanie miało oczywiście nie tylko wymiar praktyczny, ale i religijny. Japończycy uważali, że dzięki oczyszczeniu ich otoczenia z brudu pozbędą się wszystkich ciążących na nich win czy też złych omenów i stworzą w ten sposób idealne warunki do przyjęcia tego, co nowe w nadchodzącym czasie. Dodatkowo zapewniało ono godne warunki dla przychodzącego w tym czasie szintoistycznego bóstwa nowego roku Toshigami. W przeddzień święta urządzano także polowanie na demona. Dostojnicy Ministerstwa Urzędów Centralnych oraz mistrzowie in-jang odmawiali w tym celu specjalne zaklęcia. Wybierano jednego z członków cesarskiego orszaku jako zaklinacza demona. Zakładał on złotą maskę i czerwoną szatę, by w towarzystwie dwudziestu pomocników wędrować po dziedzińcu pałacu, szarpiąc za cięciwę łuku, uderzając włócznią o tarczę i wypuszczając strzały w powietrze. Dopiero po tym rytualnym oczyszczeniu ze złych mocy można było przystąpić do obchodów święta. Cesarz inicjował je około godziny czwartej, udając się do ogrodu pałacowej rezydencji, by wzywając imię swojej gwiazdy przewodniej i spoglądając w kierunku Wielkiej Świątyni Ise złożyć pokłon niebu oraz ziemi, obracając się w cztery strony świata. Następnie pokłonem oddawał cześć również przodkom spoczywającym w grobowcach cesarskich. Wznosił modły do bóstw i przodków o pomyślność w czasie sprawowania urzędu oraz poskromienie nieprzyjaznych duchów. Tego samego dnia najwyżsi dygnitarze dworscy oraz arystokraci składali wizyty w rezydencji przywódcy najważniejszego w tym czasie rodu Fujiwarów oraz Jego Cesarskiej Mości, by złożyć im hołd. Trzy pierwsze dni roku obfitowały w uczty, w czasie których podawano cesarzowi różne twarde pokarmy takie jak mięso z dzika, rzodkiew daikon, suszone bulwy batatów, wodorosty arame czy solona ryba aju i umieszczano je pomiędzy dwoma ryżowymi ciastami mochi — białym i czerwonym. Kolory te symbolizowały pomyślność. Ciastka ryżowe przybierały kształt zwierciadeł. Wszystkie te potrawy miały stanowić dla niego dobrą wróżbę. Najciekawsze wydają się tutaj oczywiście te ostatnie. Dlaczego przypominały akurat zwierciadła? Oczywiście chodzi tutaj o nawiązanie do japońskich regaliów, którymi są miecz, klejnoty oraz lustro właśnie — symbol bogini słońca Amaterasu, od której pochodzą japońscy władcy. Cesarz zjadał wszystkie te specjały w ramach hagatame no gishiki, czyli „ceremonii twardnienia zębów”, co gwarantowało dobre zdrowie w nadchodzącym roku i długie życie. Wypijano także sake ze specjalnym proszkiem, w skład którego wchodziło rozdrobnione mięso dzika, jelenia i pstrąga z dodatkiem rzodkwi i tykwy. Paskudny smak tego medykamentu musiał zapewne przeważyć nad jego prozdrowotnymi wartościami, gdyż z czasem zrezygnowano z jego spożywania na rzecz przyglądania się jedynie tej oryginalnej zawiesinie. Oprócz tego Urząd Lekarski przygotowywał także sake będące wywarem z leczniczych roślin, które podawano odpowiednio wyznaczonym dziewicom, aby te wypróbowały ich smak, a następnie wręczano je cesarzowi jako eliksiry długowieczności. Trunek podany w pierwszej kolejności zawierał zioła zwane tososan, drugi — byakusan, trzeci — doshōsan. W skład ziół wchodziły m.in. kłącze ostu o nazwie łacińskiej Atractylodes lancea, czyli po japońsku sōjutsu, keishin — czyli kora cynamonu, bōfū — korzeń rośliny Saposhnikovia divaricata z rodziny selerowatych, serutoriibara — kłącze kolcorośli chińskiej, daio — kłącze rabarbaru lekarskiego, utō — korzeń tojadu oraz fasola azuki. Na tym jednak obchody się nie kończyły. Okres noworoczny trwał bowiem aż do osiemnastego dnia miesiąca. Po drodze odbywała się jeszcze między innymi ceremonia, podczas której dwadzieścia jeden białych koni paradowało przed obliczem Jego Cesarskiej Mości, by po pokazie znów można było przystąpić do ucztowania. Tego dnia przyrządzano specjalną mieszankę siedmiu przynoszących szczęście ziół, które mieszano z ryżem i podawano nie tylko na dworze, ale i w domach prywatnych w celu odpędzenia złych duchów i zapewnienia zdrowia na cały rok. W Pierwszy Dzień Szczura, który nie był świętem regularnym, cesarz i jego dworska świta udawali się na wieś, by tam, spoglądając w cztery strony świata, oczyścić umysły z grzesznych myśli. Zbierali również zioła i zamiatali ziemię gałązkami sosny. Młode siewki sosnowe były wyrywane wraz z korzeniami, co nosiło nazwę komatsubiki. Następnie eksponowano je w rezydencjach, by przy ich użyciu modlić się o długowieczność. Moc taką przypisywano sosnom za sprawą wierzeń chińskich mówiących, że drzewa te jako wiecznie zielone porastają mityczną górę Hōrai, gdzie żyją nieśmiertelni czarodzieje. W tej kwestii nic się do dziś nie zmieniło, gdyż sosna wciąż stanowi symbol długowieczności, choć najczęściej jest obecna w obchodach Nowego Roku w nieco innej formie. Tego dnia również cesarzowa udawała się do komnaty z jedwabnikami, gdzie zamiatała i potrząsała specjalną miotłą wykonaną z leśnej rośliny z rodziny astrowatych, o łacińskiej nazwie Petrya scandens. Przypominające dobrze znaną nam miotłę brzozową bez rękojeści tamabahaki przyozdabiano szklanymi kuleczkami o średnicy zaledwie kilku milimetrów, w kolorach żółtym, zielonym i brązowym. Kulki, uderzając o siebie, wydawały klekoczące dźwięki. Rytuał miał zapewnić dobre zbiory jedwabiu w nadchodzącym roku, jako że jedwab był wysoce ceniony już od okresu Nara. Co ciekawe, miotła ta znalazła swoje miejsce w specjalnym cesarskim skarbcu Shōsō-in i znajduje się tam do dziś! W piętnastym dniu spożywano potrawę pełni księżyca składającą się z ryżu gotowanego z czerwoną fasolą azuki. Mieszano ją pałeczkami z drewna czarnego bzu, by następnie uderzać nimi po lędźwiach kobiety pragnącej począć chłopców. W pałacu cesarskim odbywała się także ceremonia, w czasie której mistrz Ying Yang palił wachlarze i długie wąskie kawałki papieru zawierające kaligrafię. Mocowano je wcześniej do trzech kijów używanych do odbijania piłki w popularnej wtedy grze zespołowej zwanej giccho. Towarzyszył temu śpiew i muzyka. Następnie występowało dwóch mistrzów Ying Yang, którzy śpiewali, trzymając w ręku bambusowe kije z powiewającymi białymi paskami papieru. Po zakończeniu ich przedstawienia przychodziła kolej na trzech tańczących młodych chłopców, z których jeden nosił maskę demona, a dwóch miało na głowie czerwone kapturki i przygrywało na bębnach. Szesnastego dnia w pałacowych ogrodach w czasie tak zwanych spotkań poetyckich, czyli utakai, recytowano wiersze, śpiewano pieśni na cześć Nowego Roku, a czterdzieści dam dworu uświetniało przedstawienie swoim tańcem. Całość obchodów wieńczył turniej łuczników odbywający się osiemnastego dnia pierwszego miesiąca.

W okresie dworskim na luksusy mogli sobie pozwolić jedynie arystokraci. Podczas gdy życie na prowincji toczyło się w sposób bardziej praktyczny, cesarz i jego świta oddawali się wysublimowanym ceremoniałom. Dlatego też większość źródeł opisujących życie w tamtym okresie dotyczy wąskiej grupy zamieszkującej stolicę. Czasy się jednak zmieniały, społeczeństwo się rozwijało. Do głosu zaczęły dochodzić kolejne grupy społeczne. Wraz z nastaniem nowych epok takich jak Kamakura (1185–1333), Muromachi (1333–1568), Azuchi–Momoyama (1568–1600), czy w końcu Edo (1600–1868) pojawiła się coraz bardziej wpływowa warstwa samurajów czy bogatych mieszczan. Dzięki temu zwyczaje związane ze świętowaniem Nowego Roku mogły się rozprzestrzeniać i ewoluować.

Muromachi (1333—1573)

Okres Muromachi związany jest z pojawieniem się jednej z najważniejszych do dziś ozdób noworocznych, czyli kagami mochi. Zanim jednak wyjaśnię, czym ona jest, wspomnę jeszcze o innej dekoracji, która prawdopodobnie została dziadkiem zarówno kagami mochi, jak i ukształtowanego później, bo dopiero w okresie Edo, zestawu tradycyjnych dań osechi ryōri, które jadane są także przez dzisiejszych Japończyków. Mowa o hōrai kazari, która nawiązywała do wspominanej wcześniej góry z chińskich legend. Na podstawce sanpō, wyglądem przypominającej drewnianą tacę umieszczoną na pniu z dziuplą, układano stosik ryżu, a wokół niego i na nim inne produkty spożywcze takie jak: suszone kasztany, wodorosty kombu, gorzka pomarańcza daidai, mandarynki tachibana, owoce torreji orzechowej, wodorosty hondawara, suszone persymony nadziane na szpikulec, suszone mięso z uchowca, dziki pochrzyn japoński onidokoro czy w końcu japoński homar iseebi. Całość przyozdobiona była liśćmi paproci urajiro, gałązkami krzewu o nazwie yuzuriha, które przypominają różanecznik, oraz roślinami symbolizującymi niezłomność i wytrwałość, czyli sosną, bambusem i morelą ume. Co ciekawe, hōrai kazari można zaobserwować także w dzisiejszych czasach podczas pierwszych w roku ceremonii parzenia herbaty. Jej współczesna wersja występuje z trzema polankami węgla drzewnego układanego na ryżu, gdyż jako element niezbędny do podgrzewania wody, jest on związany z przebiegiem ceremoniału. Wróćmy jednak do historii.

Ważne dla kwestii sposobu eksponowania symboli Nowego Roku jest to, że wraz z nastaniem epoki Muromachi powstał styl architektoniczny zwany gabinetowym, w którym pojawiły się dekoracyjne alkowy zwane tokonoma. Są one zresztą obecne w tradycyjnych wnętrzach japońskich do dziś. Służą eksponowaniu kaligrafii, kompozycji kwiatowych ikebana czy też różnych sezonowych elementów dekoracyjnych. W domach samurajów w okresie noworocznym w tokonomie właśnie umieszczano zbroję i broń samurajską, a przed nimi — kagami mochi, ozdobę wykonaną z dwóch (rzadziej trzech) okrągłych ciastek ryżowych, które symbolizować miały wspominane już wcześniej lustro. Stąd wzięła się także jej nazwa, gdyż kagami oznacza „lustro”, a „mochi” to ryżowe ciastka. Słowo „ciastka” może tu zresztą być mylące dla Czytelnika, który nigdy nie zetknął się z tym specjałem kuchni japońskiej. Konsystencją przypominają bowiem bardziej kluski śląskie aniżeli kruche ciastka maślane. Mochi używane do dekoracji miały dwa rozmiary. Większe z nich umieszczano na spodzie, a mniejsze kładziono na górze. Pozostałe elementy pokrywały się do pewnego stopnia z tymi, które występowały w hōrai kazari. Na szczycie piramidy ustawiano owoc gorzkiej pomarańczy daidai, dołączano również gałązki rośliny zwanej yuzuriha (łac. Daphniphyllum macropodum). Dodatkowo można było znaleźć krewetki lub japońskiego kraba, wodorosty kombu, paproć urajironoshiawabi. Ten ostatni element wymaga szerszego objaśnienia. Jest to bowiem cienki pasek suszonego uchowca zawinięty w biało-czerwony papier. Uchowce, czyli japońskie awabi, to rodzaj ślimaka morskiego, który wielkość konsumpcyjną osiąga nawet po dwudziestu latach życia. Dlatego właśnie uznawano go za symbol długowieczności. W celu stworzenia ozdoby noshi należy po złowieniu otworzyć jego skorupę, wyciąć mięso, rozciągnąć je mocno i wysuszyć. Następnie tak przygotowany cienki plasterek mięczaka trzeba pokroić w paski i każdy z nich umieścić wewnątrz (złożonego na wzór latawca) czerwono-białego papieru. Na przedłużeniu dłuższej jego przekątnej wystają dwa końce paska suszonego mięsa. Dziś takie ozdoby przyczepiane są do prezentów, a mięso uchowca zastępuje się często paskiem żółtego papieru. W okresie Muromachi noshiawabi znaleźć można było właśnie w noworocznym kagami mochi, którego samurajska odmiana nosi nazwę buke mochi.

Oprócz ryżowych ciastek zaczęła rodzić się współczesna nam wersja innej noworocznej ozdoby, czyli kadomatsu. Jej geneza sięga zwyczaju komatsubiki, czyli wyrywania małych, sosnowych siewek. Do dziś jeszcze (głównie w rejonie Kansai, czyli tam, gdzie znajdował się cesarski dwór) zachował się zwyczaj dekorowania głównego wejścia małymi sosenkami wraz z korzeniem, którego pęd owija się białym papierem i przewiązuje biało-czerwoną wstążką. W wersji rozszerzonej mogą się pojawić również inne noworoczne symbole — owoce nandiny czy paproć urajiro. Taka dekoracja nosi nazwę nebikimatsu. W XIV wieku do sosny dołączył jeszcze bambus. W ten sposób powstało kadomatsu. Ustawiano je, tak jak nebikimatsu, w parach przy wejściu. Centralną część stanowiły trzy kije bambusowe zakończone poziomym cięciem o różnej wysokości, z czego najkrótszy zajmował pozycję z przodu. Wokół umieszczano młode gałązki sosny, które jako takie nie posiadały korzeni.

Również praktyka susuharai, czyli sprzątania pod koniec roku, dotąd praktykowana jedynie w cesarskim pałacu, rozprzestrzeniła się na świątynie zarówno szintoistyczne, jak i buddyjskie. Kapłani i mnisi przystępowali do czyszczenia licznych świątynnych posągów oraz za pomocą miotły z liści bambusa sasa lub traw przytwierdzonych do bambusowego kija omiatali sufit głównego pawilonu świątyni, czyli hondō.

Jeśli o końcu roku mowa, to warto jeszcze wspomnieć o przyjęciu zwanym rengakai no nōkai, które służyć miało zapomnieniu o tym, że uczestnicy za chwilę postarzeją się o rok, co pewien książę określił w swoich zapiskach jako „toshiwasure”, czyli „zapominanie o wieku”. Warto w tym miejscu nadmienić, że w tamtych czasach Japończycy liczyli swój wiek, dodając do niego kolejny rok wraz z pierwszym dniem pierwszego miesiąca. Oznaczać to mogło, że jeśli dziecko urodziło się pod koniec ostatniego miesiąca, to już po kilku dniach życia mogło mieć dwa lata. Zwyczaj rengakai zarezerwowany był oczywiście dla zamożnych i wykształconych, gdyż jedną z głównych atrakcji spotkania było układanie poezji, a dokładnie — pieśni renga. Tego jednak, kto w tym miejscu pomyślałby, że ciężko dziś nazwać tego typu wydarzenie przyjęciem, pragnę uspokoić — oprócz wysublimowanych rozrywek ówczesnej elicie japońskiej nie brakowało również tych prostszych, czyli po prostu sake i tańca.

Jeszcze przed rozpoczęciem Nowego Roku, który zgodnie z kalendarzem księżycowym przypadał na początek wiosny, odbywało się święto Setsubun. Wierzono, że w przededniu nastania nowej pory roku wszelkie złe duchy mają ułatwiony dostęp do świata ludzi. Dlatego podobnie jak za czasów dworskich, kiedy czytano sutry i przepędzano demona przy pomocy wystrzeliwanych strzał, tak i w okresie Muromachi stosowano różne zabiegi mające na celu ochronę przez demonami. Narodził się wtedy zwyczaj mamemaki, czyli rzucania ziarnami soi z progu domu, czemu towarzyszyło wykrzykiwanie zdania: „Demony na zewnątrz, szczęście do środka!”. Dlaczego używano akurat soi? Istnieje kilka teorii. Jedna z nich mówi, że w dawnej księdze na temat chińskiej medycyny ludowej przypisywano jej moc zabijania duchów i uśmierzania bólu, więc używano jej do wypędzania zła i zarazy. Być może jednak chodzi o grę słów: ma znaczy demon, a messuru — zniszczyć, wytępić, co po połączeniu znaków chińskich daje nam mame, brzmiące tak samo jak fasola/soja.

Już w czasach dworskich w Nowy Rok nie brakowało akcentów odnoszących się do oddawania czci przodkom. W okresie Muromachi istniał zwyczaj obdarowywania ich świętymi produktami spożywczymi. Jeszcze przed nastaniem pierwszego miesiąca rodzina żony przynosiła do rodziny męża i obecnego domu swojej córki podarki w postaci sake, ciastek ryżowych, piklowanego łososia czy ikry śledziowej — właśnie po to, aby złożyć je w ofierze. Czynili tak również członkowie rodziny, którzy na co dzień nie mieszkali z głową rodu.

Kiedy zbliżała się północ ostatniej nocy przed Nowym Rokiem, w świątyniach buddyjskiej sekty Zen zaczynały rozbrzmiewać dzwony zwane joya no kane. Serce uderzało w płaszcz aż 108 razy, co symbolizować miało tyle samo pokus i przewinień ludzkiej duszy stojących na drodze do osiągnięcia oświecenia. W ten sposób wierni mieli wkroczyć w nowy rok bez ich ciężaru. Istnieje też inna teoria na pochodzenie tej liczby — wskazująca na japoński system podziału roku w zależności od pogody: 12 miesięcy, 24 „pory roku” i 72 „aury pogodowe”. Zwykło się jednak skłaniać ku tej pierwszej wersji.

W czasie samych świąt ucztowano i bawiono się. Jedną z rozrywek były występy tancerzy. Śmiało można porównać ich do naszych swojskich kolędników, gdyż wędrowali oni od domu do domu i przy akompaniamencie bębenka tańczyli i śpiewali przed domownikami. Zwyczaj ten narodził się z praktyki obecnej za czasów Heian, kiedy to buddyjski mnich przychodził w okresie noworocznym na cesarski dwór, tańczył, błogosławił i życzył długowieczności. Wraz z dochodzeniem do głosu warstwy samurajów mnisi zaczęli odwiedzać też ich bogate domostwa czy też świątynie, aż w końcu rolę mnichów przejęli wędrowni tancerze wykonujący sztukę zwaną manzai, odwiedzający także zwykłe domy.

Oprócz profesjonalnych tancerzy manzai w rolę „kolędników” wcielali się także zwykli ludzie, mieszczanie, a nawet wieśniacy, którzy w tym okresie odwiedzali domy daimyō (panów feudalnych) oraz pałac cesarski i w zamian za występ wokalno-taneczny mogli liczyć na datki w formie pieniężnej lub materialnej. Wygłaszali oni mowy gratulacyjne, śpiewali i tańczyli. Wszystkiemu towarzyszyła oczywiście muzyka. Używano małego bębenka zwanego kakko, dużego bębna ootsuzumi, dzwonka kane oraz japońskiego fletu. Występy te nosiły nazwę matsubayashi, co ma nawiązywać do okresu noworocznego, czyli matsu no uchi, kiedy wystawia się ozdoby z sosny,.

Rozrywkę zapewniała też popularna gra dla chłopców zwana giccho. Przypominała ona znany nam unihokej. Zawodnicy dzielili się na dwie drużyny. Każdy z nich trzymał w ręku bambusowy kij opleciony kolorowymi sznurkami, wyposażony w drewniany młotek przytwierdzony do końca patyka. Kijami uderzano w drewniany krążek z zaokrąglonymi brzegami.

Z okresu Muromachi pochodzi także legenda o takarabune, czyli niebiańskiej łodzi, którą w czasie pierwszych trzech dni nowego roku siedem bóstw szczęścia, tzw. shikifukujin, spływa z nieba na ziemię. Wiozą oni ze sobą worki ze skarbami, a wśród nich można znaleźć kapelusz zapewniający niewidzialność, zwoje brokatu, sakiewkę pieniędzy, której zasoby nigdy się nie kończą, klucze do boskiego magazynu ze skarbami, zwoje ksiąg mądrości, magiczny młotek, który po uderzeniu wybija monety, szczęśliwy płaszcz przeciwdeszczowy, boską szatę z piór i worek klejnotów. Obrazki przedstawiające tę niebiańską łódź zaczęto więc wkładać pod poduszki, aby pozytywnie wpłynęły na pierwszy sen w nowym roku, czyli ten, który pojawić się miał w nocy z pierwszego na drugi dzień pierwszego miesiąca. Był on szczególnie ważny, gdyż miał zwiastować, jak przebiegnie nadchodzący rok. Nosił nazwę hatsuyume. Jeżeli jednak sen był niepomyślny, istniało wyjście z sytuacji. Wystarczyło wrzucić obrazek do rzeki, by pozbyć się wiszącego nad człowiekiem nieszczęścia.

Pierwsze kilka dni nowego roku były też czasem, kiedy każdy samuraj miał ofiarować specjalne potrawy swojemu siogunowi. Początkowo były to proste prezenty w postaci na przykład karpia, jednak wraz z umocnieniem się pozycji społecznej warstwy wojowników także i wręczane upominki zaczęły przyjmować bardziej wyszukaną formę. Tak narodził się honzen ryōri, czyli oficjalnie zaaranżowany posiłek. Jego skład i forma podania były ściśle określone. Dania serwowano na specjalnych tacach, których zawartość ustalano wedle ogólnie przyjętych zasad. Część z nich była jedynie ceremonialną ofiarą, niekoniecznie spożywaną. Po prezentacji posiłku rozpoczynały się sztuki teatru , po których dopiero serwowano bardziej przystępne jedzenie jak makaron udon czy sōmen. Dla późniejszych zwyczajów najistotniejsze wydaje się jednak, że wraz z powstaniem honzen ryōri na jednej z tac pojawiła się po raz pierwszy noworoczna ozōni, czyli ciepła zupa z ciastkami ryżowymi traktowana jako przekąska do alkoholu.

Edo (1600—1868)

O świętowaniu Nowego Roku przez Japończyków z okresu Edo wiemy już całkiem sporo, gdyż wiele ze zwyczajów praktykowanych w tamtym czasie przetrwało do dziś. Warto więc zacząć od czasu przygotowań do tego najważniejszego święta. Rytuał sprzątania na koniec roku rozprzestrzenił się wśród całego społeczeństwa. Każdy czyścił swój dom nie tylko zresztą z sadzy jak wcześniej, ale przeprowadzano generalne porządki, zaczynając już od trzynastego grudnia, aby przygotować się na przyjście bóstwa Toshigami. Domy dekorowano charakterystycznymi dla święta ozdobami takimi jak kagami mochi czy kadomatsu. W tym miejscu należałoby wspomnieć, że narodził się też nowy styl tej ostatniej. Legenda mówi, że to wściekły siogun Tokugawa Ieyasu po bitwie będącej jego jedyną porażką ściął bambus pod skosem i w ten sposób narodziła się odmiana sogi. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że to zwykli ludzie przejmujący zwyczaje od rodzin samurajskich uznali ten rodzaj cięcia za bardziej efektowny i w opozycji do stylu zundo z poziomo ciętymi pędami zaczęli eksponować go przed swoimi domostwami. Ówczesne kadomatsu bywały nieraz bardzo duże, sięgały nawet pierwszego piętra budynku. Niekiedy, zwłaszcza przed budynkami, w których miał kwitnąć biznes, bambus w ogóle nie był przycinany, od góry zdobiły go więc liście.

Ciekawostką jest także, że nie wszędzie te dekoracje wyglądały tak samo. Istniało wiele lokalnych wariantów każdej z nich. I tak na przykład jedną z bardziej znanych odmian kadomatsu z tamtych czasów jest ta, jaką przyozdabiano zamek księcia feudalnego Date Masamune oraz prywatne domy w mieście Sendai. Swoją formą przypominało bramę. U podstawy znajdowały się drewniane stosy z ułożonych wokół kawałków drewna, a w nich umieszczano po jednym drewnianym palu, najczęściej z kasztana. Przymocowywano do niego poziomo gałązki sosny, przez co całość przypominała naszą choinkę. Na jej czubku znajdowały się pędy bambusa z liśćmi, które chyliły się ku sobie, tworząc łuk. Na wysokości wierzchołka tych orientalnych „choinek” kładziono kij bambusowy opleciony świętą liną ze słomy ryżowej, a na jego środku zawieszano między innymi suszone kaki lub ciastka mochi.

Nie tylko zresztą kadomatsu występowało w lokalnych odmianach. Możemy odnaleźć również ciekawe przykłady regionalnych kagami mochi, co związane było często z opracowywaniem swoich własnych tradycji przez rody samurajskie, z których to czerpali potem zwykli ludzie. Dlatego też w mieście Kanazawa w prefekturze Ishikawa, znajdującej się na północny-zachód od Edo, występowała i jest kultywowana do dziś tradycja polegająca na przygotowywaniu tej dekoracji z dwóch ciastek ryżowych: jednego białego, drugiego — różowego. Z kolei władcy prowincji Satsuma (w tamtych czasach najbardziej wysuniętej na południe i leżącej w dzisiejszej prefekturze Kagoshima), samurajowie z rodu Shimazu praktykowali przystrajanie tokonomy w okresie noworocznym dekoracją z pogranicza hōrai kazari kagami mochi. Na podstawce sanpō umieszczali biało-czerwony papier z licznymi zagięciami jak przy papierowej harmonijce. Na papierze usypywano stosik z surowego ryżu, na czubku którego umieszczano gorzką pomarańczę daidai. Na zboczach ryżowej góry kładziono trzydzieści dwa małe ciasteczka mochi. Dodatkowo w ryż wbijano siedem niewielkich gałązek sosny.

Na kagami mochikadomatsu nie kończył się jednak zestaw noworocznych ozdób. Bardzo ciekawe formy zaczęła przybierać dekoracja zwana shimekazari. Była ona wykonywana z lewoskrętnej liny ze słomy ryżowej. Należałoby zacząć może od tego, że lina taka używana jest do dziś w religii shintō do wyznaczania miejsc świętych, w których przebywa bóstwo kami. Jako taka zwana jest shimenawa i pochodzi prawdopodobnie od liny, jaką zagrodzono powrót do jaskini bogini słońca Amaterasu po jej wywabieniu na zewnątrz, gdy przedtem — pokłóciwszy się z bratem — skryła się i na świecie zapanowały ciemności. Już w czasach Heian występowała jako shirikubenawa i strojono nią w okresie noworocznym drzwi domów nie arystokracji, ale pospólstwa i niskich rangą mieszkańców stolicy. Doczepiano do niej gałązki osmantusa japońskiego, przypominającego znany nam ostrokrzew, oraz głowy niedojrzałych ryb cefala pospolitego. W epoce Edo występowała już z charakterystycznymi dla tego święta ozdobami takimi jak paproć urajiro, pomarańcza daidai, liście yuzuriha czy w końcu krewetka. Dekorowano tak nie tylko główne wejście, ale także miejsca, w których mogło przebywać bóstwo Toshigami, a więc domowe ołtarzyki religii shintō i buddyjskie paleniska, nad którymi przygotowywano posiłki, studnie, magazyny i stodoły, a nawet toalety. Powstawało także wiele rodzajów kształtów, w jakie zaczęto formować liny. Wyróżnia się pięć podstawowych form zwanych kolejno: korzeń łopianu (szersza po jednej stronie), korzeń rzodkwi daikon (szersza po jednej stronie, ale z wybrzuszeniem na środku), fartuch (ze stosunkowo cienkiej liny ułożonej horyzontalnie, wiszą luźne źdźbła), tamakazariwakazari (obydwie formy zakładają utworzenie z liny okręgu, w pierwszej używa się liny wybrzuszonej jak przy rzodkwi, w drugiej — równej). Oprócz wymienionych podstawowych rodzajów można było znaleźć także prawdziwie skomplikowane kształty, np. krewetkę, żurawia czy żółwia (kolejny symbol długowieczności).

Było już o kadomatsu, kagami mochishimekazari — trzech najbardziej rozpoznawalnych do dziś ozdobach noworocznych. Jednak tutaj lista się nie kończy. W okresie Edo narodziła się także tradycja eksponowania bambusowych grabi w kształcie łapy niedźwiedzia albo jastrzębia, które swojemu kształtowi właśnie zawdzięczały przypisywanie im mocy zagarniania szczęścia i fortuny w biznesie na przyszły rok. Jedna z bardziej przekonywujących teorii mówi, że wszystko zaczęło się od zwykłych dożynek, jakie były organizowane w świątyni niedaleko stolicy. Przy tej okazji sprzedawano na straganach narzędzia rolnicze, w tym grabie do zagarniania suchych liści. Ponieważ jednak kiermasz odbywał się pod koniec roku, w dzień koguta przedostatniego miesiąca, z czasem zaczęto przypisywać grabiom specjalną symbolikę. Przyozdabiane symbolami noworocznymi, takimi jak wizerunek Siedmiu Bogów Szczęścia, czy Otafuku (biała maska kobiety, która przynosi szczęście) stały się engikumade.

Przepędzanie demona wystrzeliwanymi strzałami oraz turniej łuczniczy, który odbywał się jeszcze w starożytności na dworze cesarskim pod koniec obchodów święta, też przyczyniły się do wykształcenia kolejnego noworocznego talizmanu. Chodzi o łuk hamayumi i strzałę hamaya. W okresie Edo stały się one noworocznym prezentem dla chłopców i były eksponowane na domowym ołtarzyku kamidana lub we wnęce tokonoma. Interesujące zdaje się, że strzały te nie miały ostrego grotu. Nie były bowiem przeznaczone do ranienia żywych istot ani wbijania się w żadne obiekty, ale służyły do przepędzania demonów, więc nie potrzebowały ostrzy. Istotne było także to, żeby nie eksponować strzały tępym grotem ku górze, by nie celowała w bóstwa mieszkające w niebie. Samuraj Sadatake Ise w swojej pracy opisał grę, w której młodzi chłopcy w czasie obchodów święta celowali z łuków do tarczy wykonanej z liny, z otworem na środku. Z czasem jednak łuk i strzały straciły swoją użytkową formę i stały się jedynie dekoracją.

Wraz z końcem roku przystępowano także do wysyłania listów z pozdrowieniami dla tych, których nie uda się w tym czasie odwiedzić. Ponoć zwyczaj ten pochodzi jeszcze z czasów Heian, choć nie wiadomo na ten temat zbyt wiele poza tym, że poeta tamtych czasów Fujiwara no Akihira pozostawił zbiór wzorów takich listów. W okresie Edo zwyczaj rozkwitał za sprawą hikyaku, czyli stanowiska listonosza lub kuriera. Niestety nie był to jeszcze system całkowicie sprawny, gdyż przemieszczali się oni pieszo. Niemniej jednak coraz więcej osób mogło pozwolić sobie na dostarczanie w ten sposób noworocznych pozdrowień. Zwłaszcza wśród poetów i bardziej zamożnych popularne stało się przesyłanie tzw. surimono. Był to rodzaj drzeworytu, zazwyczaj wielkości około 20,5 na 23 cm, bogato zdobionego, na przykład sproszkowanym złotem i srebrem lub pokrywany laką. Zawierał obrazek oraz krótki tekst poetycki, często pełen aluzji, które miały stanowić dla odbiorcy rodzaj łamigłówki. Nadawca czynił w ten sposób kartkę bardziej osobistą, licząc na to, że wspólne doświadczenia pozwolą adresatowi na zrozumienie przesłania.

Jak wszystkie zwyczaje zarezerwowane dotąd dla elity, również i przyjęcia na koniec roku zaczęły stawać się popularne wśród szerszego grona. Na przyjęcia w gronie tych, z którymi w minionym roku łączyły ich wszelkie zobowiązania społeczne, mogli sobie w dalszym ciągu pozwolić jedynie bogaci, jednak już nie tylko związani z dworem cesarskim czy urzędem sioguna, ale i na przykład bogaci kupcy. W tym okresie spotkaniom tym zaczęła przyświecać nieco odmienna idea. Zapis słowa „toshiwasure” zawierający znak „wiek”, czytany jako „toshi”, zamieniono na taki, który ma to samo brzmienie, ale znaczy „rok”. Odtąd „toshiwasure” znaczyło nie tyle zapomnienie o starzeniu się, co mówiono, że zabawa służyć ma zapomnieniu o trudach starego roku. Oprócz czasu, którym obdarowywano wszystkich tym, co do których miano jakieś zobowiązania, zaczęto wręczać także prezenty na koniec roku, czyli tak zwane oseibo. Zwyczaj ten wywodzić się może od wcześniejszego, który nakazywał przynosić produkty spożywcze do domu głowy rodu. Jednak w okresie Edo zaczęto obdarowywać tych, z którymi miano jakieś biznesowe powiązania. Warto w tym miejscu zauważyć, że okres rozliczeniowy, kiedy należało spłacić długi, przypadał na połowę roku i na jego koniec właśnie. W obydwu tych terminach przyjęło się dawać prezenty. Forma oseibo została jednak zbliżona do tej z Muromachi, a więc nadal wręczano produkty spożywcze, w tym oczywiście sake.

Również setsubun i wypędzanie demonów przy użyciu soi były kontynuowane. Oprócz rzucania ziarnami, należało je także upiec i zjeść ich o jedno więcej niż miało się lat. Dodatkowo drzwi domostw przyozdabiano łodyżkami osmantusa różnolistnego, czyli hiiragi oraz głowami ryb iwashi zaliczanych do sardynek. Wśród zwykłych ludzi występował bardzo ciekawy zwyczaj polegający na wyrzucaniu starych rzeczy w noc setsubun na skrzyżowaniu dróg, ale tak, by nikt tego nie zobaczył, bo tylko wtedy miało to zapewnić ochronę przed czyhającymi nieszczęściami. Wśród wyrzucanych rzeczy można było znaleźć różne przedmioty codziennego użytku takie jak buty, gliniane tace do pieczenia czy bambusowe puste kije służące do rozdmuchiwania ognia. Najciekawsze wydaje się jednak zostawianie na skrzyżowaniu brudnej przepaski biodrowej fundoshi, którą nosili mężczyźni zamiast współczesnej bielizny. Wyglądem przypominała szmaciane stringi wiązane z tyłu nisko na plecach, od przodu zaś mogły mieć coś na wzór kwadratowego fartuszka. Czynili to zwłaszcza ludzie, którzy w danym roku przeżywali swój pechowy wiek. Uważano, że dla mężczyzn jest to 25, 42 i 61 rok życia, a dla kobiet 19, 33 i 37. Należało się mieć wtedy szczególnie na baczności, gdyż istniało w tym czasie największe ryzyko złych wydarzeń. O wypędzenie demonów modlono się także w świątyniach, gdzie rozrzucano soję oraz rozdawano świątynne talizmany mamorifuda, czyli karteczki lub kawałki tkanin zawierające błogosławieństwo na przyszły rok.

W epoce tej powstał jeszcze jeden zwyczaj, który przetrwał do dziś, a jest związany z przededniem święta. To spożywanie makaronu gryczanego jako ostatniego posiłku w starym roku. Początkowo jadano misoka soba każdego ostatniego dnia miesiąca. Toshikoshi soba, które jada się do dziś, jest pozostałością po tamtej tradycji i jego specjalną wersją jadaną w wieczór ostatniego dnia roku. Dlaczego jednak jadano w tym czasie taki makaron? Ponieważ utożsamiano go z długowiecznością i bogactwem. Oprócz oczywistych skojarzeń — jak jego długi, przypominający spaghetti kształt — powodem, dla którego wiązano go ze zdrowiem i długim życiem według niektórych teorii może być też fakt, że zawierał sporo witaminy B1, na niedobór której cierpieli wtedy Japończycy. Dieta składająca się w przeważającej mierze z białego ryżu, pozbawionego okrywy nasiennej bogatej w tę witaminę, sprawiała, że ludność cierpiała z powodu choroby beri-beri. Kto więc spożywał gryczany makaron, mógł prawdopodobnie cieszyć się dobrym zdrowiem. Dodatkową moc przynoszenia bogactwa zawdzięcza z kolei stosowaniu ciasta gryczanego przez złotników. Kiedy rzeźbili w kruszcu, odpryskiwały wokół jego drobinki. Należało je odzyskać, a zbieranie ich stanowiło nie lada wyzwanie. Stosowano więc kulkę ciasta powstałą z połączenia mąki z odrobiną wody. Przyklejano do niej rozsypane płatki złota, a następnie rozpuszczano ją w dużej ilości wody odzyskując w ten sposób cenny materiał. Nic więc dziwnego, że zaczęto postrzegać jedzenie gryczanego makaronu zanurzonego w bulionie za dobrą wróżbę na nadchodzący rok.

Głowa rodziny już w przededniu święta udawała się za to do świątyni bóstwa ujigami, czyli opiekuna rodu lub lokalnej społeczności, albo do najbliższej świątyni usytuowanej w szczęśliwym kierunku, który to zmieniał się co roku. Tam też miała się modlić całą noc, aż do nastania świtu. Zwyczaj ten nosił nazwę toshikomori. Istniał przesąd mówiący o tym, że jeśli przedstawicielowi rodziny, którego spotykał zaszczyt długiej i żarliwej modlitwy nocnej, przysnęłoby się odrobinkę, to włosy mu posiwieją, a zmarszczki się pogłębią. Nie miał więc wyjścia i musiał za wszelką cenę sprostać zadaniu. Około północy mógł przynajmniej liczyć na serię 108 dzwonów ze świątyń, które zmazywać miały ludzkie przewiny, a jemu zapewne pomagały w zachowaniu trzeźwości umysłu. Rodzina, przebywająca w zaciszu własnych domów, podczas słuchania ich dźwięków popijała specjalną herbatę, która oczywiście przynosić miała szczęście. Stąd też jej nazwa fukucha, czyli szczęśliwa herbata. Przygotowywano ją z nasion czarnej soi, wodorostów konbu, pieprzu japońskiego sanshō i suszonych kiszonych moreli umeboshi, które zalewano wrzątkiem lub zieloną herbatą sencha. Składniki kazałyby się nam zastanowić, czy to herbata, czy raczej zupa, zwłaszcza że wodorosty konbu stanowią główny składnik japońskiego rodzaju bulionu, ale nie wypada polemizować z Japończykami w kwestii ich własnej kultury. Przyjmijmy więc za nimi, że była to herbata. Przepis na nią pochodzi ponoć jeszcze z czasów dworskich, kiedy to pewien mnich ofiarował tę mieszankę bogini Kannon, a następnie rozdawał ją chorym w czasie epidemii. Choroba przestała zbierać swoje żniwo, a zachwycony mocą naparu cesarz Murakami nazwał go szczęśliwą herbatą i zalecił picie go w okresie noworocznym.

Dobrze. Wszelkie przygotowania do święta Nowego Roku, czyli po japońsku oshōgatsu („o” stanowi honoryfikatywny przedrostek), mamy już za sobą. Co więc się działo, kiedy nastawał w końcu ganjitsu — pierwszy dzień pierwszego miesiąca? Już pędzę z wyjaśnieniami. Przed południem, po powrocie głowy rodziny z nocnej wizyty w świątyni, jedzono jedyny posiłek podawany na ciepło — zupę ozōni. Choć podawano ją w gronie samurajów już w okresie Muromachi, w czasie uczt honzen, to w okresie Edo zaczęto jadać ją powszechnie jako pierwszy posiłek w święto Nowego Roku. Jej składniki różniły się od siebie w zależności od regionu, a nawet tradycji rodziny. Wspólnym składnikiem były jednak zanurzone w niej ciastka mochi. Wróćmy jednak do kwestii jej podania w formie ciepłej. Dlaczego jako jedyną jadano ją w ten sposób? Istnieją dwa powody. Ten bardziej ukierunkowany na symbolizm odnosi się do chęci zapewnienia spokoju bóstwu Toshigami. Dlatego właśnie wszystkie dania przygotowywano wcześniej, by w ten świąteczny czas nie hałasować w kuchni. Drugi powód jest bardziej praktyczny. W okresie Edo zabudowa miasta była gęsta i drewniana, dlatego nietrudno sobie wyobrazić, jakie spustoszenie mógł wywołać pożar. Z tego powodu przez pierwsze trzy dni nowego roku obowiązywał zakaz używania ognia, aby można było przeżyć ten czas bez nieprzyjemnych wypadków. Wyjątek stanowiła oczywiście zupa zōni. Od godzin przedpołudniowych raczono się także specjalną, leczniczą sake z ziołami zwaną toso. Tradycja ta, choć w okrojonej postaci, przetrwała od okresu Heian, kiedy cesarz wypijał trzy rodzaje ziołowych mieszanek. Składniki tososan (ziół korzennych) były rozdawane przez aptekarzy pod koniec ostatniego miesiąca. Specjalnie zapakowaną mieszankę należało zawiesić w czerwonym woreczku w studni i wyjąć dopiero w przededniu spożycia, po czym oczywiście zanurzyć w alkoholu, by ten nabrał smaku i odpowiednich właściwości prozdrowotnych. Wykorzystanej mieszanki nie należało wyrzucać, ale przechowywać aż do końca matsu no uchi, czyli okresu ekspozycji sosnowych dekoracji, w których mieszkało bóstwo Toshigami. Po tym czasie wrzucano ją z powrotem do studni. Z piciem ziołowej sake wiąże się także specjalny sposób jej serwowania. Zestaw naczyń służących do tego celu nazywał się tosoki i składał się z pokrytych cynobrową laką głębokich spodeczków w trzech rozmiarach. Spodeczki te układano piętrowo od największego do najmniejszego i stawiano na specjalnym podwyższeniu. Stanowiły one komplet ze specjalnym czajniczkiem przypominającym ten, którego używa się do herbaty. Degustację zaczynał najmłodszy z członków rodziny, upijając trzy łyki z najmniejszego spodeczka i podawał następnemu, aż do najstarszego. Potem powtarzano schemat przy użyciu większego spodeczka. Ponoć w ten sposób witalność młodszych przekazywano starszym.

A co z resztą dań serwowanych w czasie obchodów święta? W okresie Edo w końcu ugruntował się kanon noworocznych potraw, jaki znamy dziś pod nazwą osechi ryōri. Do dań serwowanych w ramach uczt sekku dołączono owoce morza i płody górskie takie jak górskie warzywa czy grzyby. Zaczęto podawać je nie tylko wśród bogatych, ale także w zwykłych domostwach. Nazywano je kuitsumi w rejonie miasta Edo i hōrai w rejonie Kansai (czyli między innymi w Kioto, gdzie znajdował się dwór cesarski).

Istotny wydaje się także sposób, w jaki serwowano dania. Początkowo były to naczynia zwane suzuributa, czyli głębokie tacki z pokrywkami. Pod koniec okresu Edo przyjął się ostatecznie zwyczaj podawania noworocznych potraw w naczyniu zwanym jūbako. Wzmianki o nim można znaleźć już w literaturze z okresu Muromachi, gdzie było używane przez bogatych podczas bankietów lub w charakterze kosza piknikowego, ale dopiero w XIX wieku na dobre zostało związane ze świętem nie tylko wśród samurajów, ale także w domach zwykłych ludzi. Jūbako przyjmowało (i przyjmuje do dziś) formę kwadratowych, głębokich tac, które układa się w stos nakryty od góry pokrywką. Tradycyjnie powinny mieć cztery warstwy, ale występowały też w formie trzywarstwowej lub pięciowarstwowej, gdzie ostatnia nie zostawała zajęta jedzeniem, ale stanowiła pojemnik na szczęście, którym obdarować miało bóstwo. Dzięki temu dania były łatwe do przechowywania, gdyż zajmowały mało miejsca. Na czas spożywania potraw rozkładano je tak, by każde piętro stało osobno na stole. Pudełka te były najczęściej drewniane. Często posiadały bogate zdobienia, mogły być kryte laką czy malowane we wzory z zastosowaniem złotego pyłu. Wszystko zależało oczywiście od zamożności właściciela.

Wyrażenie „zastawa stołowa” kojarzy się nam głównie z porcelanowymi talerzami i srebrnymi sztućcami, jednak w dosłownym rozumieniu jest to zestaw narzędzi służących do serwowania i konsumowania posiłków. W tym sensie jūbako jak najbardziej wpisuje się w ramy odświętnej zastawy stołowej. Skoro już więc dania zostały podane, należałoby przystąpić do ich spożycia. No i tu natrafiamy na kwestę sztućców. Oczywiście jak łatwo się domyślić, Japończycy nie używali srebrnych łyżek ani widelców. Od czasów starożytnych jadano bowiem pałeczkami. Nie inaczej rzecz się miała z daniami kuitsumi. Warto jednak zaznaczyć, że odświętne pałeczki zwane iwaibashi nieco różniły się od tych, jakich używano na co dzień. Wykonywano je z drewna wierzbowego, gdyż było ono twarde i wytrzymałe, a to wróżyło szczęście. Dodatkowo zwężenie normalnie występujące tylko z jednej strony tym razem było na obu ich końcach. Dlaczego? Ponieważ wierzono, że tą drugą stroną spożywało ofiarne posiłki bóstwo. Pod żadnym pozorem nie wolno było więc jej używać. Iwaibashi pakowano w torebkę z poskładanego papieru, na której głowa rodziny wypisywała imiona jej członków jeszcze w przededniu ganjitsu, czyli pierwszego dnia roku. Następnie składała je na domowym ołtarzyku kamidana, skąd można je było zabrać dopiero przed użyciem.

Świętowanie jednak to nie tylko modlitwa i jedzenie, ale również zabawa. W czasie nowego roku chłopcy wciąż grywali w gicchō, ale bawili się też w puszczanie latawców, z którymi wiąże się bardzo ciekawa historia świadcząca o tym, że nie taki Japończyk uległy, jak go malują. Latawce zostały (jak wiele rzeczy w Japonii) przejęte od Chińczyków jeszcze w czasach dworskich. Początkowo jednak mogli sobie na nie pozwolić, jak to zwykle bywało, tylko arystokraci i zamożni samurajowie, więc traktowano je w kategoriach sztuki. W okresie Edo zaczęły w końcu stawać się dostępne dla szerszego grona i zapanował prawdziwy szał na ikanobori, czyli w dosłownym tłumaczeniu „wznoszenie mątwy”, którą to nazwę latawce zawdzięczały swojemu kwadratowemu kształtowi i fruwającym paskom papieru. Szkielet zabawki wykonywano z bambusa, na który naciągano japoński papier. W powietrze wzbijały je nie tylko dzieci, ale także dorośli. Zabawa polegała na zrzuceniu latawców przeciwników, dlatego prześcigano się w sposobach ich udoskonalania — włącznie z ostrymi przedmiotami mocowanymi do jego sznurków. Zaczęło więc dochodzić do wypadków — zdarzały się zniszczenia dachów, pól uprawnych czy ranni przechodnie. Ponoć jednego razu latawiec wpadł w procesję daimyō — pana feudalnego. Czara goryczy w końcu się przelała i siogun zakazał gry. Wtedy to mieszkańcy Edo, chcąc ominąć rozporządzenie, zaczęli upierać się, że ich zabawa nosi nazwę takoage, czyli „wznoszenie ośmiornicy” i w związku z tym jest dozwolona. Nazwa pozostała do dziś. Zakaz nie obejmował jednak okresu noworocznego, kiedy to chłopcy puszczali na wiatr latawce jako rodzaj modlitwy o dobre zdrowie i pomyślność dla nich. Mówiono, że łączą sferę ziemską z niebiańską, a jeśli chłopcu udało się wznieść go w powietrze, odczytywano to jako dobrą wróżbę, gdyż zyskiwało się przychylność bóstw, które w ten sposób próbowano zabawiać.

Dziewczynki natomiast miały swoją grę noszącą nazwę hanetsuki. Przypominała ona naszego badmintona — z tym że jako paletek używano czegoś w rodzaju kwadratowych rakiet do tenisa stołowego, a lotkę wykonywano najczęściej z nasion drzewa z rodzaju mydleniec, do których doczepiano kolorowe ptasie pióra. Same paletki też były mocno zdobne, zwłaszcza że często wręczano je jako prezent. Na ich nieużytkowej stronie widniały więc wizerunki postaci z dworu cesarskiego, popularni aktorzy teatru kabuki czy szczęśliwe noworoczne symbole takie jak sosna, bambus i morela ume lub żuraw i żółw. Sama gra mogła mieć dwa warianty — dla jednego lub dwóch graczy. Jeśli grano w pojedynkę, należało odbijać jak najdłużej lotkę w górę, a jeśli dziewczynki były dwie, to odbijały lotkę między sobą. Jeśli któraś nie zdołałaby jej trafić i podać przeciwniczce, mogła zostać ukarana poprzez ubrudzenie twarzy tuszem. Oprócz czysto rozrywkowej funkcji gra miała za zadanie zapewniać szczęście i zdrowie jej uczestniczkom oraz odpędzać komary. Może się to wydać nieco zaskakujące, ale rzeczywiście owady te potrafią mocno dokuczyć, a w tamtych czasach niezwykle ceniono sobie wszelkie sposoby zaradzenia ich plagom. Zbawienne właściwości posiadała zwłaszcza lotka, która kształtem przypominała latającą ważkę, a jak wiadomo te polują na komary. Związek między grą a odpędzeniem komarów wydaje się więc oczywisty. Przynajmniej dla ówczesnych Japończyków…

Inną zabawą kojarzoną głównie z dziewczynkami, choć bawili się w nią czasami także chłopcy, było odbijanie piłki temari. Zresztą tak mocno wiązała się ona w świadomości Japończyków z Nowym Rokiem, że stała się nawet tzw. kigo, czyli słowem kluczem, po którym można rozpoznać porę roku w tradycyjnej poezji. Średnica piłki standardowo mieściła się w przedziale między 10 a 20 centymetrów. Posiadała rdzeń wykonany z bawełny lub ewentualnie innych materiałów takich jak plewy ryżowe, gąbki morskie czy roślina zwana hechima (łac. Luffa aegyptiaca), wytwarzająca owoce przypominające gąbkę. Całość od zewnątrz zdobiły geometryczne wzory powstałe w wyniku owijania jej kolorowymi nićmi. Gra przy jej użyciu polegała na jak najdłuższym kozłowaniu. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że nie była ona tak elastyczna jak późniejsze gumowe piłki wypełnione powietrzem, dlatego odbijanie jej odbywało się często w pozycji kucającej, gdyż była w stanie wzbić się najwyżej na trzydzieści czy czterdzieści centymetrów. Sztuka zdobienia piłek szybko się rozwijała, a jej forma zaczęła przypominać prawdziwe dzieła sztuki. Powoli traciła więc swoją użytkową formę na rzecz dekoracyjności. Stała się idealnym prezentem dla małych dziewczynek, wręczanym przez ich mamy i babcie i kładzionym na poduszce lub wieszanym nad łóżkiem, by jej piękne wzory były pierwszym, co maluch zobaczy po przebudzeniu w pierwszy dzień roku.

Jeśli już o prezentach mowa, to wręczano ich wiele z racji tego, że był to radosny czas, a poza tym wiele z nich stanowiło oczywiście talizmany mające zapewnić pomyślność. I tak na przykład innym podarkiem, równie mocno kojarzonym z okresem noworocznym, był wachlarz. Japońskie wachlarze podzielić można na dwa rodzaje: uchiwa, które posiadają rączkę z przytwierdzoną, nierozkładaną, okrągłą częścią wachlującą, oraz sensu, czyli wachlarze rozkładane. Te drugie właśnie łączono z Nowym Rokiem i dobrą wróżbą, jaką stanowiło ich rozkładanie. Ponoć szczęście również miało się w ten sposób poszerzać i rozprzestrzeniać.

Oprócz wachlarzy i piłek temari popularne były także chochle do zupy zwane kaijakushi, które wykonywano poprzez przytwierdzenie bambusowej lub drewnianej rączki do połówki muszli małży, papier do kaligrafii w kolorze ciemnoszarym czy pałeczki pokryte laką.

Głowa rodziny wręczała też domownikom ciastka ryżowe jako miejsce przebywania bóstwa i przekazywała im tym samym jego błogosławieństwo. Kupcy wręczali służbie gotówkę, a swoim klientom — torebki z ciastkami i mandarynkami.

Wróćmy jeszcze do gier. Maluchy obojga płci grywały też w grę planszową zwaną sugoroku. Polegała ona na rzucaniu kostką i przesuwaniu się po polach wyznaczających drogę do celu. Pola te zawierały niekiedy polecenia utrudniające lub ułatwiające podróż typu „dwa pola do przodu” lub „dwa pola w tył”. Bywały też wersje, w których metę stanowiła Czysta Ziemia, będąca buddyjskim rajem. Rywalizację traktowano więc jako rodzaj wróżby, komu w nadchodzącym roku sprzyjać będzie szczęście.

Szczęście miało też być zagwarantowane przez kręcenie drewnianymi bączkami koma, które przez to, że obracały się, tylko gdy były w pozycji pionowej, wskazywały na zdrowy rozwój dzieci i miały zapewnić płynność gotówki w rodzinie.

Nie tylko najmłodsi oddawali się zresztą przyjemności zabaw. Dorośli również do nich dołączali podczas takich gier jak dobieranie muszelek do trzydziestu sześciu poematów lub kończenie wersów stu poetów za pomocą kart. Ta pierwsza nosi nazwę kaiawase i ma swoje korzenie jeszcze w czasach dworskich. Wtedy jednak polegała na odnajdywaniu spośród wielu połówek muszli małż dwóch, które tworzyły całość, a potwierdzeniem ich kompatybilności miała być para identycznych obrazków przedstawiających często sceny z pierwszej powieści świata „Opowieść o księciu Genjim”. Malowano je na papierze i przyklejano do spodniej strony muszli, która podczas rozgrywki skierowana była do dołu. Wersja, w którą grywano w czasach Edo podczas świętowania Nowego Roku, zawierała albo dwie części jednego wiersza, albo wiersz na jednej połówce, a poetę na drugiej. Oczywiście wygrywał ten, komu udało się dopasować jak najwięcej par.

Gra karciana utagaruta prawdopodobnie wyewoluowała z poetyckich muszelek. Zestaw zawierał sto kart do odczytywania i sto do dopasowywania. Pierwsze zawierały początek, drugie — koniec tego samego wiersza ze zbioru poezji skompilowanego w XIII wieku pt. „Ogura hyakunin-isshu”, czyli „Zbiór z Ogura — po jednym wierszu od stu poetów”. Jeden z uczestników odczytywał pierwsze wersy, a reszta ścigała się w odnajdywaniu pasującego zakończenia. W czasie zabawy można było więc zabłysnąć wykształceniem i oczytaniem.

Oprócz gier i zabaw Japończycy okresu Edo cieszyć się mogli występami tanecznymi wędrownych artystów manzai. Zespół składał się zazwyczaj z dwóch osób (chyba że występy odbywały się w specjalnej sali, a nie przed prywatnymi domami, wtedy liczba tancerzy mogła być większa) odgrywających postaci tayū i saizō. Strój tego pierwszego stanowiły formalne nakrycie głowy samuraja, czyli samurai eboshi, strój niższej klasy samuraja zwany suō oraz hakama, czyli samurajskie szerokie spodnie przypominające spódnicę. Saizō miał skromniejsze przebranie, a na głowie coś w rodzaju czerwonego kapturka lub czepka. Na ramieniu nosił dużą torbę, a w ręce — bębenek. Ubrany w strój wojownika tayū wygłaszał przemówienie gratulacyjne z okazji nadejścia Nowego Roku, a następnie tańczył i śpiewał wraz z saizō, który przygrywał im na małym bębenku. Całość przedstawienia była utrzymana w humorystycznym tonie, zawierała zabawne dialogi i dowcipy. Dostarczający rozrywki artyści uważali się ponoć za potomków Ame no uzume, czyli Niebiańskiej Bystrej Dziewczyny, która jest jedną z bogiń religii shintō. To właśnie ona, obnażywszy piersi, weszła na odwróconą do góry dnem kadź i zaczęła tańczyć przed kryjówką bogini słońca, która — pokłóciwszy się wcześniej z bratem — pozbawiła świat swojego blasku. Widząc to, dziesiątki tysięcy duchów i bóstw wybuchły śmiechem, co zaintrygowało ukrywającą się w jaskini Amaterasu. Gdy ta wyjrzała na zewnątrz, szybko zagrodzono wejście i świat odzyskał słońce. Jako spadkobiercy spuścizny ratującej świat bohaterki, tancerze manzai odgrywali więc nie byle jaką rolę w celebrowaniu tak ważnego święta.

Nieco innym noworocznym widowiskiem tanecznym było shishimai, czyli taniec lwa. Ciała tancerzy ustawionych jeden za drugim ukryte były pod płachtą materiału, spod którego wystawały jedynie nogi. Na przodzie znajdował się operator głowy zwierzęcia. Rzeźbiono ją najczęściej w drewnie, ale nie była to rzeźba odwzorowująca prawdziwego lwa. Dlaczego więc tak go nazywano? Shishi przybył do Japonii najprawdopodobniej z Chin wraz z buddyjskimi wierzeniami. Sam buddyzm narodził się z kolei w Indiach i tam też lew stanowił symbol świętości. Jednakże Chińczycy nie znali tego zwierzęcia, gdyż nie występowało u nich naturalnie. Stworzyli więc jego własne wyobrażenie, jak się dziś zwykło sądzić na podstawie wizerunku psa rasy mastif tybetański. I taki też lew-pies powędrował dalej, aż do Japonii. Dlatego maska używana w czasie tańców lwa miała zazwyczaj czerwony kolor (kolor szczęśliwy), duże, migdałowate oczy usytuowane pod bujnymi czarnymi brwiami, szereg tępo zakończonych zębów, czarne, podłużne i oklapłe uszy oraz białą, rozczochraną grzywę. Pierwszy tancerz podczas pokazu operował drewnianą głową, a pozostali — synchronizując swoje ruchy — naśladowali tułów zwierzęcia. Wierzono, że taniec tego stworzenia ma moc odpędzania złych duchów i chorób, więc miał uchronić ludzi przed wszelkimi nieszczęściami w nadchodzącym roku.

Nowy Rok to jednak przede wszystkim początek — nowy rozdział życia. Dlatego też celebrowano w tym czasie wiele z codziennych czynności jako wyjątkowe ze względu na to, że były robione po raz pierwszy w nowym cyklu. Wspominałam już wcześniej o pierwszym śnie w nowym roku. Umieszczanie podobizny siedmiu bóstw szczęścia w niebiańskiej łodzi pod poduszką i oczekiwanie na pierwszy sen opuściły domostwa najbogatszych i zaczęły rozprzestrzeniać się wśród społeczeństwa. Za szczególnie pomyślne uznano sny, w których pojawiać się miały góra Fuji, czyli najwyższy szczyt Japonii i święta góra, jastrząb — symbol siły — oraz bakłażan. Najlepiej, jeśli występowały wszystkie jednocześnie. Oczywiście ciężko sobie wyobrazić, co musiało się kłębić w umysłach ówczesnych Japończyków, by połączyć te trzy elementy w całość, gdyż zwłaszcza ostatni z nich pasuje do reszty — jakbyśmy powiedzieli po polsku — ni przypiął, ni przyłatał. Jest kilka teorii na ten temat. Pierwsza mówi o tym, że bakłażan, po japońsku nasu, nawiązuje swoją nazwą do czasownika nasu, który oznaczać ma „dokonywać” (w domyśle czegoś wielkiego). Inna opiera się na przekonaniu, że góra Fuji, sokolnictwo i uprawa bakłażanów były tym, co najbardziej interesowało sioguna Tokugawę Ieyasu, panującego w epoce Edo właśnie. Ostatnia w końcu tłumaczy, że góra jest wysoka, a jastrząb lata wysoko, co po japońsku określa się słowem takai, tak samo jak drogi. Bakłażan więc pojawia się w tym zestawieniu jako forma żartu, sugerując jego szczególnie wysoką cenę w tym okresie.

W sposób zrytualizowany odbywało się także pierwsze ubieranie się, pierwsza kąpiel, a także pierwsze zaczerpnięcie wody ze studni, którą wykorzystywano do przyrządzania posiłków, płukania ust i parzenia herbaty. Ten ostatni rytuał nosił nazwę wakamizu mukae i odbywał się pierwszego dnia wcześnie rano, tak by osoba udająca się do studni z nikim wcześniej nie rozmawiała. Jeśli napotkała kogoś po drodze, to zwyczaj dopuszczał, by nie odzywała się do niego ani słowem. By zapewnić pomyślność w czasie rytuału, powtarzano zdanie: „Czerpię złotą wodę”. Pierwszej wody używano także do rozpuszczenia atramentu. Drugiego dnia odbywało się bowiem kakizome, czyli pierwsze w roku pisanie. Kaligrafowano wiersze, będąc zwróconym w szczęśliwą stronę, czyli tą, gdzie w danym roku przebywało bóstwo Toshitokujin. Cykl zmiany kierunku trwał pięć lat. Wierzono, że jeśli kaligrafię tę spali się w specjalnym ogniu rozpalanym na zakończenie obchodów święta, to umiejętności artystyczne autora będą się rozwijały. Nasłuchiwano także pierwszego śpiewu wierzbownika japońskiego zwanego japońskim słowikiem. Uguisu, bo tak brzmi japońska nazwa tego małego ptaszka z rodziny wróblowatych, podobnie jak temari stanowił słowo klucz w tradycyjnej japońskiej poezji — po nim poznawano, że poeta odnosi się do wczesnej wiosny. W domu sioguna drugiego dnia odbywała się także ceremonia utaizome, czyli pierwsze w roku śpiewanie tradycyjnej pieśni teatru nō, jednej z najstarszych form sztuki scenicznej na świecie.

Szóstego dnia pierwszego miesiąca (podobnie jak za czasów dworskich) odbywało się komatsubiki, czyli wyrywanie siewek sosny oraz zbieranie siedmiu wiosennych ziół, które jeszcze tego samego dnia wieczorem przygotowywano do przyrządzenia specjalnej zupy zwanej nanakusagayu. Zioła te siekano w sposób rytualny: dwadzieścia osiem razy wieczorem szóstego dnia i dwadzieścia jeden razy siódmego dnia rano. Następnie gotowano ryż w wodzie tak długo, aż powstała z niego papka, po czym dorzucano zioła. Skład tej mieszanki mógł się różnić w zależności od regionu, ale najbardziej typowa zupa zawierała: tasznik pospolity, gwiazdnicę pospolitą, kropidło szafranowe, jasnotę różową, rzepę, rzodkiew i roślinę hahakogusa (łac. Pseudognaphalium affine) z rodziny astrowatych. Kto miał kiedyś do czynienia z uprawami roślin, ten wie, że oprócz trzech ostatnich pozostałe rośliny są jednymi z najbardziej popularnych chwastów także u nas w Polsce. Przypuszcza się, że wyrywanie siewek sosen miało charakter nie tylko rytualny, ale także praktyczny ze względu na odchwaszczanie pół. Być może więc skład zupy też miał coś wspólnego nie tylko z prozdrowotnymi czy magicznymi właściwościami tych ziół, ale także z ich uciążliwością w uprawach.

Na początku każdego roku odbywały się też spotkania na dworze cesarskim, w czasie których komponowano pierwsze w roku pieśni waka, będące rodzajem japońskiej poezji tradycyjnej. Zwyczaj ten, noszący nazwę utagokaihajime, dotyczył oczywiście tylko elity dworskiej, ale warto w tym miejscu o nim wspomnieć, ponieważ jego rola nabrała znaczenia dla ogółu społeczeństwa w późniejszych latach.

Piętnastego dnia, w Dzień Pierwszej Pełni Księżyca kończył się okres matsu no uchi, czyli czas, w którym eksponowano noworoczne ozdoby z sosny. Z tej okazji jeszcze w nocy lub wczesnym rankiem na pustych po zbiorach polach ryżowych wiązano ze sobą trzy kije bambusowe. Okoliczni mieszkańcy przynosili ozdoby kadomatsu i shimekazari oraz papier z pierwszą w roku kaligrafią, czyli kakizome, które układali w stos wokół podpory z bambusa. Następnie całość podpalano. Wierzono, że czas, w którym miały one służyć bóstwu Toshigami, właśnie się skończył, więc należało je zniszczyć, by nie narażać się na jego gniew. Na ogniu pieczono także ciastka mochi, które po zjedzeniu miały dawać odporność na choroby. Rytuał palenia nosił nazwę sagichō, a ponieważ był znany już w okresie Kamakura, istnieje teoria, że nawiązuje do trzech kijów gicchō palonych na dworze cesarskim („san” znaczy „trzy”).

W czasie święta pełni księżyca eksponowano ozdobę zwaną mochibana lub mayudama. Nawiązywała ona do miotły tamabahaki, którą cesarzowa zamiatała komnatę jedwabników. Na gałęzie morwy białej, wiązowca, derenia pagodowego, dębu lub wierzby nabijano czerwono-białe ciastka mochi lub ryżowe kulki dango, które symbolizować miały kokony jedwabników lub kłosy zbóż. Można było także natrafić na wersję, gdzie oprócz ciastek wieszano symbole noworoczne takie jak wspominani Bogowie Szczęścia, ich skarby, ryba tai lub przedmioty związane z uprawą roli czy hodowlą jedwabników.

Podobnie jak za czasów dworskich rankiem przyrządzano i spożywano kleik ryżowy z fasolą azuki, czyli azukigayu. Modlono się przy tym o dobre zbiory w nadchodzącym roku i próbowano wróżyć obfitość zbiorów poprzez rytuały zwane toshiura. W zależności od regionu istniało wiele metod mających zapewnić przewidywanie przyszłości, m.in. palenie określonych przedmiotów w domowym palenisku czy obsypywanie ciastek mochi ziarnami ryżu i pozostawianie ich na noc, by kolejnego dnia na podstawie tego, co się przykleiło, zadecydować o rodzaju planowanego siewu. Czasami przewidywano także pogodę dla określonych miesięcy poprzez obserwację sposobu, w jaki piekło się dwanaście ciastek mochi lub dwanaście ziaren fasoli. Ciekawy wydaje się szeroko rozpowszechniony sposób wróżenia z kleiku ryżowego z fasolką. Używano do tego celu pustych w środku łodyg roślin, które reprezentowały dane uprawy. Wtykano je w pokarm, a następnie wyciągano i rozłamywano, sprawdzając, ile kleiku dostało się do środka. Jeśli było go dużo, to zbiory również powinny być obfite.

Tego dnia domy odwiedzał także raihōshin, czyli posłannik niebios, który szukał leniwych i zalecał wszystkim pracę. W zależności od regionu jego wyobrażenie i kostium człowieka, który się za niego przebierał, nieco się różniły. W większości miał jednak na sobie demoniczną maskę oraz coś w rodzaju słomianego palta.

Na zakończenie obchodów Nowego Roku odbywała się jeszcze jedna bardzo ważna ceremonia. Dwudziestego dnia (po śmierci sioguna Tokugawa Iemitsu, który zmarł właśnie dwudziestego dnia czwartego miesiąca, przeniesiono ten ceremoniał na jedenasty dzień) przystępowano do kagamibiraki, czyli rozbijana ciastek. Chodzi oczywiście o ciastka mochi, które do tej pory stanowiły ozdobę kagami mochi i były miejscem przebywania bóstwa. Z czasem ciasto wysychało, robiło się twarde i pękało na powierzchni. Nie wolno było go kroić, ponieważ krojenie źle się Japończykom kojarzyło, na przykład z seppuku, czyli rytualnym samobójstwem — i w związku z tym mogło przynieść pecha. Inną kwestią jest, że twarde już ciastko dużo łatwiej było po prostu rozbić za pomocą drewnianego młotka, co też czyniono. Rozbite kawałki należało zjeść po uprzednim rozmoczeniu w zupie. Wierzono, że zapewni to pomyślność członkom rodziny, jako że chwilę wcześniej kagami mochi zamieszkiwał Toshigami.

Dwudziestego dnia ostatecznie kończono obchody Nowego Roku. Dzień ten był wolny od pracy. Szczególnie kobiety miały w końcu czas, by odpocząć po ciężkich przygotowaniach do celebrowania święta.

O tym, jak współcześnie Japończycy świętują Nowy Rok i jak świętowałam go ja

Poprzedni rozdział mógł wymazać z pamięci Czytelnika obraz autorki tej książki jako dziewczynki, która nigdy nie dorosła — mimo czwartej dekady życia, jaką rozpoczęła. Jak już wspomniałam jednak we wstępie, zgłębianie tajemnic japońskiego Nowego Roku wzięło swój początek z chęci przeżywania czegoś równie wyjątkowego jak Święta Bożego Narodzenia dla polskich dzieci. Ten rozdział chciałabym więc poświęcić opisowi tego, czego udało mi się dowiedzieć przez ostatnie lata na temat świętowania Nowego Roku przez Japończyków obecnie oraz tego, co robiłam ja, żeby uczcić go tak samo. Skromnie więc proszę o wyrozumiałość względem moich szaleństw okraszonych lekką dozą głupoty czy błędów i niedociągnięć wynikłych z niedbalstwa lub niedostępności niektórych produktów w polskich realiach. Jeśli kwestię moich pożal się Boże usprawiedliwień mamy już za sobą, pozwolę sobie przejść do rzeczy.

Oczywiście należy zacząć od przygotowań do Nowego Roku, które w zdumiewający sposób przypominają nasze przygotowania do Bożego Narodzenia. Gdy jednak pozbędziemy się przekonania, że ludzkość podzielona na kultury różni się od siebie zupełnie, odkryjemy, że są w człowieku pewne uniwersalne skłonności i dążenia, a podobieństwa przestają dziwić. Mamy wszakże w historii wiele przypadków wynalazków powstałych zupełnie niezależnie w głowach ludzi z kompletnie odmiennych obszarów kulturowych. Ot taki druk chociażby, wymyślony zarówno przez Chińczyków, jak i Europejczyków. Często więc jedynie rzucająca się na pierwszy rzut oka powierzchowność zwyczajów jest różna, podczas gdy ich sens niejednokrotnie okazuje się uderzająco do siebie podobny.

Na czym więc polegają wspomniane przygotowania? Oczywiście na przedświątecznych porządkach, spotkaniach towarzyskich à la nasze „opłatkowe” oraz szaleństwie zakupów związanym z poszukiwaniem prezentów. Ale po kolei.

Zacznijmy od prezentów. W zależności od regionu okres wręczania oseibo, czyli właśnie prezentów na koniec roku, nieco się różni, ale w całej Japonii obejmuje czas od dwudziestego listopada do dwudziestego grudnia. Sklepy pełne są wtedy klientów, którzy przeszukują półki w celu znalezienia czegoś odpowiedniego, by powiedzieć „Dziękuję”. Oseibo wręcza się bowiem wszystkim tym, którym zawdzięcza się opiekę w minionym roku. W praktyce najczęściej dotyczy to kontaktów biznesowych — szef, przełożeni, kluczowi klienci itd. Coraz częściej jednak zdarza się, że prezenty są wręczane też członkom rodziny czy bliskim znajomym, co pozwalałoby łączyć tę tendencję z docierającymi do Japonii obrazami zachodnich prezentów gwiazdkowych. Niemniej jednak charakter tych upominków jest zgoła odmienny od zachodniego. Po pierwsze kiedyś wręczano je osobiście przy okazji specjalnych wizyt, dziś coraz częściej zamawia się produkty w sklepie, który oferuje dostawę do domu obdarowywanego, lub wysyła się je pocztą. Zwyczaj nakazuje także dołączenie kartki z życzeniami oraz zapakowanie go w specjalny, odświętny sposób. Polega on na przewiązaniu kwadratowego opakowania z białym papierem na wierzchu za pomocą mizuhiki, czyli biało-czerwonej, papierowej wstążki tworzącej kokardę. Kokarda może się tu wydać oczywista i niewymagająca żadnych wyjaśnień, gdyż u nas jest najbardziej powszechnym sposobem przystrajania podarków. Należy jednak podkreślić, że mizuhiki wiąże się na różne sposoby w zależności od okazji — zdobne trójwymiarowe mizuhiki-zaiku, musubikiri — prosty węzeł z łukowatymi końcami skierowanymi ku górze, wręczany przy okazjach, które nie mają się powtórzyć, takich jak ślub czy powrót do zdrowia, awaji masubi, które przy pociąganiu za końce zacieśnia węzeł, więc tak jak poprzedni używany jest przy ślubach, ale też przy pogrzebach. W końcu chyōmusubi, czyli kokarda, którą bardzo łatwo rozwiązać i zawiązać na nowo, a więc ozdabia się nią prezenty wręczane z okazji, które dobrze, gdyby się powtórzyły, jak na przykład narodziny dziecka czy omawiane oseibo — prezent wdzięczności za opiekę w ciągu całego roku. Bezpośrednio nad kokardą należy umieścić napis „oseibo”, a po prawej stronie od niego dekorację noshi wykonywaną z suszonego uchowca, o której już wcześniej wspominałam. Dziś mięso mięczaka oczywiście zastępowane jest często żółtym paskiem papieru lub obrazek całej ozdoby jest po prostu drukowany na papierze. Pod kokardą umieszcza się nazwisko adresata.

Jeśli więc obyczajowość związaną z samym wręczaniem mamy już za sobą, trzeba by omówić zawartości owych prezentów. I tu znowu może nas czekać pewne zaskoczenie, gdy pomyślimy o naszych prezentach gwiazdkowych czy mikołajowych. U nas wręcza się biżuterię, perfumy, ubrania lub zabawki. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę odbiorcę japońskich prezentów na koniec roku, przestaje dziwić, że są to produkty bardziej praktyczne, mniej poufałe i osobiste. W kartonikach z napisem oseibo można więc najczęściej znaleźć produkty przydatne w organizowaniu świąt, a więc przede wszystkim artykuły spożywcze jak marynowane warzywa, alkohol, kawa czy też — dzięki dostępności transportu chłodniczego — świeże owoce, mięso, ryby i owoce morza. Zdarzają się także środki higieny przydatne do wielkiego sprzątania na koniec roku albo bony podarunkowe. Na uwagę zasługuje specjał często wysyłany jako tradycyjny noworoczny prezent zwłaszcza w północno-zachodniej Japonii, szczególnie na Hokkaido i w Tohoku, czyli tam, gdzie poławiane są łososie. Jest to aramakisake, czyli solony suszony łosoś. Sposób konserwacji ryby poprzez nasolenie jej mięsa, a następnie owinięcie sianem lub liśćmi bambusa zwany aramaki znano już w okresie Heian, dlatego tradycja ta jest rzeczywiście bardzo stara. Aby uzyskać efektownie wyglądającego łososia, idealnie pasującego na prezent, należy złowioną rybę wypatroszyć, pozostawiając głowę i ogon. Następnie naciera się ją w całości od zewnątrz i wewnątrz grubą warstwą soli, zawiesza na sznurze i pozostawia do suszenia na ponad dwadzieścia dni. W efekcie absorbcji wody przez sól otrzymuje się sztywnego, idealnie zakonserwowanego łososia z lekko otwartą szczęką. Szczęściarz, który dostanie go pod koniec roku, może go zjeść w ramach toshitorizakana, czyli ryby na przekroczenie nowego roku jadanej najczęściej z ryżem w wieczór sylwestrowy, lub wyeksponować ją wraz z innymi daniami osechi ryōri.

Jeśli już o toshitorizakana mowa, trzeba w tym miejscu wspomnieć, że zwyczaj ten jest znany w całej Japonii, ale w zależności od regionu jada się inną rybę. We wschodniej Japonii, a więc w Tokio i na północ od niego, wybiera się na tę okazję właśnie łososia, przypisując mu pomyślną wróżbę. Jako że łosoś co roku w okresie tarła przemierza niebywałe odległości, by z wód morskich wrócić do rzek, symbolizuje niezłomność w dążeniu do celu i osiąganie sukcesu. Ze względu jednak na wiekowość tradycji noworocznych w tej kulturze w zachodniej Japonii, gdzie nie ma możliwości połowu tych ryb, a transport produktów łatwo psujących się był utrudniony, w ostatni dzień roku zwykło się jadać rybę zwaną buri. Więcej na jej temat pozwolę sobie jednak napisać potem, przy okazji opisu zestawu dań osechi ryōri.

Przygotowaniom do Nowego Roku i zakupom tak jak u nas towarzyszy specjalna muzyka. Właściwie już od listopada w polskim radiu, telewizji i z głośników w centrach handlowych rozbrzmiewają świąteczne piosenki, nieśmiertelne hity jak „All I want for Chistams is you”. Japończykom natomiast czas okołoświąteczny umilają między innymi koncerty „IX Symfonii” Bethovena, zwanej po japońsku „Daiku”. Zaskakujący wybór? Już spieszę z wyjaśnieniami. Wszystko zaczęło się w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy do obozu dla jeńców w Naruto, w prefekturze Tokushima trafili niemieccy żołnierze niechcący wcześniej wycofać się z ich kolonii w odbitej przez Japończyków części Chin. Organizowali sobie życie obozowe, drukując gazetę czy zakładając orkiestrę. Ulubionym utworem granym przez jeńców była właśnie „IX Symfonia” Bethovena. Po zakończeniu wojny niemieccy muzycy wystąpili przed szerszą publicznością składającą się z mieszkańców Naruto. Już w 1927 roku utwór wykonała japońska orkiestra Shin Kokyo Gakudan, a jego popularność wciąż rosła. W latach czterdziestych koncert, któremu przewodniczył polski dyrygent, został nadany w całym kraju za pośrednictwem radia. Od tamtego czasu w grudniu organizowana jest ogromna liczba koncertów, na których publiczność śpiewa niemiecki tekst „Ody do radości” wraz z chórem. W radiu nadal nadawane są transmisje, a w sylwestra można także obejrzeć koncert w telewizji. Zdarza się, że mniejsze orkiestry występują w centrach handlowych i innym miejscach publicznych, a zwykli ludzie śpiewają razem niemieckie: „O Freude!” i — co zabawne — część z nich kojarzy to zawołanie z japońskim: „ofuro oide”, co oznacza zachętę do kąpieli. Ale dlaczego występy odbywają się właśnie na koniec roku? Być może dzieje się tak za sprawą samej kompozycji, która w pierwszej części jest raczej mroczna i ponura, po czym następuje wybuch radości i optymizmu. Łatwo więc połączyć to z nastrojami towarzyszącymi żegnaniu starego roku i witaniu nowego. Inną przyczyną może być nawiązanie do dawnej niemieckiej tradycji. W 1918 roku niemiecki dyrygent Arthur Nikisch poprowadził orkiestrę, która zagrała „IX Symfonię” w Sylwestra przed tysiącami niemieckich robotników w ramach „świętowania pokoju” i tym samym zapoczątkował nową tradycję, która trwała także w czasach nazistowskich. Wraz z przystąpieniem Japonii do drugiej wojny światowej, tym razem jako sojusznika Niemiec, pogłębiły się kontakty i wymiana kulturowa między obydwoma krajami, czego jednym z przejawów była miłość do Bethovena i popularyzacja koncertów „IX Symfonii” na zakończenie roku.

Choć wątek noworocznej muzyki zaczęłam od utworu zagranicznego, gdyż jego powiązanie z japońskim świętem stanowić może pewną ciekawostkę, oczywiście Japończycy posiadają także swoje rodzime utwory, które sprawiają, że w ich głowach rozkwita myśl: „To już święta!”. Dobrym przykładem jest tutaj utwór „Haru no umi” (pol. „Wiosenne morze”), który ma już za sobą ponad 90 lat istnienia. Został skomponowany przez jednego z wybitnych kompozytorów japońskich Michiyo Miyagiego. Można by się znów zastanowić, co ma wspólnego wiosenne morze z Nowym Rokiem. Żeby to wyjaśnić, trzeba sięgnąć do korzeni utworu. Na początku roku 1930 na dworze cesarskim odbył się coroczny konkurs na pierwszą w roku poezję waka, której motywem przewodnim miały być tym razem (zgodnie z zarządzeniem samego władcy) „nadmorskie skały”. Tego roku zaproszenie otrzymał Michiyo Miyagi, niewidomy od ósmego roku życia mistrz gry na koto. Zaprezentował swój utwór przeznaczony na instrumenty kotoshakuhachi, który zachwycił wszystkich, więc od tego czasu grywany jest z okazji święta Nowego Roku. Do dziś powstało wiele różnych wersji, ale najsłynniejsza wydaje się ta, do której przyczyniła się francuska skrzypaczka Renée Chemet. Przyjechała ona do Japonii w 1932 roku i — usłyszawszy wykonanie utworu przez Miyagiego — zapragnęła stworzyć z nim duet. Zamieniła partię fletu shakuhachi na skrzypce, pozostawiając partię na szarpane koto, i zaproponowała kompozytorowi współpracę, w wyniku czego zrealizowali wspólne nagranie. Utwór zyskał wtedy sławę nie tylko w Kraju Wschodzącego Słońca, ale także w Europie. Skądinąd był to początek wielkiej sławy japońskiego muzyka, który zaczął sprzedawać swoje płyty także w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Od tamtego czasu pojawiło się wiele aranżacji noworocznego „Haru no umi”, między innymi przy użyciu takich instrumentów jak: fortepian, kontrabas, harfa, a także organy i gitara elektryczna w wykonaniu zespołu Inoue and His Sharp Five, czy instrumenty dęte, na których zagrały utwór siostry Tsukamoto. Czytelnika może także zaciekawić fakt, że motyw melodii pojawił się w powieści „Hannibal. Po drugiej stronie maski”, gdzie bohaterka będąca żona wujka Hannibala, Japonka, wykonuje go w jednej ze scen, posługując się przy tym tradycyjnie koto.

Ten sam autor skomponował także utwór „Sakura hensokyoku”, który stanowi aranżację ośmiu wariacji starej japońskiej piosenki „Sakura sakura”, pochodzącej prawdopodobnie z okresu Edo i służącej dzieciom do nauki gry na koto. Grywana w Nowy Rok wersja przeznaczona jest dla trio koto.

Oczywiście można tu wymieniać więcej świątecznych melodii, ale muzyka ma to do siebie, że piękna jest i interesująca, gdy się jej słucha, ale nie zawsze, gdy się o niej opowiada. Chyba że mówca ma prawdziwy talent oratorski i potrafiłby zaciekawić słuchacza nawet opowieścią o obieraniu ziemniaków. Nie mając jednak tyle pewności siebie, by ryzykować utracenie zainteresowania Czytelnika, pozwolę sobie już tylko wymienić kilka tytułów, których ten może zechciałby wysłuchać, by poczuć magię japońskich świąt. Będą to: „Ichigatsu ichijitsu”, który opowiada o ozdabianiu domów kadomatsu i spoglądaniu w niebo w tym odświętnym czasie, „Hatsuharu”, w tekście którego pojawiają się liczne noworoczne symbole takie jak pomarańcza, paproć urajiro, sosna, bambus i homary, albo „Nagaki Yono”, z którym wiąże się przesąd, że jeśli pierwszego dnia roku wyrecytuje się jego tekst trzy razy przed pójściem spać oraz umieści wizerunek statku Siedmiu Szczęśliwych Bogów wypełnionego skarbami, tzw. takarabune, to zapewni nam to pomyślny pierwszy sen.

Nie brakuje także piosenek dla dzieci. I tu na szczególną uwagę zasługuje ta, która towarzyszy dziecięcej zabawie okołonoworocznej „Oshōgatsu no mochitsuki”. Tekst zawiera jedynie zdanie: „Zróbmy ciastka mochi”, a dalej pojawiają się wyrazy dźwiękonaśladowcze towarzyszące ubijaniu ryżu podczas rytuału mochitsuki. Sama gra polega na klaskaniu do rytmu w odpowiedniej konfiguracji dłoni w takt śpiewanej piosenki, podobnie nieco do naszej popularnej zabawy, podczas której śpiewa się „Pani zo-zo-zo, Pani sia-sia-sia…”.

Zostawię już muzykę, choć podczas tego, o czym teraz nastąpi, muzyka jest jak najbardziej wskazana. To dlatego, że w szale zakupów i przygotowań do rodzinnego święta Japończycy znajdują też czas na ostatnie spotkania towarzyskie w starym roku. Niemal każda firma organizuje w grudniu imprezę lub bankiet zwany bōnenkai, na którym współpracownicy wraz z szefami mogą poczuć się swobodniej, zrzucić z siebie obowiązek stosowania się do sztywnych zasad hierarchii i w radosny sposób zapomnieć o troskach minionego roku. Nie tylko zresztą środowiska biznesowe organizują tego typu spotkania. Bonenkai może odbywać się w gronie znajomych z uczelni, drużyny sportowej czy w innej grupie skupiającej członków o wspólnych zainteresowaniach. Najczęściej odbywają się one w japońskich barach izakaya lub restauracjach. Bywa jednak, że w ramach oszczędności firmy decydują się zorganizować je na terenie biura lub też przeciwnie — postanawiają podarować swoim pracownikom odrobinę luksusu i wynajmują salę bankietową w hotelu lub specjalny statek yakatabune, posiadający wnętrza w stylu tradycyjnych japońskich pokoi, pływający po rzekach i zatokach miejskich. A sama impreza? Choć porównałam ją wcześniej do spotkań opłatkowych, które u nas też często odbywają się w miejscach pracy, to jednak jej charakter nieco się różni, gdyż u nas takie wydarzenia przeważnie mają jednak bardziej formalny charakter i zamiast stukania kieliszkami wypełnionymi napojami procentowymi, towarzyszy im nieprzyjemne łamanie się opłatkiem i składanie życzeń szefowi. Japońskie bōnenkai z założenia ma służyć rozluźnieniu atmosfery, a spożywanie alkoholu jest pretekstem do swobodnego zachowania, które nie przystałoby w innych okolicznościach. Dlatego też istnieje niepisana zasada, że co wydarzyło się w czasie bōnenkai, zostaje na bōnenkai i nie wypada komentować zachowania innych już po zakończonej imprezie. Po takim wstępie można by więc przypuszczać, że jest to zwykłe spotkanie, suto zakrapiane, na którym uczestnicy swobodnie rozmawiają i żartują. Nie należy jednak zapominać o umiłowaniu Japończyków do organizacji i porządku. Wystarczy tu chociażby wspomnieć o japońskich przyjęciach weselnych, które więcej mają wspólnego ze spektaklem teatralnym niż naszymi swojskimi popijawami. Dlatego właśnie bōnenkai, mimo swojej dosyć luźnej atmosfery, zawierają kilka elementów zorganizowanych takich jak toast wzniesiony pierwszym drinkiem, kiedy wszyscy razem krzyczą „Kanpai!”, co znaczy „Do dna!”, a który otwiera spotkanie. Co zrozumiałe, przed tym nie należy więc upijać nic ze swojej szklaneczki. Później mogą nastąpić przemówienia starszych uczestników, gry towarzyskie, w tym także alkoholowe, karaoke lub skecze wynajętych komików. W przypadku gdy przyjęcie organizowane jest przez firmę, to ona pokrywa jego koszty, ale jeśli spotykają się znajomi, to rachunek zawsze dzielony jest po równo, niezależnie od tego, ile zamówił każdy z uczestników.

Kiedy zobowiązania wynikające z funkcjonowania w społeczeństwie są już wypełnione, Japończycy zaczynają przygotowywać się do Nowego Roku w gronie rodzinnym. Jak już wspominałam, świętowanie nie może się zacząć bez wcześniejszych gruntownych porządków. Wydaje się, że przywiązanie do tradycji maleje na całym świecie, więc obecnie odpuszczamy sobie wiele z tych rzeczy, o których kiedyś powiedzielibyśmy, że „przecież nie wypada tego nie zrobić”. Dziś więc muszę przyznać się bez bicia, że niejednokrotnie przeżywałam Święta Wielkanocne z nieumytymi oknami, a i specjalną pastę w tubce, którą moja mama kazała mi nacierać kiedyś meble przed każdym Bożym Narodzeniem, pamiętam jak przez mgłę. W Japonii jest podobnie, jednak zwyczaj nakazuje, aby sprzątanie w tym szczególnym czasie było dokładniejsze niż to, które wykonuje się na co dzień. Dziś w domach nie ma już paleniska, nie ma też sadzy, a porządków nie nazywa się susuharai, ale ōsōji, czyli wielkie sprzątanie. Okres przygotowań do Nowego Roku oficjalnie rozpoczyna się trzynastego grudnia i jest to dzień, w którym we wszystkich świątyniach kapłani i mnisi nadal rytualnie wycierają posągi z kurzu miotełkami z bambusa, ale zwykli Japończycy sprzątają zwykle później, co jest zrozumiałe ze względu na obawę przed koniecznością powtórzenia procesu, jeśli efekt w międzyczasie przestałby być taki oczywisty. W wydarzeniu, bo śmiało można nazwać tak ōsōji, najczęściej bierze udział cała rodzina — mąż, żona oraz dzieci. Można znaleźć liczne strony internetowe z radami, jak zorganizować sobie taką „rodzinną zabawę”. Podają one listę potrzebnych akcesoriów typu gumowe rękawiczki, fartuch czy detergenty, a także listę obszarów wymagających czyszczenia. W tej drugiej znajdziemy między innymi takie miejsca jak wentylacje, przestrzenie za szafkami i pod nimi oraz oczywiście okna. Japończycy tak jak my piorą w tym czasie firanki, zasłony i wszelkie inne tekstylia zwane potocznie kurzołapami. Co szczególnie ważne, oprócz czyszczenia należy też przejrzeć rzeczy takie jak akcesoria kuchenne, ubrania, książki, czasopisma czy zdjęcia i nie tylko je uporządkować, ale przede wszystkim wyrzucić stare i niepotrzebne. Liczy się tu nie tylko aspekt praktyczny, ale też prewencyjny. Istnieje bowiem przesąd, że w starych, nieużywanych przedmiotach pojawia się bóstwo kami, jednak w takim wypadku jest ono jednym z tych psotliwych. Same porządki zresztą mają na celu przygotowanie przestrzeni do przyjęcia pozytywnego bóstwa Toshigami oraz przygotowanie dusz domowników na przyjęcie tego, co nowe w nadchodzącym roku.

Zanim jednak Japończycy mogą spokojnie zasiąść przed telewizorem w ostatni dzień starego roku, czeka ich zawsze masa przygotowań związanych ze strojeniem domu i gotowaniem. Na początek ozdoby — kadomatsu, shimekazarikagami mochi, które stanowią elementy obowiązkowe jak nasza choinka bożonarodzeniowa. Zacznijmy więc od początku. Zgodnie z tradycją około dziesiątego grudnia należy wybrać się w góry, aby zebrać gałązki sosny potrzebne do wykonania kadomatsu. Zwyczaj ten jest dziś oczywiście rzadko praktykowany, gdyż większość Japończyków kupuje gotową ozdobę w wersji minimalistycznej, jaką oferują supermarkety, lub też zamawiają ją w kwiaciarni. Zresztą jest to dosyć wczesna data, zważywszy na to, że w większości regionów dekoracje noworoczne wystawia się po dwudziestym piątym grudnia, a to dlatego, że wcześniej obchodzone jest Boże Narodzenie. Oczywiście o tym, w jaki sposób Japończycy świętują tę europejską okazję, można by napisać cały rozdział, ale nie jest to ani miejsce, ani czas na rozwinięcie tego tematu. Wystarczy więc, jeśli wyjaśnię w tym miejscu Czytelnikowi, że oprócz nazwy nic nie łączy jej z narodzinami Chrystusa ani nawet z naszą świecką tradycją, w którą obrosło to święto. No może jeśli nie liczyć wszechobecnych, kolorowych światełek, które Japończycy uznali za wyjątkowo romantyczną scenerię.

Czasu na przyozdabianie domu na Nowy Rok nie ma więc zbyt dużo i lepiej zdążyć między dwudziestym szóstym a dwudziestym ósmym grudnia. Dwudziesty dziewiąty jest uważany za pechowy, gdyż „ku”, czyli „dziewięć”, może oznaczać ból, a co za tym idzie — przywołuje na myśl same złe skojarzenia. Jeśli natomiast ktoś wystawiłby dekoracje trzydziestego lub trzydziestego pierwszego grudnia, to dopuściłby się wykroczenia przeciw bóstwu, a wykroczenie to nazywa się ichiya-kazari lub ichinichi-kazari, czyli „dekoracja na jedną noc” lub „na jeden dzień”, a to zdecydowanie oznaczałoby brak szacunku dla Toshigami. No dobrze, ale jak w takim razie powinno wyglądać takie prawdziwe kadomatsu? W tym miejscu pozwolę sobie jedynie wspomnieć, że zważywszy na dzisiejszy styl życia i ograniczoną przestrzeń klatek schodowych budynków wielomieszkaniowych, bywa też tak, że tradycyjną ozdobę zastępuje się jedynie grafiką naklejoną w okolicy wejścia. Jeśli jednak ktoś może sobie pozwolić na eksponowanie większych elementów, to umieszcza parę kadomatsu po dwóch stronach drzwi lub bramy. Ma ona zachęcić bóstwo do wstąpienia w progi domu. W zależności od regionu jej wygląd nieco się różni. Najpowszechniej rozpoznawane różnice dotyczą dwóch najbardziej znanych regionów Japonii: regionu Kansai, teren którego obejmuje dwie byłe stolice, czyli Narę i Kioto, a także takie duże miasta jak Osaka czy Kobe oraz region Kantō, w którego granicach leżą Tokio i Yokohama. W obu przypadkach głównymi elementami dekoracji są oczywiście, jak za czasów Edo, sosna i bambus. W tym pierwszym jednak gałązki sosnowe stanowiące tło dla skośnie przyciętych pędów bambusa nie są bynajmniej krótsze niż sam bambus, za to w okolicach Tokio puste łodygi tego ostatniego wystają znacząco powyżej wianuszka okalających je iglastych wiązek. Dodatkowo tradycja Kansai każe przecinać bambusa w miejscu, gdzie występuje tzw. kolanko, czyli pozioma poprzeczka wewnątrz łodygi, co sugerować ma ponoć uśmiechniętą twarz, podczas gdy w Kantō czyni się to pomiędzy kolankami. W obu wersjach pędy bambusa są jednak trzy (rzadko, ale czasami zdarzają się jednak odstępstwa od tej reguły). Z tyłu umieszcza się najwyższy, z przodu — średni i najniższy. Symbolizują one kolejno: niebo, człowieka i ziemię. Podstawę dekoracji stanowi coś w rodzaju donicy wykonanej z pionowych pasków drewna bambusowego (Kansai) lub słomianej maty albo liny (Kantō). Dodatkowo pojawiać się mogą gałązki moreli ume (choć nie zawsze zakwita wystarczająco wcześnie), sybmolizujące niezłomność, jako że zakwitają bardzo wcześnie, owoce i gałązki nandiny, której japońska nazwa brzmi nanten, co poprzez brzmienie nawiązuje do pokonywania problemów, liście bambusa pasiastego kumazasa oraz kapusta ozdobna, która wyparła droższą i delikatniejszą piwonię, używaną w przeszłości. Kapustna wielowarstwowość ma przywodzić na myśl dobrobyt i opiekę. Wersje tokijskie są często mniej obfitujące w kolorowe dodatki.

Kiedy Toshigami spostrzeże zaproszenie w postaci kadomatsu, wstępuje do domu. Kadomatsu na ten czas staje się miejscem świętym i jako takie jest wyznaczone za pomocą świętej liny shimenawy w jej noworocznej wersji, czyli shimekazari. Wieszana jest tak jak za czasów Edo nad wejściem oraz w domowym ołtarzyku kamidana. Tutaj również występują dwa podstawowe typy, choć mnogość rodzajów tej ozdoby akurat wydaje się nie mieć końca, nie tylko zważywszy na tradycyjne typy, o których była mowa w poprzednim rozdziale, ale i nowoczesne podejście do tematu — chociażby barwienie słomy na biało i czerwono lub zastępowanie jej tworzywem sztucznym. Przyjęło się mówić, że typowy kształt dla regionu Kantō (okolice Tokio) to okrąg, podczas gdy w Kansai (okolice Kioto) lina jest niepołączona. Oczywiście w dalszym ciągu przyozdabia się jedną i drugą pomarańczą daidai, zygzakowatym białym papierem shide, liśćmi paproci urajiro, a także różną kombinacją pozostałych symboli noworocznych: yuzuriha, sosna, nandina, wachlarze itd. I znów uparcie pozwolę sobie poczynić pewne porównanie, gdyż nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, jak podobnie widzą świat ludzie zupełnie odmiennych kultur. Gdy tak spojrzeć na te okrągłe formy przyczepiane tuż nad drzwiami, a niekiedy na samych drzwiach, nie sposób nie skojarzyć ich z obecnymi w naszym otoczeniu bożonarodzeniowymi wieńcami, wskazującymi na nieskończoność Boga i witającymi tą prawdą gości. Co więcej, wieńce pojawiały się w grudniu na drzwiach także w starożytnym Rzymie, gdzie stanowiły ofiarę dla bóstw odpowiedzialnych za plony (podobnie Toshigami jest czasami wiązany z plonami i rolnictwem, jako że rok odliczało się na podstawie cyklu uprawy ryżu!). Ciekawostkę związaną z shimekazari stanowi jego oryginalne przybranie, jakie można niekiedy zauważyć w regionie Chūgoku (okolice między innymi Hiroshimy) oraz na Okinawie. W tym pierwszym będą to papryczki chili, które ze względu na swój ostry smak i spiczaste zakończenie mają odstraszać złe duchy (podobnie jak kolczaste liście osmantusa japońskiego, przyczepiane do lin jeszcze za czasów Heian). W najbardziej wysuniętym na południe regionie Japonii, czyli na Okinawie, shimekazari zawierają często kawałek węgla drzewnego przewiązanego wodorostem kombu. Jest to ofiara dla bóstwa ognia, które strzeże rodziny.

Kiedy Toshigami przekroczy w końcu próg japońskiego domu, tymczasowo zamieszkuje kagami mochi. Dziś ozdoba ta jest dużo skromniejsza, niż bywała kiedyś. Najczęściej składa się z dwóch ciastek i pomarańczy daidai na czubku. Często też bywa przewiązana między ciastkami ozdobnym sznurkiem mizuhiki. Bardziej rozbudowane wersje mogą zawierać inne noworoczne symbole, przede wszystkim: papier shide w postaci dwóch białych lub biało-czerwonych zygzaków wiszących pod dolnym ciastkiem, wachlarz, paproć urajiro, wodorosty kombu czy suszone kaki nabite na patyczek. Całość umieszcza się na papierowym, białym kwadracie z czerwonym brzegiem zwanym shihōbeni, a następnie na drewnianym stojaku sanpō. Jeśli dom czy mieszkanie ma tradycyjną wnękę tokonomę, to jest ona najlepszym miejscem na eksponowanie kagami mochi. Obecne trendy w urządzaniu wnętrz często jej jednak nie uwzględniają, dlatego dopuszcza się umieszczanie ozdoby na stole, komodzie czy szafce w kuchni, przy czym w takiej sytuacji można pominąć podstawkę sanpō. Kolejną współczesną praktyką związaną bezpośrednio z większą świadomością ludzi co do higieny i ochrony zdrowia jest zastępowanie ciastek w całości wykonywanych z produktów naturalnych sztucznymi ozdobami, czy to plastikowymi, czy rzadziej drewnianymi. Chodzi bowiem o to, że kagami mochi po upływie około dwóch tygodni należy zjeść podczas ceremonii kagami biraki. Pomijając fakt zbierania się kurzu na powierzchni ciasta, w przeszłości zdarzało się również, że takie ciastka, nim zaschły, po prostu zaczynały pleśnieć. Przed spożyciem zdrapywano warstwę z widocznym grzybem, a samo mochi dokładano do zupy. Przy teraźniejszym poziomie wiedzy medycznej wiadomo, że nie było to najlepsze rozwiązanie, dlatego dziś kagami mochi masowo sprzedaje się w supermarketach w formie plastikowego bałwanka, pustego w środku. Tę pustą przestrzeń wypełniają — pakowane każde z osobna — małe ciastka mochi, które bezpiecznie można skonsumować jedenastego stycznia. Warto też wspomnieć, że właśnie w przypadku kagami mochi najbardziej widać wpływ popkultury na tradycję japońską. Wśród supermarketowych wersji znajdziemy całą masę popularnych maskotek, które przybrały postać ryżowego bałwanka lub znajdują się na czubku ozdoby zamiast pomarańczy daidai. I tak na przykład ku szczególnej uciesze dzieci, jak przypuszczam, znajdziemy kagami mochi z głową Myszki Minnie, Hello Kitty, Rilakkumana czy po prostu kotków, piesków i innych zwierzaków.

I w tym oto miejscu pozwolę sobie na pierwsze zwierzenia z moich osobistych przygotowań do tego święta, bo nim podjęłam się gotowania japońskich potraw, to właśnie ozdobami zaczęłam swoją przygodę z japońskim Nowym Rokiem. Chciałam, aby mój dom poprzez wystrój nabrał tak utęsknionej przeze mnie magii świąt. Z oczywistych względów na problemy natrafiłam, zanim jeszcze zaczęłam. W Polsce nie rośnie bambus, nikt nie uprawia ryżu, a o ryżu kleistym do niedawna jeszcze mało kto słyszał. Jak więc przygotować kadomatsu z pędów bambusa, shimekazari ze słomy ryżowej i kagami mochi z gotowanego ryżu kleistego? Całe szczęście mamy w Polsce takie powiedzenie, że „potrzeba matką wynalazku” i kiedy je sobie przypomniałam, od razu mnie to uspokoiło. Choć bambus, poza nielicznymi jego odmianami o cienkich pędach, nie może być uprawiany w naszym klimacie, to zastosowanie go jako surowca jest bardzo szerokie. Miałam to szczęście odwiedzać regularnie giełdę kwiatową, gdzie oprócz bambusowych „drabinek” stosowanych jako podpórka dla kwiatów sprzedawano także ponad dwumetrowe bambusowe kije, których oryginalnego przeznaczenia, mimo kilku wizyt u sprzedawcy, nie przyszło mi do głowy nawet poznawać. Swoją drogą nie był to raczej towar rozchwytywany jak ciepłe bułeczki, bo gdy pojawiłam się po kolejny kij następnego roku, miałam wrażenie, że w kącie sklepu stoją wciąż te same niedocenione przez nikogo skarby. Dla mnie były wprost bezcenne. Skądinąd muszę uprzedzić ewentualnych entuzjastów świętowania japońskiego Nowego Roku w Polsce, że transport kija, który jest półtora raza taki jak my sami, możliwy jest tylko w samochodzie dostawczym lub po użyciu, jeszcze na miejscu zakupu, piły, którą zawczasu spakowaliśmy do torebki. Ja mogłam skorzystać z pierwszej opcji. Oczywiście jak łatwo się domyślić, kilkuletnie kije bambusowe miały kolor deski do krojenia wykonanej z tego surowca, a nie żywo zielonych gałązek. Wciąż jednak powtarzałam sobie, że w celu osiągnięcia tak trudnego w naszych realiach efektu małe oszustwo jest na pewno usprawiedliwione. Zaczęłam jednak od wielokrotnych nalegań, by mąż pomógł mi przepiłować kij pod skosem, tak by otrzymać trzy elementy symbolizujące niebo, ziemię oraz człowieka. Już w Biblii bowiem napisano: „Proście, a będzie Wam dane” — i rzeczywiście po zastosowaniu się do tej prawdy udało mi się przekonać męża, że wspólne przepiłowanie bambusa jest tym, co zapewni spokój naszej rodzinie. Dysponowałam więc bazą mojego przyszłego kadomatsu, ale wciąż nierozwiązaną pozostała kwestia jego koloru. Udałam się więc do sklepu budowlanego, wyszukałam w telefonie zdjęcie bambusów i poprosiłam sprzedawcę o dopasowanie koloru farby do zdjęcia. Użyłam farby olejno-ftalowej, czyli takiej, jakiej można użyć np. do konserwacji grzejnika. Efekt był całkiem zadowalający. Dekoracja z sosny nie była żadnym problemem, gdyż jest to gatunek dla nas zupełnie pospolity, choć muszę przyznać, że moje pędy nie były tak proste i gęste niczym duże szczotki do butelek. Być może problem polegał jedynie na miejscu pozyskania gałązek — długie, gęsto ulistnione, proste pędy występują u małych sosen, a te, które rosną na starszych, są już bardziej łyse… a być może była to kwestia gatunku. Sosna pospolita bowiem nie jest rodzima dla Japonii, więc nie stosuje się jej też w kadomatsu. Stąd oczywiście natychmiastowe moje postanowienie, aby w ogrodzie zasadzić sosnę wielokwiatową — naturalnie występującą na terenach tamtego kraju. Niestety moje drzewka były i nadal są zbyt małe, by móc sobie pozwolić na obcinanie im gałęzi. Mogłabym jedynie urządzić rytuał matsubiki, ale przy niedoborze siewek, jakimi dysponowałam, odpuściłam sobie i to, pocieszając się, że na pewno doczekam dnia, kiedy będą wystarczająco duże, by nie ucierpieć zbytnio na moim zuchwalstwie. Jednak mimo pewnych rozbieżności to, co najważniejsze, udało mi się więc zorganizować — sosnę i bambus. Pozostała kwestia podstawy oraz dodatkowych elementów dekoracyjnych. Za pierwszym razem zadowoliłam się donicą, do której doczepiłam kawałki kory, jednak nie było to w żaden sposób satysfakcjonujące, ale słoma ryżowa czy w ogóle słoma przerosła wtedy moje możliwości. W kolejnym roku udoskonaliłam jednak model wykorzystując… matę plażową. W bardzo prosty i tani (zapłaciłam za nią około dziesięciu złotych) sposób osiągnęłam według mnie całkiem niezły efekt. Oczywiście trzeba było pozbyć się różowych i niebieskich oblamówek, a żeby całość się nie rozpadła, wystarczyło od wewnętrznej strony skleić ją dwoma paskami kleju na gorąco, z czego jeden musiał znajdować się w odległości około dwudziestu centymetrów od krawędzi, żeby następnie rozłożyć luźne źdźbła w charakterystyczną podstawę donicy przypominającą promienie słońca. Zapragnęłam stworzyć bogatą wersję ozdoby w stylu Kansai, dlatego też musiałam dołożyć do dekoracji jeszcze kapustę ozdobną, nandinę oraz oczywiście papier shide. Kapusta ozdobna jest co prawda uprawiana i sprzedawana w naszym kraju, jednakże głównie przed świętem Wszystkich Świętych. Prawdopodobnie Opatrzność czuwała nade mną albo po prostu zlitowała się, widząc kobietę, która porywa się z motyką na słońce i mimo kompletnie nieodpowiedniej pory roku znalazłam sprzedawcę posiadającego niesprzedaną w sezonie paletkę z tymi roślinami, spoglądającą na mnie z wózka transportowego niczym bezdomny kundelek proszący, by go przygarnąć. Proszę sobie wyobrazić zdziwienie ogrodnika, gdy około dwudziestego grudnia zapytałam go o cenę kapusty stanowiącej towar zdecydowanie jesienny. Można to porównać z zainteresowaniem pisankami w okolicach Bożego Narodzenia. Mężczyzna zaczął zachwalać towar i obniżać cenę, jak gdyby obawiał się, że się nie zdecyduję. Nie wiedział bowiem, że ten niepozorny komplecik ośmiu małych doniczek stanowił dla mnie wybawienie. Rzeczywiście był to jedyny rok, kiedy udało mi się zdobyć kapustę ozdobną w sklepie. W kolejnych latach musiałam zastępować ją widliczką, która — gdy zdjęłam okulary — całkiem kapustę przypominała, a nawet próbowałam robić „kwiat kapusty” z liści kapusty głowiastej, czyli tej, którą jadamy na obiad. To również przyniosło ledwo zadowalający efekt. Podobnie było z roślinami, które wysiałam sama, a z których skorzystały głównie wszelkiego rodzaju gąsienice. Po potyczkach z symbolem dobrobytu przyszedł czas na nandinę — dostępną w Polsce jako roślina ozdobna do ogrodów i nazywana często niebiańskim bambusem. Szkopuł tkwił jednak w tym, że potrzebowałam przede wszystkim owoców, a nie liści. Oczywiście nie zwlekając, postanowiłam na wiosnę zakupić sadzonki w szkółce i poczekać. Niestety i tutaj pojawił się problem, który polegał na tym, że nandina potrzebuje zapylenia krzyżowego. Oznacza to, że kwiaty jednej rośliny muszą być zapylone pyłkiem pochodzącym z innej. Wiedząc o tym, zakupiłam dwa krzaczki. Do zapylenia jednak nie doszło. Po rozmowie ze szkółkarzem dowiedziałam się, że sadzonki są pobierane z jednej rośliny, a więc genetycznie są jednym osobnikiem. Kolejnego roku dokupiłam nową sadzonkę, tym razem z innej odmiany, co dawało mi pewność, że nie pobrano jej z tej samej rośliny, co moje starsze okazy. Niestety — nowa odmiana nie wytwarzała kwiatów w tym samym terminie co poprzednia, więc znów nie doszło do zapylenia i zawiązania owoców. Tak więc ku uciesze mojego męża do dziś w naszym ogrodzie znalazło się już osiem krzaczków nandiny, a ja wciąż nie porzucam nadziei, że któregoś roku dołączy do nich taki, który będzie w stanie zapylić jeden z pozostałych. Póki co czekamy, dzielnie okrywając każdy z nich na zimę włókniną, gdyż nandina nie jest w pełni mrozoodporna w naszym klimacie. Z powodu tych drobnych niepowodzeń owoce nandiny musiałam zastępować gałązkami z czerwonymi kulkami głogu. Dzięki Bogu przynajmniej piszemy na tym samym co Japończycy, dlatego jedyny element, z którym nigdy nie miałam problemu, to zygzaki z białego papieru zwane po japońsku shide. Jak wyglądał efekt moich mniej lub bardziej udanych eksperymentów, Czytelnik będzie miał okazję zobaczyć w sekcji ze zdjęciami, dlatego z góry chcę Mu podziękować za wyrozumiałość, z jaką na nie spojrzy.

Jak już zostało powiedziane, przed japońskim wejściem znajduje się para ozdób z sosny i bambusa, czyli kadomatsu, a nad wejściem miejsce święte wyznacza shimekazari, czyli ozdoba wykonana ze słomy ryżowej. Nie będę ukrywać, że jest to element, który najdłużej pozostawał przeze mnie pomijany. Myślałam o wysiewaniu ryżu, ale nawet jego nasiona są trudno dostępne, że o uprawie nie wspomnę. Gdyby nawet chcieć zastąpić słomę ryżową jakąś powszechną u nas słomą, bardzo ciężko znaleźć taką, która zawierałaby wystarczająco długie pędy, aby móc z nich upleść linę. Obecnie słomę sieka się na dosyć krótkie odcinki i przy pomocy specjalnej prasy pakuje w prostopadłościany owinięte sznurkiem. W końcu jednak znalazłam na popularnym serwisie ofertę maty wykonanej ze słomy z prosa, służącej do okrywania roślin na zimę. Nie wyglądała wcale tak jak można by się spodziewać po nazwie. Były to po prostu wymłócone, całe pędy prosa ułożone w dosyć grubą, ale płaską warstwę, a następnie przewiązane linką, żeby całość się nie rozpadła. Przesyłkę dostarczył kurier, a że nie było mnie wtedy w domu, przerzucił ją przez bramę, za którą czekał już na nią pies. Po odebraniu paczki postanowił niezwłocznie ją otworzyć, przez co mój mąż powracający z pracy niechybnie miał odkryć jej zawartość. Pech chciał, że pies postanowił zachować dowód zakupu, przez co pierwszym, co usłyszałam od męża, gdy się zobaczyliśmy, było pytanie: „Wydałaś siedemdziesiąt złotych na snopek???”. Tak, rzeczywiście, nie była to najtańsza słoma. Usprawiedliwiałam się jednak, że posłuży ona nie tylko do przygotowania shimekazari, ale także stanie w kącie salonu podczas Wigilii, aby wskrzesić staropolską, przedchoinkową tradycję, a dwie ozdoby w tej cenie to już prawdziwa okazja. Zostawmy jednak moje osobiste dylematy budżetowe i skupmy się na japońskich ozdobach noworocznych. Zdobycie słomy było prawdziwym wyzwaniem, jednak trudniejsze okazało się zaplecenie lewoskrętnej liny z czegoś, co jest suche i łamliwe. Jak dowiedziałam się nieco później, do przygotowania shimenawy, czyli świętej liny, używa się nie do końca tego, co my nazywamy słomą. U nas słoma to pozostałość po w pełni dojrzałym zbożu, sztywne i suche pędy znajdujące się pod kłosami. W Japonii używa się całych części nadziemnych rośliny przed dojrzeniem kłosów. Japońska „słoma” jest więc zbierana w zielonej fazie wraz z liśćmi, kiedy całość jest jeszcze plastyczna i odpowiada bardziej naszemu sianu. No cóż, ja dysponowałam jedynie polską słomą z prosa. Wybrałam więc najdłuższe źdźbła w paczce, tak aby ich łączna grubość była zbliżona do grubości mojego nadgarstka, i związałam je na końcu, robiąc coś w rodzaju kucyka. Nie było jednak szans, żeby w ogóle próbować je naginać, a co dopiero zaplatać, gdyż łamały się przy tym od razu. Zagotowałam więc wielki gar wody i, odstępując im własną wannę na ten jeden wieczór, przygotowałam dla nich wrzącą kąpiel. W ten sposób ugotowana słoma poddawała się, choć w bardzo ograniczonym stopniu, moim dłoniom. Siłą rzeczy jednak zmuszona byłam wybrać wersję ozdoby charakterystyczną dla regionu Kansai, a więc tę, która nie tworzyła kręgu. Po próbie jej zawinięcia moja lina z pewnością pękłaby wpół. Pozostało mi jeszcze wysuszyć ją, przyozdobić i pozbyć się śladów prosowego naparu z wanny. Jako przybrania użyłam dwóch liści paprotki z parapetu, zygzaków z papieru i pomarańczy. Przy tej ostatniej również musiałam się zadowolić jej dostępną w Polsce, słodką wersją.

Co roku także przygotowywałam kagami mochi. By zachować proporcje, a więc by móc na wierzchołku ustawić przynajmniej mandarynkę, należy przygotować dwa całkiem spore ciastka. Mąka ryżowa z ryżu kleistego, której używa się do przygotowania mochi (jeśli pomija się rytuał ubijania ugotowanego ryżu), jest w Polsce wciąż dosyć droga, dlatego perspektywa przygotowania z niej ozdoby, której — zważywszy na przesłanki higieniczne — możemy nawet nie mieć okazji zjeść, skłania do szukania alternatywy. Jedną z nich może być użycie mąki, z której ciasto konsystencją przypomina ryżowe kluseczki, czyli mąki ziemniaczanej. Aby jednak osiągnąć zamierzoną konsystencję, należy ją ugotować. Kto jadł kiedyś kisiel lub może pamięta jeszcze gotowanie krochmalu, ten wie, że zmienia ona swój kolor pod wpływem temperatury na przezroczysty. Z tego też powodu kluska ulepiona z tej mocno kleistej masy nie przypomina mochi, ale i tę kwestię można rozwiązać, dodając do ugotowanej masy mąkę surową. Należy jednak wyczuć przy tym moment, w którym ciasto nie jest na tyle gorące, żeby ugotowało dosypywaną później porcję, ale też nie było zbyt wystudzone, gdyż wtedy nie chce się już formować. Jest to więc mozolna praca i kusi myśl o posłużeniu się zwykłą mąką pszenną. Nie polecam jednak ulegania tej pokusie. Po pierwsze mąka pszenna jest bardziej kremowobeżowa niż śnieżnobiała jak jej kleiste odpowiedniki, a po drugie zostaje dylemat, jakiej obróbce ją poddać — ugotować, upiec, a może pozostawić surowe ciasto. Zwłaszcza tego ostatniego nie polecam. Jeśli ktoś próbował kiedyś przygotować kopytka rano, a ugotować je po południu, ten powinien już przewidywać klęskę takiego rozwiązania. Jeśli zostawimy naszą piękną ozdobę na kilka godzin, to może się okazać, że zostanie nam z niej mandarynka na papierze otoczona kleksem rzadkiego ciasta. Z czasem bowiem nieugotowana pszeniczna masa staje się coraz luźniejsza. Można więc spróbować gotowania lub pieczenia, ale wciąż pozostanie wtedy kwestia żółtawego koloru. Reszta noworocznych symboli użytych przy tej ozdobie znów się powtarza — paproć, pomarańcza, papier shide. Dodatkowo można samodzielnie wykonać biało-czerwony wachlarz z papieru oraz biało-czerwony papierowy kwadrat, na którym umieszcza się ozdobę. Zostaje jeszcze podstawka sanpō. Od niedawna można się w nią już zaopatrzyć za pośrednictwem internetowych portali sprzedażowych, ale jej cena w chwili pisania tej książki wynosi minimum dwieście złotych. Za mniej niż połowę tej ceny można spróbować zbudować ją samemu. Co prawda trzeba się wtedy pogodzić z tym, że nie będzie ona wykonana z cedru, ale satysfakcja z samodzielnej pracy powinna to przynajmniej nieco wynagrodzić. Wystarczy przypomnieć sobie lekcje techniki ze szkoły podstawowej, rozłożyć w myślach stojak na płaskie prostokąty i skorzystać z usługi laserowego cięcia sklejki drewnianej na zamówienie. Po otrzymaniu elementów wystarczy skleić je za pomocą kleju do drewna. Tak przygotowaną dekorację można śmiało umieścić w reprezentacyjnym miejscu domu: na stole, komodzie czy — jak w moim przypadku — w tokonomie. Tak, tak, w Polsce również można zamontować tę japońską ozdobną wnękę, chociaż tego, kto chciałby zrealizować swój projekt przy pomocy najętego fachowca, uprzedzam, by nie zdziwił się, że mimo licznych tłumaczeń, nad czym pracuje, przy wycenie czy wystawianiu rachunku uparcie wpisywać będzie „zabudowa szafy”.

Moje ozdoby noworoczne przygotowane w Polsce

Od lewego górnego rogu: kadomatsu z kwiatami ume wykonanymi z bibuły i z kapustą ozdobną z liści kapusty głowiastej (jadalnej), kadomatsu z głogiem zamiast nandiny, matą słomianą u podstawy i prawdziwą kapustą ozdobną, kagami mochi z mąki pszennej pieczone w piekarniku i malowane, z symbolicznym mieczem z suszonych moreli nabitych na patyczek do szaszłyka, shimekazari z parzonej we wrzątku słomy z prosa, kagami mochi w prostej wersji bez miecza z suszonych owoców kaki, wykonane z mieszanki mąki ziemniaczanej ugotowanej z dodatkiem surowej skrobi, kadomatsu z widliczką zamiast kapusty ozdobnej


Tak więc przebiegało przyozdabianie mojego domu na wzór japoński, co — jak Czytelnik mógł się zorientować — dawało raz lepsze, raz gorsze rezultaty. Ale co robią Japończycy, kiedy ich domy są już udekorowane? Przede wszystkim gotują. A może gotowali kiedyś, gdyż dziś coraz częściej sięga się po potrawy zakupione w domach towarowych czy restauracjach. Chodzi oczywiście o zestawy noworocznych dań, czyli osechi ryōri. Ich skład nie zmienił się szczególnie od czasu Edo, a tradycja nadal nakazuje, żeby w pierwsze trzy dni roku nie gotować, dlatego wszystkie je podaje się na zimno. U nas również wiele z dań bożonarodzeniowych przygotowuje się wcześniej i również w naszych domach często przemęczone panie i niechętni do stania w kuchni panowie decydują się na gotowe półprodukty, co dotyczy chociażby żmudnych w przygotowaniu uszek. Coś z magii świąt tkwi jednak w wielkim gotowaniu, dlatego mimo drobnych ułatwień my Polacy wciąż jeszcze na dwa dni przed Wigilią utykamy przy garnkach i blachach do pieczenia. Japończycy coraz rzadziej, a różnorodność możliwości sprzyja uleganiu pokusie. Osechi ryōri można zakupić nawet w supermarkecie, chociaż trzeba liczyć się wtedy z niezbyt wyszukanym zestawem. Można także zamówić dania w restauracji. Niektóre z nich będą oferowały tradycyjne przepisy, inne dorzucą coś nowatorskiego. O tym, co dokładnie zawiera taki zestaw, pozwolę sobie jednak napisać, dopiero kiedy dotrzemy w naszej opowieści do jego konsumpcji.

Ōmisoka, czyli trzydziesty pierwszy grudnia, to także dzień ogłoszenia wyników wielkiej japońskiej loterii zwanej Nenmatsu Jumbo. Ogólnokrajowe loterie Jumbo odbywają się pięć razy do roku — na walentynki, na początku lata w czerwcu, pod koniec lata w sierpniu, na Halloween oraz na koniec roku właśnie, kiedy to wygrana jest największa i wynosi siedemset milionów jenów, co w przeliczeniu na złotówki daje około dwadzieścia trzy miliony. Jest więc o co walczyć. Wyniki podawane są w gazetach i punktach zakupu losów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
Kolorowa
za 79.38